Ogródek za domem
AutorWiadomość
Ogródek za domem
Nazwanie zielonego terenu zlokalizowanego za domem ogródkiem to póki co lekkie nagięcie faktów - gdyż w rzeczywistości jest to jedynie połać ogrodzonego płotem terenu, porośniętego głównie przez wysoką trawę i kilka roślin, które zasadziły się tutaj same; do tej pory nikt jeszcze nie zajął się uporządkowaniem otwartej przestrzeni, gdyż priorytetem było dokończenie budowy domu przed zimą. W efekcie poruszanie się po ogrodzie jest wyzwaniem samym w sobie: nigdy nie wiadomo, co znajdzie się wśród wysokich źdźbeł, zwłaszcza, że Tłuczek upodobał sobie to miejsce do wykopywania głębokich dołków. Po południowej stronie ogrodu znajduje się szopa na narzędzia, nosząca chlubne miano Graciarni.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 14.04.23 8:34, w całości zmieniany 2 razy
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
| 1 marca
Dziś był piękny dzień. Szczęśliwy dzień. Dobry dzień. Urodziny Billego. Czekał na nie równo mocno co na swoje własne. Dziś nie pracował, Billy też nie, choć nie było go teraz w domu, wrócić jednak mógł w każdej chwili, więc musieli się spieszyć. On, Volans, Cillian, Aurelka, Amelka, Richard, Steff i Aurora. Obecność tej ostatniej nieco go akurat dziwiła, ale nie znalazł czasu, aby podpuścić nieco starszego brata do wyjawienia co to tam się między nimi działo. Żałował tylko, że nie było tu papy, Hani, która przecież na pewno chciałaby się tu dziś zjawić, Billy na pewno chciałby mieć ją przy sobie, no i może Marcela... myślał o zaproszeniu go, ale nie wiedział jak ten temat ugryźć, czy w ogóle chłopak by się zgodził, jak by się z tym czuł, więc ostatecznie Aidan po prostu odpuścił.
Gdy tylko Billy przekroczył próg domu rozpoczęły się przygotowania. Aurelia z Cillianem królowali w kuchni, a on z Amelką zajęli się sprzątaniem, nakrywaniem do stołu, dekorowaniem wygłupiając się i śmiejąc do rozpuku. kochał ją niesamowicie i traktował ją bardziej jak młodszą siostrzyczkę, aniżeli bratanice. Zawsze nienawidził faktu bycia najmłodszym. Traktowano go jak dziecko nawet teraz. To był jeden z powodów dlaczego pragnął młodszego rodzeństwa, którego z wiadomych przyczyn, się nie doczekał. Drugim powodem była chęć zatroszczenia się kimś, pokazania nieznanego, nauczenia tego co on potrafił. Lubił dzieci i spędzać z nimi czas. Bawiąc się z dziewczynką potrafił sobie wyobrazić jak kiedyś będzie bawił się w ten sposób ze swoimi własnymi dziećmi. Może nieprędko, ale była to dobra myśl, taka która wypełniała jego serce ciepłem. Billy czuł się podobnie spędzając z nim czas, gdy był jeszcze dzieckiem? Po śmierci mamy zbliżyli się do siebie. Tak mu się przynajmniej wydawało. Wziął za niego odpowiedzialność, zamieszkali razem, dbał o niego, ale też nie traktował niepoważnie jak na przykład Volans. Najmłodszy Moore chciałby móc się mu bardziej odwdzięczyć, ale dzisiejsza impreza musiała na razie wystarczyć. Gdy skończyli w środku Amelkę zostawił za sobą, aby samemu wyjść do ogrodu po drewno na opał. Akurat gdy niósł go z powrotem do domu w drzwiach zobaczył czekającego na niego Volansa. - Coś ci się nie śpieszyło. - Rzucił zaczepnie poprawiając uchwyt na drewnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Dziś był piękny dzień. Szczęśliwy dzień. Dobry dzień. Urodziny Billego. Czekał na nie równo mocno co na swoje własne. Dziś nie pracował, Billy też nie, choć nie było go teraz w domu, wrócić jednak mógł w każdej chwili, więc musieli się spieszyć. On, Volans, Cillian, Aurelka, Amelka, Richard, Steff i Aurora. Obecność tej ostatniej nieco go akurat dziwiła, ale nie znalazł czasu, aby podpuścić nieco starszego brata do wyjawienia co to tam się między nimi działo. Żałował tylko, że nie było tu papy, Hani, która przecież na pewno chciałaby się tu dziś zjawić, Billy na pewno chciałby mieć ją przy sobie, no i może Marcela... myślał o zaproszeniu go, ale nie wiedział jak ten temat ugryźć, czy w ogóle chłopak by się zgodził, jak by się z tym czuł, więc ostatecznie Aidan po prostu odpuścił.
Gdy tylko Billy przekroczył próg domu rozpoczęły się przygotowania. Aurelia z Cillianem królowali w kuchni, a on z Amelką zajęli się sprzątaniem, nakrywaniem do stołu, dekorowaniem wygłupiając się i śmiejąc do rozpuku. kochał ją niesamowicie i traktował ją bardziej jak młodszą siostrzyczkę, aniżeli bratanice. Zawsze nienawidził faktu bycia najmłodszym. Traktowano go jak dziecko nawet teraz. To był jeden z powodów dlaczego pragnął młodszego rodzeństwa, którego z wiadomych przyczyn, się nie doczekał. Drugim powodem była chęć zatroszczenia się kimś, pokazania nieznanego, nauczenia tego co on potrafił. Lubił dzieci i spędzać z nimi czas. Bawiąc się z dziewczynką potrafił sobie wyobrazić jak kiedyś będzie bawił się w ten sposób ze swoimi własnymi dziećmi. Może nieprędko, ale była to dobra myśl, taka która wypełniała jego serce ciepłem. Billy czuł się podobnie spędzając z nim czas, gdy był jeszcze dzieckiem? Po śmierci mamy zbliżyli się do siebie. Tak mu się przynajmniej wydawało. Wziął za niego odpowiedzialność, zamieszkali razem, dbał o niego, ale też nie traktował niepoważnie jak na przykład Volans. Najmłodszy Moore chciałby móc się mu bardziej odwdzięczyć, ale dzisiejsza impreza musiała na razie wystarczyć. Gdy skończyli w środku Amelkę zostawił za sobą, aby samemu wyjść do ogrodu po drewno na opał. Akurat gdy niósł go z powrotem do domu w drzwiach zobaczył czekającego na niego Volansa. - Coś ci się nie śpieszyło. - Rzucił zaczepnie poprawiając uchwyt na drewnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
The power of touch, a smile, a kind word, a listening ear, an honest compliment or the smallest act of caring, all of which have the potential to
turn the life around
turn the life around
Ostatnio zmieniony przez Aidan Moore dnia 17.04.22 12:57, w całości zmieniany 3 razy
Aidan Moore
Zawód : Prace dorywcze
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
The only way to deal with
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
OPCM : 8 +2
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tego dnia obudził się wyjątkowo wcześnie. Po pierwsze, ich brat, Billly miał urodziny. Po drugie musieli wszystko przygotować i to zanim solenizant wróci do domu. Na szczęście nie brakowało im rąk do pomocy. Może w życiu Aurory nie działo się najlepiej, ale postanowił zaproponować kobiecie kilkudniowy wyjazd, spędzenie czasu w miłym towarzystwie - nie tylko mówił o swoim własnym. Coś mu mówiło, że Aurora znalazłaby wspólny język z ich siostrą.
On również bardzo chciał, by tata był przy nich. Zwłaszcza w tym dniu. Była tutaj cała rodzina, wszystkie jego dzieci i siłą rzeczy, on również powinien być tutaj. Tęsknił za ojcem, lecz wiedział, że tam był bezpieczniejszy.
Po pośpiesznie zjedzonym śniadaniu wziął za porządki. Po pierwsze nie chciał siedzieć bezczynnie, kiedy inni pracowali. Samej Aurorze pozostawił pełną dowolność w kwestii udzielania im pomocy. W przeciwieństwie do nich, Aurora jest gościem. Od gości nie wymagało się takich rzeczy.
Gdy zajrzał do kuchni, zastał tam jedyną siostrę i Cilliana. Gdzieś mu mignęli Aidan z bratanicą. W tym dniu nie ganił najmłodszego brata za wszystkie wygłupy. Po pierwsze, dlatego że nie lenił się. A po drugie, że rozbawiał Amelkę. A to też w jakimś stopniu przywoływało wspomnienia z dzieciństwa, czas spędzony z rodzicami i rodzeństwem. Dzisiaj zdecydowanie nie powinni się kłócić.
W tym czasie, gdy Aidan kierował się do drewutni, on sprzątając w jednym z pokojów natrafił na całkiem pokaźne gniazdo bahanek. Odnalazł butlę z Bahanocydem. Po zasłonięciu nosa i ust szalikiem spryskiwał wszystko w tym pokoju, w czym zagnieździły się lub mogły zagnieździć się te szkodniki. Po wszystkim musiał wynieść kosz z ogłuszonymi bahankami na zewnątrz oraz porządnie przewietrzyć się.
— Walczyłem z całym stadem bahanek — Wychrypiał w odpowiedzi na zaczepkę najmłodszego brata, któremu zdecydowanie nie zaszkodzi praca fizyczna. Musi nabrać tężyzny.
— Nie za mało przyniosłeś tego drewna? — Zapytał posyłając krytyczne spojrzenie na stos drewna na opał na rękach brata. — Pomyślałem, że moglibyśmy użyć konfetti. Nie mamy czasu na zrobienie go, ale siostra powiedziała mi, że istnieje całkiem widowiskowe zaklęcie. Muszę je sprawdzić. Fae Feli — Stwierdził uśmiechając się z zadowoleniem. Trafiło na Aidana oraz trzymane przez niego drewno. Wycelował w ich stronę różdżkę, wypowiadając formułę dopiero co poznanego zaklęcia. Do końca nie był w stanie przewidzieć jego efektu.
Rzucam k100 na Fae Feli (ST 0)
On również bardzo chciał, by tata był przy nich. Zwłaszcza w tym dniu. Była tutaj cała rodzina, wszystkie jego dzieci i siłą rzeczy, on również powinien być tutaj. Tęsknił za ojcem, lecz wiedział, że tam był bezpieczniejszy.
Po pośpiesznie zjedzonym śniadaniu wziął za porządki. Po pierwsze nie chciał siedzieć bezczynnie, kiedy inni pracowali. Samej Aurorze pozostawił pełną dowolność w kwestii udzielania im pomocy. W przeciwieństwie do nich, Aurora jest gościem. Od gości nie wymagało się takich rzeczy.
Gdy zajrzał do kuchni, zastał tam jedyną siostrę i Cilliana. Gdzieś mu mignęli Aidan z bratanicą. W tym dniu nie ganił najmłodszego brata za wszystkie wygłupy. Po pierwsze, dlatego że nie lenił się. A po drugie, że rozbawiał Amelkę. A to też w jakimś stopniu przywoływało wspomnienia z dzieciństwa, czas spędzony z rodzicami i rodzeństwem. Dzisiaj zdecydowanie nie powinni się kłócić.
W tym czasie, gdy Aidan kierował się do drewutni, on sprzątając w jednym z pokojów natrafił na całkiem pokaźne gniazdo bahanek. Odnalazł butlę z Bahanocydem. Po zasłonięciu nosa i ust szalikiem spryskiwał wszystko w tym pokoju, w czym zagnieździły się lub mogły zagnieździć się te szkodniki. Po wszystkim musiał wynieść kosz z ogłuszonymi bahankami na zewnątrz oraz porządnie przewietrzyć się.
— Walczyłem z całym stadem bahanek — Wychrypiał w odpowiedzi na zaczepkę najmłodszego brata, któremu zdecydowanie nie zaszkodzi praca fizyczna. Musi nabrać tężyzny.
— Nie za mało przyniosłeś tego drewna? — Zapytał posyłając krytyczne spojrzenie na stos drewna na opał na rękach brata. — Pomyślałem, że moglibyśmy użyć konfetti. Nie mamy czasu na zrobienie go, ale siostra powiedziała mi, że istnieje całkiem widowiskowe zaklęcie. Muszę je sprawdzić. Fae Feli — Stwierdził uśmiechając się z zadowoleniem. Trafiło na Aidana oraz trzymane przez niego drewno. Wycelował w ich stronę różdżkę, wypowiadając formułę dopiero co poznanego zaklęcia. Do końca nie był w stanie przewidzieć jego efektu.
Rzucam k100 na Fae Feli (ST 0)
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Ostatnio zmieniony przez Volans Moore dnia 17.04.22 16:02, w całości zmieniany 2 razy
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Volans Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 13
'k100' : 13
Cieszył się mając wszystkich wokoło. Prawie wszystkich, ale większość. Chciałby by prócz taty jeszcze mama tu była. Widząc Billego na pewno byłaby z niego dumna. Starał się. Robił dla nich tak wiele. Dla niego. Czuł się zobowiązany jakoś mu się za to odwdzięczyć, odciążyć, ale też i po prostu tego chciał. Kochał go w końcu. Dlatego tak się ekscytował. W urodziny nie myślało się w końcu o zmartwieniach, o biedzie, o wojnie, o listach gończych, czy życiu, które mogło się mieć. Dziś mieli świętować kolejny rok bycia starszym. Aidana z rodzeństwem dzieliła spora przepaść jeśli chodziło o wiek. Mieć prawie trzydzieści lat... Chłopakowi wydawało się być to odrealnione. O ile Volans wyglądał staro, mówił staro i zachowywał się staro, tak Billy jeszcze nie. Może to nie była kwestia wieku? Na pewno nie! W końcu on sam był już d o r o s ł y, choć nie wszyscy tak uważali, nawet po jego siedemnastych urodzinach. Czas okropnie mu się dłużył. Liczył, że może z kolejnym rokiem wszyscy zaczną traktować go poważniej. Billy też miał kiedyś podobne zmartwienia? Przy Volansie mógł mieć.
Zebrał narąbane wcześniej drewno w dłonie nie kłopocząc się używaniem zaklęć po czym skierował swoje kroki w kierunku domu. - Mam tylko dwie ręce. Możesz zawsze mi pomóc i przynieść więcej Volly. - Westchnął cierpiętniczo na słowa brata słysząc kolejny jego przytyk, który jednak nieszczególnie go dziwił. Powinien już chyba przywyknąć. Psotnego zaklęcia jednak się nie spodziewał wcale. Stanął jak słup z zamkniętymi ciasno oczami i ustami, aby otworzyć je po chwili i spojrzeć na rozbawionego Volansa wypluwając pył, przed którym nie zdążył się obronić. - Zemszczę się. - Oznajmił poważnie, aby samemu się roześmiać krótko w końcu wejść do domu, gdzie zastał... Billego. Miał być przecież później! - Niespodzianka? - Oznajmił niepewnie się uśmiechając w kierunku brata wciąż będąc cały w brokacie i wciąż trzymając w dłoniach drewno. Na ratunek przybyła Amelka, która z niemałym entuzjazmem złożyła papie jako pierwsza życzenia i oznajmiła, że powinni zacząć od prezentów samej dając Billemu od siebie laurkę. No i musiał przyznać jej rację. Po co czekać? - W kieszeni spodni. - Stanął bokiem by wypiąć się w jego stronę nakierowując go na kieszeń, gdzie Billy znaleźć mógł owinięty szarym papierem i błękitną wstążką pakunek. W środku znajdował się srebrny łańcuszek z medalikiem w kształcie znicza.- To od nas wszystkich. Talizman. Na wytrzymałość, czy coś takiego. Castor powiedział, żebyś go założyć i nie zdejmować. Wszystkiego najlepszego Billy. - Wyszczerzył się jak głupi do sera mając nadzieję, że prezent mu się spodoba.
| przekazuję talizman z runą kwitnącego serca Billemu + przechodzimy do szafki
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zebrał narąbane wcześniej drewno w dłonie nie kłopocząc się używaniem zaklęć po czym skierował swoje kroki w kierunku domu. - Mam tylko dwie ręce. Możesz zawsze mi pomóc i przynieść więcej Volly. - Westchnął cierpiętniczo na słowa brata słysząc kolejny jego przytyk, który jednak nieszczególnie go dziwił. Powinien już chyba przywyknąć. Psotnego zaklęcia jednak się nie spodziewał wcale. Stanął jak słup z zamkniętymi ciasno oczami i ustami, aby otworzyć je po chwili i spojrzeć na rozbawionego Volansa wypluwając pył, przed którym nie zdążył się obronić. - Zemszczę się. - Oznajmił poważnie, aby samemu się roześmiać krótko w końcu wejść do domu, gdzie zastał... Billego. Miał być przecież później! - Niespodzianka? - Oznajmił niepewnie się uśmiechając w kierunku brata wciąż będąc cały w brokacie i wciąż trzymając w dłoniach drewno. Na ratunek przybyła Amelka, która z niemałym entuzjazmem złożyła papie jako pierwsza życzenia i oznajmiła, że powinni zacząć od prezentów samej dając Billemu od siebie laurkę. No i musiał przyznać jej rację. Po co czekać? - W kieszeni spodni. - Stanął bokiem by wypiąć się w jego stronę nakierowując go na kieszeń, gdzie Billy znaleźć mógł owinięty szarym papierem i błękitną wstążką pakunek. W środku znajdował się srebrny łańcuszek z medalikiem w kształcie znicza.- To od nas wszystkich. Talizman. Na wytrzymałość, czy coś takiego. Castor powiedział, żebyś go założyć i nie zdejmować. Wszystkiego najlepszego Billy. - Wyszczerzył się jak głupi do sera mając nadzieję, że prezent mu się spodoba.
| przekazuję talizman z runą kwitnącego serca Billemu + przechodzimy do szafki
[bylobrzydkobedzieladnie]
The power of touch, a smile, a kind word, a listening ear, an honest compliment or the smallest act of caring, all of which have the potential to
turn the life around
turn the life around
Aidan Moore
Zawód : Prace dorywcze
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
The only way to deal with
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
OPCM : 8 +2
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 7-28 kwietnia
Budowa łodzi chodziła mu po głowie właściwie odkąd odkrył istnienie oddalonego o rzut kamieniem jeziora; schowane w lesie, w szerokiej kotlinie pomiędzy górami, wydawało się idealnym miejscem do łowienia ryb – zwłaszcza, że stary pasterz, poprzedni właściciel działki, pozostawił po sobie własnoręcznie wzniesiony, drewniany pomost. William przebywał tam często, głównie pływając – a chociaż nie zdążył jeszcze opłynąć całego jeziora, które ciągnęło się w dolinie długim jęzorem, upstrzone maleńkimi wysepkami i płyciznami, to był już w stanie stwierdzić, że ryby i magiczne wodne stworzenia zamieszkiwały głębiny całkiem licznie – oraz że szczęśliwie większość nie przerażała rozmiarami. Co prawda Amelia zarzekała się, że któregoś dnia w oddali dostrzegła grzbiet kelpie, ale ponieważ dziewczynka nie miała nigdy wcześniej okazji oglądać tego gatunku – nie licząc rysunków w książkach – traktował te rewelacje z przymrużeniem oka.
Długa zima i chłodna wiosna znacznie odsunęła w czasie plany zbudowania łódki, zanim jednak zrobiło się wystarczająco ciepło, by móc pracować na dworze – i zanim stopniały ostatnie śniegi – zdążył od jednego z rybaków zdobyć projekt prostej łodzi wiosłowej. Długa na nieco ponad trzy i pół metra oraz na półtorej metra szeroka, mogła pomieścić spokojnie cztery osoby – lub dwie razem z siecią i rybami; co jednak istotniejsze – miała konstrukcję na tyle nieskomplikowaną, że William był w stanie wykonać ją samodzielnie – no, może z okazyjną pomocą któregoś z braci, głównie przy składaniu przygotowanych wcześniej elementów w całość.
Pracę zaczął od zgromadzenia materiałów, przede wszystkim – sosnowego i jodłowego drewna, które w zamian za kilkudniową pomoc przy wycince, kupił za bezcen od pana Havishama – właściciela tartaku dostarczającego materiały do Oazy. Desek nie było dużo, większość potrzebnych surowców (głównie dębowych belek) odratował z pozostałości po budowie domu – nabywając jedynie to, czego zastąpić nie był w stanie. Narzędzia stolarskie, kątowniki, piłę, młotek i śrubokręty, wygrzebał z chaosu panującego w graciarni, z ulgą stwierdzając, że większość wciąż nadawała się do użytku (niektóre trzeba było jedynie lekko naoliwić albo zetrzeć z powierzchni narosłą na metalu rdzę). Roboczy stolik – upchnięty w najdalszej części ogrodu, w którym wciąż rosła głównie wysoka trawa i polne kwiaty – zbił samodzielnie, zgodnie z instrukcją otrzymaną od rybaka, tym samym kończąc etap przygotowań – i wraz z początkiem kwietnia (gdy już opadło pierwsze zaskoczenie i dezorientacja związana z przeklętym artykułem w Walczącym Magu) zabrał się za faktyczną pracę.
Budowę kadłuba rozpoczął od wykonania sztaby i kontrsztaby – w pierwszej kolejności wycinając na wymiar dwie podłużne, dębowe deski, a później odrysowując na nich profile – zgodnie z naszkicowanym starannie projektem. Górne, nadmiarowe części ściął za pomocą struga, a dolne wyrównał dłutem, całość szlifując później dokładnie – tak, żeby poszczególne elementy zazębiły się z resztą konstrukcji. Do przygotowania głównego żebra również użył dębowej deski, raz jeszcze starannie odrysowując kształt wręgi – a zbędne części wycinając ręczną piłą. Zanim zabrał się za obróbkę heblem i dłutem, kilka razy dokładnie odmierzył długości i nachylenia – upewniając się, że nigdzie nie zabraknie mu materiału (co prawda rybak doradził mu, że nierówne wycięcia w razie potrzeby można wyrównać zaklęciami transmutacyjnymi – ale jednocześnie przestrzegł, że tak poprawiona łódka może się okazać nie do końca dobrze wyważona).
Boki łodzi – zgodnie ze wskazówkami – zbił z desek sosnowych, łatwiejszych w obróbce i nie aż tak twardych jak te dębowe, równo ścinając je na końcach, ale zanim zabrał się za montowanie ich do kadłuba, poprosił o pomoc Aidana. Łódź nie była co prawda duża, ale w pojedynkę trudno było utrzymać elementy w całości, poza tym – im dłużej czasu spędzał w ogrodzie, tym bardziej naprzykrzała mu się samotność. Tłuczek towarzyszył mu dosyć często, czasami z ciekawością przez ramię zaglądała mu też Amelia, ale ponieważ w większości pracował wczesnym rankiem lub późnymi wieczorami (gdy nie zajmowały go treningi lotników ani obowiązki kuriera), zdarzało się to rzadko.
Gdy kadłub – oparty na koziołkach – nabrał już właściwego kształtu, zgodnie z projektem oszlifował dolną część głównego żebra, by stała się łukowata, po czym całość obrócił do góry dnem, żeby zabrać się za wbudowanie żeberek dennych – w większości wykonanych z pozostałości po budowie roboczego stolika. Z wygładzonych desek, na tak przygotowanej konstrukcji, zbił dno łodzi, wcześniej upewniając się, że wszystkie były wygładzone i oszlifowane.
Gdy łódź znów znalazła się we właściwej pozycji (dnem do dołu), do boków przybił burtę, starannie obcinając jej końce. Ławy, dziób, rufę i skrytkę łodzi wykonał głównie ze ścinek i zachowanych z budowy pozostałych elementów desek, na samym końcu do sztaby przytwierdzając metalowe okucie – tutaj bez większego zawahania korzystając już z pomocy magii.
Ukończoną łódź oczyścił starannie, usuwając z drzazgi z gładkich powierzchni, po czym zabrał się za jej gruntowanie i uszczelnianie – zarówno za pomocą zwykłych, mugolskich farb, jak i zaklęć, które miały dodatkowo zabezpieczyć drewno przed wodą. Na koniec całość pomalował – decydując się na białe burty i błękitne wykończenia (głównie dlatego, że tylko takie kolory zostały mu z malowania płotu).
Gotową łódź – zgodnie ze wskazówkami – napełnił wodą; rybak sugerował, żeby zostawić ją tam przez kilka godzin, sprawdzając, czy woda ucieknie ze środka – w ten sposób sprawdzić, czy była szczelna. Żeby nie czekać bezczynnie, w międzyczasie zabrał się za wykonanie wioseł, dulek i steru, te ostatnie przymocowując do osuszonej już łodzi.
Była gotowa – pozostawało jedynie wciągnąć ją do wody i przywiązać do pomostu.
| zt
Budowa łodzi chodziła mu po głowie właściwie odkąd odkrył istnienie oddalonego o rzut kamieniem jeziora; schowane w lesie, w szerokiej kotlinie pomiędzy górami, wydawało się idealnym miejscem do łowienia ryb – zwłaszcza, że stary pasterz, poprzedni właściciel działki, pozostawił po sobie własnoręcznie wzniesiony, drewniany pomost. William przebywał tam często, głównie pływając – a chociaż nie zdążył jeszcze opłynąć całego jeziora, które ciągnęło się w dolinie długim jęzorem, upstrzone maleńkimi wysepkami i płyciznami, to był już w stanie stwierdzić, że ryby i magiczne wodne stworzenia zamieszkiwały głębiny całkiem licznie – oraz że szczęśliwie większość nie przerażała rozmiarami. Co prawda Amelia zarzekała się, że któregoś dnia w oddali dostrzegła grzbiet kelpie, ale ponieważ dziewczynka nie miała nigdy wcześniej okazji oglądać tego gatunku – nie licząc rysunków w książkach – traktował te rewelacje z przymrużeniem oka.
Długa zima i chłodna wiosna znacznie odsunęła w czasie plany zbudowania łódki, zanim jednak zrobiło się wystarczająco ciepło, by móc pracować na dworze – i zanim stopniały ostatnie śniegi – zdążył od jednego z rybaków zdobyć projekt prostej łodzi wiosłowej. Długa na nieco ponad trzy i pół metra oraz na półtorej metra szeroka, mogła pomieścić spokojnie cztery osoby – lub dwie razem z siecią i rybami; co jednak istotniejsze – miała konstrukcję na tyle nieskomplikowaną, że William był w stanie wykonać ją samodzielnie – no, może z okazyjną pomocą któregoś z braci, głównie przy składaniu przygotowanych wcześniej elementów w całość.
Pracę zaczął od zgromadzenia materiałów, przede wszystkim – sosnowego i jodłowego drewna, które w zamian za kilkudniową pomoc przy wycince, kupił za bezcen od pana Havishama – właściciela tartaku dostarczającego materiały do Oazy. Desek nie było dużo, większość potrzebnych surowców (głównie dębowych belek) odratował z pozostałości po budowie domu – nabywając jedynie to, czego zastąpić nie był w stanie. Narzędzia stolarskie, kątowniki, piłę, młotek i śrubokręty, wygrzebał z chaosu panującego w graciarni, z ulgą stwierdzając, że większość wciąż nadawała się do użytku (niektóre trzeba było jedynie lekko naoliwić albo zetrzeć z powierzchni narosłą na metalu rdzę). Roboczy stolik – upchnięty w najdalszej części ogrodu, w którym wciąż rosła głównie wysoka trawa i polne kwiaty – zbił samodzielnie, zgodnie z instrukcją otrzymaną od rybaka, tym samym kończąc etap przygotowań – i wraz z początkiem kwietnia (gdy już opadło pierwsze zaskoczenie i dezorientacja związana z przeklętym artykułem w Walczącym Magu) zabrał się za faktyczną pracę.
Budowę kadłuba rozpoczął od wykonania sztaby i kontrsztaby – w pierwszej kolejności wycinając na wymiar dwie podłużne, dębowe deski, a później odrysowując na nich profile – zgodnie z naszkicowanym starannie projektem. Górne, nadmiarowe części ściął za pomocą struga, a dolne wyrównał dłutem, całość szlifując później dokładnie – tak, żeby poszczególne elementy zazębiły się z resztą konstrukcji. Do przygotowania głównego żebra również użył dębowej deski, raz jeszcze starannie odrysowując kształt wręgi – a zbędne części wycinając ręczną piłą. Zanim zabrał się za obróbkę heblem i dłutem, kilka razy dokładnie odmierzył długości i nachylenia – upewniając się, że nigdzie nie zabraknie mu materiału (co prawda rybak doradził mu, że nierówne wycięcia w razie potrzeby można wyrównać zaklęciami transmutacyjnymi – ale jednocześnie przestrzegł, że tak poprawiona łódka może się okazać nie do końca dobrze wyważona).
Boki łodzi – zgodnie ze wskazówkami – zbił z desek sosnowych, łatwiejszych w obróbce i nie aż tak twardych jak te dębowe, równo ścinając je na końcach, ale zanim zabrał się za montowanie ich do kadłuba, poprosił o pomoc Aidana. Łódź nie była co prawda duża, ale w pojedynkę trudno było utrzymać elementy w całości, poza tym – im dłużej czasu spędzał w ogrodzie, tym bardziej naprzykrzała mu się samotność. Tłuczek towarzyszył mu dosyć często, czasami z ciekawością przez ramię zaglądała mu też Amelia, ale ponieważ w większości pracował wczesnym rankiem lub późnymi wieczorami (gdy nie zajmowały go treningi lotników ani obowiązki kuriera), zdarzało się to rzadko.
Gdy kadłub – oparty na koziołkach – nabrał już właściwego kształtu, zgodnie z projektem oszlifował dolną część głównego żebra, by stała się łukowata, po czym całość obrócił do góry dnem, żeby zabrać się za wbudowanie żeberek dennych – w większości wykonanych z pozostałości po budowie roboczego stolika. Z wygładzonych desek, na tak przygotowanej konstrukcji, zbił dno łodzi, wcześniej upewniając się, że wszystkie były wygładzone i oszlifowane.
Gdy łódź znów znalazła się we właściwej pozycji (dnem do dołu), do boków przybił burtę, starannie obcinając jej końce. Ławy, dziób, rufę i skrytkę łodzi wykonał głównie ze ścinek i zachowanych z budowy pozostałych elementów desek, na samym końcu do sztaby przytwierdzając metalowe okucie – tutaj bez większego zawahania korzystając już z pomocy magii.
Ukończoną łódź oczyścił starannie, usuwając z drzazgi z gładkich powierzchni, po czym zabrał się za jej gruntowanie i uszczelnianie – zarówno za pomocą zwykłych, mugolskich farb, jak i zaklęć, które miały dodatkowo zabezpieczyć drewno przed wodą. Na koniec całość pomalował – decydując się na białe burty i błękitne wykończenia (głównie dlatego, że tylko takie kolory zostały mu z malowania płotu).
Gotową łódź – zgodnie ze wskazówkami – napełnił wodą; rybak sugerował, żeby zostawić ją tam przez kilka godzin, sprawdzając, czy woda ucieknie ze środka – w ten sposób sprawdzić, czy była szczelna. Żeby nie czekać bezczynnie, w międzyczasie zabrał się za wykonanie wioseł, dulek i steru, te ostatnie przymocowując do osuszonej już łodzi.
Była gotowa – pozostawało jedynie wciągnąć ją do wody i przywiązać do pomostu.
| zt
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
19 lipca
Były pozytywy zawieszenia broni. Wiedziała, że tak. Znaczy - niewiele dla niej samej. Kiedy pozostawała w działaniu, zarzucała się pracą - ale faktyczną pracą, nie zaś tonięciem w papierach i nadrabianiem uzupełniania raportów mogła odciągnąć myśli od myślenia o tym, o czym myśleć nie chciała.
Może jednak była tchórzem, największą hipokrytką tego świata, która zakładając maskę pozornej obojętności, ustawiając wokół siebie coraz wyższe ściany, udając siebie taką, jaką kiedyś bywała najzwyczajniej w świecie uciekała od myśli o tym, że straciła to, czego tak bardzo chciała. Ale kiedy tylko o tym myślała, jej zdanie pozostawało niezmiennie takie samo. To nie była niesprawiedliwość świata. To było przypomnienie od wszechświata. Do czegoś się zobowiązała z pełną świadomością obowiązków, które chciała wziąć na swoje barki. Zostawiła za sobą dom z niebieskimi drzwiami razem z mężczyzną z którego kochała i dziećmi, które wyrosły z nich. Nikt nie wiedział i nikt nie mógł wiedzieć, że tak naprawdę nie straciła tylko jednego dziecka. Straciła trójkę. Ale... czy mogła prawdziwie mówić o stracie, kiedy od dwójki pierwszych odwróciła się sama. Wykrzywiona, bezuczuciowa, zepsuta karykatura kobiety. Tym tak naprawdę była i to widziała kiedy spoglądała w lustro. Siebie najtrudniej jej było okłamać.
Dlatego starała się o tym nie myśleć. Zostawiła Vincenta bo nie umiała patrzeć mu w twarz. Nie umiała wybaczyć sobie, że pozwoliła mu się zbliżyć - w istocie skusić wizją przyszłości - a potem zawiodła. Zawiodła jako kobieta. Była wadliwa już od dawna.
Dlatego musiała się skupić na tym, co potrafiła. A zawieszenie broni pomogło jej zanurzyć się w opasłych - zyskanych dzięki znajomością w biurze - tomiszczach o zabezpieczeniach, kiedy z uporem maniaka zagłębiała się dalej rozszyfrowując transfiguracje dotyczące Światła. Potężnego zabezpieczenia - zrozumiała to od razu, kiedy pierwszy raz na nie natrafiła - które potrafiło wyłączyć dany teren spod działania czarnej magii. A po czerwcowym incydencie z Rosierem wiedziała, że są dwa miejsca, które musiała w ten sposób zabezpieczyć.
Nie, nie musiała. Chciała. Bo - choć mogło się wydawać inaczej - nadal kochała. Nadal była wdzięczna za to, co od bliskich otrzymała. I nie chciała sprowadzać na nikogo niebezpieczeństwa. Hannah zawsze była przy niej. Zawsze ją znosiła. Zawsze na swój sposób - czasem przypominający brutalny cios w twarz - ją wspierała. I wybaczała jej, nawet wtedy, kiedy była tak okropna.
Spokojnie stawiała kroki w stronę domostwa, które znała przyciskając do piersi jeden z woluminów, który zabrała ze sobą. W środku miała notatki - ale wolała mieć ją przy sobie gdyby w trakcie zaklinania napotkała jakiś problem. Najpierw musiała i tak wytyczyć obszar który obejmie. Potem rozlokować fundamentalne punkty, od których rozpocznie. Wydęła lekko wargi rozglądając się wokół. Słońce nadal nie brało jeńców. Miała koszulkę bez rękawów, a jej ramiona i nos zwyczajowo były czerwone od przypalającego je słońca. Weszła na ganek, zapukała kilka razy do drzwi żeby je uchylić.
- To ja! Będę się kręcić na zewnątrz. - krzyknęła nie wchodząc do środka, zamiast tego wycofując się do ogródka. Rozglądając się wokół, musiała postanowić i ocenić jaki teren powinna objąć zabezpieczeniem. I wtedy przed nią pojawił się Billy. - Moore. - przywitała się krótko, zawieszając na nim jasne spojrzenie przesuwając nim po jego twarzy. Przystając, choć w pierwszym momencie miała zamiar po prostu zrzucić coś o tym, że zajmie się robotą. Otworzyła usta, jednak nic się z nich nie wydostało. W końcu je zamknęła. Wzruszyła ramionami i skinęła mu głową krótko. Choć próbowała, miała tylko jeden głupi żart na końcu języka - jednak po ostatnim starciu nie była pewna, czy nie rozdrażniłby go jedynie bardziej - tak jak pewnie sama jej obecność.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Był w kuchni, kiedy usłyszał pukanie do drzwi wejściowych – charakterystyczny dźwięk poniósł się wzdłuż ścian przedpokoju, sprawiając, że zamarł na moment, przyciskając do metalowego zawiasa ubrudzoną olejem szmatkę. Tego ranka zdecydował się wreszcie je nasmarować, prowadzące do spiżarni drzwi denerwowały go swoim uporczywym skrzypieniem już stanowczo za długo, poza tym: nudził się. Chociaż starał się stopniowo wracać do obowiązków, przynajmniej kilka razy w tygodniu pojawiając się na stadionie Jastrzębi, to wciąż jeszcze dochodził do siebie – a słabsza niż wcześniej kondycja nie pozwalała mu na wyprawianie się w dłuższe trasy. Męczył się zbyt szybko, reagował wolniej, miewał problemy z orientacją w terenie; denerwowało go to, budziło szarpiącą nerwami frustrację – wiedział jednak, że nie był w stanie oszukać potrzebnego na powrót do zdrowia czasu. Spędzał go więc więcej w domu, szukając sobie mniej lub bardziej zajmujących zajęć i stopniowo skreślając z listy drobne wykończenia i naprawy, które czekały na swoją kolej od przeszło pół roku. Praca pozwalała mu oderwać myśli od powracających nieznośnie wspomnień, a widoczne gołym okiem efekty dawały poczucie, że robił coś pożytecznego – nawet jeśli było to poczucie złudne.
Odłożył ostrożnie szmatkę na blat, żeby zrobić parę kroków i wychylić się, ale głos Justine zdążył się już oddalić. Zmarszczył brwi, wahając się dokładnie przez sekundę – ale nie mógł przecież udawać, że nie było go w domu. Rzucił ostatnie spojrzenie w stronę drzwi, pozostawiając je podniesione i oparte na poziomej listewce; mógł zająć się nimi później, Tłuczek był zajęty szczekaniem na ptaki w ogrodzie – nie musiał się więc obawiać, że wparuje do otwartej spiżarni, żeby zasiać tam spustoszenie.
Wyszedł na zewnątrz, odruchowo osłaniając oczy od słońca; nagła jaskrawość dnia oślepiła go na moment, zamrugał szybko, pozbywając się szczypiących łez. – Tonks, cześć – odezwał się, zatrzymując się tuż przy prowadzących na werandę schodkach. Uśmiechnął się, zerkając w jej stronę i starając się ocenić, czy irytowała ją jego obecność. Ich ostatnia rozmowa skończyła się gorzej niż źle, a jej wspomnienie smakowało nerwową niezręcznością, ale o dziwo – niczym poza tym. Zbyt wiele zdarzyło się od tamtego feralnego dnia, towarzyszące mu wtedy emocje zdążyły ostygnąć i wyblaknąć, tak, że dzisiaj nie był w stanie już przypomnieć sobie, dlaczego właściwie się wściekł. Z perspektywy tego, co wiedział teraz, częściową winą obarczał klątwę, resztą – własną niewiedzę. I gorycz porażki, jaką odczuwał na myśl o tym, że Oaza niemal przestała istnieć na jego warcie. Z tamtych uczuć pozostało mu wyłącznie poczucie winy, za to, jak się zachował – i co powiedział. – Nie chcesz w-w-wejść na chwilę? – zapytał, opierając się barkiem o drewnianą kolumnę podtrzymującą daszek nad werandą. Starał się nie patrzeć w górę, choć i tak nie pozwoliło mu to zapomnieć o przeklętej smudze na jasnym niebie. Obecność komety drażniła go w sposób, którego nie potrafił opisać; była jak zagrożenie przez cały czas majaczące na krawędzi pola widzenia, ale znikające, gdy obracał głowę. Jak kamień w bucie, którego nie dało się z niego wytrącić. – Albo – p-p-przynieść ci coś? Mamy sok brzoskwiniowy, albo mogę zaparzyć herbaty – zaproponował. Na gorącą było zdecydowanie za ciepło, jednak przestudzona smakowała całkiem nieźle. – Trochę tu ostatnio eksperymentowałem – podjął po chwili, rozglądając się po ogrodzie – ale chyba nie p-p-powinno to zaburzyć działania ochronnej magii. – Zabezpieczenie, którego nałożenie zaoferowała Justine, było potężne, jednak z tego, co czytał, nie obciążało konstrukcji tak, jak Fidelius, czy magia budowlana. Wciąż – wolał, by o tym wiedziała, na wszelki wypadek. – A ty? Urządziłaś się już u siebie? – zapytał, przypominając sobie o domu w lesie, o którym wspominała mu w liście. Już wtedy chciał zapytać, czy nie potrzebowała pomocy w dostosowaniu go do zamieszkania, ale nie wiedział, gdzie po ostatniej sprzeczce przebiegały nakreślone pomiędzy nimi granice.
Odłożył ostrożnie szmatkę na blat, żeby zrobić parę kroków i wychylić się, ale głos Justine zdążył się już oddalić. Zmarszczył brwi, wahając się dokładnie przez sekundę – ale nie mógł przecież udawać, że nie było go w domu. Rzucił ostatnie spojrzenie w stronę drzwi, pozostawiając je podniesione i oparte na poziomej listewce; mógł zająć się nimi później, Tłuczek był zajęty szczekaniem na ptaki w ogrodzie – nie musiał się więc obawiać, że wparuje do otwartej spiżarni, żeby zasiać tam spustoszenie.
Wyszedł na zewnątrz, odruchowo osłaniając oczy od słońca; nagła jaskrawość dnia oślepiła go na moment, zamrugał szybko, pozbywając się szczypiących łez. – Tonks, cześć – odezwał się, zatrzymując się tuż przy prowadzących na werandę schodkach. Uśmiechnął się, zerkając w jej stronę i starając się ocenić, czy irytowała ją jego obecność. Ich ostatnia rozmowa skończyła się gorzej niż źle, a jej wspomnienie smakowało nerwową niezręcznością, ale o dziwo – niczym poza tym. Zbyt wiele zdarzyło się od tamtego feralnego dnia, towarzyszące mu wtedy emocje zdążyły ostygnąć i wyblaknąć, tak, że dzisiaj nie był w stanie już przypomnieć sobie, dlaczego właściwie się wściekł. Z perspektywy tego, co wiedział teraz, częściową winą obarczał klątwę, resztą – własną niewiedzę. I gorycz porażki, jaką odczuwał na myśl o tym, że Oaza niemal przestała istnieć na jego warcie. Z tamtych uczuć pozostało mu wyłącznie poczucie winy, za to, jak się zachował – i co powiedział. – Nie chcesz w-w-wejść na chwilę? – zapytał, opierając się barkiem o drewnianą kolumnę podtrzymującą daszek nad werandą. Starał się nie patrzeć w górę, choć i tak nie pozwoliło mu to zapomnieć o przeklętej smudze na jasnym niebie. Obecność komety drażniła go w sposób, którego nie potrafił opisać; była jak zagrożenie przez cały czas majaczące na krawędzi pola widzenia, ale znikające, gdy obracał głowę. Jak kamień w bucie, którego nie dało się z niego wytrącić. – Albo – p-p-przynieść ci coś? Mamy sok brzoskwiniowy, albo mogę zaparzyć herbaty – zaproponował. Na gorącą było zdecydowanie za ciepło, jednak przestudzona smakowała całkiem nieźle. – Trochę tu ostatnio eksperymentowałem – podjął po chwili, rozglądając się po ogrodzie – ale chyba nie p-p-powinno to zaburzyć działania ochronnej magii. – Zabezpieczenie, którego nałożenie zaoferowała Justine, było potężne, jednak z tego, co czytał, nie obciążało konstrukcji tak, jak Fidelius, czy magia budowlana. Wciąż – wolał, by o tym wiedziała, na wszelki wypadek. – A ty? Urządziłaś się już u siebie? – zapytał, przypominając sobie o domu w lesie, o którym wspominała mu w liście. Już wtedy chciał zapytać, czy nie potrzebowała pomocy w dostosowaniu go do zamieszkania, ale nie wiedział, gdzie po ostatniej sprzeczce przebiegały nakreślone pomiędzy nimi granice.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zatrzymała się, poprawiając trzymaną pod pachą ciężką książkę. Jasne spojrzenie zawisło na gospodarzu, kiedy pojawił się niedaleko. Tęczówki wpatrywały się w niego, pozornie, nie prezentując żadnej znaczącej zmiany czy przejęcia - ale prawda była taka, że rejestrowały nowe blizny ze świadomości, jedynie fakt o tym, pozbawiając wyraźnego przejęcia. Bo Justine - mimo wszystko - nadal się przejmowała krzywdą ludzi, zwłaszcza tych, którzy znajdowali się jej najbliżej. A za to, co spotkało Moore’a czuła się osobiście odpowiedzialna. To nie był jakiś wymyślny tor myślowy, czy masochistyczne nakładanie na swoje ramiona każdego cierpienia tego świata. To był fakt, bo to właśnie jej szukał, tego dnia, kiedy zostawił po sobie właśnie ten ślad.
- Cześć. - odpowiedziała mu wiec niepotrzebnie, bo przecież swoim zwyczajem często witała się jedynie przy użyciu nazwiska. Właściwie, często ich używała. Na tyle, by te bardziej zrastały się dla niej w imiona. Ale nie dla wszystkich, nie dla każdego. Nigdy nie wiedziała, czemu coś pasowało jej bardziej lub mniej. Powinna coś powiedzieć, prawda? Może nawet przyznać mu rację. Ale rzadko kiedy umiała. A on ją miał. Był przecież ironicznie, dokładnie, stojącym przed nią teraz przykładem ceny jaką zapłacił ktoś za to, czego dokonała. Kącik jej ust wygiął się na tę myśl w dół. Ale usta pozostały zaciśnięte. Bo niezmiennie uważała, że im dalej od wszystkich się znajdowała tym było to dla nich lepsze.
- Może później. - odpowiedziała mu zdawkowo w końcu odsuwając spojrzenie, rozglądając się wokół. - Światło nakłada się dniami, nie mogę zrobić sobie przerwy zanim w ogóle zacznę. - mruknęła marszcząc na chwilę nos. Przesunęła tęczówkami po okolicy nieśpiesznie. - Nie trzeba. - odpowiedziała na kolejną propozycję wracając do niego tęczówkami. - Myślę że nie będę się krępować, żeby ukraść wam z kuchni szklankę wody, kiedy me ciało nawiedzi pragnienie. - orzekła specjalnie wyolbrzymionym patosem słów, wywracając przy tym lekko oczami. Przestąpiła z nogi na nogę, przenosząc ciężar ciała na drugie biodra. Noga, która ucierpiała podczas pojedynku z Rosierem nadal dawała o sobie znać. Uniosła brwi na kolejną rewelację rozglądając się w ślad za nim. - Eksperymentowałeś? - powtórzyła po nim, do końca pewna co właściwie kryło się za tym stwierdzeniem. Ale kolejne słowa zatrzymały jej spojrzenie w jednym punkcie. Nie pozwoliła twarzy drgnąć przez krótką chwilę zastanawiając się, skąd wie - dopiero później przypominając sobie, że sama mu o tym napisała. Zwiesiła jasne tęczówki na jego twarzy. - Nie. - odpowiedziała wzruszając ramionami. - Nie zamierzam. To tylko stara miejscami przeciekająca chata w które śpię - nic więcej. - to nie był dom, bo wiedziała doskonale, że domu nie tworzyły ściany, a ludzie. Ale ona powinna trzymać się z daleka, na odludziu w miejscu, gdzie nikt poza nią nie ucierpi, kiedy coś podąży za nią. Jednocześnie w też w miejscu w którym nikt poza nią samą jej nie pomoże - ale na to, Justine nie zwracała już uwagi. Wzięła wdech w usta. - Myślałeś o planie ewakuacji? - zapytała go wypuszczając z ust powietrze. - Zastanawiam się, jaki obszar objąć Światłem. Ten sam co Fideliusem, czy może wolisz wytyczyć jakąś drogę, a przynajmniej jej część, to miejsca w którym… nie wiem, trzymasz zapasowe miotły, albo świstokliki. Bo macie jakieś świstokliki? - upewniła się zerkając na niego, dźwigając jedną z brwi ku górze.
- Cześć. - odpowiedziała mu wiec niepotrzebnie, bo przecież swoim zwyczajem często witała się jedynie przy użyciu nazwiska. Właściwie, często ich używała. Na tyle, by te bardziej zrastały się dla niej w imiona. Ale nie dla wszystkich, nie dla każdego. Nigdy nie wiedziała, czemu coś pasowało jej bardziej lub mniej. Powinna coś powiedzieć, prawda? Może nawet przyznać mu rację. Ale rzadko kiedy umiała. A on ją miał. Był przecież ironicznie, dokładnie, stojącym przed nią teraz przykładem ceny jaką zapłacił ktoś za to, czego dokonała. Kącik jej ust wygiął się na tę myśl w dół. Ale usta pozostały zaciśnięte. Bo niezmiennie uważała, że im dalej od wszystkich się znajdowała tym było to dla nich lepsze.
- Może później. - odpowiedziała mu zdawkowo w końcu odsuwając spojrzenie, rozglądając się wokół. - Światło nakłada się dniami, nie mogę zrobić sobie przerwy zanim w ogóle zacznę. - mruknęła marszcząc na chwilę nos. Przesunęła tęczówkami po okolicy nieśpiesznie. - Nie trzeba. - odpowiedziała na kolejną propozycję wracając do niego tęczówkami. - Myślę że nie będę się krępować, żeby ukraść wam z kuchni szklankę wody, kiedy me ciało nawiedzi pragnienie. - orzekła specjalnie wyolbrzymionym patosem słów, wywracając przy tym lekko oczami. Przestąpiła z nogi na nogę, przenosząc ciężar ciała na drugie biodra. Noga, która ucierpiała podczas pojedynku z Rosierem nadal dawała o sobie znać. Uniosła brwi na kolejną rewelację rozglądając się w ślad za nim. - Eksperymentowałeś? - powtórzyła po nim, do końca pewna co właściwie kryło się za tym stwierdzeniem. Ale kolejne słowa zatrzymały jej spojrzenie w jednym punkcie. Nie pozwoliła twarzy drgnąć przez krótką chwilę zastanawiając się, skąd wie - dopiero później przypominając sobie, że sama mu o tym napisała. Zwiesiła jasne tęczówki na jego twarzy. - Nie. - odpowiedziała wzruszając ramionami. - Nie zamierzam. To tylko stara miejscami przeciekająca chata w które śpię - nic więcej. - to nie był dom, bo wiedziała doskonale, że domu nie tworzyły ściany, a ludzie. Ale ona powinna trzymać się z daleka, na odludziu w miejscu, gdzie nikt poza nią nie ucierpi, kiedy coś podąży za nią. Jednocześnie w też w miejscu w którym nikt poza nią samą jej nie pomoże - ale na to, Justine nie zwracała już uwagi. Wzięła wdech w usta. - Myślałeś o planie ewakuacji? - zapytała go wypuszczając z ust powietrze. - Zastanawiam się, jaki obszar objąć Światłem. Ten sam co Fideliusem, czy może wolisz wytyczyć jakąś drogę, a przynajmniej jej część, to miejsca w którym… nie wiem, trzymasz zapasowe miotły, albo świstokliki. Bo macie jakieś świstokliki? - upewniła się zerkając na niego, dźwigając jedną z brwi ku górze.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
– Kilka minut chyba nie zrobiłoby różnicy – zauważył lekko, unosząc znacząco brwi, ale nie naciskał; Tonks nakreśliła granice wokół siebie dosyć wyraźnie i po ostatniej wpadce obiecał sobie je respektować. Chyba był jej to winien, poza tym: nie musiała tu być, a była, poświęcając sporo własnego czasu na nałożenie trudnego zabezpieczenia. Nie ze względu na niego, wiedział, że robiła to dla Hannah – ale w żadnym wypadku nie sprawiało to, że był jej mniej wdzięczny. – Jak chcesz. Zostawię wszystko na b-b-blacie – dodał, kiwając krótko głową. Teatralna wypowiedź go rozbawiła, kącik ust drgnął mu w górę, ale nie pociągnął żartu dalej, świadomie zachowując dystans – zarówno ten fizyczny, jak i niewidoczny, fantomowy.
– Yhm – przytaknął, również rozglądając się po ogrodzie. Oparł się wygodniej o drewnianą podporę, zaplatając ramiona na klatce piersiowej; ruchem podbródka wskazał na niewielki budyneczek przycupnięty tuż przy płocie. – P-p-powiększyłem szopę. To znaczy – od środka. Mike mi pomógł – dodał, nie chcąc umniejszać roli Tonksa w tym całym przedsięwzięciu. – Planuję już od jakiegoś czasu zrobić to samo z chatami w Oazie, ale chcę się najpierw up-p-pewnić, że mam to pod kontrolą, żeby oszczędzić ludziom przykrych niespodzianek. Jak stękające ściany, i tak dalej. – Wydawało mu się, że załapał podstawy, ale pośród transmutacyjnych zaklęć wciąż czuł się jeszcze nieco niepewnie, zwłaszcza w przypadku większych przestrzeni, w których trzeba było wziąć pod uwagę większe, niejednokrotnie bardziej złożone siły. Nie zaryzykowałby uczenia się tego na domach należących do mieszkańców magicznej wioski, zdając sobie sprawę, że dla większości z nich było to jedyne, co posiadali.
Westchnął bezgłośnie, kiedy w paru słowach podsumowała stan swojego nowego lokum. Milcząc przez chwilę i nie spiesząc się, zrobił krok do przodu, żeby móc przysiąść na jednym z prowadzących na werandę schodków – ze wszystkich sił starając się ukryć nienaturalną sztywność ciała i ostrożność w ruchach, którą w instynktowny sposób próbował ograniczyć ból, wciąż rozpalający trzewia przy zmianach pozycji. – Wiesz – odezwał się, spoglądając na nią z dołu – z mojego doświadczenia w-w-wynika, że mimo wszystko śpi się lepiej, kiedy nic nie p-p-przecieka – zauważył, wbrew pozorom: bez przeciekającej między głoskami ironii. Pomiędzy jego brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka. – Mogę rzucić na to okiem – zaoferował. Doprowadzenie starej chaty do stanu używalności na pewno było mniej wymagające niż wzniesienie od zera skomplikowanej pułapki, poza tym: i tak miał ostatnio za dużo wolnego czasu.
Pytanie o plan ewakuacji niespodziewanie wywołało nieprzyjemny dreszcz, spływający wzdłuż kręgosłupa. Poprawił się na schodku, zupełnie jakby podejrzewał, że nagły dyskomfort mógł wynikać z niewygodnej pozycji, choć w rzeczywistości nie mogłoby to być dalsze od prawdy. Oczywiście, że myślał o ewakuacji – ostatnio częściej, odkąd na niebie zawisła przeklęta kometa – ale raz po raz odkładał to w czasie, nie chcąc zakłócać tych paru chwil oddechu, które przyniosło ze sobą zawieszenie broni. – Nie mamy – przyznał od razu, odrywając spojrzenie od Justine i sięgając dłonią do kieszeni, żeby wyciągnąć niewielką, owiniętą w brązowy papier paczuszkę. – Człowiek, od którego miałem kupić k-k-księżycowy pył, od jakiegoś czasu nie daje znaku życia. Zajmę się tym, jak będę w Plymouth. Chcesz? – zapytał, wyciągając w jej stronę pergaminową torebkę; ze środka wystawało kilka zwiniętych ręcznie papierosów. Sam wziął dla siebie jednego, odpalił koniec różdżką i wsunął do ust, żeby zaciągnąć się mocno; charakterystyczny, ziołowy dym gryzł w gardło, ale wiedział, że za parę chwil uciszy podrygujące uparcie nerwy. – Myślałem też o p-p-podłączeniu kominka do sieci Fiuu – po cichu oczywiście, i tak, żeby działał w jedną stronę – kontynuował, jedną dłoń opierając na kolanie, a drugą o schodek. – Można to zrobić tak, żeby kominek p-po-pozostał niewidoczny, ale trzeba być ostrożnym. – Będzie musiał spróbować najpierw w jakimś opuszczonym miejscu; z dala od domów przyjaciół i rodziny. I kogokolwiek, kogo mógłby w ten sposób narazić. – Jak duży teren da się objąć Światłem? – podjął, nie odpowiadając jeszcze konkretnie na jej pytanie. – A, i Tonks – wtrącił, unosząc lekko dłoń z papierosem – będę wdzięczny, jeśli nie będziesz wsp-p-pominać o tym Hannah. – Podskórnie przeczuwał, że nie pochwaliłaby palenia otrzymanych pokątnie, nielegalnych używek.
| zużywam jedną porcję diablego ziela i częstuję Tonks
– Yhm – przytaknął, również rozglądając się po ogrodzie. Oparł się wygodniej o drewnianą podporę, zaplatając ramiona na klatce piersiowej; ruchem podbródka wskazał na niewielki budyneczek przycupnięty tuż przy płocie. – P-p-powiększyłem szopę. To znaczy – od środka. Mike mi pomógł – dodał, nie chcąc umniejszać roli Tonksa w tym całym przedsięwzięciu. – Planuję już od jakiegoś czasu zrobić to samo z chatami w Oazie, ale chcę się najpierw up-p-pewnić, że mam to pod kontrolą, żeby oszczędzić ludziom przykrych niespodzianek. Jak stękające ściany, i tak dalej. – Wydawało mu się, że załapał podstawy, ale pośród transmutacyjnych zaklęć wciąż czuł się jeszcze nieco niepewnie, zwłaszcza w przypadku większych przestrzeni, w których trzeba było wziąć pod uwagę większe, niejednokrotnie bardziej złożone siły. Nie zaryzykowałby uczenia się tego na domach należących do mieszkańców magicznej wioski, zdając sobie sprawę, że dla większości z nich było to jedyne, co posiadali.
Westchnął bezgłośnie, kiedy w paru słowach podsumowała stan swojego nowego lokum. Milcząc przez chwilę i nie spiesząc się, zrobił krok do przodu, żeby móc przysiąść na jednym z prowadzących na werandę schodków – ze wszystkich sił starając się ukryć nienaturalną sztywność ciała i ostrożność w ruchach, którą w instynktowny sposób próbował ograniczyć ból, wciąż rozpalający trzewia przy zmianach pozycji. – Wiesz – odezwał się, spoglądając na nią z dołu – z mojego doświadczenia w-w-wynika, że mimo wszystko śpi się lepiej, kiedy nic nie p-p-przecieka – zauważył, wbrew pozorom: bez przeciekającej między głoskami ironii. Pomiędzy jego brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka. – Mogę rzucić na to okiem – zaoferował. Doprowadzenie starej chaty do stanu używalności na pewno było mniej wymagające niż wzniesienie od zera skomplikowanej pułapki, poza tym: i tak miał ostatnio za dużo wolnego czasu.
Pytanie o plan ewakuacji niespodziewanie wywołało nieprzyjemny dreszcz, spływający wzdłuż kręgosłupa. Poprawił się na schodku, zupełnie jakby podejrzewał, że nagły dyskomfort mógł wynikać z niewygodnej pozycji, choć w rzeczywistości nie mogłoby to być dalsze od prawdy. Oczywiście, że myślał o ewakuacji – ostatnio częściej, odkąd na niebie zawisła przeklęta kometa – ale raz po raz odkładał to w czasie, nie chcąc zakłócać tych paru chwil oddechu, które przyniosło ze sobą zawieszenie broni. – Nie mamy – przyznał od razu, odrywając spojrzenie od Justine i sięgając dłonią do kieszeni, żeby wyciągnąć niewielką, owiniętą w brązowy papier paczuszkę. – Człowiek, od którego miałem kupić k-k-księżycowy pył, od jakiegoś czasu nie daje znaku życia. Zajmę się tym, jak będę w Plymouth. Chcesz? – zapytał, wyciągając w jej stronę pergaminową torebkę; ze środka wystawało kilka zwiniętych ręcznie papierosów. Sam wziął dla siebie jednego, odpalił koniec różdżką i wsunął do ust, żeby zaciągnąć się mocno; charakterystyczny, ziołowy dym gryzł w gardło, ale wiedział, że za parę chwil uciszy podrygujące uparcie nerwy. – Myślałem też o p-p-podłączeniu kominka do sieci Fiuu – po cichu oczywiście, i tak, żeby działał w jedną stronę – kontynuował, jedną dłoń opierając na kolanie, a drugą o schodek. – Można to zrobić tak, żeby kominek p-po-pozostał niewidoczny, ale trzeba być ostrożnym. – Będzie musiał spróbować najpierw w jakimś opuszczonym miejscu; z dala od domów przyjaciół i rodziny. I kogokolwiek, kogo mógłby w ten sposób narazić. – Jak duży teren da się objąć Światłem? – podjął, nie odpowiadając jeszcze konkretnie na jej pytanie. – A, i Tonks – wtrącił, unosząc lekko dłoń z papierosem – będę wdzięczny, jeśli nie będziesz wsp-p-pominać o tym Hannah. – Podskórnie przeczuwał, że nie pochwaliłaby palenia otrzymanych pokątnie, nielegalnych używek.
| zużywam jedną porcję diablego ziela i częstuję Tonks
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
- Pewnie nie. - zgodziła się, wzruszając ramionami, które dźwignęła do góry trochę niechlujnie. Ostatecznie Billy miał rację - kilka minut nie zrobiłoby jej różnicy. Co nie zmieniało też faktu, że światło nakładało się dniami. Czekały ją godziny szeptania kolejnych transfiguracji i robienia magicznych splotów. Z drugiej sprawy, miała wrażenie, że - mimo wszystko - może nie przed nim, ale tutaj uzewnętrzniła się bardziej niż by chciała. Nie chciała taka być. Krucha, złamana, podatna na ból - ten fantomowy, który nie przybierał formy w ranach zadanych zaklęciem. Taki, na który nie istniało wiele lekarstw tak naprawdę. Zerknęła na Moora, kiedy oświadczył, że zostawi wszystko na blacie. Zmarszczyła najpierw na chwilę brwi, a później jedną z nich uniosła.
- Chowasz coś w tych szafkach? - zapytała, przekrzywiając lekko głowę, podejrzewała, że chciał to zrobić, żeby ułatwić jej - a może oszczędzić - momentu poszukiwania kolejnych rzeczy. Właściwie jako mieszkaniec, lepiej orientował się w tym co i gdzie posiadał. Mimo to, słowa wymknęły się z jej ust szybciej, niż nadeszła myśl, że powinna je zatrzymać. Podążyła spojrzeniem za ruchem podbródka zawieszając jasne spojrzenie na niewielkiej szopie. Jej brew uniosła się na pierwsze zdanie i pozostała w górze na dodatkowe informacje.
- Nie wiedziałam, że potrafisz coś takiego. - powiedziała przyglądając się szopie. - Dużo? - zapytała wracając spojrzeniem do mężczyzny. - Stoi więc mniemam, że się udało…? - rzuciła z pytającą nutą na końcu zdania przekrzywiając lekko głowę. Zmarszczyla brwi, by zaraz potrząsnąć głową. - Światło nie obciąża za bardzo konstrukcji według moich informacji. - jej, czyli tych z książek. Cóż, nie to, że była jakimś zawodowym specem od zabezpieczeń. Znała kilka podstawowych i teraz miała nadzieję, że nauczyła się tego najtrudniejszego - a jednocześnie najbardziej potrzebnego. Nie unikała jego spojrzenia, nie uciekała nim, nie udawała że nie zauważa ruchów, czy schorzeń, ale też nie próbowała pomagać, na próżno było szukać w jej spojrzeniu współczucia. Nie dlatego, że nie dotknęło jej to, co go spotkało. Było kolejną winą na jej barkach, jednak wiedziała doskonale jak smakowała litość i jak bardzo nie znosiła widzieć ją w spojrzeniu bliskich i znajomych. Na jego słowa uniosła ręką, żeby potrzeć nią po karku i unieść kącik ust w trochę krzywym uśmiechu, a może przynaniu mu racji, przez chwile milczała. Wypuściła powietrze z ust.
- Temu się nie da zaprzeczyć. - orzekła w końcu wzruszając ramionami. Czy lepiej spało się, kiedy nic nie przeciekało - z pewnością. Ale czy do przeciekających dachów dało się przyzwyczaić? Dało, ona do swojego nawykła. Kiedy z jego ust wypadła propozycja znów zamilkła. Splotłaby ręce na piersi, gdyby nie książka, którą trzymała więc oplotła je wokół niej odwracając głowę na bok. Spoglądając na rysujący się przed oczami widok. Widocznie myślała nad propozycją, która padła i widocznie się wahała. Oczywiście, odrestaurowana trochę chata byłaby zwyczajnie i po ludzku, trochę lepsza. Z drugiej strony nie była pewna. Jednocześnie nałożyłaby na rmaiona Moora ciężar informacji o tym, gdzie mieszka. Z drugiej właściwie nikt o tym nie wiedział.
- Nie mam i nie zamierzam nakładać na nią Fideliusa - mogłaby tego nie wytrzymać. - odezwała się w końcu wracając do niego spojrzeniem. - Możesz rzucić na nią okiem. - zgodziła się w końcu wypuszczając powietrze z ust. - Więc... gdyby ktoś jeszcze kiedyś mnie szukał, nie wahaj się podać im adresu. - poprosiła. Wiedziała, że nie mógł tego zrobić z Wrzosową Przystanią. Ją chronił Fidelius i tylko ona była w stanie kogoś tam wpuścić. Dobrowolnie i wedle własnego uznania. Co przypominało jej, że powinni w końcu przenieść tą możliwość na Michaela.
- Nie macie… - powtórzyła po nim, a jej twarz niemal od razu wydała się ostrzejsza. Mięśnie na twarzy napięły już i tak odciskającą się na kościach policzkowych skórę. Patrzyła na niego słuchając padających słów. Zmarszczyła brwi a później ruszyła się w końcu podchodząc do schodków. Ściągnęła szmacianą torbę, którą miała przewieszoną przez ramię. Siadając odsłoniła też wypełniony pas z nakładkami. - Masz tytoń? Chce, ale za chwilę. - poinformowała go, pochylając się i sięgając do torby. - Podstawami zajmiesz się od razu. - dodała, w głosie zadźwięczała złość. Wyciągnęła - zdawać by się mogło - materiał zwinięty w rulon, ale kiedy rozwinęła go ruchem, widać było prowizoryczne - całkowicie krzywo zszyte - kieszonki. Odchyliła trochę materiał zaczynając w nie zaglądać w końcu wyciągnęła trzy fiolki. - srebrny gwiezdny pył, księżycowy pył, sproszkowany meteoryt. - wymieniła w kolejności w której mu je podawała. Podniosła się, przesuwając palcami po nakładach w końcu wyciągając jeden z eliksirów. - to smocza łza, odbija zaklęcia przez chwile. Wszystkie, poza niewybaczalnymi. - postawiła obok niego. W końcu sięgnęła do kieszeni. - Ten świstoklik działa tylko w Anglii, prowadzi na plażę w Dorset. - dodała wyciągając rękę. drugą odebrała torebkę z papierosami. - Weźmiesz to wszystko i rozplanujesz każdą z możliwych sytuacji, załatwisz je jak najszybciej. Z kominkami, miotłami, podziemnymi tunelami jeśli trzeba. Nie obchodzi mnie. To miejsce będzie fortecą, ale nigdy nie zapominaj, że fortece da się zdobyć. Że wychodzicie poza nią oboje. A żadne z waszej trójki… piątki właściwie, nie ma mojego pozwolenia nie śmierć. - wcisnęła papierowy zwitek w usta odplając go, siadając na jednym ze schodków. - Oh? - mruknęła odrobinę zdziwiona, kiedy wypuściła dym przed siebie, złapała między palce papierosa spoglądając na niego. Oparła jeden z łokci na nodze a na głowie oparła głowę. - Problemem nie jest większość terenu, a czas który zajmie jego objęcie i ilość potrzebnych składników. Rozsądnie jest powiedzieć, że nie obejmiesz zbyt szybko i łatwo całego miasta, ale teren który macie tutaj - choć chwilę zajmie - jest względnie wykonalny. - orzekła, wypuszczając powietrze. - Wright nas zabije. - mruknęła po chwili, mimo to ponownie się zaciągnęła wzruszając ramionami. Nie musiała jej nic mówić, znając życie i jej szczęście jej przyjaciółka dojrzy ją w momencie w którym robi coś całkowicie przez nią nieakceptowalnego.
przekazuję: Smocza Łza (1 porcję), świstoklik typu I ( srebrna sprzączka paska), srebrny gwiezdny pył, księżycowy pył, sproszkowany meteoryt
- Chowasz coś w tych szafkach? - zapytała, przekrzywiając lekko głowę, podejrzewała, że chciał to zrobić, żeby ułatwić jej - a może oszczędzić - momentu poszukiwania kolejnych rzeczy. Właściwie jako mieszkaniec, lepiej orientował się w tym co i gdzie posiadał. Mimo to, słowa wymknęły się z jej ust szybciej, niż nadeszła myśl, że powinna je zatrzymać. Podążyła spojrzeniem za ruchem podbródka zawieszając jasne spojrzenie na niewielkiej szopie. Jej brew uniosła się na pierwsze zdanie i pozostała w górze na dodatkowe informacje.
- Nie wiedziałam, że potrafisz coś takiego. - powiedziała przyglądając się szopie. - Dużo? - zapytała wracając spojrzeniem do mężczyzny. - Stoi więc mniemam, że się udało…? - rzuciła z pytającą nutą na końcu zdania przekrzywiając lekko głowę. Zmarszczyla brwi, by zaraz potrząsnąć głową. - Światło nie obciąża za bardzo konstrukcji według moich informacji. - jej, czyli tych z książek. Cóż, nie to, że była jakimś zawodowym specem od zabezpieczeń. Znała kilka podstawowych i teraz miała nadzieję, że nauczyła się tego najtrudniejszego - a jednocześnie najbardziej potrzebnego. Nie unikała jego spojrzenia, nie uciekała nim, nie udawała że nie zauważa ruchów, czy schorzeń, ale też nie próbowała pomagać, na próżno było szukać w jej spojrzeniu współczucia. Nie dlatego, że nie dotknęło jej to, co go spotkało. Było kolejną winą na jej barkach, jednak wiedziała doskonale jak smakowała litość i jak bardzo nie znosiła widzieć ją w spojrzeniu bliskich i znajomych. Na jego słowa uniosła ręką, żeby potrzeć nią po karku i unieść kącik ust w trochę krzywym uśmiechu, a może przynaniu mu racji, przez chwile milczała. Wypuściła powietrze z ust.
- Temu się nie da zaprzeczyć. - orzekła w końcu wzruszając ramionami. Czy lepiej spało się, kiedy nic nie przeciekało - z pewnością. Ale czy do przeciekających dachów dało się przyzwyczaić? Dało, ona do swojego nawykła. Kiedy z jego ust wypadła propozycja znów zamilkła. Splotłaby ręce na piersi, gdyby nie książka, którą trzymała więc oplotła je wokół niej odwracając głowę na bok. Spoglądając na rysujący się przed oczami widok. Widocznie myślała nad propozycją, która padła i widocznie się wahała. Oczywiście, odrestaurowana trochę chata byłaby zwyczajnie i po ludzku, trochę lepsza. Z drugiej strony nie była pewna. Jednocześnie nałożyłaby na rmaiona Moora ciężar informacji o tym, gdzie mieszka. Z drugiej właściwie nikt o tym nie wiedział.
- Nie mam i nie zamierzam nakładać na nią Fideliusa - mogłaby tego nie wytrzymać. - odezwała się w końcu wracając do niego spojrzeniem. - Możesz rzucić na nią okiem. - zgodziła się w końcu wypuszczając powietrze z ust. - Więc... gdyby ktoś jeszcze kiedyś mnie szukał, nie wahaj się podać im adresu. - poprosiła. Wiedziała, że nie mógł tego zrobić z Wrzosową Przystanią. Ją chronił Fidelius i tylko ona była w stanie kogoś tam wpuścić. Dobrowolnie i wedle własnego uznania. Co przypominało jej, że powinni w końcu przenieść tą możliwość na Michaela.
- Nie macie… - powtórzyła po nim, a jej twarz niemal od razu wydała się ostrzejsza. Mięśnie na twarzy napięły już i tak odciskającą się na kościach policzkowych skórę. Patrzyła na niego słuchając padających słów. Zmarszczyła brwi a później ruszyła się w końcu podchodząc do schodków. Ściągnęła szmacianą torbę, którą miała przewieszoną przez ramię. Siadając odsłoniła też wypełniony pas z nakładkami. - Masz tytoń? Chce, ale za chwilę. - poinformowała go, pochylając się i sięgając do torby. - Podstawami zajmiesz się od razu. - dodała, w głosie zadźwięczała złość. Wyciągnęła - zdawać by się mogło - materiał zwinięty w rulon, ale kiedy rozwinęła go ruchem, widać było prowizoryczne - całkowicie krzywo zszyte - kieszonki. Odchyliła trochę materiał zaczynając w nie zaglądać w końcu wyciągnęła trzy fiolki. - srebrny gwiezdny pył, księżycowy pył, sproszkowany meteoryt. - wymieniła w kolejności w której mu je podawała. Podniosła się, przesuwając palcami po nakładach w końcu wyciągając jeden z eliksirów. - to smocza łza, odbija zaklęcia przez chwile. Wszystkie, poza niewybaczalnymi. - postawiła obok niego. W końcu sięgnęła do kieszeni. - Ten świstoklik działa tylko w Anglii, prowadzi na plażę w Dorset. - dodała wyciągając rękę. drugą odebrała torebkę z papierosami. - Weźmiesz to wszystko i rozplanujesz każdą z możliwych sytuacji, załatwisz je jak najszybciej. Z kominkami, miotłami, podziemnymi tunelami jeśli trzeba. Nie obchodzi mnie. To miejsce będzie fortecą, ale nigdy nie zapominaj, że fortece da się zdobyć. Że wychodzicie poza nią oboje. A żadne z waszej trójki… piątki właściwie, nie ma mojego pozwolenia nie śmierć. - wcisnęła papierowy zwitek w usta odplając go, siadając na jednym ze schodków. - Oh? - mruknęła odrobinę zdziwiona, kiedy wypuściła dym przed siebie, złapała między palce papierosa spoglądając na niego. Oparła jeden z łokci na nodze a na głowie oparła głowę. - Problemem nie jest większość terenu, a czas który zajmie jego objęcie i ilość potrzebnych składników. Rozsądnie jest powiedzieć, że nie obejmiesz zbyt szybko i łatwo całego miasta, ale teren który macie tutaj - choć chwilę zajmie - jest względnie wykonalny. - orzekła, wypuszczając powietrze. - Wright nas zabije. - mruknęła po chwili, mimo to ponownie się zaciągnęła wzruszając ramionami. Nie musiała jej nic mówić, znając życie i jej szczęście jej przyjaciółka dojrzy ją w momencie w którym robi coś całkowicie przez nią nieakceptowalnego.
przekazuję: Smocza Łza (1 porcję), świstoklik typu I ( srebrna sprzączka paska), srebrny gwiezdny pył, księżycowy pył, sproszkowany meteoryt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zaśmiał się cicho, bezgłośnie wypuszczając powietrze przez nos; nie podejrzewał jej o chęć myszkowania po kuchni, nie miał nic do ukrycia – zwyczajnie chciał, żeby nie musiała tego robić. Była ich gościem, poświęcała dla nich czas; przygotowanie szklanki soku czy kilku kanapek nie było niczym nadzwyczajnym. – W tych nie – mam lep-p-psze kryjówki – zażartował, wzruszając ramieniem, choć nie była to do końca nieprawda; odkąd zaczął eksperymentować z magią budowlaną, nauczył się tego i owego, i zakamuflowanie ukrytego w ścianie schowka nie stanowiło już dla niego wyzwania.
Przeniósł spojrzenie na szopę. – Mój wujek zajmuje się magicznymi k-k-konstrukcjami, trochę się od niego nauczyłem. Musiałem się czymś zająć, p-p-po tym jak wyleciałem z drużyny – wyjaśnił, starając się ukryć dźwięczącą między głoskami dumę. Nie z zakończonej niespodziewanie kariery sportowej, a z własnych umiejętności; lubił być przydatny, więc każde kolejne opanowane zaklęcie konstrukcyjne przynosiło mu satysfakcję. – O połowę – doprecyzował, magia budowlana pozwalała na o wiele więcej – ale póki co nie porywał się na tak skomplikowane projekty. Nie miał zresztą takiej potrzeby, dwukrotne powiększenie przestrzeni spokojnie wystarczało na wygodne jej zorganizowanie – już z uwzględnieniem miejsca na miotlarską pracownię Hannah.
W odpowiedzi na pytanie o to, czy się udało, przytaknął jedynie; Justine odpowiedziała sama sobie. Rozsiadł się na schodku nieco wygodniej, w pierwszej chwili nie dostrzegając niczego dziwnego w przedłużającym się milczeniu, dopiero po paru sekundach dostrzegając wahanie w gestach i wyrazie twarzy czarownicy. Uniósł brew, wzmianka o zaklęciu Fideliusa wydała mu się wyrwana z kontekstu; w jaki sposób zaklęcie miałoby mu przeszkodzić w załataniu dachu czy naprawieniu skrzypiących desek? Niewypowiedziane pytanie zatańczyło mu na ustach, ale następne słowa Tonks sprawiły, że niepasujące elementy układanki wreszcie wpadły na swoje miejsca – choć była to kompozycja, której usłyszeć się nie spodziewał.
Prośba – czy może przytyk? – sprawiły, że poczuł się tak, jakby chluśnięto mu lodowatą wodą w twarz; na ułamek sekundy jego usta ułożyły się w zdziwione o, opanował się jednak bardzo szybko, ściągając je w pozbawioną wyrazu linię. Co?, chciał zapytać, ale przełknął tylko ślinę, decydując się odezwać dopiero po chwili. – Nie p-p-podałem twojego adresu ostatnim razem, i nie zrobiłbym tego też następnym – powiedział, siląc się na neutralny ton, ale jego głos i tak wybrzmiał przynajmniej o ton chłodniej. Opuścił wzrok na skręconego ręcznie papierosa, wsuwając go sobie do ust; czy Tonks naprawdę myślała, że nie wydał ich wyłącznie dlatego, że nie mógł? Owszem, wykorzystał fakt istnienia Fideliusa, żeby przekonać Rosiera, że nie było sensu marnować czasu na jego przesłuchiwanie, ale fortel nie zadziałał, a on i tak nie zdradził niczego. Bał się, że to zrobi, to prawda, myśl o tym, jak niewiele brakowało, żeby Śmierciożerca go złamał, spędzała mu sen z powiek i powracała uparcie przez długie miesiące (również teraz, bez ostrzeżenia), ale sugestia, że mógłby sprzedać przyjaciół, żeby uratować własną skórę, i tak go zabolała – tym bardziej, że nadeszła z zupełnie niespodziewanej strony.
Wypuścił z ust kłąb gryzącego dymu, licząc na to, że palony susz załagodzi nerwy, ale wyglądało na to, że dalej miało być tylko gorzej. – Diable ziele – doprecyzował, ostatnio nie udało mu się dostać tytoniu. Wsunął papierową torebkę z powrotem do kieszeni, po czym zamarł na moment w bezruchu, nie wierząc w to, co słyszał. Skąd wzięły się nagle gniewne nuty, rozkazujący ton głosu? Spojrzał na wyciągane przez nią fiolki jedynie przelotnie, nie wyciągając ręki, żeby je zabrać. W innej sytuacji pewnie by jej podziękował, wdzięczny, że oszczędziła mu podróży do Plymouth – jeszcze niezbyt łatwej, biorąc pod uwagę gojące się rany na brzuchu i klatce piersiowej – ale fakt, że strofowała go niczym lekkomyślne dziecko, któremu trzeba było pokazać palcem, co powinno zrobić, błyskawicznie go rozsierdził. – Wiem, czym jest sm-m-mocza łza – powiedział sucho, wolną dłonią łapiąc się drewnianej balustrady, żeby dźwignąć się ze schodka. Obolałe mięśnie spięły się w proteście, skrzywił się – ale się nie zatrzymał. – Mamy zapas, możesz ją sobie zostawić. Jeśli będzie p-p-potrzeba, poproszę Charlie. – Kuzynka Hannah mieszkała u nich od jakiegoś czasu, była znakomitą alchemiczką. – Słyszysz się, Tonks? Zajmiesz się? Weźmiesz? Rozp-p-planujesz? Naprawdę wydaje ci się, że mógłbym zapomnieć o możliwych konsekwencjach braku ostrożności? – Zaciągnął się znów diablim zielem, wypalając je niemal do połowy – po czym rzucił niedopałek na ziemię i wgniótł go butem. Stracił ochotę na przyjacielskie wypalenie fajki pokoju. Wypuścił powietrze z płuc, krzyżując ramiona na klatce piersiowej. – Nie rozmawiasz z naiwnym dzieciakiem, który p-p-pięć minut temu zorientował się, że jest wojna. Jestem w Zakonie tak samo długo, tak ty – przypomniał jej. Dłużej, ale nie o licytowanie się mu chodziło; ich doświadczenia były różne, jednak oboje mieli ich za sobą wystarczająco dużo, żeby rozumieć, z jakim zagrożeniem się mierzyli. – Doceniam to, co robisz dla Hannah, ale p-p-potrafię i mam zamiar zadbać o swoją rodzinę. Zbudowałem każdą ścianę tego domu i znam każdy jego centymetr, tak samo jak wiem o k-k-każdej ścieżce w tych lasach. I gwarantuję ci, że nie przespałem wystarczająco wielu nocy, żeby mieć czas na rozp-p-planowanie wszystkich tych sytuacji bez twoich nakazów czy pozwoleń. – To nie był zresztą pierwszy raz, kiedy obmyślał ścieżki i scenariusze ewakuacji; już dawno temu stworzył plan na wypadek konieczności nagłego opuszczenia Oazy, jako lotnik pomagał też w koordynacji ewakuowania kryjówek należących do magicznego podziemia.
Rozplótł ramiona, tylko po to, żeby wepchnąć dłonie do kieszeni. – I nie myślałem o zabezpieczaniu całego miasta, zap-p-pytałem dlatego, bo wspomniałaś o drodze – dodał nieco spokojniej, choć nadal chłodno. Miał ochotę odwrócić się na pięcie i odejść, zamiast tego oparł się jednak barkiem o podpierającą werandę kolumienkę, wciąż czując, jak trochę za szybko bije mu serce.
Przeniósł spojrzenie na szopę. – Mój wujek zajmuje się magicznymi k-k-konstrukcjami, trochę się od niego nauczyłem. Musiałem się czymś zająć, p-p-po tym jak wyleciałem z drużyny – wyjaśnił, starając się ukryć dźwięczącą między głoskami dumę. Nie z zakończonej niespodziewanie kariery sportowej, a z własnych umiejętności; lubił być przydatny, więc każde kolejne opanowane zaklęcie konstrukcyjne przynosiło mu satysfakcję. – O połowę – doprecyzował, magia budowlana pozwalała na o wiele więcej – ale póki co nie porywał się na tak skomplikowane projekty. Nie miał zresztą takiej potrzeby, dwukrotne powiększenie przestrzeni spokojnie wystarczało na wygodne jej zorganizowanie – już z uwzględnieniem miejsca na miotlarską pracownię Hannah.
W odpowiedzi na pytanie o to, czy się udało, przytaknął jedynie; Justine odpowiedziała sama sobie. Rozsiadł się na schodku nieco wygodniej, w pierwszej chwili nie dostrzegając niczego dziwnego w przedłużającym się milczeniu, dopiero po paru sekundach dostrzegając wahanie w gestach i wyrazie twarzy czarownicy. Uniósł brew, wzmianka o zaklęciu Fideliusa wydała mu się wyrwana z kontekstu; w jaki sposób zaklęcie miałoby mu przeszkodzić w załataniu dachu czy naprawieniu skrzypiących desek? Niewypowiedziane pytanie zatańczyło mu na ustach, ale następne słowa Tonks sprawiły, że niepasujące elementy układanki wreszcie wpadły na swoje miejsca – choć była to kompozycja, której usłyszeć się nie spodziewał.
Prośba – czy może przytyk? – sprawiły, że poczuł się tak, jakby chluśnięto mu lodowatą wodą w twarz; na ułamek sekundy jego usta ułożyły się w zdziwione o, opanował się jednak bardzo szybko, ściągając je w pozbawioną wyrazu linię. Co?, chciał zapytać, ale przełknął tylko ślinę, decydując się odezwać dopiero po chwili. – Nie p-p-podałem twojego adresu ostatnim razem, i nie zrobiłbym tego też następnym – powiedział, siląc się na neutralny ton, ale jego głos i tak wybrzmiał przynajmniej o ton chłodniej. Opuścił wzrok na skręconego ręcznie papierosa, wsuwając go sobie do ust; czy Tonks naprawdę myślała, że nie wydał ich wyłącznie dlatego, że nie mógł? Owszem, wykorzystał fakt istnienia Fideliusa, żeby przekonać Rosiera, że nie było sensu marnować czasu na jego przesłuchiwanie, ale fortel nie zadziałał, a on i tak nie zdradził niczego. Bał się, że to zrobi, to prawda, myśl o tym, jak niewiele brakowało, żeby Śmierciożerca go złamał, spędzała mu sen z powiek i powracała uparcie przez długie miesiące (również teraz, bez ostrzeżenia), ale sugestia, że mógłby sprzedać przyjaciół, żeby uratować własną skórę, i tak go zabolała – tym bardziej, że nadeszła z zupełnie niespodziewanej strony.
Wypuścił z ust kłąb gryzącego dymu, licząc na to, że palony susz załagodzi nerwy, ale wyglądało na to, że dalej miało być tylko gorzej. – Diable ziele – doprecyzował, ostatnio nie udało mu się dostać tytoniu. Wsunął papierową torebkę z powrotem do kieszeni, po czym zamarł na moment w bezruchu, nie wierząc w to, co słyszał. Skąd wzięły się nagle gniewne nuty, rozkazujący ton głosu? Spojrzał na wyciągane przez nią fiolki jedynie przelotnie, nie wyciągając ręki, żeby je zabrać. W innej sytuacji pewnie by jej podziękował, wdzięczny, że oszczędziła mu podróży do Plymouth – jeszcze niezbyt łatwej, biorąc pod uwagę gojące się rany na brzuchu i klatce piersiowej – ale fakt, że strofowała go niczym lekkomyślne dziecko, któremu trzeba było pokazać palcem, co powinno zrobić, błyskawicznie go rozsierdził. – Wiem, czym jest sm-m-mocza łza – powiedział sucho, wolną dłonią łapiąc się drewnianej balustrady, żeby dźwignąć się ze schodka. Obolałe mięśnie spięły się w proteście, skrzywił się – ale się nie zatrzymał. – Mamy zapas, możesz ją sobie zostawić. Jeśli będzie p-p-potrzeba, poproszę Charlie. – Kuzynka Hannah mieszkała u nich od jakiegoś czasu, była znakomitą alchemiczką. – Słyszysz się, Tonks? Zajmiesz się? Weźmiesz? Rozp-p-planujesz? Naprawdę wydaje ci się, że mógłbym zapomnieć o możliwych konsekwencjach braku ostrożności? – Zaciągnął się znów diablim zielem, wypalając je niemal do połowy – po czym rzucił niedopałek na ziemię i wgniótł go butem. Stracił ochotę na przyjacielskie wypalenie fajki pokoju. Wypuścił powietrze z płuc, krzyżując ramiona na klatce piersiowej. – Nie rozmawiasz z naiwnym dzieciakiem, który p-p-pięć minut temu zorientował się, że jest wojna. Jestem w Zakonie tak samo długo, tak ty – przypomniał jej. Dłużej, ale nie o licytowanie się mu chodziło; ich doświadczenia były różne, jednak oboje mieli ich za sobą wystarczająco dużo, żeby rozumieć, z jakim zagrożeniem się mierzyli. – Doceniam to, co robisz dla Hannah, ale p-p-potrafię i mam zamiar zadbać o swoją rodzinę. Zbudowałem każdą ścianę tego domu i znam każdy jego centymetr, tak samo jak wiem o k-k-każdej ścieżce w tych lasach. I gwarantuję ci, że nie przespałem wystarczająco wielu nocy, żeby mieć czas na rozp-p-planowanie wszystkich tych sytuacji bez twoich nakazów czy pozwoleń. – To nie był zresztą pierwszy raz, kiedy obmyślał ścieżki i scenariusze ewakuacji; już dawno temu stworzył plan na wypadek konieczności nagłego opuszczenia Oazy, jako lotnik pomagał też w koordynacji ewakuowania kryjówek należących do magicznego podziemia.
Rozplótł ramiona, tylko po to, żeby wepchnąć dłonie do kieszeni. – I nie myślałem o zabezpieczaniu całego miasta, zap-p-pytałem dlatego, bo wspomniałaś o drodze – dodał nieco spokojniej, choć nadal chłodno. Miał ochotę odwrócić się na pięcie i odejść, zamiast tego oparł się jednak barkiem o podpierającą werandę kolumienkę, wciąż czując, jak trochę za szybko bije mu serce.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Szybko przyzwyczajała się do miejsc, a może po prostu było mało kulturalna po pierwszym etapie znajomości łatwo przechodząc do momentu w którym zachowywała się jak u siebie. Może nie powinna, może nie musiała. Ale tak robiła. Miejsce, które Hannah nazywała domem, po części było też nim i dla niej. A może poza tym wszystkim wcześniej, najmocniej na całość wpływała długość czasu z którą się znały. Ona, Hannah, Jackie poznały się przecież jeszcze w szkole. Nie raz spędzały czas w swoich domach, obcując nie tylko z miejscami ale i z bliskimi i osobami. Z Billym łączył ich podobny staż czasu, a jednak coś w ich charakterach jakoś zdawało się nigdy nie doprowadzić do zawarcia bliższej relacji - czy może nawet przyjaźni, mimo że podobna relacja od wielu lat łączyła jego i jej przyjaciółkę. Cóż, może nie powinna nazywać ją podobną, Hannah od lat żywiła uczucia do Moora - ale ten, jak mężczyźni czasem potrafią niczego nie zauważył. Szczęśliwie dla nich - bo Justine naprawdę się z tego cieszyła - odnaleźli się ze sobą i dla siebie. W przeciwieństwie do niej i Skamandera.
- I co w nich kitrasz? - zapytała unosząc brwi do góry, pozornie lekka rozmowa, pozornie miła nadal zdawała jej się krucha, jakby w każdym momencie coś miało skręcić. Wydawała - nie to, żeby Tonks miała się tym przejąć jakoś nadmiernie w końcu, ostatecznie, nie była w stanie zmienić siebie. A może - nie zamierzała. Gwizdnęła z krótkim uznaniem, kiedy przyznał się do zgłębienia wiedzy o magicznych konstrukcjach. Cóż, skłamałaby mówiąc, że podejrzewała o to Billa - ale znów, by być całkowicie sprawiedliwym, niewiele o nim samym wiedziała. Poza tym, że grał w drużynie - kiedyś sromotnie z nią przegrał - i był całkiem niezły w magii; oddany sprawie. Przez chwilę jeszcze mierzyła spojrzeniem szopę. O połowę, to całkiem spora ilość nowego miejsca. Wydęła odrobinę wargi zastanawiając się nad czymś.
Spieprzyła. Zrozumiała od razu, kiedy tylko zaległa między nimi cisza. A może zrozumiała to po wyrazie twarzy Moore’a, ale czy nie powinna tego mówić? Nigdy by się nad tym nie zastanowiła ani wcześniej, ani później. Wzięła wdech w płuca, wzruszając ramionami. Dobra, niech nie robi. Chodziło o to, że nie chowała się przed nim - teraz kiedy mieszkała sama, nie narażała nikogo. Nikogo kto nie był w stanie sobie poradzić. Ona była. Wiedziała że tak, że nawet najciemniejsze zło ich świata - tego świata - było w stanie krwawić i wbrew wypowiadanym frazesom krwawiło czerwoną - nie błękitną - krwią. Mimowolnie oblizała spierzchnięte wargi. Niezręcznie. Dziwacznie. Może dlatego, że oboje dla Hannah chcieli mieć z sobą cywilizowane relacje. Ale dalej, wcale nie było lepiej. Może nigdy nie miało być - chwilowy rozejm był ciszą przed burzą, która miała wyniknąć w najmniej niespodziewanym momencie. Nie chciała źle, ale Moore widocznie zmienił ton już nawet nie kryjąc się z zimną, suchą nutą, która przecięła powietrze. Uniosła brwi wyżej. Jak mogła zapomnieć, że wielki król boiska, William Moore znał się na wszystkim, od desek i gwoździ po alchemiczne zawiłości. Miała ochotę wywrócić oczami, powstrzymała jednak ten gest jeszcze zamierzając się postarać, choć jej lewa dłoń mimowolnie zacisnęła się w pięść. Zacisnęła usta w wąską linię słuchając padających słów - naprawdę? Mięsień na jej policzku drgnął. Milczała i milczała słuchając padających słów, mrużąc oczy, pozwalając by jej twarz nabrała ostrzejszego wyrazu.
- Powiedziałeś że go nie macie. - przypomniała mu nie przestając mrużyć oczu, ale nie powiedziała nic więcej. Doceniał co robiła? Świetnie, jakby tego potrzebowała.
- Użyłam miasta, by nakreślić sytuację i stworzyć… ah pieprzyć to. - powiedziała podnosząc się ze schodka. Dalsze tłumaczenia nie miała sensu. Przynajmniej w postrzeganiu Justine. Wzięła wdech w płuca, spoglądając przed siebie. Rozejrzała się wokół marszcząc brwi. - Chcesz tą drogę pod światłem, czy nie? - postawiła pytanie, powinna po prostu wziąć się za robotę. Przed nią były jeszcze godziny zaklinania i rozprowadzania ingrediencji wyznaczając obszar, który obejmie zabezpieczenie. Siedzenie i gadania nie miało tego przyśpieszyć - tym bardziej, ze najwidoczniej im dwóm źle to wychodziło. Krótkie skinienie głową na powitanie może powinno być wszystkim.
- I co w nich kitrasz? - zapytała unosząc brwi do góry, pozornie lekka rozmowa, pozornie miła nadal zdawała jej się krucha, jakby w każdym momencie coś miało skręcić. Wydawała - nie to, żeby Tonks miała się tym przejąć jakoś nadmiernie w końcu, ostatecznie, nie była w stanie zmienić siebie. A może - nie zamierzała. Gwizdnęła z krótkim uznaniem, kiedy przyznał się do zgłębienia wiedzy o magicznych konstrukcjach. Cóż, skłamałaby mówiąc, że podejrzewała o to Billa - ale znów, by być całkowicie sprawiedliwym, niewiele o nim samym wiedziała. Poza tym, że grał w drużynie - kiedyś sromotnie z nią przegrał - i był całkiem niezły w magii; oddany sprawie. Przez chwilę jeszcze mierzyła spojrzeniem szopę. O połowę, to całkiem spora ilość nowego miejsca. Wydęła odrobinę wargi zastanawiając się nad czymś.
Spieprzyła. Zrozumiała od razu, kiedy tylko zaległa między nimi cisza. A może zrozumiała to po wyrazie twarzy Moore’a, ale czy nie powinna tego mówić? Nigdy by się nad tym nie zastanowiła ani wcześniej, ani później. Wzięła wdech w płuca, wzruszając ramionami. Dobra, niech nie robi. Chodziło o to, że nie chowała się przed nim - teraz kiedy mieszkała sama, nie narażała nikogo. Nikogo kto nie był w stanie sobie poradzić. Ona była. Wiedziała że tak, że nawet najciemniejsze zło ich świata - tego świata - było w stanie krwawić i wbrew wypowiadanym frazesom krwawiło czerwoną - nie błękitną - krwią. Mimowolnie oblizała spierzchnięte wargi. Niezręcznie. Dziwacznie. Może dlatego, że oboje dla Hannah chcieli mieć z sobą cywilizowane relacje. Ale dalej, wcale nie było lepiej. Może nigdy nie miało być - chwilowy rozejm był ciszą przed burzą, która miała wyniknąć w najmniej niespodziewanym momencie. Nie chciała źle, ale Moore widocznie zmienił ton już nawet nie kryjąc się z zimną, suchą nutą, która przecięła powietrze. Uniosła brwi wyżej. Jak mogła zapomnieć, że wielki król boiska, William Moore znał się na wszystkim, od desek i gwoździ po alchemiczne zawiłości. Miała ochotę wywrócić oczami, powstrzymała jednak ten gest jeszcze zamierzając się postarać, choć jej lewa dłoń mimowolnie zacisnęła się w pięść. Zacisnęła usta w wąską linię słuchając padających słów - naprawdę? Mięsień na jej policzku drgnął. Milczała i milczała słuchając padających słów, mrużąc oczy, pozwalając by jej twarz nabrała ostrzejszego wyrazu.
- Powiedziałeś że go nie macie. - przypomniała mu nie przestając mrużyć oczu, ale nie powiedziała nic więcej. Doceniał co robiła? Świetnie, jakby tego potrzebowała.
- Użyłam miasta, by nakreślić sytuację i stworzyć… ah pieprzyć to. - powiedziała podnosząc się ze schodka. Dalsze tłumaczenia nie miała sensu. Przynajmniej w postrzeganiu Justine. Wzięła wdech w płuca, spoglądając przed siebie. Rozejrzała się wokół marszcząc brwi. - Chcesz tą drogę pod światłem, czy nie? - postawiła pytanie, powinna po prostu wziąć się za robotę. Przed nią były jeszcze godziny zaklinania i rozprowadzania ingrediencji wyznaczając obszar, który obejmie zabezpieczenie. Siedzenie i gadania nie miało tego przyśpieszyć - tym bardziej, ze najwidoczniej im dwóm źle to wychodziło. Krótkie skinienie głową na powitanie może powinno być wszystkim.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
– Cenne skarby – odpowiedział jej z półuśmiechem, nadal utrzymując żartobliwy ton, żeby dopiero po chwili włożyć do ust skręconego ręcznie papierosa. Rzecz jasna nie posiadał żadnych ukrytych kosztowności – niemal wszystko, co udało mu się odłożyć, zainwestował w dom – ale wątpił, by było to coś, co musiał precyzować. W zabezpieczonych schowkach chował głównie rzeczy, które nie powinny wpaść w ręce Amelii: wydania Proroka Codziennego wypełnione długimi listami zaginionych i zmarłych; fiolki z bojowymi eliksirami; rozrysowane własnoręcznie plany.
Może powinien był wypalić diable ziele wcześniej, zanim jeszcze zszedł na werandę; może gdyby rwący, nieustający od tygodni ból dokuczał mu mniej, łatwiej byłoby mu zachować spokój. Może gdyby ostatnio lepiej sypiał, gdyby w stany lękowe nie wpędzało go każde niewyjaśnione skrzypnięcie podłogowych desek; gdyby nie czuł się taki nieznośnie bezsilny – może wtedy nie odebrałby słów Justine jako atak, albo przynajmniej przyjął przytyk bez większych emocji. Nie mógł jednak nic poradzić na szarpiące się nagle nerwy, ani na krew, która głośno zaszumiała mu w uszach, i wyglądało na to, że ich niewinna z pozoru rozmowa miała skończyć się dokładnie tak samo, jak poprzednia: katastrofą. Obiecał sobie, że tak nie będzie – że naprawdę postara się odbudować zerwaną nić porozumienia, ale balansowanie na kruchym lodzie nie wychodziło chyba żadnemu z nich, a Billy wywrócił się na niego z hukiem. – P-p-powiedziałem, że nie mamy świstoklików. Jeszcze – poprawił ją, prawie cedząc te słowa przez zęby. Jej wcześniejsze pytanie o plan ewakuacji uznał za retoryczne; skoro o nim rozmawiali, wydawało mu się oczywiste, że o nim myślał. Powiedział jej przecież, że był umówiony z człowiekiem, który miał dostarczyć mu księżycowy pył, i że pracował nad jednostronnym podłączeniem kominka do sieci Fiuu. Gdyby nie planował przygotować ich na ewentualną ewakuację, po co zajmowałby się tym wszystkim? Poza tym – czy Justine naprawdę sądziła, że by to zlekceważył – zwłaszcza po tym, co stało się w Oazie?
Uniósł wyżej brwi w reakcji na wypadające z ust czarownicy przekleństwo, ale się nie poruszył; nie poprosił też, żeby dokończyła zdanie. Może powinien. Na pewno powinien – nieporozumienie, które pomiędzy nimi urosło, można było prawdopodobnie łatwo wyjaśnić, zamiast pozwolić mu się babrać przez kolejne tygodnie, ale w tamtym momencie nie miał na to ani sił, ani ochoty. Podejrzewał, że Tonks też nie. Zaśmiał się bezgłośnie, wypuszczając powietrze przez nos, w sposób pozbawiony choćby śladów wesołości. – Zadecyduj sama, znasz się na tym najlep-p-piej – przypomniał jej. Wystarczająco dosadnie dała mu do zrozumienia, co o nim sądziła w tej kwestii. – Będę w środku, w razie czego – rzucił jeszcze, po czym odepchnął się od drewnianej kolumienki i odwrócił ociężale na pięcie, żeby zniknąć w prowadzących do kuchni drzwiach. Nie miał zbyt wielkiej ochoty na siedzenie w środku, na zewnątrz czuł się znacznie lepiej – ale zejście Justine z drogi wydało mu się najrozsądniejszym wyborem.
Może powinien był wypalić diable ziele wcześniej, zanim jeszcze zszedł na werandę; może gdyby rwący, nieustający od tygodni ból dokuczał mu mniej, łatwiej byłoby mu zachować spokój. Może gdyby ostatnio lepiej sypiał, gdyby w stany lękowe nie wpędzało go każde niewyjaśnione skrzypnięcie podłogowych desek; gdyby nie czuł się taki nieznośnie bezsilny – może wtedy nie odebrałby słów Justine jako atak, albo przynajmniej przyjął przytyk bez większych emocji. Nie mógł jednak nic poradzić na szarpiące się nagle nerwy, ani na krew, która głośno zaszumiała mu w uszach, i wyglądało na to, że ich niewinna z pozoru rozmowa miała skończyć się dokładnie tak samo, jak poprzednia: katastrofą. Obiecał sobie, że tak nie będzie – że naprawdę postara się odbudować zerwaną nić porozumienia, ale balansowanie na kruchym lodzie nie wychodziło chyba żadnemu z nich, a Billy wywrócił się na niego z hukiem. – P-p-powiedziałem, że nie mamy świstoklików. Jeszcze – poprawił ją, prawie cedząc te słowa przez zęby. Jej wcześniejsze pytanie o plan ewakuacji uznał za retoryczne; skoro o nim rozmawiali, wydawało mu się oczywiste, że o nim myślał. Powiedział jej przecież, że był umówiony z człowiekiem, który miał dostarczyć mu księżycowy pył, i że pracował nad jednostronnym podłączeniem kominka do sieci Fiuu. Gdyby nie planował przygotować ich na ewentualną ewakuację, po co zajmowałby się tym wszystkim? Poza tym – czy Justine naprawdę sądziła, że by to zlekceważył – zwłaszcza po tym, co stało się w Oazie?
Uniósł wyżej brwi w reakcji na wypadające z ust czarownicy przekleństwo, ale się nie poruszył; nie poprosił też, żeby dokończyła zdanie. Może powinien. Na pewno powinien – nieporozumienie, które pomiędzy nimi urosło, można było prawdopodobnie łatwo wyjaśnić, zamiast pozwolić mu się babrać przez kolejne tygodnie, ale w tamtym momencie nie miał na to ani sił, ani ochoty. Podejrzewał, że Tonks też nie. Zaśmiał się bezgłośnie, wypuszczając powietrze przez nos, w sposób pozbawiony choćby śladów wesołości. – Zadecyduj sama, znasz się na tym najlep-p-piej – przypomniał jej. Wystarczająco dosadnie dała mu do zrozumienia, co o nim sądziła w tej kwestii. – Będę w środku, w razie czego – rzucił jeszcze, po czym odepchnął się od drewnianej kolumienki i odwrócił ociężale na pięcie, żeby zniknąć w prowadzących do kuchni drzwiach. Nie miał zbyt wielkiej ochoty na siedzenie w środku, na zewnątrz czuł się znacznie lepiej – ale zejście Justine z drogi wydało mu się najrozsądniejszym wyborem.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Ogródek za domem
Szybka odpowiedź