Przedpokój
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom objęty Zaklęciem Fideliusa.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Przedpokój
Wąski korytarzyk wciśnięty między kuchnię a prowadzące na piętro schody, poza swoją najbardziej oczywistą rolą, pełni też funkcję przenośnej szafy - na przybitym do bielonej ściany wieszaku, oprócz kurtek, zalegają zazwyczaj również zapomniane płaszcze przeciwdeszczowe i swetry, przez co dom sprawia wrażenie bardziej zatłoczonego niż w rzeczywistości. Pod drewnianą ławeczką suszą się buty i parasole, a w rogu znalazło się miejsce dla lustra i stojaka na miotły - rzecz jasna te latające.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 14.04.23 8:34, w całości zmieniany 2 razy
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni sobie na to pozwolił – na śmiałe spoglądanie w przyszłość, na snucie marzeń: tych sięgających daleko, dalej niż najbliższy zakręt, dzień, tydzień. Chociaż kiedyś wydawało mu się to naturalne – to, że on i jego bliscy mieli przed sobą jeszcze wiele nieskażonych troskami lat – to wystarczył rok, by wojna bezpowrotnie pozbawiła go tej naiwności, w brutalny sposób obnażając kruchość wszystkiego, co go otaczało. Zdawał sobie sprawę, że obrazy kreślone słowami Hannah były właśnie takie – że ta odgrodzona od niebezpieczeństw wyspa, którą stworzył w irlandzkich górach, nie była niezniszczalna; że walki prędzej czy później miały dotrzeć i tutaj; że każda ścieżka, którą dla siebie wybiorą, skażona będzie niepewnością – ale tym razem świadomie rezygnował z przezorności, na tych parę minut decydując się uwierzyć, że nie istniało nic poza nimi; poza zdaniami szeptanymi pomiędzy pocałunkami, wywołującymi na jego ustach niemożliwy do powstrzymania uśmiech – poza spojrzeniami i dotykiem miękkich dłoni na jego karku, palcami plączącymi się we włosach, muzyką wypełniającą przestrzeń; nutami, za którymi nie próbował już nawet nadążyć, bo rytm krokom przestała wyznaczać melodia – zastąpiona urywanymi oddechami i szaleńczym biciem tłukącego się w klatce piersiowej serca. Dyktującego kolejne ruchy, usprawiedliwiającego gesty; zbyt śmiałe, być może, niecierpliwe – na pewno, powstrzymywane przez długie miesiące, w trakcie których chwiał się gdzieś na niewidzialnej krawędzi, cienkiej granicy pomiędzy tym, czego chciał, a co powinien, teraz – bezpowrotnie przekroczonej. Czy żałował? Nie; czy miał żałować – nie wiedział, ale w tamtej cudownej chwili nie był w stanie się nad tym zastanawiać – bo roziskrzone spojrzenie czekoladowych tęczówek skutecznie odciągało jego myśli od czegokolwiek innego, była tylko Hannah – i jej uśmiech, lekkie wzruszenie ramion, ciche ja też, dotyk ciepłych palców na jego policzkach; zatrzymał się, ze wstrzymanym oddechem wysłuchując jej odpowiedzi, niedokończonej. – Dla?.. – zapytał, wypuszczając z płuc resztki powietrza, ale nic więcej powiedzieć nie zdążył, zamiast tego odwzajemniając czuły pocałunek, a później – dając pociągnąć się w dół, tak jak wcześniej w tańcu, tak i teraz podążając za Hannah, za jej dłońmi, ramionami, ciałem. Jak mógłby postąpić inaczej? Odkąd tylko sięgał pamięcią, była dla niego drogowskazem – nawet wtedy, gdy jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, czy to skupiony na ulotnej karierze gracza Quidditcha, czy kiedy taplał się we własnym żalu, odpychając od siebie tych, którym zależało na nim najbardziej. Była świadkiem każdego jego sukcesu i potknięcia, wszystkich niewybaczalnych błędów i ucieczek; a teraz – była tak blisko jak nigdy wcześniej, a mimo to: nie pragnął niczego innego poza tym, by znalazła się jeszcze bliżej.
To właśnie starał się jej przekazać – pochylając się niżej i raz jeszcze chwytając jej wargi we własne, bez pośpiechu, powoli, z czułością; chciał, żeby czuła się dobrze, bezpiecznie, pewnie – nie umknęło mu krótkie spojrzenie rzucone gdzieś w bok, na ułamek sekundy utkwione w punkcie, którego nie potrafił odnaleźć ani wychwycić, bez trudu odgadnął jednak malujące się na zarumienionej twarzy emocje. Przysłonięte po chwili uśmiechem, radosnym błyskiem w znajomych oczach, sprawiającym, że na moment zabrakło mu powietrza; wyszeptane słowa prawie utonęły w szeleście szumiącej w uszach krwi, wyczytał je jednak z ruchu ust, pełnych, czerwonych; kiwnął głową, przez sekundę w oszołomieniu obserwując palce plączące się w materiale bluzki, zgrabnymi ruchami odpinające jeden guzik po drugim. Powstrzymanie się przed podążeniem za nimi, przed złożeniem setki pocałunków na odsłoniętym obojczyku i każdym centymetrze jasnej skóry, wymagało od niego całych pokładów samokontroli – ale zamiast tego uchwycił dłoń Hannah w pół ruchu, zamykając ją we własnej, przyciągając do siebie – i w podyktowanym chwilą odruchu całując opuszki szczupłych palców. – Chodź – odezwał się cicho, wciąż szeptem (prosząc – nie rozkazując), ani na sekundę nie odrywając spojrzenia od jej twarzy: intensywnego, choć przełamanego błądzącym po wargach uśmiechem. Odchylił się nieco, ostrożnie zsuwając się z kanapy – stawiając na podłodze najpierw jedną stopę, a później drugą, nie puszczając jednak dłoni Hannah; ciągnąc ją delikatnie do siebie, zaplatając ich palce, robiąc krok w tył. – Zaufaj mi – dodał, chcąc, by poszła za nim – w milczeniu prowadząc ją w stronę schodów, tyłem pokonując kolejne stopnie. Wiedział, że gdyby zdecydował się zostać w salonie, zostałaby tam z nim – widział to w jej spojrzeniu, w stanowczości gestów, w uśmiechu – ale otwarta przestrzeń, którą w każdej chwili mógł naruszyć ktoś inny, nie dawała komfortu, który chciał jej zapewnić.
Nie zapamiętał całej drogi od salonu do sypialni, ani tego, które z nich popchnęło drewniane drzwi, zamykając je za nimi z cichym szczęknięciem zamka, ale dopiero wtedy rozluźnił uścisk palców, żeby zacisnąć je na krawędzi swetra i ściągnąć go przez głowę – z jakiegoś niezrozumiałego powodu rejestrując, że niebo za umieszczonym w pochyłym suficie oknem w którymś momencie zdążyło zabarwić się granatem. Nie spoglądał na nie jednak długo, niemal natychmiast odnajdując wzrokiem spojrzenie Hannah – dłońmi obejmując jej twarz, kciukami gładząc policzki; pochylając się – do kolejnego pocałunku, pewniejszego niż wszystkie poprzednie, choć nie mniej niecierpliwego; zamknął oczy, palcami jednej ręki odgarniając luźne, miękkie kosmyki za ucho, opuszczając ją niżej, na szyję, ramię, talię; przesuwając stwardniałymi od setek spędzonych na miotle godzin opuszkami po gładkiej skórze, zsuwając z barków miękki materiał rozpiętej bluzki; zastanawiając się, dlaczego tak mocno kręciło mu się w głowie – skoro zdążył upić ledwie łyk przyniesionego przez Hannah alkoholu.
Lądowanie na zaścielonym łóżku okazało się znacznie łagodniejsze niż powstrzymany w ostatniej chwili upadek na kanapę; pociągnął ich w tamtym kierunku powoli, pomagając Hannah ułożyć się wygodnie na materacu, po raz pierwszy pozwalając swojemu spojrzeniu błądzić. Chciał jej powiedzieć, że była piękna, ale słowa go zawiodły – nachylił się więc nad nią, całując najpierw kącik pachnących cynamonem ust, a później przesuwając wargi na policzek, krawędź żuchwy, szyję, ramię; obsypując delikatnymi pocałunkami skórę na mostku i brzuchu, podpierając się jedną ręką, drugą – przesuwając wzdłuż talii, zahaczając o biodro, sięgając uda; podciągając się wyżej, znów odnajdując parę czekoladowych tęczówek – nie przerywając jednak tego osobliwego tańca, zupełnie innego od tego, którego ledwie minuty temu próbowała nauczyć go Hannah, pozbawionego sztywnych kroków, choć w gruncie rzeczy wcale nie aż tak bardzo odmiennego; takiego, w którym nie obawiał się prowadzić, nie potrzebując niczego więcej niż paru słów potwierdzenia – i emocji zamkniętych w gestach, w dotyku dłoni na ciele, w przyspieszonych oddechach i szaleńczym biciu serc, w krzyżujących się raz po raz spojrzeniach.
I tylko momentami złośliwy głos w jego głowie przekonywał go, że to musiał być sen; jeden z tych dobrych, upragnionych, z których nigdy nie chciał się obudzić.
To właśnie starał się jej przekazać – pochylając się niżej i raz jeszcze chwytając jej wargi we własne, bez pośpiechu, powoli, z czułością; chciał, żeby czuła się dobrze, bezpiecznie, pewnie – nie umknęło mu krótkie spojrzenie rzucone gdzieś w bok, na ułamek sekundy utkwione w punkcie, którego nie potrafił odnaleźć ani wychwycić, bez trudu odgadnął jednak malujące się na zarumienionej twarzy emocje. Przysłonięte po chwili uśmiechem, radosnym błyskiem w znajomych oczach, sprawiającym, że na moment zabrakło mu powietrza; wyszeptane słowa prawie utonęły w szeleście szumiącej w uszach krwi, wyczytał je jednak z ruchu ust, pełnych, czerwonych; kiwnął głową, przez sekundę w oszołomieniu obserwując palce plączące się w materiale bluzki, zgrabnymi ruchami odpinające jeden guzik po drugim. Powstrzymanie się przed podążeniem za nimi, przed złożeniem setki pocałunków na odsłoniętym obojczyku i każdym centymetrze jasnej skóry, wymagało od niego całych pokładów samokontroli – ale zamiast tego uchwycił dłoń Hannah w pół ruchu, zamykając ją we własnej, przyciągając do siebie – i w podyktowanym chwilą odruchu całując opuszki szczupłych palców. – Chodź – odezwał się cicho, wciąż szeptem (prosząc – nie rozkazując), ani na sekundę nie odrywając spojrzenia od jej twarzy: intensywnego, choć przełamanego błądzącym po wargach uśmiechem. Odchylił się nieco, ostrożnie zsuwając się z kanapy – stawiając na podłodze najpierw jedną stopę, a później drugą, nie puszczając jednak dłoni Hannah; ciągnąc ją delikatnie do siebie, zaplatając ich palce, robiąc krok w tył. – Zaufaj mi – dodał, chcąc, by poszła za nim – w milczeniu prowadząc ją w stronę schodów, tyłem pokonując kolejne stopnie. Wiedział, że gdyby zdecydował się zostać w salonie, zostałaby tam z nim – widział to w jej spojrzeniu, w stanowczości gestów, w uśmiechu – ale otwarta przestrzeń, którą w każdej chwili mógł naruszyć ktoś inny, nie dawała komfortu, który chciał jej zapewnić.
Nie zapamiętał całej drogi od salonu do sypialni, ani tego, które z nich popchnęło drewniane drzwi, zamykając je za nimi z cichym szczęknięciem zamka, ale dopiero wtedy rozluźnił uścisk palców, żeby zacisnąć je na krawędzi swetra i ściągnąć go przez głowę – z jakiegoś niezrozumiałego powodu rejestrując, że niebo za umieszczonym w pochyłym suficie oknem w którymś momencie zdążyło zabarwić się granatem. Nie spoglądał na nie jednak długo, niemal natychmiast odnajdując wzrokiem spojrzenie Hannah – dłońmi obejmując jej twarz, kciukami gładząc policzki; pochylając się – do kolejnego pocałunku, pewniejszego niż wszystkie poprzednie, choć nie mniej niecierpliwego; zamknął oczy, palcami jednej ręki odgarniając luźne, miękkie kosmyki za ucho, opuszczając ją niżej, na szyję, ramię, talię; przesuwając stwardniałymi od setek spędzonych na miotle godzin opuszkami po gładkiej skórze, zsuwając z barków miękki materiał rozpiętej bluzki; zastanawiając się, dlaczego tak mocno kręciło mu się w głowie – skoro zdążył upić ledwie łyk przyniesionego przez Hannah alkoholu.
Lądowanie na zaścielonym łóżku okazało się znacznie łagodniejsze niż powstrzymany w ostatniej chwili upadek na kanapę; pociągnął ich w tamtym kierunku powoli, pomagając Hannah ułożyć się wygodnie na materacu, po raz pierwszy pozwalając swojemu spojrzeniu błądzić. Chciał jej powiedzieć, że była piękna, ale słowa go zawiodły – nachylił się więc nad nią, całując najpierw kącik pachnących cynamonem ust, a później przesuwając wargi na policzek, krawędź żuchwy, szyję, ramię; obsypując delikatnymi pocałunkami skórę na mostku i brzuchu, podpierając się jedną ręką, drugą – przesuwając wzdłuż talii, zahaczając o biodro, sięgając uda; podciągając się wyżej, znów odnajdując parę czekoladowych tęczówek – nie przerywając jednak tego osobliwego tańca, zupełnie innego od tego, którego ledwie minuty temu próbowała nauczyć go Hannah, pozbawionego sztywnych kroków, choć w gruncie rzeczy wcale nie aż tak bardzo odmiennego; takiego, w którym nie obawiał się prowadzić, nie potrzebując niczego więcej niż paru słów potwierdzenia – i emocji zamkniętych w gestach, w dotyku dłoni na ciele, w przyspieszonych oddechach i szaleńczym biciu serc, w krzyżujących się raz po raz spojrzeniach.
I tylko momentami złośliwy głos w jego głowie przekonywał go, że to musiał być sen; jeden z tych dobrych, upragnionych, z których nigdy nie chciał się obudzić.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wspomnienia o nim jak żywe nawiedzały ją rok temu, kiedy próbowała ruszyć dalej, zapomnieć o tym — o nim — i żyć tak, jak powinna. Ale żadne inne uśmiechy, a ostatecznie pocałunki nie potrafiły sprostać jej wyobrażeniom, wprawić motyli w brzuchu w ruch, przyspieszyć bicie serca na tyle, by pozwoliła sobie na więcej. Trzymał ją w ryzach strach i przekonanie o tym, że zdradza samą siebie. To, co czuła. Zdradza Williama, bo to właśnie jego kochała od tylu lat. I choć nie było go obok, zostawił ją bez słowa, mimo, że nigdy nie mogła od niego niczego wymagać, każdy inny mężczyzna stawał pod potwornym ostrzałem nieświadomych porównań. Nie chciała taka być. Podła i okrutna. Zestawiać ich ze sobą, wmawiać sobie, że zasługuje na szczęście, które jej się nadarzyło. Wystarczyło skorzystać z szansy. Potem uzmysławiała sobie, że unieszczęśliwiłaby nie tylko siebie, ale także tych, których ceniła i darzyła ogromną sympatią. Nikt nie mógł się z nim równać pod żadnym względem, a próba postawienia przy nim kogokolwiek była bezcelowa.
Zawsze robiła i mówiła dokładnie to o czym od razu pomyślała. Nie mogła inaczej. Kiedy był tak blisko nie wyobrażała sobie, że mogłaby mu odmówić, poprosić go o przerwę, odłożenie tego na później. Nie było żadnego później, było tylko tu i teraz. I oni. Oboje, razem. W sytuacji, którą wielokrotnie sobie wyobrażała, o której marzyła, śniła ze wstydem i rumieńcami na rozgrzanych policzkach. Zawsze to był on, jakby jego oczy sam w sobie dawały jej całe to poczucie bezpieczeństwa, zachęcały ją do wykorzystywania odwagi, którą miała do roli, o której nie miała najmniejszego pojęcia. Całowała go zapalczywie i z całym uczuciem, jakim go darzyła.
Kiedy ujął jej dłoń, ucałował opuszki przeszedł ją dreszcz i paraliż; a w oczach na moment błysnął lęk — przesadziła? Pokazała się z tej złej strony? Czy teraz mógł ją mieć za łatwą? Przez ten ułamek sekundy wystraszyła się, że popełniła błąd idąc za własnymi pragnieniami i trzeba było posłuchać mamy; co jeśli teraz zmieni zdanie o niej? Czy to było możliwe? Nie. To był Billy. Jej Billy.
To ustąpiło, kiedy zaprosił ją ze sobą. Przełknęła ślinę i ostrożnie, powoli wstała zaraz za nim, drugą dłonią instynktownie łapiąc rozpiętą bluzkę i z dziewiczym wstydem ściągając jej poły ku sobie. Nie puszczała jego dłoni ani przez moment, ściskała ją mocno, dając się poprowadzić ku schodom, a później na górę. Przez ten kawałek drogi myślała o tym, czego ją nauczono przez te wszystkie lata— o mamie która wychowała ją na kobietę, którą dzisiaj była. Przygryzła lekko wargę, zastanawiając się nad zasadami i tym przed czym ją przestrzegała, a co właśnie robiła przekornie i z przemożnym pragnieniem. Ale nie miała już kilkunastu lat, była dorosła, dla wielu zbyt dorosła, za stara na popełnianie takich młodzieńczych głupot. Gdy tylko wzrokiem napotkała szerokie ramiona Williama, jego profil, błąkający się na ustach uśmiech — szczery i prawdziwy, znała go tak dobrze — wiedziała, że nie był nikim przypadkowym w jej życiu, krótką chwilą namiętności, pożądania. Przypadkiem. Nie dała mu się uwieść, nie chodziło o intymność. Przecież go kochała. Tak długo. Tak mocno i bezgranicznie. Był przeznaczeniem. Oddałaby mu wszystko, każdego knuta, każą kroplę wody, siebie. Bez wahania. Nigdy nie zgodziłaby się z nikim, że było w tym coś niewłaściwego. Nie, jeśli robiło się to wszystko z miłości.
Pokój, który przed nią otworzył był niewielki, przytulny — widok okna wywołał w niej mimowolny uśmiech. Czy ta przyszłość mogła się ziścić? Czy ten sen mógłby trwać w nieskończoność? Czy te urodziny mogły nie mieć końca, by przyglądała się temu przez każdą kolejną minutę swojego życia z uśmiechem i łzą wzruszenia? Skierowała oczy ku niemu, nie mogąc powstrzymać unoszących się kącików ust. Puściła jego dłoń, by uprzeć się o drzwi i zamknąć je za sobą z ciężko bijącym sercem i urywanym oddechem. Nie wiedziała, czy wokół było tak cicho, czy dla niej to wszystko stało się tak wyraźne. Kolana miała miękkie, ale chciała tylko biec ku niemu.
Jego dłonie sprawiły, że przestała pamiętać o czymkolwiek innym. Puściła zaciskany w dłoni materiał bluzki, pozwalając by pomięta rozchyliła się na nowo, ześlizgując z jednego ramienia, kiedy przysiadała na łóżku, przodem do niego. Uniosła na niego spojrzenie; nieco skrępowane, ale roziskrzone, szczęśliwe. Znalezienie właściwego miejsca na materacu, właściwej pozycji nie było możliwe; siedziała jak na szpilkach, pragnąc tylko tego, by ją objął, znalazł się znów blisko, a jego usta dotknęły jej rozgrzanej skóry. Nie była pazerna, a jednak nie mogła się doczekać, by utonąć w jego ramionach i mieć go przez tę chwilę tylko dla siebie. I mogła odetchnąć dopiero wtedy, gdy tak się stało, gdy jego gorący oddech otulił jej ciało, każdym powiewem urywając jej własny oddech w rozkosznym tchnieniu. Ścisk w brzuchu się nasilał. Odnalazła jego usta, a jedyną melodią dla ucha było szalone walenie serca w piersi. Szum krwi w uszach. Powoli, niepewnie przesunęła ręce wzdłuż jego boków, by odnaleźć nagie ciało, które przy każdym ruchu napinało się. Czuła to pod palcami. Każdy mięsień, który pracował w danej chwili. Ubranie jej nie przeszkadzało, radziła sobie, nie zauważała go. Myślami pomknęła do tego dnia na plaży w Oazie. Każde muśnięcie co rusz wywoływało na jej ramionach gęsią skórkę. Ugięła nogę w kolanie, przyciskając ją do jego ciała, czując pod spódnicą i grubymi pończochami marszczący się materiał jego spodni, każdy ruch ciała, jakby jej skóra stała się wrażliwsza na każdy, najmniejszy bodziec.
Czuła się szczęśliwa jak nigdy wcześniej.
Zawsze robiła i mówiła dokładnie to o czym od razu pomyślała. Nie mogła inaczej. Kiedy był tak blisko nie wyobrażała sobie, że mogłaby mu odmówić, poprosić go o przerwę, odłożenie tego na później. Nie było żadnego później, było tylko tu i teraz. I oni. Oboje, razem. W sytuacji, którą wielokrotnie sobie wyobrażała, o której marzyła, śniła ze wstydem i rumieńcami na rozgrzanych policzkach. Zawsze to był on, jakby jego oczy sam w sobie dawały jej całe to poczucie bezpieczeństwa, zachęcały ją do wykorzystywania odwagi, którą miała do roli, o której nie miała najmniejszego pojęcia. Całowała go zapalczywie i z całym uczuciem, jakim go darzyła.
Kiedy ujął jej dłoń, ucałował opuszki przeszedł ją dreszcz i paraliż; a w oczach na moment błysnął lęk — przesadziła? Pokazała się z tej złej strony? Czy teraz mógł ją mieć za łatwą? Przez ten ułamek sekundy wystraszyła się, że popełniła błąd idąc za własnymi pragnieniami i trzeba było posłuchać mamy; co jeśli teraz zmieni zdanie o niej? Czy to było możliwe? Nie. To był Billy. Jej Billy.
To ustąpiło, kiedy zaprosił ją ze sobą. Przełknęła ślinę i ostrożnie, powoli wstała zaraz za nim, drugą dłonią instynktownie łapiąc rozpiętą bluzkę i z dziewiczym wstydem ściągając jej poły ku sobie. Nie puszczała jego dłoni ani przez moment, ściskała ją mocno, dając się poprowadzić ku schodom, a później na górę. Przez ten kawałek drogi myślała o tym, czego ją nauczono przez te wszystkie lata— o mamie która wychowała ją na kobietę, którą dzisiaj była. Przygryzła lekko wargę, zastanawiając się nad zasadami i tym przed czym ją przestrzegała, a co właśnie robiła przekornie i z przemożnym pragnieniem. Ale nie miała już kilkunastu lat, była dorosła, dla wielu zbyt dorosła, za stara na popełnianie takich młodzieńczych głupot. Gdy tylko wzrokiem napotkała szerokie ramiona Williama, jego profil, błąkający się na ustach uśmiech — szczery i prawdziwy, znała go tak dobrze — wiedziała, że nie był nikim przypadkowym w jej życiu, krótką chwilą namiętności, pożądania. Przypadkiem. Nie dała mu się uwieść, nie chodziło o intymność. Przecież go kochała. Tak długo. Tak mocno i bezgranicznie. Był przeznaczeniem. Oddałaby mu wszystko, każdego knuta, każą kroplę wody, siebie. Bez wahania. Nigdy nie zgodziłaby się z nikim, że było w tym coś niewłaściwego. Nie, jeśli robiło się to wszystko z miłości.
Pokój, który przed nią otworzył był niewielki, przytulny — widok okna wywołał w niej mimowolny uśmiech. Czy ta przyszłość mogła się ziścić? Czy ten sen mógłby trwać w nieskończoność? Czy te urodziny mogły nie mieć końca, by przyglądała się temu przez każdą kolejną minutę swojego życia z uśmiechem i łzą wzruszenia? Skierowała oczy ku niemu, nie mogąc powstrzymać unoszących się kącików ust. Puściła jego dłoń, by uprzeć się o drzwi i zamknąć je za sobą z ciężko bijącym sercem i urywanym oddechem. Nie wiedziała, czy wokół było tak cicho, czy dla niej to wszystko stało się tak wyraźne. Kolana miała miękkie, ale chciała tylko biec ku niemu.
Jego dłonie sprawiły, że przestała pamiętać o czymkolwiek innym. Puściła zaciskany w dłoni materiał bluzki, pozwalając by pomięta rozchyliła się na nowo, ześlizgując z jednego ramienia, kiedy przysiadała na łóżku, przodem do niego. Uniosła na niego spojrzenie; nieco skrępowane, ale roziskrzone, szczęśliwe. Znalezienie właściwego miejsca na materacu, właściwej pozycji nie było możliwe; siedziała jak na szpilkach, pragnąc tylko tego, by ją objął, znalazł się znów blisko, a jego usta dotknęły jej rozgrzanej skóry. Nie była pazerna, a jednak nie mogła się doczekać, by utonąć w jego ramionach i mieć go przez tę chwilę tylko dla siebie. I mogła odetchnąć dopiero wtedy, gdy tak się stało, gdy jego gorący oddech otulił jej ciało, każdym powiewem urywając jej własny oddech w rozkosznym tchnieniu. Ścisk w brzuchu się nasilał. Odnalazła jego usta, a jedyną melodią dla ucha było szalone walenie serca w piersi. Szum krwi w uszach. Powoli, niepewnie przesunęła ręce wzdłuż jego boków, by odnaleźć nagie ciało, które przy każdym ruchu napinało się. Czuła to pod palcami. Każdy mięsień, który pracował w danej chwili. Ubranie jej nie przeszkadzało, radziła sobie, nie zauważała go. Myślami pomknęła do tego dnia na plaży w Oazie. Każde muśnięcie co rusz wywoływało na jej ramionach gęsią skórkę. Ugięła nogę w kolanie, przyciskając ją do jego ciała, czując pod spódnicą i grubymi pończochami marszczący się materiał jego spodni, każdy ruch ciała, jakby jej skóra stała się wrażliwsza na każdy, najmniejszy bodziec.
Czuła się szczęśliwa jak nigdy wcześniej.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
To nie tak, że się nie wahał; każdy prowadzący na piętro stopień, który pokonywał, ani na moment nie odrywając przy tym spojrzenia od Hannah, oznaczał zignorowanie przynajmniej jednego powodu, dla którego powinien był się wycofać (zaczekać na właściwy czas, zachować się tak, jak należało). Znał je wszystkie – część wpoili mu rodzice, innych nauczyło go życie i własne błędy; nie miał w zwyczaju poddawać się chwili, nie pozwalał, by emocje kierowały jego działaniami – ale to, co czuł teraz, gdy zamknęły się popchnięte przez Hannah drzwi, nie miało w sobie nic z ulotności. Kochał ją – od dawna, miał wrażenie, że od zawsze, nawet jeśli jeszcze parę miesięcy temu była to miłość zupełnie inna; uczucia nie spadły na niego jak grom z jasnego nieba – kiełkując na fundamentach zbudowanych z długoletniej przyjaźni, dojrzewając w miarę, jak zmieniał się on sam, niejako na nowo odnajdując się w rzeczywistości, od której na przeszło pół roku zupełnie się odsunął. Szukając swojego miejsca w odmienionym nie do poznania świecie, którego jedynym stałym i niezmiennym elementem była ona – gotowa przyjąć go z powrotem bez względu na to, jak bardzo by się nie pogubił. Inni pojawiali się w jego życiu i z niego znikali, pozostawiając po sobie mniejszy lub większy ślad; za niektórymi wciąż tęsknił, ale tylko do Hannah wracał za każdym razem, gdy – świadomie lub nie – zaczynał tęsknić za domem. Z jednej strony żałował: że nie pozwolił sobie na dostrzeżenie tego wcześniej; z drugiej – co, jeśli wybór innej ścieżki sprawiłby, że nigdy nie spotkaliby się w tym punkcie?
Dzisiaj był już pewien: tego, czego chciał i kogo chciał, a roztaczane lekko wizje – te o wspólnych porankach i budzeniu się obok siebie, i o grządkach przed domem, i o kuchni wypełnionej zapachem pieczonego ciasta – tylko go w tym utwierdzały. Wierzył, że oboje pragnęli tego samego, dlatego nie cofnął się, gdy Hannah uniosła spojrzenie, siedząc na krawędzi jego łóżka. Łóżka, w którym w ostatnich tygodniach śnił o niej wielokrotnie – więcej razy, niż byłby skłonny przyznać. Nie odwrócił się, nie zrobił kroku w tył, zamiast tego znów otaczając ją ramionami, całując każdy centymetr odsłoniętego ciała, wdychając zapach ciepłej skóry; gestami próbując przekazać wszystko to, co nie zawsze potrafił ubrać w kapryśne słowa; pachniała sobą, lasem, mieszanką korzennych przypraw i czymś jeszcze, co mgliście kojarzyło mu się z tamtym popołudniem, kiedy uczył ją pływać – nieudolnie udając, że wcale nie rozpraszały go krople wody spływające wzdłuż linii jej ramion i obojczyków, ani że oparte o jego klatkę piersiową dłonie nie powodowały wędrujących w dół kręgosłupa dreszczy. Czuł je też teraz, jej palce przesuwające się po jego skórze wydawały się parzyć, podobnie jak noga przyciśnięta do biodra; wciągnął powietrze do płuc, jakby z trudem łapał oddech, choć przecież brakowało mu go rzadko – ogarnięty nagle frustrującą świadomością oddzielających ich warstw materiału.
Uniósł się nieco, ciężar ciała opierając na ręce wspartej o poduszkę, przerywając jeden z czułych pocałunków, żeby spojrzeniem odnaleźć parę czekoladowych oczu – drugą dłonią odnajdując krawędź otulającej uda tkaniny, niespiesznie zsuwając ją w dół, wzrokiem jakby milcząco pytając o pozwolenie – upewniając się, że nie przekraczał granicy, której Hannah nie czułaby się gotowa przekroczyć. Dopiero później przesunął się niżej, pomagając sobie drugą ręką, pochylając się, żeby musnąć ustami skórę na odsłoniętym kolanie, najpierw jednym, później drugim, gdzieś w międzyczasie zapominając kompletnie o wszystkim. Byli tylko oni, ciepłe dłonie Hannah i jej miękkie wargi, które bez problemu znów odnalazł, dłońmi odszukując zapięcie długiej spódnicy, coraz bardziej chaotycznymi ruchami pozbywając się też spodni; nie spieszył się przy tym, nie poganiał – wyczulony na najdrobniejszy ślad ewentualnego protestu prowadził ich dalej, tym razem nie potrzebując żadnej muzyki poza rytmem wyznaczanym urywanymi oddechami i przyspieszonym biciem serca, dotykiem palców przesuwających się po rozgrzanej skórze i nieskładnymi fragmentami słów, które szeptał jej do ucha (dziwnym trafem wszystkie brzmiały jak jej imię, może o niczym innym nie był w stanie myśleć), kołysząc ich ciałami w łagodnym tempie; odnajdując jej palce i splatając je z własnymi gdzieś ponad opartą o miękką poduszkę głową, obok ciemnych włosów rozsypanych na jasnej pościeli.
| zt?
Dzisiaj był już pewien: tego, czego chciał i kogo chciał, a roztaczane lekko wizje – te o wspólnych porankach i budzeniu się obok siebie, i o grządkach przed domem, i o kuchni wypełnionej zapachem pieczonego ciasta – tylko go w tym utwierdzały. Wierzył, że oboje pragnęli tego samego, dlatego nie cofnął się, gdy Hannah uniosła spojrzenie, siedząc na krawędzi jego łóżka. Łóżka, w którym w ostatnich tygodniach śnił o niej wielokrotnie – więcej razy, niż byłby skłonny przyznać. Nie odwrócił się, nie zrobił kroku w tył, zamiast tego znów otaczając ją ramionami, całując każdy centymetr odsłoniętego ciała, wdychając zapach ciepłej skóry; gestami próbując przekazać wszystko to, co nie zawsze potrafił ubrać w kapryśne słowa; pachniała sobą, lasem, mieszanką korzennych przypraw i czymś jeszcze, co mgliście kojarzyło mu się z tamtym popołudniem, kiedy uczył ją pływać – nieudolnie udając, że wcale nie rozpraszały go krople wody spływające wzdłuż linii jej ramion i obojczyków, ani że oparte o jego klatkę piersiową dłonie nie powodowały wędrujących w dół kręgosłupa dreszczy. Czuł je też teraz, jej palce przesuwające się po jego skórze wydawały się parzyć, podobnie jak noga przyciśnięta do biodra; wciągnął powietrze do płuc, jakby z trudem łapał oddech, choć przecież brakowało mu go rzadko – ogarnięty nagle frustrującą świadomością oddzielających ich warstw materiału.
Uniósł się nieco, ciężar ciała opierając na ręce wspartej o poduszkę, przerywając jeden z czułych pocałunków, żeby spojrzeniem odnaleźć parę czekoladowych oczu – drugą dłonią odnajdując krawędź otulającej uda tkaniny, niespiesznie zsuwając ją w dół, wzrokiem jakby milcząco pytając o pozwolenie – upewniając się, że nie przekraczał granicy, której Hannah nie czułaby się gotowa przekroczyć. Dopiero później przesunął się niżej, pomagając sobie drugą ręką, pochylając się, żeby musnąć ustami skórę na odsłoniętym kolanie, najpierw jednym, później drugim, gdzieś w międzyczasie zapominając kompletnie o wszystkim. Byli tylko oni, ciepłe dłonie Hannah i jej miękkie wargi, które bez problemu znów odnalazł, dłońmi odszukując zapięcie długiej spódnicy, coraz bardziej chaotycznymi ruchami pozbywając się też spodni; nie spieszył się przy tym, nie poganiał – wyczulony na najdrobniejszy ślad ewentualnego protestu prowadził ich dalej, tym razem nie potrzebując żadnej muzyki poza rytmem wyznaczanym urywanymi oddechami i przyspieszonym biciem serca, dotykiem palców przesuwających się po rozgrzanej skórze i nieskładnymi fragmentami słów, które szeptał jej do ucha (dziwnym trafem wszystkie brzmiały jak jej imię, może o niczym innym nie był w stanie myśleć), kołysząc ich ciałami w łagodnym tempie; odnajdując jej palce i splatając je z własnymi gdzieś ponad opartą o miękką poduszkę głową, obok ciemnych włosów rozsypanych na jasnej pościeli.
| zt?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
2.07 wczesnym wieczorem
Nie było go tutaj od maja i właściwie to trochę unikał kontaktu z rodziną (oprócz Liddy, nie dało się ignorować listów od Liddy) od pierwszego czerwca. Wiedzieli, na pewno wiedzieli, że coś jest nie tak - ale czym innym była wiedza, a czym innym spoglądanie im w oczy. Szczególnie bał się rozmowy z Billym, bo co właściwie mógł mu powiedzieć? Że w noc, podczas której ratowali Oazę i byli świadkami cofnięcia czasu - uciekła od niego żona? Minister Longbottom mógł zawrócić czas, by uratować ludzkie życia, ale nikt nie cofnie czasu by posklejać serce Steffena, taka siła nie istniała. Nie powinien w ogóle brać tego ślubu, tak prędko, nie powinien jej zaniedbywać, ale przecież musiał dzielić swoją uwagę między dom i pracę i Zakon, szczególnie Zakon.
Zostawiła dziwny, oskarżycielski list, z którego wynikało, że byłaby szczęśliwsza i czułaby się bezpieczniej gdyby nie walczył, gdyby uciekł z nią gdzieś na koniec świata. Myślał, że Dolina Godryka będzie dla kogoś o jej przeszłości końcem świata. Myślał, że obwarowany zaawansowanymi zabezpieczeniami dom zapewni jej bezpieczeństwo. Mylił się, a przemyślawszy jej słowa (i opiwszy je z kolegami) uznał, że ona też się myliła. Nie mógłby zostawić rodziny, przyjaciół, Zakonu, po prostu by nie mógł. Nawet dla miłości.
Może dlatego, że w jego żyłach płynęła mugolska krew, a w jej - nie.
Może to przez to wszystko jakoś nie miał odwagi spojrzeć w oczy Billy'emu, choć w głębi serca tęsknił za kuzynem, za jego łagodnym wzrokiem, za mądrym słowem pełnym pocieszenia. Choć może mógłby go nieśmiało spytać o mamę Amelki (nigdy o tym nie rozmawiali) i spytać, jak przeżył wtedy. Może mógłby popatrzeć na Hannah i uwierzyć, że on też kiedyś spotka kogoś takiego. Ale bał się, bał się psuć im humor. I tego, że Billy się przejmie, że połączy kropki - noc jej ucieczki, noc w Oazie. Był w tamtą noc u boku kuzyna, nie żony i nie chciał, żeby ten kuzyn czuł się równie irracjonalnie winny jak on sam.
Z biegiem czasu oszołomienie nieco zelżało, a pod koniec czerwca Steff był już na tyle przytomny, że lęk przed spotkaniem z rodziną miną, że usiłował wziąć się w garść. Mama i tak kiedyś się dowie, ale mógłby to odwlec. I naprawdę mógłby spytać Billy'ego o rozwód, spędził we Francji trochę czasu, kto wie, jak nie on?
List od kuzyna, dziwny i nieco alarmujący, spadł mu wtedy jak z nieba. Żadne ze słów nie mówiło jednak wprost o niebezpieczeństwie, a Steff prostolinijnie uwierzył w ich treść. Gdyby zresztą Billy napisał mu klarownie, że chodzi o klątwę - to Cattermole przysłałby chyba tutaj Lucindę lub Vincenta. Jeszcze miesiąc temu (nazbyt) entuzjastycznie podjąłby się pomocy, ale porażka w zdejmowaniu klątwy z Lucindy i bezpośrednie narażenie jej zdrowia skutecznie zachwiały jego samooceną. Kiedyś nie brakowało mu młodzieńczej pychy, ale wojna pokazała mu jak bezbronny jest w obliczu śmierci, a na początku czerwca w ogóle wszystko się skumulowało. Trzęsienie ziemi i tsunami w Oazie uświadomiły mu, jak bezbronny jest w obliczu potęgi żywiołu. Odejście żony pozbawiło (przynajmniej na chwilę) idealistycznego romantyzmu. A nieudane zdjęcie klątwy było wisienką na tym torcie porażek i sprawiło, że nawet w pracy przestał na jakiś czas się odzywać (co gobliny przyjęły z nieskrywaną ulgą).
Zapukał do drzwi, trochę onieśmielony ciężarem własnego milczenia i spraw, o którychbędzie musiał chciał opowiedzieć Billy'emu. Nie spodziewając się, że to wcale nie będzie rodzinna pogawędka, że musiał pomóc kuzynowi bardzo pilnie i pomimo własnych wątpliwości.
ekwipunek stały, jak we wsiąkiewce
Nie było go tutaj od maja i właściwie to trochę unikał kontaktu z rodziną (oprócz Liddy, nie dało się ignorować listów od Liddy) od pierwszego czerwca. Wiedzieli, na pewno wiedzieli, że coś jest nie tak - ale czym innym była wiedza, a czym innym spoglądanie im w oczy. Szczególnie bał się rozmowy z Billym, bo co właściwie mógł mu powiedzieć? Że w noc, podczas której ratowali Oazę i byli świadkami cofnięcia czasu - uciekła od niego żona? Minister Longbottom mógł zawrócić czas, by uratować ludzkie życia, ale nikt nie cofnie czasu by posklejać serce Steffena, taka siła nie istniała. Nie powinien w ogóle brać tego ślubu, tak prędko, nie powinien jej zaniedbywać, ale przecież musiał dzielić swoją uwagę między dom i pracę i Zakon, szczególnie Zakon.
Zostawiła dziwny, oskarżycielski list, z którego wynikało, że byłaby szczęśliwsza i czułaby się bezpieczniej gdyby nie walczył, gdyby uciekł z nią gdzieś na koniec świata. Myślał, że Dolina Godryka będzie dla kogoś o jej przeszłości końcem świata. Myślał, że obwarowany zaawansowanymi zabezpieczeniami dom zapewni jej bezpieczeństwo. Mylił się, a przemyślawszy jej słowa (i opiwszy je z kolegami) uznał, że ona też się myliła. Nie mógłby zostawić rodziny, przyjaciół, Zakonu, po prostu by nie mógł. Nawet dla miłości.
Może dlatego, że w jego żyłach płynęła mugolska krew, a w jej - nie.
Może to przez to wszystko jakoś nie miał odwagi spojrzeć w oczy Billy'emu, choć w głębi serca tęsknił za kuzynem, za jego łagodnym wzrokiem, za mądrym słowem pełnym pocieszenia. Choć może mógłby go nieśmiało spytać o mamę Amelki (nigdy o tym nie rozmawiali) i spytać, jak przeżył wtedy. Może mógłby popatrzeć na Hannah i uwierzyć, że on też kiedyś spotka kogoś takiego. Ale bał się, bał się psuć im humor. I tego, że Billy się przejmie, że połączy kropki - noc jej ucieczki, noc w Oazie. Był w tamtą noc u boku kuzyna, nie żony i nie chciał, żeby ten kuzyn czuł się równie irracjonalnie winny jak on sam.
Z biegiem czasu oszołomienie nieco zelżało, a pod koniec czerwca Steff był już na tyle przytomny, że lęk przed spotkaniem z rodziną miną, że usiłował wziąć się w garść. Mama i tak kiedyś się dowie, ale mógłby to odwlec. I naprawdę mógłby spytać Billy'ego o rozwód, spędził we Francji trochę czasu, kto wie, jak nie on?
List od kuzyna, dziwny i nieco alarmujący, spadł mu wtedy jak z nieba. Żadne ze słów nie mówiło jednak wprost o niebezpieczeństwie, a Steff prostolinijnie uwierzył w ich treść. Gdyby zresztą Billy napisał mu klarownie, że chodzi o klątwę - to Cattermole przysłałby chyba tutaj Lucindę lub Vincenta. Jeszcze miesiąc temu (nazbyt) entuzjastycznie podjąłby się pomocy, ale porażka w zdejmowaniu klątwy z Lucindy i bezpośrednie narażenie jej zdrowia skutecznie zachwiały jego samooceną. Kiedyś nie brakowało mu młodzieńczej pychy, ale wojna pokazała mu jak bezbronny jest w obliczu śmierci, a na początku czerwca w ogóle wszystko się skumulowało. Trzęsienie ziemi i tsunami w Oazie uświadomiły mu, jak bezbronny jest w obliczu potęgi żywiołu. Odejście żony pozbawiło (przynajmniej na chwilę) idealistycznego romantyzmu. A nieudane zdjęcie klątwy było wisienką na tym torcie porażek i sprawiło, że nawet w pracy przestał na jakiś czas się odzywać (co gobliny przyjęły z nieskrywaną ulgą).
Zapukał do drzwi, trochę onieśmielony ciężarem własnego milczenia i spraw, o których
ekwipunek stały, jak we wsiąkiewce
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie usłyszał pukania do drzwi, mimo że nie znajdował się od nich daleko – siedząc przy kuchennym stole, dopijał kawę zbożową zaparzoną przez Hannah, choć równie dobrze mógłby pić ciepłą wodę albo ocet, bo od tygodni wszystko smakowało w jego ustach dokładnie tak samo. Od jakiegoś czasu wiedział już, dlaczego – przysłany w połowie czerwca list wyjaśniał przytępiony słuch oraz mgiełkę stopniowo przesłaniającą pole widzenia (zapewne powinien był już wtedy skreślić wiadomość do Steffena i poprosić go o pomoc, nim będzie naprawdę źle) – ale coś, jakaś bezsilność, której nie potrafił logicznie wytłumaczyć ani umiejscowić, uparcie powstrzymywała go przed sięgnięciem po pióro i pergamin. Czuł się paskudnie; nie tylko ze względu na ból towarzyszący każdemu postawionemu krokowi czy fakt, że pęknięte kości dłoni zrastały się nieznośnie powoli. To wszystko było uciążliwe, ale lata mniej lub bardziej poważnych kontuzji przyzwyczaiły go do ignorowania fizycznego dyskomfortu. Po stokroć gorsza była bezradność, niemożliwe od odpędzenia poczucie, że zamiast być wsparciem, stał się ciężarem. Minął przeszło miesiąc, odkąd po raz ostatni dosiadł miotły, niesprawna ręka utrudniała wykonanie każdej, nawet najprostszej czynności, a zanikające nieuchronnie zmysły wepchnęły go w pułapkę bez wyjścia, zamknęły w więzieniu, z którego nie był w stanie samodzielnie się wydostać. Wspomnienia ze spotkania z Rosierem, koszmary o paskudnej klątwie przeszywającej niewyobrażalnym bólem całe ciało, wizje przedzierających się przez skórę żeber, regularnie wyrywały go ze snu, sprawiając, że budził się w panice, potrzebując paru dłuższych chwil na uspokojenie (po kilku takich nocach przeniósł się do gościnnej sypialni, nie chcąc za każdym razem przeszkadzać w odpoczynku również Hannah). Nie mógł funkcjonować w ten sposób dłużej – dlatego skreślił wreszcie parę słów do kuzyna, mając nadzieję, że pozbycie się przekleństwa przywróci mu przynajmniej cząstkę kontroli nad własnym życiem.
O jego przybyciu zaalarmował go Tłuczek, zrywając się ze swojego ulubionego miejsca przy stole i wesoło rzucając się do przedpokoju, szczekaniem witając stojącego za drzwiami gościa. William nie wstał od razu, wyrwany z zamyślenia potrzebował chwili na zrozumienie, co się stało; dopiero później podniósł się ostrożnie, prawą dłonią podpierając się o blat – napięte mięśnie brzucha wciąż jeszcze odzywały się bólem, gdy je nadwyrężył. W niewielkim przedsionku kątem oka uchwycił swoje odbicie w lustrze, niewyraźne, zamazane – wiedział jednak, że lewa część jego twarzy nadal wyglądała okropnie, pofałdowane, nierówne, zasklepione niedawno rany, nie nabrały jeszcze naturalnego koloru skóry; miało minąć sporo czasu, nim zbledną zupełnie.
Otworzył drzwi, wypuszczając na zewnątrz Tłuczka, który natychmiast przestał szczekać – zamiast tego zabierając się za radosne obwąchiwanie nogawek Steffena. – Steff, cześć – wejdź – przywitał się, mówiąc trochę głośniej niż było to konieczne, rozpoznając kuzyna bardziej intuicyjnie niż wychwytując rysy jego twarzy. Uśmiechnął się, trochę koślawo, czując, jak podrażniona skóra naciąga się nieprzyjemnie. – Dzięki, że p-p-przyszedłeś – dodał, naprawdę był mu wdzięczny – wiedział, że miał mnóstwo własnych obowiązków. Cofnął się, żeby wpuścić go do środka, od razu robiąc kilka kroków w stronę kuchni. – Przepraszam, że napisałem tak nagle, i – no, że jestem t-t-trochę nie w formie, ale właściwie to dlatego potrzebuję twojej pomocy – wyjaśnił. Starał się utrzymywać przynajmniej pozorny kontakt wzrokowy ze Steffenem i prawdopodobnie dlatego nie zauważył stojącego mu na drodze krzesła; popchnął je, reflektując się w ostatniej chwili i wyłącznie dzięki wyrobionemu przez lata refleksowi powstrzymując je przed upadkiem. – Lucinda mówi, że to k-k-klątwa. Że oberwaliśmy nią tam – w Azkabanie. Miałem nadzieję, że rzucisz na nią – na mnie – okiem – dokończył, opierając się prawą dłonią o drewniane oparcie krzesła, lewą – zabandażowaną – kładąc ostrożnie na stole. Dopiero po paru chwilach zorientował się, że nie zapytał nawet, co u niego słychać – ale odkąd klątwa wypełniła jego uszy niewidzialną watą, każda rozmowa kojarzyła mu się z udręką. – Nap-p-pijesz się czegoś? – zapytał, w kulawej próbie okazania przynajmniej szczątkowej gościnności.
O jego przybyciu zaalarmował go Tłuczek, zrywając się ze swojego ulubionego miejsca przy stole i wesoło rzucając się do przedpokoju, szczekaniem witając stojącego za drzwiami gościa. William nie wstał od razu, wyrwany z zamyślenia potrzebował chwili na zrozumienie, co się stało; dopiero później podniósł się ostrożnie, prawą dłonią podpierając się o blat – napięte mięśnie brzucha wciąż jeszcze odzywały się bólem, gdy je nadwyrężył. W niewielkim przedsionku kątem oka uchwycił swoje odbicie w lustrze, niewyraźne, zamazane – wiedział jednak, że lewa część jego twarzy nadal wyglądała okropnie, pofałdowane, nierówne, zasklepione niedawno rany, nie nabrały jeszcze naturalnego koloru skóry; miało minąć sporo czasu, nim zbledną zupełnie.
Otworzył drzwi, wypuszczając na zewnątrz Tłuczka, który natychmiast przestał szczekać – zamiast tego zabierając się za radosne obwąchiwanie nogawek Steffena. – Steff, cześć – wejdź – przywitał się, mówiąc trochę głośniej niż było to konieczne, rozpoznając kuzyna bardziej intuicyjnie niż wychwytując rysy jego twarzy. Uśmiechnął się, trochę koślawo, czując, jak podrażniona skóra naciąga się nieprzyjemnie. – Dzięki, że p-p-przyszedłeś – dodał, naprawdę był mu wdzięczny – wiedział, że miał mnóstwo własnych obowiązków. Cofnął się, żeby wpuścić go do środka, od razu robiąc kilka kroków w stronę kuchni. – Przepraszam, że napisałem tak nagle, i – no, że jestem t-t-trochę nie w formie, ale właściwie to dlatego potrzebuję twojej pomocy – wyjaśnił. Starał się utrzymywać przynajmniej pozorny kontakt wzrokowy ze Steffenem i prawdopodobnie dlatego nie zauważył stojącego mu na drodze krzesła; popchnął je, reflektując się w ostatniej chwili i wyłącznie dzięki wyrobionemu przez lata refleksowi powstrzymując je przed upadkiem. – Lucinda mówi, że to k-k-klątwa. Że oberwaliśmy nią tam – w Azkabanie. Miałem nadzieję, że rzucisz na nią – na mnie – okiem – dokończył, opierając się prawą dłonią o drewniane oparcie krzesła, lewą – zabandażowaną – kładąc ostrożnie na stole. Dopiero po paru chwilach zorientował się, że nie zapytał nawet, co u niego słychać – ale odkąd klątwa wypełniła jego uszy niewidzialną watą, każda rozmowa kojarzyła mu się z udręką. – Nap-p-pijesz się czegoś? – zapytał, w kulawej próbie okazania przynajmniej szczątkowej gościnności.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Przestąpił nerwowo z nogi na nogę, gdy oczekiwanie pod drzwiami zaczęło się przedłużać - nie jakoś znacznie, ale na tyle, by zetrzeć z jego twarzy sztuczny uśmiech i odebrać impet do pytania o rozwód. Pewnie inny gość nie zdążyłby się spłoszyć, ale mama z rozczarowaniem powtarzała, że Steff jest zbyt niecierpliwy - i w wieku dwudziestu trzech lat musiał przyznać jej rację. Niecierpliwił się z tym ślubem, na przykład.
Gdy drzwi wreszcie się otworzyły, cały plan na ich rozmowę i tak rozpłynął się momentalnie; przyćmiony bezbrzeżnym zaskoczeniem na widok poranionej twarzy Billy'ego. Nie spodziewał się, że kuzyn jest ranny i przestraszył się, tak po prostu. Rozdziawił z wrażenia usta, choć przez myśl przemknęło mu, że to niegrzeczne okazać szok i że jeszcze zrobi Billy'emu przykrość. Pozostawał nieświadom tego, że klątwa miłosiernie zatarła przed lotnikiem szok na jego twarzy, że przez swój zamglony wzrok Billy mógł nie zauważył lekkiego wzdrygnięcia ramion. Wziął krótki, urywany oddech, spróbował się opanować, choć na usta cisnęło się tylko jedno, zaniepokojone pytanie - co się stało?! Czy to dlatego Billy go wezwał? Merlinie, nie pisał chyba testamentu?! Mogło chodzić o jakieś sprawy w banku, ale gdy gobliny rozszalały się z konfiskatą pieniędzy - samemu doradził rodzinie, żeby lepiej trzymali pieniądze w domu. Nie, to coś wyglądało jakby się goiło - spróbował się uspokoić, zanim poddał się panice. Nie znał się na ranach ani na anatomii, nie miał pojęcia co się stało i miał o to spytać, jakoś dyplomatycznie, ale ostatecznie (chcąc zabić niezręczną ciszę) wyrzucił z siebie pierwsze pytanie, jakie wpadło mu do głowy, nieświadomie unosząc głos:
-Próbowałeś warzyć eliksiry?! - to chyba wyglądało trochę jak poparzenia po wybuchu, prawda? (Nieprawda). Bells by wiedziała - przemknęło mu przez myśl i posmutniał.
-No co ty, żaden problem. Przepraszam, że nie wpadłem wcześniej... - spróbował poszukać w głowie jakiejś wymówki, ale uciekł wzrokiem. To chyba nie moment na rozmowy o rozwodzie.
Billy zdawał się być jeszcze bardziej speszony od niego, co było dziwne, bo nie pamiętał żeby kuzyn kiedykolwiek wszedł z rozkojarzenia w krzesło. -Uwa... - zaczął, ale Billy złapał równowagę i odezwał się głośno i go oświecił.
Nie chodziło o Gringotta.
Chodziło o coś gorszego.
Krew najpierw odpłynęła na moment z twarzy Steffena, serce ścisnęło się z lęku na wspomnienie wizji Lucindy jako inferiusa i tego, jak ją naraził. Potem policzki oblały się szkarłatnym rumieńcem wstydu na myśl, że samemu nie napisał do Billy'ego, nie upewnił się, jak się ma. Czy Lucinda mówiła mu o tym, że kuzyn też mógł paść ofiarą klątwy? Poszukał teraz w pamięci, ale nie pamiętał, ich rozmowa rozpłynęła się w terrorze późniejszych chwil, upiornej wizji, upokarzającej porażki. A gdy poparzona Hensley trafiła do lecznicy i oznajmiła, że spyta o pomoc Vincenta - Steffen założył naiwnie, że Rineheart jej pomoże i że dwójka (zdolniejszych od niego, podpowiadały kompleksy, choć to on pracował w Gringottcie) łamaczy klątw jakoś ogarnie tą całą sytuację.
Tymczasem jego kuzyn też był na to narażony i... zupełnie sam? Rumieńce pogłębiły się, zamrugał prędko, oczy mu się zaszkliły, co z niego za kuzyn, co z niego za przyjaciel, co z niego za Zakonnik? Powinien do wszystkich napisać, w czerwcu.
-Ja... uh... - wyjąkał, niepewny, co powiedzieć. Muszę się przygotować, zaskoczyłeś mnie, ale jak to - był dobrym kłamcą, ale nie, nie miał serca odwlekać sprawy przy kuzynie, tak przejętym i szczerym. -Może wody. Albo, sam sobie naleję. - odpowiedział w końcu, bo milczenie wmurowało go tak bardzo, że Billy zdążył mu zaproponować coś do picia.
Wziął głębszy wdech.
-Wybacz, myślałem, że byłeś w kontakcie z Lucindą.- zaczął ostrożnie i choć w sercu kotłowała się rozpaczliwa nadzieja, że może to jednak nie ta klątwa, to i tak powiedział to głośniejszym głosem niż powinien. Próbował to wypierać, ale elementy układanki zaczynały do siebie pasować - Billy potykający się owłasne nogi krzesło, mówiący tak dziwnie i głośno, koślawe wielkie litery na liście. Jedyne, co się nie zgadzało, to jego twarz. -Ale - twój policzek - ona nie powinna tak działać... Dotknąłeś jeszcze jakiegoś przeklętego przedmiotu? - zaczął ostrożnie, dotknąłeś go twarzą? Wiedział, jaka klątwa dotknęła Lucindę, ale czy to było to samo? Tamta magia sięgnęła Hensley pomimo tego, że w teorii runista patrzebowałby jej krwi, a ona zarzekała się, że nie krwawiła ani niczego nie dotykała. Potęga tamtych duchów wymykała się temu, co Steff wiedział o klątwach, poznaniu. Przerażała.
-Jakie... jakie masz objawy? Jasne, rzucę okiem... - brzmiał jakoś bez przekonania. Sięgnął po różdżkę, wziął głęboki wdech. Może to jednak nie klątwa - chwycił się ostatniego skrawka nadziei, choć przecież już wiedział. -Hexa Revelio. - mruknął i mlecznobiała mgła momentalnie pojawiła wokół Billy'ego, koncentrując się wkoło jego osoby. Jeszcze gęstsza i bielsza niż dwa tygodnie temu, gdy diagnozował Lucindę - jakby złowieszcza magia wzmogła się jeszcze bardziej, pasożytując na mężczyźnie.
Uświadomił sobie, że kuzyn mógł nie słyszeć inkantacji.
-Rzuciłem Hexa Revelio. To klątwa, jesteś przeklęty. - wytłumaczył głośno i powoli, jak laikowi.
rzut
Gdy drzwi wreszcie się otworzyły, cały plan na ich rozmowę i tak rozpłynął się momentalnie; przyćmiony bezbrzeżnym zaskoczeniem na widok poranionej twarzy Billy'ego. Nie spodziewał się, że kuzyn jest ranny i przestraszył się, tak po prostu. Rozdziawił z wrażenia usta, choć przez myśl przemknęło mu, że to niegrzeczne okazać szok i że jeszcze zrobi Billy'emu przykrość. Pozostawał nieświadom tego, że klątwa miłosiernie zatarła przed lotnikiem szok na jego twarzy, że przez swój zamglony wzrok Billy mógł nie zauważył lekkiego wzdrygnięcia ramion. Wziął krótki, urywany oddech, spróbował się opanować, choć na usta cisnęło się tylko jedno, zaniepokojone pytanie - co się stało?! Czy to dlatego Billy go wezwał? Merlinie, nie pisał chyba testamentu?! Mogło chodzić o jakieś sprawy w banku, ale gdy gobliny rozszalały się z konfiskatą pieniędzy - samemu doradził rodzinie, żeby lepiej trzymali pieniądze w domu. Nie, to coś wyglądało jakby się goiło - spróbował się uspokoić, zanim poddał się panice. Nie znał się na ranach ani na anatomii, nie miał pojęcia co się stało i miał o to spytać, jakoś dyplomatycznie, ale ostatecznie (chcąc zabić niezręczną ciszę) wyrzucił z siebie pierwsze pytanie, jakie wpadło mu do głowy, nieświadomie unosząc głos:
-Próbowałeś warzyć eliksiry?! - to chyba wyglądało trochę jak poparzenia po wybuchu, prawda? (Nieprawda). Bells by wiedziała - przemknęło mu przez myśl i posmutniał.
-No co ty, żaden problem. Przepraszam, że nie wpadłem wcześniej... - spróbował poszukać w głowie jakiejś wymówki, ale uciekł wzrokiem. To chyba nie moment na rozmowy o rozwodzie.
Billy zdawał się być jeszcze bardziej speszony od niego, co było dziwne, bo nie pamiętał żeby kuzyn kiedykolwiek wszedł z rozkojarzenia w krzesło. -Uwa... - zaczął, ale Billy złapał równowagę i odezwał się głośno i go oświecił.
Nie chodziło o Gringotta.
Chodziło o coś gorszego.
Krew najpierw odpłynęła na moment z twarzy Steffena, serce ścisnęło się z lęku na wspomnienie wizji Lucindy jako inferiusa i tego, jak ją naraził. Potem policzki oblały się szkarłatnym rumieńcem wstydu na myśl, że samemu nie napisał do Billy'ego, nie upewnił się, jak się ma. Czy Lucinda mówiła mu o tym, że kuzyn też mógł paść ofiarą klątwy? Poszukał teraz w pamięci, ale nie pamiętał, ich rozmowa rozpłynęła się w terrorze późniejszych chwil, upiornej wizji, upokarzającej porażki. A gdy poparzona Hensley trafiła do lecznicy i oznajmiła, że spyta o pomoc Vincenta - Steffen założył naiwnie, że Rineheart jej pomoże i że dwójka (zdolniejszych od niego, podpowiadały kompleksy, choć to on pracował w Gringottcie) łamaczy klątw jakoś ogarnie tą całą sytuację.
Tymczasem jego kuzyn też był na to narażony i... zupełnie sam? Rumieńce pogłębiły się, zamrugał prędko, oczy mu się zaszkliły, co z niego za kuzyn, co z niego za przyjaciel, co z niego za Zakonnik? Powinien do wszystkich napisać, w czerwcu.
-Ja... uh... - wyjąkał, niepewny, co powiedzieć. Muszę się przygotować, zaskoczyłeś mnie, ale jak to - był dobrym kłamcą, ale nie, nie miał serca odwlekać sprawy przy kuzynie, tak przejętym i szczerym. -Może wody. Albo, sam sobie naleję. - odpowiedział w końcu, bo milczenie wmurowało go tak bardzo, że Billy zdążył mu zaproponować coś do picia.
Wziął głębszy wdech.
-Wybacz, myślałem, że byłeś w kontakcie z Lucindą.- zaczął ostrożnie i choć w sercu kotłowała się rozpaczliwa nadzieja, że może to jednak nie ta klątwa, to i tak powiedział to głośniejszym głosem niż powinien. Próbował to wypierać, ale elementy układanki zaczynały do siebie pasować - Billy potykający się o
-Jakie... jakie masz objawy? Jasne, rzucę okiem... - brzmiał jakoś bez przekonania. Sięgnął po różdżkę, wziął głęboki wdech. Może to jednak nie klątwa - chwycił się ostatniego skrawka nadziei, choć przecież już wiedział. -Hexa Revelio. - mruknął i mlecznobiała mgła momentalnie pojawiła wokół Billy'ego, koncentrując się wkoło jego osoby. Jeszcze gęstsza i bielsza niż dwa tygodnie temu, gdy diagnozował Lucindę - jakby złowieszcza magia wzmogła się jeszcze bardziej, pasożytując na mężczyźnie.
Uświadomił sobie, że kuzyn mógł nie słyszeć inkantacji.
-Rzuciłem Hexa Revelio. To klątwa, jesteś przeklęty. - wytłumaczył głośno i powoli, jak laikowi.
rzut
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spodziewał się pytań, zaalarmowanych spojrzeń i odbijającego się w oczach przyjaciół współczucia (przemieszanego – zapewne – z odrazą i obrzydzeniem), dlatego nie zaskoczyła go przedłużająca się cisza, która zapadła, gdy tylko otworzył wejściowe drzwi. Nie musiał widzieć twarzy Steffena, żeby zdawać sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie nie spodziewał się zastać go w podobnym stanie, i chyba po części z tego powodu zwlekał tak długo ze skreśleniem do niego listu. Bo chociaż wiedział, że miał wokół siebie ludzi, na których mógł liczyć bez względu na wszystko, to wizja odpowiadania na zatroskane pytania paradoksalnie skłaniała go do szukania czegoś, czego szczerze nie znosił: samotności. Z jednej strony – potrzebował ich towarzystwa, oderwania myśli zbyt długo kotłujących się w zamkniętych ścianach domu, z drugiej – nie chciał o tym rozmawiać; to, co stało się tamtego dnia – jego spotkanie z Rosierem, koszmar, który przeżył na leśnej drodze – było wspomnieniem, które najchętniej upchnąłby do szczelnego worka i schował w najdalszym kącie umysłu, żeby nie musieć więcej do niego zaglądać, nawet jeśli ukryte w ten sposób zatruwało go od środka.
Tym, czego się nie spodziewał, było pytanie o eliksiry; zamrugał w wyraźnej konsternacji, dlaczego miałby je warzyć? – Co? – wyrwało mu się, czy to możliwe, że zwyczajnie źle usłyszał Steffena? Być może, słuch płatał mu figle, choć miał wrażenie, że akurat te słowa dotarły do niego czysto i wyraźnie. – Nie, dlaczego p-p-pytasz? Coś dziwnie pachnie? – spróbował zgadnąć (węch stępiał mu już parę tygodni temu), zupełnie nie łącząc pokrytej świeżymi bliznami twarzy z perspektywą wybuchającego kociołka. Gdyby było inaczej, może nawet by się zaśmiał – ale szarpiące zakończeniami nerwowymi zdenerwowanie utrudniało zebranie myśli.
W odpowiedzi na przeprosiny pokręcił głową. – Nie p-p-przejmuj się tym, wiem, że masz – mnóstwo pracy, miał zamiar powiedzieć, ale pojawiające się na jego drodze krzesło zmusiło go do urwania zdania w połowie – a później już zupełnie skupił się na klątwie, wyrzucając z siebie szybko kolejne słowa i milknąc w oczekiwaniu na… ciszę? Spróbował odszukać niewidzącym spojrzeniem twarz kuzyna, dlaczego nic nie mówił? Serce zabiło mu niespokojnie, Steffen przecież uwielbiał mówić – wydawało mu się, że natychmiast zasypie go monologiem szczegółowych informacji i pytań, pamiętał, z jaką ekscytacją na ogół opowiadał o starożytnych runach, zabezpieczeniach, geomancji i innych rzeczach, których sam w ząb nie rozumiał – tymczasem kiedy wreszcie się odezwał, zwyczajnie poprosił o wodę. William kiwnął głową, ogarnięty niepokojem nie protestując nawet, gdy Steffen postanowił ugościć się sam. O co mogło chodzić, nie był w stanie mu pomóc? Czy klątwa, której padł ofiarą, była zbyt niebezpieczna, by podjął się jej złamania? A może wcale nie dało się jej przełamać – a kuzyn kupował sobie czas, zastanawiając się, jak mu o tym powiedzieć? Strach wypełnił jego płuca, nie mógł przecież zostać taki na zawsze; zmysły były wszystkim, co miał, latanie było jedynym, co potrafił, w czym był dobry – jak miał zaopiekować się Amelią, Hannah, dzieckiem, kiedy nie był w stanie zwyczajnie wyminąć krzesła?
– Ja… Byłem – przytaknął, nie mając pojęcia, jak wyjaśnić, dlaczego nie poprosił jej o pomoc, a zanim zdążyłby wpaść na jakieś uzasadnienie, słowa Steffena popchnęły jego myśli w zupełnie innym kierunku. Odwrócił wzrok, tym samym odwracając też twarz, instynktownie, odruchowo – jakby chciał schować paskudne blizny. – Nie, t-to – to nie jest wina klątwy, tylko zaklęcia. Parę tygodni temu wpadłem na Rosiera – wyjaśnił, mając wrażenie, że zabrzmiało to dziwnie głucho. – Dlatego nie odezwałem się wcześniej, p-po-potrzebowałem czasu na – na dojście do siebie – dodał niechętnie, chociaż minął prawie miesiąc – wciąż czuł w ustach gorycz porażki, zmieszaną z kwaskowatym wstydem. Że dał się zaskoczyć jak dziecko, że nie zdążył nawet unieść różdżki – i to właśnie wtedy, gdy miało to największe znaczenie. – Na p-p-początku straciłem smak, później węch – odparł, czy gdyby nie zignorował tamtych objawów – sprawy potoczyłyby się inaczej? Czy miałby większe szanse w starciu ze Śmierciożercą, gdyby ciężar klątwy nie spowolnił reakcji? Mógł jedynie gdybać. – Gorzej słyszę, jakby wszyscy stali za grubą szybą. A p-p-ponad tydzień temu zacząłem słabiej widzieć – wymienił, orientując się, że nie miał pojęcia, co miało nastąpić później: czy zupełnie oślepnie? Straci zdolność mówienia, przestanie czuć dotyk?
Nie zareagował na rzucone zaklęcie, w reakcji na wypowiedziane głośno potwierdzenie jedynie kiwając głową. Jakiś czas temu wywołałoby to w nim większe emocje, ale dziś już przecież wiedział – Lucinda nie mogła się mylić, o klątwach wiedziała przecież praktycznie wszystko. – Da się ją p-p-przełamać? – zapytał z czającym się między głoskami napięciem. – Możesz – możesz to zrobić? – poprosił, nie mając pojęcia, o co właściwie prosi, mając nadzieję, że nie stanowi dla kuzyna zagrożenia. – I, Steff – czy to jest… No wiesz, zaraźliwe? – zapytał, może głupio – ale tknięty nagłą myślą, nie był w stanie jej od siebie odepchnąć; co, jeśli klątwa miała postępować tak długo, aż w końcu stanie się niebezpieczny dla Hannah i Amelii, dla Liddy? Czy mógł przemienić się w coś podobnego tamtym duszom – albo ożywionym, snującym się po wyspie ciałom?
Tym, czego się nie spodziewał, było pytanie o eliksiry; zamrugał w wyraźnej konsternacji, dlaczego miałby je warzyć? – Co? – wyrwało mu się, czy to możliwe, że zwyczajnie źle usłyszał Steffena? Być może, słuch płatał mu figle, choć miał wrażenie, że akurat te słowa dotarły do niego czysto i wyraźnie. – Nie, dlaczego p-p-pytasz? Coś dziwnie pachnie? – spróbował zgadnąć (węch stępiał mu już parę tygodni temu), zupełnie nie łącząc pokrytej świeżymi bliznami twarzy z perspektywą wybuchającego kociołka. Gdyby było inaczej, może nawet by się zaśmiał – ale szarpiące zakończeniami nerwowymi zdenerwowanie utrudniało zebranie myśli.
W odpowiedzi na przeprosiny pokręcił głową. – Nie p-p-przejmuj się tym, wiem, że masz – mnóstwo pracy, miał zamiar powiedzieć, ale pojawiające się na jego drodze krzesło zmusiło go do urwania zdania w połowie – a później już zupełnie skupił się na klątwie, wyrzucając z siebie szybko kolejne słowa i milknąc w oczekiwaniu na… ciszę? Spróbował odszukać niewidzącym spojrzeniem twarz kuzyna, dlaczego nic nie mówił? Serce zabiło mu niespokojnie, Steffen przecież uwielbiał mówić – wydawało mu się, że natychmiast zasypie go monologiem szczegółowych informacji i pytań, pamiętał, z jaką ekscytacją na ogół opowiadał o starożytnych runach, zabezpieczeniach, geomancji i innych rzeczach, których sam w ząb nie rozumiał – tymczasem kiedy wreszcie się odezwał, zwyczajnie poprosił o wodę. William kiwnął głową, ogarnięty niepokojem nie protestując nawet, gdy Steffen postanowił ugościć się sam. O co mogło chodzić, nie był w stanie mu pomóc? Czy klątwa, której padł ofiarą, była zbyt niebezpieczna, by podjął się jej złamania? A może wcale nie dało się jej przełamać – a kuzyn kupował sobie czas, zastanawiając się, jak mu o tym powiedzieć? Strach wypełnił jego płuca, nie mógł przecież zostać taki na zawsze; zmysły były wszystkim, co miał, latanie było jedynym, co potrafił, w czym był dobry – jak miał zaopiekować się Amelią, Hannah, dzieckiem, kiedy nie był w stanie zwyczajnie wyminąć krzesła?
– Ja… Byłem – przytaknął, nie mając pojęcia, jak wyjaśnić, dlaczego nie poprosił jej o pomoc, a zanim zdążyłby wpaść na jakieś uzasadnienie, słowa Steffena popchnęły jego myśli w zupełnie innym kierunku. Odwrócił wzrok, tym samym odwracając też twarz, instynktownie, odruchowo – jakby chciał schować paskudne blizny. – Nie, t-to – to nie jest wina klątwy, tylko zaklęcia. Parę tygodni temu wpadłem na Rosiera – wyjaśnił, mając wrażenie, że zabrzmiało to dziwnie głucho. – Dlatego nie odezwałem się wcześniej, p-po-potrzebowałem czasu na – na dojście do siebie – dodał niechętnie, chociaż minął prawie miesiąc – wciąż czuł w ustach gorycz porażki, zmieszaną z kwaskowatym wstydem. Że dał się zaskoczyć jak dziecko, że nie zdążył nawet unieść różdżki – i to właśnie wtedy, gdy miało to największe znaczenie. – Na p-p-początku straciłem smak, później węch – odparł, czy gdyby nie zignorował tamtych objawów – sprawy potoczyłyby się inaczej? Czy miałby większe szanse w starciu ze Śmierciożercą, gdyby ciężar klątwy nie spowolnił reakcji? Mógł jedynie gdybać. – Gorzej słyszę, jakby wszyscy stali za grubą szybą. A p-p-ponad tydzień temu zacząłem słabiej widzieć – wymienił, orientując się, że nie miał pojęcia, co miało nastąpić później: czy zupełnie oślepnie? Straci zdolność mówienia, przestanie czuć dotyk?
Nie zareagował na rzucone zaklęcie, w reakcji na wypowiedziane głośno potwierdzenie jedynie kiwając głową. Jakiś czas temu wywołałoby to w nim większe emocje, ale dziś już przecież wiedział – Lucinda nie mogła się mylić, o klątwach wiedziała przecież praktycznie wszystko. – Da się ją p-p-przełamać? – zapytał z czającym się między głoskami napięciem. – Możesz – możesz to zrobić? – poprosił, nie mając pojęcia, o co właściwie prosi, mając nadzieję, że nie stanowi dla kuzyna zagrożenia. – I, Steff – czy to jest… No wiesz, zaraźliwe? – zapytał, może głupio – ale tknięty nagłą myślą, nie był w stanie jej od siebie odepchnąć; co, jeśli klątwa miała postępować tak długo, aż w końcu stanie się niebezpieczny dla Hannah i Amelii, dla Liddy? Czy mógł przemienić się w coś podobnego tamtym duszom – albo ożywionym, snującym się po wyspie ciałom?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
-N...nie, ja... ty... - wymamrotał, nieświadom jeszcze, że Billy nie usłyszy tego mamrotania i speszenia, że nie zauważy wzroku nerwowo zawadzającego wymownie o pokiereszowany policzek, a potem błądzącego wszędzie byle nie tam. -Nieważne. - doprecyzował głośniej i poddał się na moment, uświadamiając sobie, że próba wyjaśnienia będzie zbyt niegrzeczna i że chwilowo nie wpada mu do głowy lepszy sposób na zapytanie o stan kuzyna.
Znów umknął wzrokiem, gdy Billy tak grzecznie próbował usprawiedliwić jego nieobecność - nie było usprawiedliwienia, nie było nawet pracy (choć usiłował zapełniać nią czas i brać nadgodziny, byle nie zostawać sam na sam z myślami), były tylko samotne i apatyczne wieczory na kanapie w zbyt pustym i cichym domu. I zdecydowanie zbyt wiele czasu w szczurzej postaci, choć w pewnym momencie nawet Pimpuś skrytykował cichymi piskami decyzje życiowe Steffena i osobę jego żony (a przynajmniej Steff miał wrażenie, że o to chodziło, Pimpuś ubierał swoje sympatie w nieco inne słowa niż ludzie), a urażony Cattermole na powrót wybrał samotność w ludzkim ciele.
A potem wymówki zeszły na dalszy plan, bo wybrzmiały słowa o klątwie, utonęły w głuchej ciszy. Nie mówił przez chwilę nic, nie ekscytował się jak miał w zwyczaju, nieświadom, że niepokoi tym Billy'ego. Nie było czym się ekscytować ani czego omawiać, przedyskutował to z Lucindą, poznał smak porażki, nadal nie rozumiał w pełni tej dziwnej i wymykającej się logice magii - jedynie jej grozę.
A Billy wspomniał o kolejnym rodzaju grozy.
Rosier.
Słyszał w porcie plotki o tym, jak umarł Bertie, kto zabił go nie kryjąc własnej twarzy.
Pobladł, głos uwiązł mu w gardle.
-Ten Rosier?! - wyrwało mu się, nieco zbyt piskliwie, żałośnie. -Ich nestor? - dodał spokojniej. -Billy! - skonkludował, bo to wszystko było na jednym, panicznym wydechu. Postąpił o krok do przodu, jakby chciał go przytulić, ale gdy położył rękę na jego ramieniu - zamarł wpół ruchu, niepewny, czy nie zrobił mu czegoś jeszcze, czy boli.
-Ale... wszystko w porządku, tak? - spytał łamiącym się głosem i pociągnął nosem, usiłując się opanować. Był w końcu mężczyzną, ale Billy'emu mogło się przypomnieć, że wciąż był małym Steffem, niewiele starszym od Liddy i desperacko potrzebującym (własnej) wiary, że wszystko będzie dobrze, bo Billy przecież tutaj stał i chodził o własnych siłach i w ogóle.
A twarz na pewno się zagoi - zracjonalizował sobie Steffen, bo choć widział już wiązki czarnomagicznych zaklęć i przeżył grozę pojedynków, to wszedł w ten świat z rozpędu, z konieczności, bez doświadczenia aurorów i uzdrowicieli. I wciąż nie wiedział, albo nie docierało do niego, że niektóre blizny nigdy nie znikają.
Billy opisał mu objawy, jasno i klarownie, zupełnie tak jak Lucinda. Tyle, że ona przyszła wcześniej, a mgła wokół niej nie była aż tak niepokojąca i gęsta.
Już wtedy tamta magia była silna, pozostawiając dłonie Steffena sinymi, reagując okropnymi wizjami gdy nieudolnie spróbował ją rozbroić. Co teraz? Działanie klątw wzmagało się z czasem, jakby czarna magia pasożytowała na ciałach i duszach ofiar i rosła w siłę.
-Jak słabo widzisz? - upewnił się, pamiętając by mówić odpowiednio głośno. Pytanie było suche, rzeczowe, jak na Steffa dziwne. Jakby walczył z jakimiś myślami lub wątpliwościami, ale Billy nie widział chyba niepewności na jego twarzy.
Milczał kolejną, upiorną chwilę, gdy Billy spytał o możliwość przełamania. Wziął głęboki wdech, zastanawiając się, jak najlepiej ubrać w słowa rozczarowującą odpowiedź: próbowałem to przełamać z Lucindy, nie udało mi się, najlepiej poproś Vincenta, pomogę ci napisać list, jeśli nie widzisz liter.
Ale wtedy Billy podsunął Steffenowi niepokojącą myśl, a łamacz klątw wypuścił z ust powietrze i zagryzł policzek.
Miesiąc temu roześmiałby się i powiedział kuzynowi, że nie, Klątwa Żywego Trupa nie jest zaraźliwa, bo tak pisało w książkach. Bo to klątwa nakładana przez krew, nie przedmiot, nie na miejsce, bo nikt nie zdobył krwi Amelki ani Hannah, więc nie i już.
Opowieść Lucindy nauczyła go jednak pokory, zetknęła z niezrozumiałym. Sposób, w jaki została przeklęta Hensley - i Billy - wymykał się teorii, zetknęli się z miejscem, ale przeklęte zostały ich osoby, i w dodatku przez dusze, które przecież nie były zdolne kreślić run. To pradawna, dziwna, plugawa magia, Steffen nie rozumiał jak, bał się więc tego tykać, ale -
- jeszcze bardziej bał się tego, że ta magia rośnie w siłę. I może faktycznie była zdolna zarażać, a wtedy był winien Billy'emu chociaż próbę, zanim zabierze go do własnego domu, z dala od innych i nie wezwie innych łamaczy.
-Kto jeszcze jest w domu? Zaraźliwa może być podczas próby zdjęcia klątwy, jeśli ktoś będzie w tym samym pomieszczeniu, możemy iść gdzieś dalej? - zapytał ze sztuczną pewnością siebie, ale na szczęście i tak Billy nie słyszał pewnie jego tonu głosu.
-Objawy pasują do Klątwy Żywego Trupa, ale nie wiem, czy może być jakoś zmodyfikowana, musiałbym rozpisać runy. Pomyśleć nad rozwiązaniami. Poczekasz - godzinę, może półtorej? Powiedz mi gdzie jest papier i sam się napij. - zaproponował, samemu nie wiedząc, czemu myśli tak zdecydowanie i logicznie, czemu nagle odstawił emocje na bok.
Pewnie ze stresu. Był w stanie się tak skupić w pracy, gdy gobliny patrzyły mu na ręce. Zogniskować na jednym celu, odepchnąć myśli o ryzyku.
-Nie wiem, czy uda się od razu, ale spróbuję. - zdecydował, choć serce waliło mu zbyt mocno. Musiał się uspokoić. Rozpisać runy i się uspokoić.
Usiadł przy kuchennym stole i zapadła niezręczna cisza, w trakcie której zażarcie rysował różne kombinacje - trochę z ciekawości i konieczności, ale trochę po to, by zebrać myśli. Nie zrozumie dokładnej natury tej klątwy, miał za mało danych, musiał spróbować jak z klasyczną Klątwą Żywego Trupa - ale mógł rozważyć różne opcje, przewidzieć miejsca, w których magia mogła stawiać opór. Wreszcie dał Billy'emu znać, że jest gotowy (czy można być na to gotowym?), pozwolił zaprowadzić się do szopy (albo raczej poprowadził tam kuzyna, pilnując żeby w nic nie wszedł).
-Bądź cicho i spokojnie i dam ci znać, że już. Ale... magia może się zwrócić przeciw łamiącemu klątwę, gdybym zachowywał się dziwnie, albo uznał cię za zagrożenie to- - uciekaj, ale jak miał to zrobić nie widząc? -...oblej mnie wodą, Balneo chyba wyczarujesz? - musiał improwizować.
A gdy zapadła cisza, wyciągnął różdżkę i skupił się na magii, tym razem uważnie, spokojnie, starając się przewidzieć możliwe zagrożenie - i zebrać odpowiednią ilość silnej, białej magii, by rozproszyć tą czarną, pożerającą ciało i zmysły Billy'ego.
Finite Incantatem.
st 90, +5 do rzutu za umiejętność z drzewka
Znów umknął wzrokiem, gdy Billy tak grzecznie próbował usprawiedliwić jego nieobecność - nie było usprawiedliwienia, nie było nawet pracy (choć usiłował zapełniać nią czas i brać nadgodziny, byle nie zostawać sam na sam z myślami), były tylko samotne i apatyczne wieczory na kanapie w zbyt pustym i cichym domu. I zdecydowanie zbyt wiele czasu w szczurzej postaci, choć w pewnym momencie nawet Pimpuś skrytykował cichymi piskami decyzje życiowe Steffena i osobę jego żony (a przynajmniej Steff miał wrażenie, że o to chodziło, Pimpuś ubierał swoje sympatie w nieco inne słowa niż ludzie), a urażony Cattermole na powrót wybrał samotność w ludzkim ciele.
A potem wymówki zeszły na dalszy plan, bo wybrzmiały słowa o klątwie, utonęły w głuchej ciszy. Nie mówił przez chwilę nic, nie ekscytował się jak miał w zwyczaju, nieświadom, że niepokoi tym Billy'ego. Nie było czym się ekscytować ani czego omawiać, przedyskutował to z Lucindą, poznał smak porażki, nadal nie rozumiał w pełni tej dziwnej i wymykającej się logice magii - jedynie jej grozę.
A Billy wspomniał o kolejnym rodzaju grozy.
Rosier.
Słyszał w porcie plotki o tym, jak umarł Bertie, kto zabił go nie kryjąc własnej twarzy.
Pobladł, głos uwiązł mu w gardle.
-Ten Rosier?! - wyrwało mu się, nieco zbyt piskliwie, żałośnie. -Ich nestor? - dodał spokojniej. -Billy! - skonkludował, bo to wszystko było na jednym, panicznym wydechu. Postąpił o krok do przodu, jakby chciał go przytulić, ale gdy położył rękę na jego ramieniu - zamarł wpół ruchu, niepewny, czy nie zrobił mu czegoś jeszcze, czy boli.
-Ale... wszystko w porządku, tak? - spytał łamiącym się głosem i pociągnął nosem, usiłując się opanować. Był w końcu mężczyzną, ale Billy'emu mogło się przypomnieć, że wciąż był małym Steffem, niewiele starszym od Liddy i desperacko potrzebującym (własnej) wiary, że wszystko będzie dobrze, bo Billy przecież tutaj stał i chodził o własnych siłach i w ogóle.
A twarz na pewno się zagoi - zracjonalizował sobie Steffen, bo choć widział już wiązki czarnomagicznych zaklęć i przeżył grozę pojedynków, to wszedł w ten świat z rozpędu, z konieczności, bez doświadczenia aurorów i uzdrowicieli. I wciąż nie wiedział, albo nie docierało do niego, że niektóre blizny nigdy nie znikają.
Billy opisał mu objawy, jasno i klarownie, zupełnie tak jak Lucinda. Tyle, że ona przyszła wcześniej, a mgła wokół niej nie była aż tak niepokojąca i gęsta.
Już wtedy tamta magia była silna, pozostawiając dłonie Steffena sinymi, reagując okropnymi wizjami gdy nieudolnie spróbował ją rozbroić. Co teraz? Działanie klątw wzmagało się z czasem, jakby czarna magia pasożytowała na ciałach i duszach ofiar i rosła w siłę.
-Jak słabo widzisz? - upewnił się, pamiętając by mówić odpowiednio głośno. Pytanie było suche, rzeczowe, jak na Steffa dziwne. Jakby walczył z jakimiś myślami lub wątpliwościami, ale Billy nie widział chyba niepewności na jego twarzy.
Milczał kolejną, upiorną chwilę, gdy Billy spytał o możliwość przełamania. Wziął głęboki wdech, zastanawiając się, jak najlepiej ubrać w słowa rozczarowującą odpowiedź: próbowałem to przełamać z Lucindy, nie udało mi się, najlepiej poproś Vincenta, pomogę ci napisać list, jeśli nie widzisz liter.
Ale wtedy Billy podsunął Steffenowi niepokojącą myśl, a łamacz klątw wypuścił z ust powietrze i zagryzł policzek.
Miesiąc temu roześmiałby się i powiedział kuzynowi, że nie, Klątwa Żywego Trupa nie jest zaraźliwa, bo tak pisało w książkach. Bo to klątwa nakładana przez krew, nie przedmiot, nie na miejsce, bo nikt nie zdobył krwi Amelki ani Hannah, więc nie i już.
Opowieść Lucindy nauczyła go jednak pokory, zetknęła z niezrozumiałym. Sposób, w jaki została przeklęta Hensley - i Billy - wymykał się teorii, zetknęli się z miejscem, ale przeklęte zostały ich osoby, i w dodatku przez dusze, które przecież nie były zdolne kreślić run. To pradawna, dziwna, plugawa magia, Steffen nie rozumiał jak, bał się więc tego tykać, ale -
- jeszcze bardziej bał się tego, że ta magia rośnie w siłę. I może faktycznie była zdolna zarażać, a wtedy był winien Billy'emu chociaż próbę, zanim zabierze go do własnego domu, z dala od innych i nie wezwie innych łamaczy.
-Kto jeszcze jest w domu? Zaraźliwa może być podczas próby zdjęcia klątwy, jeśli ktoś będzie w tym samym pomieszczeniu, możemy iść gdzieś dalej? - zapytał ze sztuczną pewnością siebie, ale na szczęście i tak Billy nie słyszał pewnie jego tonu głosu.
-Objawy pasują do Klątwy Żywego Trupa, ale nie wiem, czy może być jakoś zmodyfikowana, musiałbym rozpisać runy. Pomyśleć nad rozwiązaniami. Poczekasz - godzinę, może półtorej? Powiedz mi gdzie jest papier i sam się napij. - zaproponował, samemu nie wiedząc, czemu myśli tak zdecydowanie i logicznie, czemu nagle odstawił emocje na bok.
Pewnie ze stresu. Był w stanie się tak skupić w pracy, gdy gobliny patrzyły mu na ręce. Zogniskować na jednym celu, odepchnąć myśli o ryzyku.
-Nie wiem, czy uda się od razu, ale spróbuję. - zdecydował, choć serce waliło mu zbyt mocno. Musiał się uspokoić. Rozpisać runy i się uspokoić.
Usiadł przy kuchennym stole i zapadła niezręczna cisza, w trakcie której zażarcie rysował różne kombinacje - trochę z ciekawości i konieczności, ale trochę po to, by zebrać myśli. Nie zrozumie dokładnej natury tej klątwy, miał za mało danych, musiał spróbować jak z klasyczną Klątwą Żywego Trupa - ale mógł rozważyć różne opcje, przewidzieć miejsca, w których magia mogła stawiać opór. Wreszcie dał Billy'emu znać, że jest gotowy (czy można być na to gotowym?), pozwolił zaprowadzić się do szopy (albo raczej poprowadził tam kuzyna, pilnując żeby w nic nie wszedł).
-Bądź cicho i spokojnie i dam ci znać, że już. Ale... magia może się zwrócić przeciw łamiącemu klątwę, gdybym zachowywał się dziwnie, albo uznał cię za zagrożenie to- - uciekaj, ale jak miał to zrobić nie widząc? -...oblej mnie wodą, Balneo chyba wyczarujesz? - musiał improwizować.
A gdy zapadła cisza, wyciągnął różdżkę i skupił się na magii, tym razem uważnie, spokojnie, starając się przewidzieć możliwe zagrożenie - i zebrać odpowiednią ilość silnej, białej magii, by rozproszyć tą czarną, pożerającą ciało i zmysły Billy'ego.
Finite Incantatem.
st 90, +5 do rzutu za umiejętność z drzewka
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 64
'k100' : 64
Zaskoczony głos Steffena dotarł do niego wyraźnie, wysokie tony przedarły się bez trudu przez niewidzialną, otaczającą go barierę, sprawiając, że po plecach przebiegł mu nieprzyjemny dreszcz. Uciekł spojrzeniem gdzieś w stronę podłogi, w odpowiedzi na pytanie kuzyna nienaturalnie sztywno kiwając głową. – Yhm – mruknął, co mógł powiedzieć więcej? Pewnie by mu pomogło, gdyby się wściekł, obrzucił przeklętego Śmierciożercę epitetami i zapowiedział rychłą zemstę – ale ogarniające go od paru tygodni poczucie bezsilności nie pozwoliło mu wykrzesać z siebie nawet złości. Czuł ją, gniew – rozpalony tamtego dnia na leśnej ścieżce – nie wygasł w pełni, jątrząc się we wnętrznościach jak przebiegająca w poprzek brzucha rana, ale chociaż dławił się tą nienawiścią, w żaden sposób nie potrafił dać jej ujścia.
Poderwał głowę, dostrzegając kątem oka ruch, czując ciężar dłoni na ramieniu spiął odruchowo wszystkie mięśnie, jakby spodziewał się, że ten przyjacielski gest pociągnie za sobą falę bólu – ale to przecież był Steffen, dobry, życzliwy, trochę zbyt emocjonalny Steffen. Który, w dodatku, przyszedł mu pomóc. – Tak – odpowiedział łagodnie, mimo że nic nie było w porządku. Nie widział jednak sensu w obarczaniu kuzyna dodatkowym ciężarem, już i tak zrzucił mu na głowę kwestię klątwy; uśmiechnął się, tym razem zupełnie szczerze, orientując się, że cieszył się, że Cattermole się zjawił – i że jego obecność, pomimo ciężkiej atmosfery, sprawiała, że właściwie czuł się lepiej. – Już w p-p-porządku. Żyję – dodał, wzruszając ramionami, prawą dłoń na krótko zaciskając na wyciągniętym ku niemu ramieniu. Pokrzepiająco, z wdzięcznością; nie widział co prawda wyrazu twarzy Steffena, ale musiałby by być zupełnie głuchy, żeby nie usłyszeć dźwięczącego między głoskami lęku. Troski? Strachu? Nie zdziwiłoby go to, wszyscy się bali; nawet jeśli na co dzień starali się nie myśleć o konsekwencjach, jakie wiązały się z przynależnością do Zakonu Feniksa, to przecież byli ich świadomi – stracili już zbyt wielu przyjaciół, by mogło być inaczej. – Wychodzi na to, że nie tak łatwo mnie zabić – powiedział jeszcze, starając się zabrzmieć lekko, ale chyba nie do końca mu wyszło, słowa z trudem przecisnęły się przez gardło. Nieprawda, usłyszał gdzieś w tyle czaszki, głos, którzy brzmiał łudząco podobnie do niego samego; nieprawda, prawie już tam byłeś – chciałeś tam być, prosiłeś Rosiera o to, żeby z tobą skończył. Jak ofiara, jak tchórz.
Nie chciał być już dłużej ofiarą, potrzebował Steffena – żeby przestać się tak czuć. Chociaż trochę, chociaż odrobinę.
– Widzę kształty – powiedział niepewnie, nie wiedząc, w jaki sposób opisać to, jak od tygodnia wyglądał otaczający go świat. W jego ocenie: było bardzo źle, jeszcze do niedawna był w stanie dostrzec trzepoczące, jasne skrzydełka złotego znicza po drugiej stronie sportowego boiska. Dzisiaj miał problem z rozpoznaniem twarzy przyjaciół, z zauważeniem w porę stojącego mu na drodze krzesła. – Kolory są jakby wyb-b-blakłe, wszystko się ze sobą zlewa. Najgorzej jest wieczorem, kiedy jest mniej światła – wyjaśnił, starając się jak najbardziej pomóc – mimo że tak naprawdę nie był w stanie zrobić nic, nie znał się kompletnie na klątwach.
Czekał więc w przeciągającej się w nieskończoność ciszy, czując się tak, jakby oczekiwał na wyrok; serce biło mu niespokojnie, starał się jednak nie spoglądać na kuzyna wyczekująco – opuszczając zamglony wzrok na własne dłonie, nieświadomy, że wstrzymał oddech, wypuszczając go dopiero po pierwszych słowach Steffena. – Hannah. I Amelia – odpowiedział na wydechu, Liddy była w trasie – miała wrócić dopiero za parę godzin. Zdania padające z ust kuzyna go zaalarmowały, co to oznaczało: zaraźliwa podczas zdejmowania? – To znaczy, że m-m-może być niebezpieczna dla ciebie? Steff, jeśli tak, to może – może co, Billy?; zawahał się, może powinni poprosić kogoś jeszcze – kogoś, kto w razie potrzeby będzie mógł pomóc Steffenowi? – Tak – tak, m-m-możemy, w ogrodzie jest szopa, tam będzie najdalej – przytaknął. – Ale jesteś p-p-pewien? – musiał zapytać, nie zniósłby, gdyby przez niego coś mu się stało. – Poczekam – oczywiście, ile tylko p-p-potrzebujesz, papier – jest w szufladzie – powiedział, nie czekał jednak, aż Cattermole sam go znajdzie, ruszył do szafki instynktownie, sięgając drewnianego uchwytu. Nie musiał go widzieć, zbudował ten dom deska po desce – znał każdy jego centymetr kwadratowy.
Nie wiedział, czym się zająć, gdy Steffen zabrał się za rozpisywanie run – nie było sensu w ślęczeniu mu ponad ramieniem, i tak nie widział skomplikowanych wykresów, a nawet gdyby mógł je dostrzec – nic by z nich nie zrozumiał. Pozostawił więc kuzyna samemu sobie, najpierw zabierając Tłuczka na krótki spacer do ogrodu, a później – trochę niezdarnie – decydując się zaparzyć herbatę. Gdy wreszcie Steffen oznajmił, że był gotowy, prawie zbił porcelanowy kubek – ale zatrzymał go w ostatniej chwili, kiwając głową. – Dobra. Tędy – powiedział, wskazując na drzwi prowadzące do ogrodu, idąc wolniej niż zrobiłby to zazwyczaj – uważając na ewentualne przeszkody, zwłaszcza, gdy znaleźli się w graciarni. – Powinienem zamknąć drzwi? – zapytał, nie mając bladego pojęcia, jak właściwie wyglądało łamanie klątwy; czy wymagało jakiegoś działania z jego strony, czy miał po prostu nie przeszkadzać? Prośba kuzyna go zaskoczyła, nie zaprotestował jednak, zamiast tego ostrożnie wyciągając różdżkę – ale trzymając ją skierowaną ku podłodze. – Tak. Myślę, że t-t-tak – odpowiedział. W głowie nagle wyrósł mu przynajmniej tuzin pytań, z trudem nakazał sobie jednak milczenie – miał być cicho. Przełknął ślinę, czując wspinające się wzdłuż ramion zdenerwowanie, żałując, że nie był w stanie zobaczyć niczego, co robił Steffen – ale później, powoli, zaczął to czuć.
Najpierw wrócił do niego węch, a przynajmniej – powrót tego zmysłu zauważył w pierwszej kolejności, gdy wdychane powietrze przyniosło ze sobą zapach kurzu i drewna, a także wątłą woń rosnących w ogrodzie kwiatów. Już samo to wystarczyło, by ogarnęło go oszołomienie – bo minęło już tak dużo czasu odkąd przestał czuć cokolwiek, że nawet tak niewielkie nagromadzenie bodźców przyprawiło go o zawroty głowy. Zrobił gwałtowny wdech, dopiero teraz orientując się, że w którymś momencie musiał zamknąć oczy; otworzył je, ostrość krawędzi i wyrazistość barw wcisnęła się do źrenic; uniósł spojrzenie, rozglądając się dookoła siebie, z abstrakcyjnym zdziwieniem – z tego wszystkiego zapominając, że miał czekać na znak od Steffena. – Steff, m-m-myślę – myślę, że się udało – powiedział, a później zamilkł nagle, zaskoczony tym, jak czysto i wyraźnie rozbrzmiał jego własny głos. Zaśmiał się – ten dźwięk też wydał mu się dziwny, ale jednocześnie: znajomy, wspaniały, smakujący właściwie. – Jesteś genialny – wyrzucił z siebie, szczerze, z podziwem, z wdzięcznością; zatrzymał wzrok na twarzy kuzyna, ostrej, tym razem: możliwej do rozpoznania bez trudu. Wzruszenie ścisnęło go za gardło, ignorując wszelkie zasady bezpieczeństwa zrobił krok do przodu, żeby przyciągnąć go do siebie w przyjacielskim uścisku – nie zważając na to, że mięśnie brzucha i klatki piersiowej zaprotestowały od razu, otrzeźwiając go ukłuciem bólu. – Dziękuję – powiedział, wciąż zdziwiony brzmieniem własnego głosu, oraz tym, że po raz pierwszy od dawna zadźwięczała w nim nadzieja.
Poderwał głowę, dostrzegając kątem oka ruch, czując ciężar dłoni na ramieniu spiął odruchowo wszystkie mięśnie, jakby spodziewał się, że ten przyjacielski gest pociągnie za sobą falę bólu – ale to przecież był Steffen, dobry, życzliwy, trochę zbyt emocjonalny Steffen. Który, w dodatku, przyszedł mu pomóc. – Tak – odpowiedział łagodnie, mimo że nic nie było w porządku. Nie widział jednak sensu w obarczaniu kuzyna dodatkowym ciężarem, już i tak zrzucił mu na głowę kwestię klątwy; uśmiechnął się, tym razem zupełnie szczerze, orientując się, że cieszył się, że Cattermole się zjawił – i że jego obecność, pomimo ciężkiej atmosfery, sprawiała, że właściwie czuł się lepiej. – Już w p-p-porządku. Żyję – dodał, wzruszając ramionami, prawą dłoń na krótko zaciskając na wyciągniętym ku niemu ramieniu. Pokrzepiająco, z wdzięcznością; nie widział co prawda wyrazu twarzy Steffena, ale musiałby by być zupełnie głuchy, żeby nie usłyszeć dźwięczącego między głoskami lęku. Troski? Strachu? Nie zdziwiłoby go to, wszyscy się bali; nawet jeśli na co dzień starali się nie myśleć o konsekwencjach, jakie wiązały się z przynależnością do Zakonu Feniksa, to przecież byli ich świadomi – stracili już zbyt wielu przyjaciół, by mogło być inaczej. – Wychodzi na to, że nie tak łatwo mnie zabić – powiedział jeszcze, starając się zabrzmieć lekko, ale chyba nie do końca mu wyszło, słowa z trudem przecisnęły się przez gardło. Nieprawda, usłyszał gdzieś w tyle czaszki, głos, którzy brzmiał łudząco podobnie do niego samego; nieprawda, prawie już tam byłeś – chciałeś tam być, prosiłeś Rosiera o to, żeby z tobą skończył. Jak ofiara, jak tchórz.
Nie chciał być już dłużej ofiarą, potrzebował Steffena – żeby przestać się tak czuć. Chociaż trochę, chociaż odrobinę.
– Widzę kształty – powiedział niepewnie, nie wiedząc, w jaki sposób opisać to, jak od tygodnia wyglądał otaczający go świat. W jego ocenie: było bardzo źle, jeszcze do niedawna był w stanie dostrzec trzepoczące, jasne skrzydełka złotego znicza po drugiej stronie sportowego boiska. Dzisiaj miał problem z rozpoznaniem twarzy przyjaciół, z zauważeniem w porę stojącego mu na drodze krzesła. – Kolory są jakby wyb-b-blakłe, wszystko się ze sobą zlewa. Najgorzej jest wieczorem, kiedy jest mniej światła – wyjaśnił, starając się jak najbardziej pomóc – mimo że tak naprawdę nie był w stanie zrobić nic, nie znał się kompletnie na klątwach.
Czekał więc w przeciągającej się w nieskończoność ciszy, czując się tak, jakby oczekiwał na wyrok; serce biło mu niespokojnie, starał się jednak nie spoglądać na kuzyna wyczekująco – opuszczając zamglony wzrok na własne dłonie, nieświadomy, że wstrzymał oddech, wypuszczając go dopiero po pierwszych słowach Steffena. – Hannah. I Amelia – odpowiedział na wydechu, Liddy była w trasie – miała wrócić dopiero za parę godzin. Zdania padające z ust kuzyna go zaalarmowały, co to oznaczało: zaraźliwa podczas zdejmowania? – To znaczy, że m-m-może być niebezpieczna dla ciebie? Steff, jeśli tak, to może – może co, Billy?; zawahał się, może powinni poprosić kogoś jeszcze – kogoś, kto w razie potrzeby będzie mógł pomóc Steffenowi? – Tak – tak, m-m-możemy, w ogrodzie jest szopa, tam będzie najdalej – przytaknął. – Ale jesteś p-p-pewien? – musiał zapytać, nie zniósłby, gdyby przez niego coś mu się stało. – Poczekam – oczywiście, ile tylko p-p-potrzebujesz, papier – jest w szufladzie – powiedział, nie czekał jednak, aż Cattermole sam go znajdzie, ruszył do szafki instynktownie, sięgając drewnianego uchwytu. Nie musiał go widzieć, zbudował ten dom deska po desce – znał każdy jego centymetr kwadratowy.
Nie wiedział, czym się zająć, gdy Steffen zabrał się za rozpisywanie run – nie było sensu w ślęczeniu mu ponad ramieniem, i tak nie widział skomplikowanych wykresów, a nawet gdyby mógł je dostrzec – nic by z nich nie zrozumiał. Pozostawił więc kuzyna samemu sobie, najpierw zabierając Tłuczka na krótki spacer do ogrodu, a później – trochę niezdarnie – decydując się zaparzyć herbatę. Gdy wreszcie Steffen oznajmił, że był gotowy, prawie zbił porcelanowy kubek – ale zatrzymał go w ostatniej chwili, kiwając głową. – Dobra. Tędy – powiedział, wskazując na drzwi prowadzące do ogrodu, idąc wolniej niż zrobiłby to zazwyczaj – uważając na ewentualne przeszkody, zwłaszcza, gdy znaleźli się w graciarni. – Powinienem zamknąć drzwi? – zapytał, nie mając bladego pojęcia, jak właściwie wyglądało łamanie klątwy; czy wymagało jakiegoś działania z jego strony, czy miał po prostu nie przeszkadzać? Prośba kuzyna go zaskoczyła, nie zaprotestował jednak, zamiast tego ostrożnie wyciągając różdżkę – ale trzymając ją skierowaną ku podłodze. – Tak. Myślę, że t-t-tak – odpowiedział. W głowie nagle wyrósł mu przynajmniej tuzin pytań, z trudem nakazał sobie jednak milczenie – miał być cicho. Przełknął ślinę, czując wspinające się wzdłuż ramion zdenerwowanie, żałując, że nie był w stanie zobaczyć niczego, co robił Steffen – ale później, powoli, zaczął to czuć.
Najpierw wrócił do niego węch, a przynajmniej – powrót tego zmysłu zauważył w pierwszej kolejności, gdy wdychane powietrze przyniosło ze sobą zapach kurzu i drewna, a także wątłą woń rosnących w ogrodzie kwiatów. Już samo to wystarczyło, by ogarnęło go oszołomienie – bo minęło już tak dużo czasu odkąd przestał czuć cokolwiek, że nawet tak niewielkie nagromadzenie bodźców przyprawiło go o zawroty głowy. Zrobił gwałtowny wdech, dopiero teraz orientując się, że w którymś momencie musiał zamknąć oczy; otworzył je, ostrość krawędzi i wyrazistość barw wcisnęła się do źrenic; uniósł spojrzenie, rozglądając się dookoła siebie, z abstrakcyjnym zdziwieniem – z tego wszystkiego zapominając, że miał czekać na znak od Steffena. – Steff, m-m-myślę – myślę, że się udało – powiedział, a później zamilkł nagle, zaskoczony tym, jak czysto i wyraźnie rozbrzmiał jego własny głos. Zaśmiał się – ten dźwięk też wydał mu się dziwny, ale jednocześnie: znajomy, wspaniały, smakujący właściwie. – Jesteś genialny – wyrzucił z siebie, szczerze, z podziwem, z wdzięcznością; zatrzymał wzrok na twarzy kuzyna, ostrej, tym razem: możliwej do rozpoznania bez trudu. Wzruszenie ścisnęło go za gardło, ignorując wszelkie zasady bezpieczeństwa zrobił krok do przodu, żeby przyciągnąć go do siebie w przyjacielskim uścisku – nie zważając na to, że mięśnie brzucha i klatki piersiowej zaprotestowały od razu, otrzeźwiając go ukłuciem bólu. – Dziękuję – powiedział, wciąż zdziwiony brzmieniem własnego głosu, oraz tym, że po raz pierwszy od dawna zadźwięczała w nim nadzieja.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'Cienie' :
'Cienie' :
Wszystko w porządku -
- nie tak łatwo mnie zabić -
Słowa Billy'ego dudniły w czaszce głucho. Brzmiały dziwnie, sztucznie, ciężko, kontrastując z pokrzepiającym wyrazem twarzy kuzyna. Lotnik nie chciał go martwić, ale w myślach Steffena cała narracja i tak nabrała własnego życia, niezależnie od dobrych chęci Billy'ego. Bertie też mawiał, że niełatwo go zabić, a zabili go jak szczura. Doceniał, że starszy kuzyn chciał go pocieszyć, ale nie wiedział, jak pocieszyć jego. Powinien. Był zdrowy, od Oazy zdołał nie wpakować się w żadne tarapaty, nie był już małym chłopcem, który bawił się z Liddy i Aidanem. Mógłby, chciał być dla Billy'ego opoką, tak jak on dla nich wszystkich.
Wziął głęboki wdech, desperacko chcąc powiedzieć coś mądrego i męskiego, ale w gardle więzła mu gula, a do głowy przychodziły tylko zwroty w stylu miałeś szczęście, Billy albo nie zostawiaj nas, Billy albo rodzina cię potrzebuje, a one wydawały się wyświechtane i puste i oczywiste.
-U...uhm. - odpowiedział więc i skinął głową, ciesząc się w duchu, że Billy nie zauważy jego zbolałej miny ani nie usłyszy łamiącego się tonu, że zobaczy pewnie tylko to skinięcie głową i może będzie dobrze. Steff wdał się w swoją mamę, Moore-ównę, która mówiła jak najczęściej i najwięcej, ale dziś - gdy był zmartwiony i przestraszony - odezwały się w nim chyba geny reszty krewnych i najłatwiej było komunikować się z Billym monosylabami.
-Wyblakłe, czyli jakby szare? - o klątwach było trochę łatwiej mówić niż o emocjach. O emocjach zresztą też mówił zwykle z łatwością, zmyślając miłosne porady w "Czarownicy" i wyznając miłość żonie - ale odkąd zniknęła z jego życia, wszystkie tamte słowa wydawały się puste, a Joyce z redakcji zarzuciła mu, że "zawsze był grafomanem, ale przynajmniej z werwą, a ten artykuł to już nawet emocji nie ma". -To źle, to znaczy, że... już mocno posunęła się do przodu. - westchnął, nerwowo przeczesując włosy palcami. Lucinda jeszcze widziała, gdy próbował z niej ściągnąć to paskudztwo. -Skutek końcowy to całkowite oślepnięcie, a kto wie, jak tamta magia zmodyfikowała tą klątwę. Była inna, bardziej uparta niż inne, a sam sposób w jaki ją na was rzucono też jest... zagadkowy. - oznajmił jakże empatycznie. Zamrugał, bo po sekundzie wychwycił zmartwioną minę Billy'ego. Ukłuło go sumienie, a to wystarczyło, by zyskał pewność, że muszą działać. -Jestem pewien. Ale nie w domu, szopa się nada, musimy być jak najdalej od Hannah i Amelii. - potwierdził.
Po przygotowaniach przeszli do szopy, a Steff skinął głową w odpowiedzi na prośbę o zamknięcie drzwi. Zaraz zreflektował się, że w środku panuje półmrok i przypomniał sobie, co Billy mówił o widzeniu po zmierzchu - więc dodał, dla pewności, głośniej niż zwykle: -Zamknij drzwi i je zaryglujmy.
Potem zapadła cisza, skupienie, znajomy wysiłek przy kumulowaniu białej magii, lekkie drżenia różdżki, gdy przyjazna magia zderzyła się z tą plugawą i czarną. Wstrzymał oddech, chcąc rzucić Finite jak najlepiej i zarazem zapanować przynajmniej nad własnym umysłem, przewidzieć pułapki i iluzje wynikające ze złośliwej magii. Nie mógł uchronić się przed tym, jak nieudana próba może wpłynąć na jego ciało (i nie chciał straszyć tym Billy'ego), ale do dziś było mu przejmująco wstyd, że uznał Lucindę za inferiusa. Drewno różdżki zaczęło nagle stygnąć pod palcami, napięcie ustało - i przez myśl przemknęło mu, że to już, że udało się, ale bał się w to uwierzyć. Serce biło mocno, wciąż nie miał odwagi nabrać oddechu, aż do rzeczywistości przywrócił go głos i śmiech Billy'ego.
-...czujesz? Widzisz, słyszysz? Ja... też myślę, że udało... - się, i nie myślał, a był nawet pewny, tylko niedawne niepowodzenie zachwiało jego wiarą w siebie. Nie dokończył jednak zdania, bo (odważywszy się drgnąć) przestąpił z nogi na nogę i coś chlupnęło. Zmarszczył lekko brwi - nie pamiętał, by stanął w kałuży. -...przecieka ci dach? - wyrwało mu się zanim przypomniał sobie, że przecież od dawna nie padało.
A potem zerknął w dół, w czarną jak smoła kałużę i dotarło do niego, że ziemia nie powinna się tak zachowywać. Ani popsuta Duna, ani dziurawa podłoga, ani nic takiego. -Billy, widzisz to...? - wychrypiał, nie odrywając wzroku od kałuży, w serce znów wkradło się zwątpienie. Gdy zdejmował klątwę z Lucindy widział coś co nie istniało, czy i teraz dopadły go skutki uboczne? Ale dlaczego, skoro wydawało mu się, że czarna magia się rozpełzła?
Zanim zdążył w pełni sformułować tą myśl, usłyszał szepty - złowieszcze, niezrozumiałe, choć w jakiś sposób przywodzące na myśl dziurę w Oazie - a potem z kałuży wystrzeliły czarne macki i nie był już w stanie myśleć o niczym, poza tym, że znajdzie się w ziemi i umrze w ciemności, jak żywe trupy, które pogrzebał na plaży. Chciał krzyczeć, ale nie był w stanie, szyja paliła żywym ogniem, ciemność wdzierała się do gardła i była już tylko ciemność, ciemność, ciemność...
...kilka godzin później (tak przynajmniej mu się wydawało), ocknął się z bezgłośnym krzykiem. Koszulę miał wilgotną, leżał na plecach, pomimo lipcowego upału podłoga w szopie (choć nawet nie miał pewności, że wciąż jest w szopie) wydawała się lodowata. Poderwał się do pionu, rozbieganym wzrokiem poszukał Billy'ego, -Bbby? - gardło miał zdarte, stres wciąż je ściskał, klatka piersiowa go bolała, jakby długo nie oddychał -Billy? - powtórzył wyraźniej, spanikowany, płaczliwie. Widział go obok, ale czy to był on? Co, jeśli jednak nie zdjął tej klątwy i skrzywdził kuzyna - jak Lucindę, ale jeszcze skuteczniej i trwalej, na przykład na śmierć?!
- nie tak łatwo mnie zabić -
Słowa Billy'ego dudniły w czaszce głucho. Brzmiały dziwnie, sztucznie, ciężko, kontrastując z pokrzepiającym wyrazem twarzy kuzyna. Lotnik nie chciał go martwić, ale w myślach Steffena cała narracja i tak nabrała własnego życia, niezależnie od dobrych chęci Billy'ego. Bertie też mawiał, że niełatwo go zabić, a zabili go jak szczura. Doceniał, że starszy kuzyn chciał go pocieszyć, ale nie wiedział, jak pocieszyć jego. Powinien. Był zdrowy, od Oazy zdołał nie wpakować się w żadne tarapaty, nie był już małym chłopcem, który bawił się z Liddy i Aidanem. Mógłby, chciał być dla Billy'ego opoką, tak jak on dla nich wszystkich.
Wziął głęboki wdech, desperacko chcąc powiedzieć coś mądrego i męskiego, ale w gardle więzła mu gula, a do głowy przychodziły tylko zwroty w stylu miałeś szczęście, Billy albo nie zostawiaj nas, Billy albo rodzina cię potrzebuje, a one wydawały się wyświechtane i puste i oczywiste.
-U...uhm. - odpowiedział więc i skinął głową, ciesząc się w duchu, że Billy nie zauważy jego zbolałej miny ani nie usłyszy łamiącego się tonu, że zobaczy pewnie tylko to skinięcie głową i może będzie dobrze. Steff wdał się w swoją mamę, Moore-ównę, która mówiła jak najczęściej i najwięcej, ale dziś - gdy był zmartwiony i przestraszony - odezwały się w nim chyba geny reszty krewnych i najłatwiej było komunikować się z Billym monosylabami.
-Wyblakłe, czyli jakby szare? - o klątwach było trochę łatwiej mówić niż o emocjach. O emocjach zresztą też mówił zwykle z łatwością, zmyślając miłosne porady w "Czarownicy" i wyznając miłość żonie - ale odkąd zniknęła z jego życia, wszystkie tamte słowa wydawały się puste, a Joyce z redakcji zarzuciła mu, że "zawsze był grafomanem, ale przynajmniej z werwą, a ten artykuł to już nawet emocji nie ma". -To źle, to znaczy, że... już mocno posunęła się do przodu. - westchnął, nerwowo przeczesując włosy palcami. Lucinda jeszcze widziała, gdy próbował z niej ściągnąć to paskudztwo. -Skutek końcowy to całkowite oślepnięcie, a kto wie, jak tamta magia zmodyfikowała tą klątwę. Była inna, bardziej uparta niż inne, a sam sposób w jaki ją na was rzucono też jest... zagadkowy. - oznajmił jakże empatycznie. Zamrugał, bo po sekundzie wychwycił zmartwioną minę Billy'ego. Ukłuło go sumienie, a to wystarczyło, by zyskał pewność, że muszą działać. -Jestem pewien. Ale nie w domu, szopa się nada, musimy być jak najdalej od Hannah i Amelii. - potwierdził.
Po przygotowaniach przeszli do szopy, a Steff skinął głową w odpowiedzi na prośbę o zamknięcie drzwi. Zaraz zreflektował się, że w środku panuje półmrok i przypomniał sobie, co Billy mówił o widzeniu po zmierzchu - więc dodał, dla pewności, głośniej niż zwykle: -Zamknij drzwi i je zaryglujmy.
Potem zapadła cisza, skupienie, znajomy wysiłek przy kumulowaniu białej magii, lekkie drżenia różdżki, gdy przyjazna magia zderzyła się z tą plugawą i czarną. Wstrzymał oddech, chcąc rzucić Finite jak najlepiej i zarazem zapanować przynajmniej nad własnym umysłem, przewidzieć pułapki i iluzje wynikające ze złośliwej magii. Nie mógł uchronić się przed tym, jak nieudana próba może wpłynąć na jego ciało (i nie chciał straszyć tym Billy'ego), ale do dziś było mu przejmująco wstyd, że uznał Lucindę za inferiusa. Drewno różdżki zaczęło nagle stygnąć pod palcami, napięcie ustało - i przez myśl przemknęło mu, że to już, że udało się, ale bał się w to uwierzyć. Serce biło mocno, wciąż nie miał odwagi nabrać oddechu, aż do rzeczywistości przywrócił go głos i śmiech Billy'ego.
-...czujesz? Widzisz, słyszysz? Ja... też myślę, że udało... - się, i nie myślał, a był nawet pewny, tylko niedawne niepowodzenie zachwiało jego wiarą w siebie. Nie dokończył jednak zdania, bo (odważywszy się drgnąć) przestąpił z nogi na nogę i coś chlupnęło. Zmarszczył lekko brwi - nie pamiętał, by stanął w kałuży. -...przecieka ci dach? - wyrwało mu się zanim przypomniał sobie, że przecież od dawna nie padało.
A potem zerknął w dół, w czarną jak smoła kałużę i dotarło do niego, że ziemia nie powinna się tak zachowywać. Ani popsuta Duna, ani dziurawa podłoga, ani nic takiego. -Billy, widzisz to...? - wychrypiał, nie odrywając wzroku od kałuży, w serce znów wkradło się zwątpienie. Gdy zdejmował klątwę z Lucindy widział coś co nie istniało, czy i teraz dopadły go skutki uboczne? Ale dlaczego, skoro wydawało mu się, że czarna magia się rozpełzła?
Zanim zdążył w pełni sformułować tą myśl, usłyszał szepty - złowieszcze, niezrozumiałe, choć w jakiś sposób przywodzące na myśl dziurę w Oazie - a potem z kałuży wystrzeliły czarne macki i nie był już w stanie myśleć o niczym, poza tym, że znajdzie się w ziemi i umrze w ciemności, jak żywe trupy, które pogrzebał na plaży. Chciał krzyczeć, ale nie był w stanie, szyja paliła żywym ogniem, ciemność wdzierała się do gardła i była już tylko ciemność, ciemność, ciemność...
...kilka godzin później (tak przynajmniej mu się wydawało), ocknął się z bezgłośnym krzykiem. Koszulę miał wilgotną, leżał na plecach, pomimo lipcowego upału podłoga w szopie (choć nawet nie miał pewności, że wciąż jest w szopie) wydawała się lodowata. Poderwał się do pionu, rozbieganym wzrokiem poszukał Billy'ego, -Bbby? - gardło miał zdarte, stres wciąż je ściskał, klatka piersiowa go bolała, jakby długo nie oddychał -Billy? - powtórzył wyraźniej, spanikowany, płaczliwie. Widział go obok, ale czy to był on? Co, jeśli jednak nie zdjął tej klątwy i skrzywdził kuzyna - jak Lucindę, ale jeszcze skuteczniej i trwalej, na przykład na śmierć?!
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dawno już nie doświadczył takiego festiwalu emocji – w jednej chwili tonął w lepkiej, otumaniającej mgle niepewności, przytakując niemrawo na pytania Steffena i powstrzymując się przed nerwowym łapaniem go za słowa (wizja całkowitej ślepoty zmroziła go do kości, już teraz czuł się niemal zupełnie bezsilny – nie mógł pozwolić sobie na utratę wzroku), w kolejnej – mrugał z zaskoczeniem, zaatakowany kakofonią bodźców, które – choć naturalne i zwyczajne – wydały mu się zbyt intensywne, głośne, przejaskrawione. Wrażenie było niezwykłe, mógłby przysiąc, że dostrzega każdą drobinkę kurzu obracającego się w snopie światła wpadającym przez przysłonięte do połowy okno; że twarz Steffena (jak bardzo się cieszył, że go widział) jest nienaturalnie ostra; że słyszy skrzypnięcia podłogowych desek i własny oddech, a dłonie i ramiona mrowią go dziwnie, jakby nagle powróciło do nich krążenie. Odetchnął głęboko, z wdzięcznością przyciągając do siebie kuzyna, przez parę błogich sekund nie rejestrując jeszcze, że coś było stanowczo nie tak – nie wiedząc, że ulga, która zalała go od wewnątrz, miała bardzo szybko się ulotnić.
– Co? – wyrzucił zaskoczony w reakcji na pytanie o przeciekający dach, o czym mówił Steffen? Spojrzał w górę, ale strop wyglądał tak samo, jak zawsze; nie mogło być zresztą inaczej, sam zbudował tę szopę i zadbał o jej wzmocnienie i uszczelnienie, a w ostatnich dniach nie było ani silniejszego wiatru ani gradu, który mógłby uszkodzić konstrukcję. – O czym ty… – zaczął – ale wtedy do jego uszu dotarł chlupot. Wyraźny, niemożliwy do pomylenia z czymkolwiek innym; cofnął się o krok, jego spojrzenie przemknęło po twarzy kuzyna, jakby pobladłej, skierowanej w dół. Odruchowo również podążył za nim wzrokiem, a gdy dostrzegł rozlewającą się po podłodze czerń, poczuł się tak, jakby znalazł się na powrót w jednym ze swoich koszmarów. – Nie – wymamrotał na wydechu, zabrzmiało to jak odpowiedź na pytanie Steffena – ale nią nie było, bo w chwili, w której uświadomił sobie, na co patrzy, przestał słyszeć cokolwiek. Była tylko ta powiększająca się kałuża – i setki szeptów, niezrozumiałych słów mieszających się z odgłosem pulsującej w uszach krwi i gwałtownie dudniącego serca. W nozdrza uderzył go duszący zapach leśnej drogi, rdzawa woń krwi i kwaśny odór potu; nagle znów tam się znalazł, przytrzymywany przy ziemi przez cieniste macki, dokładnie takie, jak te, które wystrzeliwały właśnie w górę, wijąc się wściekle i szukając ofiar.
Jak to było możliwe, że Rosier go odnalazł?
Myśl była abstrakcyjna, ale w tamtej chwili wydawała się jedynym sensownym wyjaśnieniem tego, co się działo; uskoczył do tyłu, nie przejmując się tym, że wpada tym samym na stojący w kącie fotel, desperacko próbując uchylić się przed cieniem – ale nie zdało się to na nic, jedna z macek owinęła się wokół jego kostki, ciągnąc go ku czarnej substancji, druga chwyciła go za ramię. Obolałe ciało zaprotestowało bólem, rany zapiekły jak przypalane ogniem, ale i tak zaczął się szamotać, ostatkiem sił próbując się wyrwać. Zdążył jedynie nabrać powietrza, nim mrok naparł na niego ze wszystkich stron, znów – o zgrozo – pozbawiając go zmysłów.
Był pewien, że tym razem naprawdę umiera. Znalazł się w pustce, w czarnej jak noc mgle otępiającej bardziej niż te wszystkie tygodnie klątwy – z każdą sekundą, minutą i godziną dusząc się coraz bardziej, czując, jak kończy mu się powietrze. A może skończyło się dawno, może już nie żył; nie miał pojęcia, stracił poczucie czasu i przestrzeni, dookoła nie było już nic, on też chyba nie istniał – samemu przemieniając się w tę smolistą wodę.
Tym, co wreszcie przywróciło go do rzeczywistości, był ból.
Leżał na twardej podłodze graciarni czując się tak, jakby ktoś go sprał – tknięty nieodpartym wrażeniem, że jego rany otworzyły się na nowo, a mięśnie znów rozorały zaklęcia. Wzięty gwałtownie wdech palił, zakrztusił się nim, a później odruchowo przetoczył na brzuch, pewien, że wypluje zaraz całe mnóstwo czarnej cieczy – ale spomiędzy jego warg nie wylało się nic. Dźwignął się na łokciach, głowa pulsowała mu bólem; głos Steffena dotarł jakby z oddali. – Steff – wydyszał, wspomnienia wracały do niego powoli: klątwa, macki, szopa. Rozejrzał się, mrużąc oczy od nagłej jasności, przez okno wciąż wpadał ten sam snop światła, nie mogło minąć więc więcej niż parę minut, ale i tak czuł się tak, jakby przeleżał na podłodze wiele dni. – Co się st-t-tało? – zapytał, z trudem dźwigając się na nogi. Nagłe ukłucie niepokoju przypomniało mu, o czym myślał przed utratą przytomności, Rosier.
Szybkim krokiem dokuśtykał do drzwi, żeby je odryglować i otworzyć na oścież; ciepłe powietrze wywołało dreszcze na wychłodzonej skórze, wyjrzał na zewnątrz – ale ogród wyglądał dokładnie tak samo, jak wcześniej; nigdzie nie czaiły się cienie, na werandzie suszyło się pranie, a kuchenne okna były otwarte. – Szlag – przeklął, odwracając się za siebie, ponownie kierując uwagę na kuzyna. – Steff, w p-p-porządku? – zapytał, niwelując dystans między nimi i wyciągając rękę, żeby pomóc mu się podnieść, choć prawdę mówiąc nie był pewien, czy miał już na tyle siły, żeby to zrobić.
– Co? – wyrzucił zaskoczony w reakcji na pytanie o przeciekający dach, o czym mówił Steffen? Spojrzał w górę, ale strop wyglądał tak samo, jak zawsze; nie mogło być zresztą inaczej, sam zbudował tę szopę i zadbał o jej wzmocnienie i uszczelnienie, a w ostatnich dniach nie było ani silniejszego wiatru ani gradu, który mógłby uszkodzić konstrukcję. – O czym ty… – zaczął – ale wtedy do jego uszu dotarł chlupot. Wyraźny, niemożliwy do pomylenia z czymkolwiek innym; cofnął się o krok, jego spojrzenie przemknęło po twarzy kuzyna, jakby pobladłej, skierowanej w dół. Odruchowo również podążył za nim wzrokiem, a gdy dostrzegł rozlewającą się po podłodze czerń, poczuł się tak, jakby znalazł się na powrót w jednym ze swoich koszmarów. – Nie – wymamrotał na wydechu, zabrzmiało to jak odpowiedź na pytanie Steffena – ale nią nie było, bo w chwili, w której uświadomił sobie, na co patrzy, przestał słyszeć cokolwiek. Była tylko ta powiększająca się kałuża – i setki szeptów, niezrozumiałych słów mieszających się z odgłosem pulsującej w uszach krwi i gwałtownie dudniącego serca. W nozdrza uderzył go duszący zapach leśnej drogi, rdzawa woń krwi i kwaśny odór potu; nagle znów tam się znalazł, przytrzymywany przy ziemi przez cieniste macki, dokładnie takie, jak te, które wystrzeliwały właśnie w górę, wijąc się wściekle i szukając ofiar.
Jak to było możliwe, że Rosier go odnalazł?
Myśl była abstrakcyjna, ale w tamtej chwili wydawała się jedynym sensownym wyjaśnieniem tego, co się działo; uskoczył do tyłu, nie przejmując się tym, że wpada tym samym na stojący w kącie fotel, desperacko próbując uchylić się przed cieniem – ale nie zdało się to na nic, jedna z macek owinęła się wokół jego kostki, ciągnąc go ku czarnej substancji, druga chwyciła go za ramię. Obolałe ciało zaprotestowało bólem, rany zapiekły jak przypalane ogniem, ale i tak zaczął się szamotać, ostatkiem sił próbując się wyrwać. Zdążył jedynie nabrać powietrza, nim mrok naparł na niego ze wszystkich stron, znów – o zgrozo – pozbawiając go zmysłów.
Był pewien, że tym razem naprawdę umiera. Znalazł się w pustce, w czarnej jak noc mgle otępiającej bardziej niż te wszystkie tygodnie klątwy – z każdą sekundą, minutą i godziną dusząc się coraz bardziej, czując, jak kończy mu się powietrze. A może skończyło się dawno, może już nie żył; nie miał pojęcia, stracił poczucie czasu i przestrzeni, dookoła nie było już nic, on też chyba nie istniał – samemu przemieniając się w tę smolistą wodę.
Tym, co wreszcie przywróciło go do rzeczywistości, był ból.
Leżał na twardej podłodze graciarni czując się tak, jakby ktoś go sprał – tknięty nieodpartym wrażeniem, że jego rany otworzyły się na nowo, a mięśnie znów rozorały zaklęcia. Wzięty gwałtownie wdech palił, zakrztusił się nim, a później odruchowo przetoczył na brzuch, pewien, że wypluje zaraz całe mnóstwo czarnej cieczy – ale spomiędzy jego warg nie wylało się nic. Dźwignął się na łokciach, głowa pulsowała mu bólem; głos Steffena dotarł jakby z oddali. – Steff – wydyszał, wspomnienia wracały do niego powoli: klątwa, macki, szopa. Rozejrzał się, mrużąc oczy od nagłej jasności, przez okno wciąż wpadał ten sam snop światła, nie mogło minąć więc więcej niż parę minut, ale i tak czuł się tak, jakby przeleżał na podłodze wiele dni. – Co się st-t-tało? – zapytał, z trudem dźwigając się na nogi. Nagłe ukłucie niepokoju przypomniało mu, o czym myślał przed utratą przytomności, Rosier.
Szybkim krokiem dokuśtykał do drzwi, żeby je odryglować i otworzyć na oścież; ciepłe powietrze wywołało dreszcze na wychłodzonej skórze, wyjrzał na zewnątrz – ale ogród wyglądał dokładnie tak samo, jak wcześniej; nigdzie nie czaiły się cienie, na werandzie suszyło się pranie, a kuchenne okna były otwarte. – Szlag – przeklął, odwracając się za siebie, ponownie kierując uwagę na kuzyna. – Steff, w p-p-porządku? – zapytał, niwelując dystans między nimi i wyciągając rękę, żeby pomóc mu się podnieść, choć prawdę mówiąc nie był pewien, czy miał już na tyle siły, żeby to zrobić.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Naprawdę nie chciała tego zrobić!
Gdy sięgała po ulubioną szklankę, stojącą na najwyższej półce w kuchni, była z siebie nieziemsko dumna. Nie dość, że nie poprosiła nikogo o pomoc, to jeszcze sama uporała się z całą ekwilibrystyką - albo i pracą budowlaną! - mającą umożliwić jej napicie się soku z ukochanego naczynia. Tego z wściekle czerwoną truskawką, pyszniącą się na boku szklanki. Szklanki, którą miała zawsze przy sobie, gdy zmieniała miejsce pobytu; szklanki, z której nawet ohydny syrop, serwowany jej wtedy, gdy cierpiała na paskudny przypadek magicznego kaszlu, smakował niczym ukochany sok wiśniowy. Nie lubiła prosić się o pomoc, zresztą, na Merlina, była na tyle dorosła, by samej poradzić sobie z tak banalną sytuacją. Przesunięcie krzesła po drewnianej podłodze pozwoliło jej wspiąć się na blat, a stamtąd już tylko stanięcie na palcach dzieliło ją od upragnionej szklanki. Niestety - coś poszło nie tak. Nie do końca wiedziała co. Może półkę zamontowano na zbyt słabych podpórkach, może zardzewiał jeden z gwoździ, a może sama Amelia nie wykazała się taką zwinnością, jaką by chciała... Efekt pozostał ten sam, niezależnie od przyczyny. Zanim się zorientowała, leżała na kuchennych kafelkach, obolała i wystraszona, a wokół niej rozsypywało się szkło różnego rodzaju. Pisnęła - raczej z szoku niż bólu - i podniosła się, rozglądając dookoła, na szklane pobojowisko. Później wzrok dotarł na jej dłoń i przedramię - całe zakrwawione. Od razu zebrało się jej na płacz; nie czuła bólu, jeszcze nie, ale wiedziała, że nie zadziało się zbyt dobrze. Kuchnia stała się jednym wielkim bałaganem, a ona sama krwawiła z prawej ręki. Musiała znaleźć tatę, jak najszybciej; wiedziała, że to jego teraz potrzebuje. Ostrożnie, by nie poranić stóp, opuściła kuchnię i od razu, bocznymi drzwiami, wybiegła z domku, prosto do szopy. Słyszała głos taty - przekleństwo, to brzydko! - przed momentem, pobiegła więc w stronę otwierających się drzwi, z całych sił starając się nie płakać. Nie udało się; adrenalina wywołana upadkiem prysła, rozcięte przedramię bolało, a rana zapiekła w kontakcie z koszulką, owijającą się wokół ręki w czasie biegu. - Po-pomocy - zakwiliła żałośnie. Wiedziała, że nic wielkiego się nie stało, ale potrzebowała w tej chwili taty. Tylko taty, nie wujka, nie cioci, nie Hannah. - Tato? Tatusiu? - zawołała, zawstydzona swoją nietypową reakcją. Wiele się ostatnio działo i nawet jeśli nie była do końca świadoma ogromu smutku i zła, które przejęło otaczający ją świat, to jakiś promil mroku docierał i do niej. Bolała ją ręka, wystraszyła się huku i trzasków, wypełniających kuchnię, a przede wszystkim - miała zaledwie osiem lat. Powstrzymując chlipanie, wbiegła do szopy, mając nadzieję, że wpadnie tam na tatę.
Gdy sięgała po ulubioną szklankę, stojącą na najwyższej półce w kuchni, była z siebie nieziemsko dumna. Nie dość, że nie poprosiła nikogo o pomoc, to jeszcze sama uporała się z całą ekwilibrystyką - albo i pracą budowlaną! - mającą umożliwić jej napicie się soku z ukochanego naczynia. Tego z wściekle czerwoną truskawką, pyszniącą się na boku szklanki. Szklanki, którą miała zawsze przy sobie, gdy zmieniała miejsce pobytu; szklanki, z której nawet ohydny syrop, serwowany jej wtedy, gdy cierpiała na paskudny przypadek magicznego kaszlu, smakował niczym ukochany sok wiśniowy. Nie lubiła prosić się o pomoc, zresztą, na Merlina, była na tyle dorosła, by samej poradzić sobie z tak banalną sytuacją. Przesunięcie krzesła po drewnianej podłodze pozwoliło jej wspiąć się na blat, a stamtąd już tylko stanięcie na palcach dzieliło ją od upragnionej szklanki. Niestety - coś poszło nie tak. Nie do końca wiedziała co. Może półkę zamontowano na zbyt słabych podpórkach, może zardzewiał jeden z gwoździ, a może sama Amelia nie wykazała się taką zwinnością, jaką by chciała... Efekt pozostał ten sam, niezależnie od przyczyny. Zanim się zorientowała, leżała na kuchennych kafelkach, obolała i wystraszona, a wokół niej rozsypywało się szkło różnego rodzaju. Pisnęła - raczej z szoku niż bólu - i podniosła się, rozglądając dookoła, na szklane pobojowisko. Później wzrok dotarł na jej dłoń i przedramię - całe zakrwawione. Od razu zebrało się jej na płacz; nie czuła bólu, jeszcze nie, ale wiedziała, że nie zadziało się zbyt dobrze. Kuchnia stała się jednym wielkim bałaganem, a ona sama krwawiła z prawej ręki. Musiała znaleźć tatę, jak najszybciej; wiedziała, że to jego teraz potrzebuje. Ostrożnie, by nie poranić stóp, opuściła kuchnię i od razu, bocznymi drzwiami, wybiegła z domku, prosto do szopy. Słyszała głos taty - przekleństwo, to brzydko! - przed momentem, pobiegła więc w stronę otwierających się drzwi, z całych sił starając się nie płakać. Nie udało się; adrenalina wywołana upadkiem prysła, rozcięte przedramię bolało, a rana zapiekła w kontakcie z koszulką, owijającą się wokół ręki w czasie biegu. - Po-pomocy - zakwiliła żałośnie. Wiedziała, że nic wielkiego się nie stało, ale potrzebowała w tej chwili taty. Tylko taty, nie wujka, nie cioci, nie Hannah. - Tato? Tatusiu? - zawołała, zawstydzona swoją nietypową reakcją. Wiele się ostatnio działo i nawet jeśli nie była do końca świadoma ogromu smutku i zła, które przejęło otaczający ją świat, to jakiś promil mroku docierał i do niej. Bolała ją ręka, wystraszyła się huku i trzasków, wypełniających kuchnię, a przede wszystkim - miała zaledwie osiem lat. Powstrzymując chlipanie, wbiegła do szopy, mając nadzieję, że wpadnie tam na tatę.
I show not your face but your heart's desire
W pierwszej chwili jej nie usłyszał, nie otrząsnąwszy się jeszcze z tego, co wydarzyło się ledwie parę minut wcześniej; lekki tupot stóp zginął pośród łomotu szaleńczo bijącego serca, ale przejętego głosu córki zignorować nie mógł. Odwrócił się od razu, zaalarmowany, zapominając na chwilę o również zdezorientowanym kuzynie – żeby odszukać spojrzeniem wbiegającą do szopy Amelię. Coś musiało naprawdę ją wystraszyć, bo normalnie nie wchodziła do graciarni bez ostrożnego zapukania i upewnienia się, że mogła – wiedziała, że często pracował tu nad magią konstrukcyjną i bezceremonialne wparowanie do środka mogło być niebezpieczne. – Amy? Co się st-t-tało? – zapytał, automatycznie, odruchowo odpychając od siebie własne lęki i starając się uspokoić głos. Była wrażliwa na emocje, bez trudu wyczuwała je u innych – zwłaszcza u ludzi, którzy byli jej bliscy – a on nie mógł przelewać na nią własnego przerażenia tym, czego dopiero co był świadkiem. Całe szczęście, że nie pojawiła się parę minut wcześniej; nie wyobrażał sobie nawet, jak bardzo przeraziłoby ją zetknięcie się z cienistym bytem; z istotą zrodzoną wprost z koszmarów. Już i tak niemal codziennie przed położeniem się do łóżka upierała się, żeby razem z nią sprawdził, czy pod łóżkiem nic się nie czaiło. – Skaleczyłaś się? – zgadł, przykucając przy córce i dostrzegając zakrwawione przedramię. – P-p-pokaż – polecił łagodnie, łapiąc ją ostrożnie za nadgarstek. Zranienie nie wyglądało na głębokie, krew już zaczynała krzepnąć, zasychając na jasnej, delikatnej skórze – ale trzeba było ją odkazić i zakleić. – Nic się nie stało, zaraz coś zaradzimy. Boli cię? – zapytał, wyciągając drugą dłoń, żeby kciukiem zetrzeć łzy z zaczerwienionych policzków córki i odgarnąć do tyłu luźne kosmyki włosów, które w trakcie biegu przykleiły się do wilgotnej twarzy. – Chodź, zaband-d-dażujemy ją, żeby szybko się zagoiła. Może po drodze pokażesz kuzynowi Steffenowi te kwiaty, które p-p-posadziłaś w ogrodzie? Widziałem, że wypuściły nowe pąki? – zaproponował, próbując odwrócić uwagę Amelki od zakrwawionej ręki. Była naprawdę dumna z tych kwiatów, a William pomyślał nagle, że sam chciałby je zobaczyć; uwolniony od klątwy, mógł po raz pierwszy dostrzec coś więcej niż przydymione plamy kolorów, pozbawione głębi i zapachu. – A p-p-potem sprawdzimy, czy zostało jeszcze trochę malinowej konfitury – dodał, wyciągając ramiona, żeby wziąć ją na ręce, pochylając się trochę, żeby łatwiej jej było otoczyć rękami jego szyję. Dźwignął się w górę, odwracając się jeszcze przez ramię, żeby ponad głową córki rzucić w połowie przepraszające, w połowie przepełnione wdzięcznością spojrzenie Steffenowi. Gdyby nie on, nie byłby w stanie tego zrobić: podnieść Amelki, zabrać jej do domu, pomóc opatrzeć dłoń. To były proste rzeczy, kiedyś oczywiste, dzisiaj – cudownie odzyskane, które niespodziewanie nauczył się doceniać.
| zt, dziękuję
| zt, dziękuję
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 2 z 2 • 1, 2
Przedpokój
Szybka odpowiedź