Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Gospoda "Złoty Dąb"
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Gospoda "Złoty Dąb"
Niegdyś miejsce bardzo głośne i skupiające liczną klientelę. Tawerna znajduje się na skraju niewielkiego miasteczka Borwick, będącego często odwiedzanym miejscem podczas podróży przez północne Lancashire. Przestronne wnętrze zaprasza do odpoczynku, drewniane ławy i lekko chybotliwe stoliki nie są może najwygodniejsze, ale z pewnością dodają miejscu swoistego uroku. W przeszłości długi, dębowy bar gęsto okupowany był przez stałych bywalców. Z powodu pogarszającej się sytuacji w kraju, dziś nie jest to już lokal tak wesoły. Ilość klientów spadła znacząco, ale właściciel, stary Jeffrey, uparł się, by nadal prowadzić biznes odziedziczony po ojcu. Dzięki jego staraniom Złoty Dąb wciąż przyjmuje pod swoim dachem każdego gościa, chcącego wypić szklanicę cienkiego ale.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:35, w całości zmieniany 1 raz
Josephine nie zamierzała zwlekać. Podążała za mężczyzną, kiedy chciała umiała być niewidzialna, w końcu tym właśnie zajmowała się w życiu, latami pracowała nad tym, żeby być niczym cień. Umiała się skradać. Kiedy wszedł w jedną z wąskich alejek, zrobiła to samo. Rozejrzała się uważnie, sprawdzając, czy obok nikogo nie ma. Nie było.
- Dokąd to, tak spieszno?- powiedziała, gdy znalazła się tuż za jego plecami. Odwrócił się gwałtownie. - Ja, nigdzie, muszę przekazać, co się tam wyprawia!- rzekł nieco spanikowany. Bell nie czekała machnęła różdżką dosyć szybko, aby nie dać mu szansy na obronę. - Drętwota!- rzekła, a z różdżki pomknęło zaklęcie prosto w mężczyznę, nie miał szans. Josephine była bardzo wprawiona w rzucaniu uroków. Padł na ziemię. Nie mógł się ruszyć. Zbliżyła się do jego twarzy, a na jej ustach pojawił się uśmiech spowodowany satysfakcją. Nie miała szacunku do ludzi jak on, którzy chcieli donosić, nie potrafili postawić się wrogom, tylko z nimi współpracowali, najchętniej by ich wszystkich wybiła, po kolei, przez takich jak on zginął jej brat. - Teraz nie jesteś już taki odważny, co? Następnym razem zastanowisz się dwa razy z kim warto współpracować i pomyślisz, czy jest sens donosić.- zniżyła głos, chciała go wystraszyć, widziała po jego oczach, że to działa. - Obliviate- powiedziała cicho, a różdżkę skierowała w jego stronę. Thalia chciała, żeby wyczyściła mu pamięć, to tak zrobiła, Jose spełniała życzenia. Nie będzie wiedział, co wydarzyło się w tawernie, nie będzie miał możliwości donieść i popsuć im zabawy. Zostawiła go w tej alejce, sparaliżowanego, bezbronnego, chociaż miała chęć inaczej zakończyć tę sprawę, dosyć mocno walczyła z zemstą, która ją przepełniała.
Zmierzała w stronę tawerny, która była miejscem, gdzie to wszystko się zaczęło. Na ulicy dostrzegła Thalię, do której podeszła. - Nie będzie nam sprawiał problemu, zajęłam się wszystkim.- powiedziała z uśmiechem na twarzy. - Nie powiem, całkiem zacne to było przedstawienie. Świetna z ciebie aktorka, jakbyś kiedyś jeszcze potrzebowała pomocy to pisz, chętnie wezmę udział w kolejnych akcjach.- odparła jeszcze, po czym rozeszły się każda w swoją stronę, zostawiając za sobą tłum w karczmie, który był poruszony dzisiejszym przedstawieniem. Na pewno jeszcze długo będą je jeszcze wspominać.
rzuty
// ztx2
- Dokąd to, tak spieszno?- powiedziała, gdy znalazła się tuż za jego plecami. Odwrócił się gwałtownie. - Ja, nigdzie, muszę przekazać, co się tam wyprawia!- rzekł nieco spanikowany. Bell nie czekała machnęła różdżką dosyć szybko, aby nie dać mu szansy na obronę. - Drętwota!- rzekła, a z różdżki pomknęło zaklęcie prosto w mężczyznę, nie miał szans. Josephine była bardzo wprawiona w rzucaniu uroków. Padł na ziemię. Nie mógł się ruszyć. Zbliżyła się do jego twarzy, a na jej ustach pojawił się uśmiech spowodowany satysfakcją. Nie miała szacunku do ludzi jak on, którzy chcieli donosić, nie potrafili postawić się wrogom, tylko z nimi współpracowali, najchętniej by ich wszystkich wybiła, po kolei, przez takich jak on zginął jej brat. - Teraz nie jesteś już taki odważny, co? Następnym razem zastanowisz się dwa razy z kim warto współpracować i pomyślisz, czy jest sens donosić.- zniżyła głos, chciała go wystraszyć, widziała po jego oczach, że to działa. - Obliviate- powiedziała cicho, a różdżkę skierowała w jego stronę. Thalia chciała, żeby wyczyściła mu pamięć, to tak zrobiła, Jose spełniała życzenia. Nie będzie wiedział, co wydarzyło się w tawernie, nie będzie miał możliwości donieść i popsuć im zabawy. Zostawiła go w tej alejce, sparaliżowanego, bezbronnego, chociaż miała chęć inaczej zakończyć tę sprawę, dosyć mocno walczyła z zemstą, która ją przepełniała.
Zmierzała w stronę tawerny, która była miejscem, gdzie to wszystko się zaczęło. Na ulicy dostrzegła Thalię, do której podeszła. - Nie będzie nam sprawiał problemu, zajęłam się wszystkim.- powiedziała z uśmiechem na twarzy. - Nie powiem, całkiem zacne to było przedstawienie. Świetna z ciebie aktorka, jakbyś kiedyś jeszcze potrzebowała pomocy to pisz, chętnie wezmę udział w kolejnych akcjach.- odparła jeszcze, po czym rozeszły się każda w swoją stronę, zostawiając za sobą tłum w karczmie, który był poruszony dzisiejszym przedstawieniem. Na pewno jeszcze długo będą je jeszcze wspominać.
rzuty
// ztx2
Nie pamiętał ile minęło czasu od jego ostatniej wizyty. Nie pamiętał ile minęło czasu od ostatniego wieczoru w którym nie miał wisielczego nastroju. Nie pamiętał ile minęło czasu od upadku tej jebanej komety.
W noc 14 sierpnia zapanował trudny do opisania chaos, który jednoznacznie kojarzył mu się z tym, co działo się na ulicach Londynu w Bezksiężycową Noc. Wtedy – podobnie jak teraz, w sierpniu – katastrofa złapała go w nieoczekiwanym towarzystwie. Czasem nadal wracał do tego myślami, zastanawiał się, co Leta miała do tego blond frajera z dzieckiem uczepionym nogawki, ale ilekroć roztrząsał ten temat, dochodził do gorzkiego wniosku w którym niewiedza okazywała się lepsza niż prawda. I tak powinien o niej zapomnieć. Powinien to zrobić dawno temu.
Kurwa.
W gospodzie pojawił się późną porą. Skinął głową stojącemu za kontuarem facetowi, który – z tego co obiło mu się o uszy – przejął knajpę po ojcu. Prowadzenie przybytku w czasach wojny musiało być trudne; prowadzenie go w czasach wojny i kataklizmów czających się na człowieka za winklem zdawało się jeszcze trudniejsze, co pośrednio mu imponowało. Zawsze lubił ludzi, którzy nie bali się kroczyć własną ścieżką, którzy mieli dość sił, by pokazać światu środkowy palec i robić swoje. Kiedyś uważał, że wpisuje się w ich grono, ale teraz…
Victor usiadł ciężko przy barze i potarł twarz dłońmi. Kiedy ostatnio dobrze się wyspał? Kiedy ostatnio Mary nie strzelała gównianych fochów? Pytania mnożyły się jak bezpańskie kundle, a każde kolejne irytowało go jeszcze bardziej niż poprzednie. Musiał je utopić. Wszystkie, co do jednego.
– Daj coś mocnego – rzucił niedbale w stronę polewającego piwo mężczyzny. Ten zareagował żywo, szklanka zaraz stuknęła o blat, szkło zajaśniało mętnym blaskiem paru lamp. Gdy rozległ się chlupot trunku, Victor opuścił dłonie, spojrzał beznamiętnie na napełniające się naczynie. – W zasadzie to zostaw butelkę. Trochę tu posiedzę.
Gość skinął głową i dopisał coś do długiej listy otwartych obecnie rachunków, a Victor osuszył szklankę w paru potężnych łykach. Uzupełnił ją potem, powtórzył manewr i skrzywił się paskudnie. Cokolwiek mu dał, było na tyle chujowe, by mocno kopać i na tyle paskudne, by nie chcieć drugiej butelki.
– Co za gówno – burknął pod nosem, bardziej do siebie, niż do kogoś konkretnego i rozejrzał się po bokach. Z prawej miał puste miejsce, dwa stołki dalej siedział jakiś jegomość w podobnie wisielczym nastroju, a z kolei stołek dalej, po lewej, zauważył jakąś kobietę. Zdziwiło go to znalezisko, bo samotnie pijące damy nie zdarzały się często, a przynajmniej nie na Nokturnie; tam na nietrzeźwość mogła sobie pozwolić tylko kobieta wyjątkowo niebezpieczna albo z wyjątkowo niebezpiecznym dupochronem w postaci wtopionego w tłum osiłka. Victor obejrzał się przez ramię, głównie z przyzwyczajenia, a gdy nie wyłowił w przerzedzonym tłumie niczego podejrzanego, wrócił spojrzeniem do nieznajomej.
– Chujowy dzień? – zagadnął ją swobodnie. – Miesiąc? Rok?
Obrócił szklankę w dłoni, po chwili namysłu uzupełnił ją ponownie.
– Dał ci coś lepszego za ładną twarz czy popłuczyny żrące gardło?
Soul for sale
Pamiętała to miejsce inaczej. Niegdyś „Złoty Dąb” zwabiał w swe progi prawdziwe tłumy, stanowiąc ulubiony lokal nie tylko miejscowych, ale i mieszkańców okolicznych wiosek; była tu raz czy dwa, nim jeszcze wybuchła wojna, a konflikt podzielił Anglię na dwoje, i mogła przekonać się o tym na własne oczy. Teraz gospoda stanowiła cień samej siebie, echo dawnych dni. Owszem, wnętrze rozbrzmiewało odgłosami rozmów, wybuchającymi raz po raz śmiechami – dyktowanymi raczej alkoholem niż rzeczywistą wesołością – i wygrywaną przez lokalnych grajków muzyką, dało się jednak wyczuć wiszące w powietrzu przygnębienie, osiadające na ramionach niewidocznym ciężarem trosk. Nic dziwnego, sierpniowa katastrofa nie oszczędziła Lancashire, sprowadzając na nie liczne nieszczęścia. Siejące zamęt trolle, dotykającą głównie najmłodszych plagę koszmarów czy dewastujący domostwa huragan. Jednak im dłużej trwała wojna i im bardziej kapryśny los ich doświadczał, tym silniej chcieli poczuć się żywi. Podsycać wciąż tlący się w piersi płomyk nadziei. Zaspokajać palące pragnienie, by choćby na chwilę przestać myśleć o wszystkich tych, którzy odeszli i nigdy już nie wrócą.
Skinęła krzątającemu się za kontuarem Jeffrey'owi w podzięce za kolejną porcję rozcieńczonego ale; kąciki ust stawiły opór, nie chciały dźwignąć się ku górze. Raz na jakiś czas zastanawiała się, co ona właściwie robi, dlaczego przyszła akurat tutaj – czy wiedziona pokrętnym sentymentem, wspomnieniami sprzed wojny, czy raczej zagnieżdżonym w piersi masochizmem, chęcią oddania się tańcu, choć przecież to już nie miał być ten sam taniec, ani ten sam partner – uparcie powtarzała sobie jednak, że musiała to robić. Wychodzić do ludzi. Próbować z nimi rozmawiać. A jeśli nie rozmawiać, to chociaż obserwować. I na ich przykładzie uczyć się – że można żyć dalej, wbrew temu wszystkiemu, co spadło na ich głowy.
Wodziła opuszką palca po nierównej powierzchni baru, wzrokiem śledząc poczynania siedzącej przy pobliskiej ławie grupy. Grali w karty, opróżniali kolejne szklanki cienkiego alkoholu, złorzecząc rezydującej w stolicy władzy. I pewnie obserwowałaby ich dalej, z chęcią podsłuchując kolejnych tego typu wynurzeń, gdyby nie wzniecony gwałtownym ruchem podmuch i padające od jej prawej słowa. Niby ciche, nie kierowane do niej, jednak wybrzmiewające głośniej niż te wypowiadane przez siedzących dalej czarodziejów.
Bezwiednie drgnęła, nie spodziewając się, że ktoś zajmie miejsce zaraz obok. Bo i dlaczego? Nie brakowało wolnych stołków. Z drugiej jednak strony, miała przecież szukać towarzystwa. Udawać, że wciąż potrafi rozmawiać. Lecz kiedy spojrzała w kierunku nowoprzybyłego, natychmiast zalała ją fala w pełni uzasadnionego niepokoju. Jego aparycja bezsprzecznie kojarzyła jej się z oprychami, z którymi niekiedy miewała do czynienia, zwykle w dokach czy podczas rzadkich wizyt na Nokturnie; wysoki, rosły, mógłby powalić dowolnego z pozostałych klientów „Złotego Dębu” i bez użycia różdżki. Zaś w jego oku pomieszkiwała iskra, która sugerowała, że najprawdopodobniej tak właśnie postąpi, o ile tylko ktoś okaże się na tyle głupi, by wejść mu w drogę.
Powoli wzniosła szklankę do ust, z wystudiowanym spokojem umykając wzrokiem do ustawionych na przeciw beczek. Udawała obojętność w daremnej próbie nie zwracania na siebie uwagi. Znała takich jak on i wiedziała, że gdyby próbowała czmychnąć ze swojego miejsca już teraz, dałaby mu tym samym okazję do zaczepki. Albo wzbudziłaby w nim gniew, tego zaś wolałaby uniknąć.
Równie powoli zwróciła ku niemu twarz, gdy odezwał się znowu – tym razem faktycznie kierował słowa do niej. One również potwierdzały, w jakim towarzystwie zwykł się obracać. Nie oburzyła się jednak; umiała dostosowywać się do rozmówcy, jedna z zalet wieloletniej pracy w wiedźmiej straży.
– Powiedziałabym nawet, że kilka lat, nie ma się co ograniczać – zauważyła lekkim, może nawet prześmiewczo żartobliwym tonem głosu. Nie próbowała przeprowadzać teraz rachunku sumienia, rozważać tego, kiedy tak naprawdę jej uporządkowane życie runęło jak domek z kart, zaczynając coraz bardziej przypominać równię pochyłą. Wojna wszystko zmieniła; wojna była źródłem tego, co złe.
Ale przecież dała jej również Foxa. Kilka słodkich chwil, dzięki którym na własnej skórze przekonała się, czego też pozbawia ich ten przeklęty konflikt. Jak mogłaby smakować codzienność, gdyby przyszło im żyć w zupełnie innych czasach.
– Choć deszcz meteorytów niewątpliwie podbił stawkę – dodała po krótkiej pauzie, kręcąc wciąż ściskaną w palcach szklanką, nie potrafiąc powstrzymać zakradającego się na usta grymasu. Zaraz jednak parsknęła cicho, z niedowierzaniem, gdy olbrzym uraczył ją pokracznym komplementem.
– Podejrzewam, że choćby i najpiękniejsza spośród wil nie zostałaby uraczona niczym innym jak te popłuczyny – zdradziła mu sekret, wznosząc swe szkło nieco wyżej. Wybór dostępnych alkoholi był dość ograniczony, z wiadomych względów. Nic więc dziwnego, że w gospodzie serwowano rozcieńczone piwo i wypalające przełyk samogony. – Przykro mi, może w Londynie mają coś lepszego – dodała jeszcze, nim ucichła na dłuższą chwilę. Najrozsądniej byłoby milczeć dalej, pozwolić rozmowie, by wygasła sama. Doszła jednak do wniosku, że w wymianie zdań z kompletnym nieznajomym odnajdywała coś ożywczego. Choć najpewniej powinna to zrzucić na karb adrenaliny oraz wędrujących po krwioobiegu procentów.
– A co z tobą? Dzień, miesiąc, rok...? – dopytała, wspierając brodę na dłoni; wiedziona wrodzoną ciekawością wędrowała wzrokiem po twarzy mężczyzny, próbując w ten sposób uzupełnić jego obraz o kolejne detale, a na ich podstawie wyciągnąć wnioski. [bylobrzydkobedzieladnie]
Skinęła krzątającemu się za kontuarem Jeffrey'owi w podzięce za kolejną porcję rozcieńczonego ale; kąciki ust stawiły opór, nie chciały dźwignąć się ku górze. Raz na jakiś czas zastanawiała się, co ona właściwie robi, dlaczego przyszła akurat tutaj – czy wiedziona pokrętnym sentymentem, wspomnieniami sprzed wojny, czy raczej zagnieżdżonym w piersi masochizmem, chęcią oddania się tańcu, choć przecież to już nie miał być ten sam taniec, ani ten sam partner – uparcie powtarzała sobie jednak, że musiała to robić. Wychodzić do ludzi. Próbować z nimi rozmawiać. A jeśli nie rozmawiać, to chociaż obserwować. I na ich przykładzie uczyć się – że można żyć dalej, wbrew temu wszystkiemu, co spadło na ich głowy.
Wodziła opuszką palca po nierównej powierzchni baru, wzrokiem śledząc poczynania siedzącej przy pobliskiej ławie grupy. Grali w karty, opróżniali kolejne szklanki cienkiego alkoholu, złorzecząc rezydującej w stolicy władzy. I pewnie obserwowałaby ich dalej, z chęcią podsłuchując kolejnych tego typu wynurzeń, gdyby nie wzniecony gwałtownym ruchem podmuch i padające od jej prawej słowa. Niby ciche, nie kierowane do niej, jednak wybrzmiewające głośniej niż te wypowiadane przez siedzących dalej czarodziejów.
Bezwiednie drgnęła, nie spodziewając się, że ktoś zajmie miejsce zaraz obok. Bo i dlaczego? Nie brakowało wolnych stołków. Z drugiej jednak strony, miała przecież szukać towarzystwa. Udawać, że wciąż potrafi rozmawiać. Lecz kiedy spojrzała w kierunku nowoprzybyłego, natychmiast zalała ją fala w pełni uzasadnionego niepokoju. Jego aparycja bezsprzecznie kojarzyła jej się z oprychami, z którymi niekiedy miewała do czynienia, zwykle w dokach czy podczas rzadkich wizyt na Nokturnie; wysoki, rosły, mógłby powalić dowolnego z pozostałych klientów „Złotego Dębu” i bez użycia różdżki. Zaś w jego oku pomieszkiwała iskra, która sugerowała, że najprawdopodobniej tak właśnie postąpi, o ile tylko ktoś okaże się na tyle głupi, by wejść mu w drogę.
Powoli wzniosła szklankę do ust, z wystudiowanym spokojem umykając wzrokiem do ustawionych na przeciw beczek. Udawała obojętność w daremnej próbie nie zwracania na siebie uwagi. Znała takich jak on i wiedziała, że gdyby próbowała czmychnąć ze swojego miejsca już teraz, dałaby mu tym samym okazję do zaczepki. Albo wzbudziłaby w nim gniew, tego zaś wolałaby uniknąć.
Równie powoli zwróciła ku niemu twarz, gdy odezwał się znowu – tym razem faktycznie kierował słowa do niej. One również potwierdzały, w jakim towarzystwie zwykł się obracać. Nie oburzyła się jednak; umiała dostosowywać się do rozmówcy, jedna z zalet wieloletniej pracy w wiedźmiej straży.
– Powiedziałabym nawet, że kilka lat, nie ma się co ograniczać – zauważyła lekkim, może nawet prześmiewczo żartobliwym tonem głosu. Nie próbowała przeprowadzać teraz rachunku sumienia, rozważać tego, kiedy tak naprawdę jej uporządkowane życie runęło jak domek z kart, zaczynając coraz bardziej przypominać równię pochyłą. Wojna wszystko zmieniła; wojna była źródłem tego, co złe.
Ale przecież dała jej również Foxa. Kilka słodkich chwil, dzięki którym na własnej skórze przekonała się, czego też pozbawia ich ten przeklęty konflikt. Jak mogłaby smakować codzienność, gdyby przyszło im żyć w zupełnie innych czasach.
– Choć deszcz meteorytów niewątpliwie podbił stawkę – dodała po krótkiej pauzie, kręcąc wciąż ściskaną w palcach szklanką, nie potrafiąc powstrzymać zakradającego się na usta grymasu. Zaraz jednak parsknęła cicho, z niedowierzaniem, gdy olbrzym uraczył ją pokracznym komplementem.
– Podejrzewam, że choćby i najpiękniejsza spośród wil nie zostałaby uraczona niczym innym jak te popłuczyny – zdradziła mu sekret, wznosząc swe szkło nieco wyżej. Wybór dostępnych alkoholi był dość ograniczony, z wiadomych względów. Nic więc dziwnego, że w gospodzie serwowano rozcieńczone piwo i wypalające przełyk samogony. – Przykro mi, może w Londynie mają coś lepszego – dodała jeszcze, nim ucichła na dłuższą chwilę. Najrozsądniej byłoby milczeć dalej, pozwolić rozmowie, by wygasła sama. Doszła jednak do wniosku, że w wymianie zdań z kompletnym nieznajomym odnajdywała coś ożywczego. Choć najpewniej powinna to zrzucić na karb adrenaliny oraz wędrujących po krwioobiegu procentów.
– A co z tobą? Dzień, miesiąc, rok...? – dopytała, wspierając brodę na dłoni; wiedziona wrodzoną ciekawością wędrowała wzrokiem po twarzy mężczyzny, próbując w ten sposób uzupełnić jego obraz o kolejne detale, a na ich podstawie wyciągnąć wnioski. [bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 28.05.24 7:10, w całości zmieniany 1 raz
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Uśmiechnął się pod nosem; grymas wyrażał więcej niż słowa i ponury cień zamieszkujący w jego oczach. Tydzień, miesiąc, rok albo nawet wiele lat. Miała rację, nie było się co ograniczać. W jego przypadku liczby sięgały raczej górnego wyniku, nieśmiało ocierając się o całokształt jego ponurego życia. Czy było coś, czego nie żałował? Jakiś okres, który nie był obarczony goryczą osobistej porażki? Victor zamyślił się na dłuższą chwilę, obrócił zmatowiałą szklankę w dłoni. Od początku, odkąd tylko pamiętał, zawsze było coś, czego żałował. Coś, co mógłby swobodnie zakwalifikować jako chujowe, nieudane. Nie potrafił obronić rodzeństwa przed chujowym ojcem, po upadku Hectora nie potrafił być mu takim bratem, jak powinien. Nie potrafił odnaleźć własnej drogi, aż w końcu osiągnął dno. I jak na ironię, to właśnie to dno wydawało mu się najbardziej odpowiednie dla człowieka jego pokroju.
– Sarkazm – skomentował cierpko, ale na dnie głosu łatwo mogła wyczuć aprobatę, cień uśmiechu, którego zabrakło na wargach. – Tu mnie masz, tego się nie spodziewałem.
Na wspomnienie deszczu meteorytów tylko zmarkotniał. Szklanka stuknęła o brudny blat, Victor przesunął ją bez przekonania w lewo, potem w prawo, jakby zabawa naczyniem miała mu pomóc uporządkować myśli.
Ostatecznie jednak: nie pomogła. Wzmianka przeszła bez komentarza, za to po chwili pojawił się inny temat, zdecydowanie bliższy, zdecydowanie lżejszy. Obgadywanie barmana i dostępnego trunku było swego rodzaju tradycją, czymś czego Victor dopuszczał się notorycznie i z wyraźną uciechą.
– W Londynie wcale nie jest lepiej – mruknął, odchylając się nieco na swoim stołku. Przydałoby się oparcie. – Może w jakichś lokalach dla tych, co wyżej srają niż dupę mają to tak. Ale tam gdzie chodzą zwykli ludzie jest bieda, chujowe piwo, samogony i pędzone w piwniczce bimbry. A nie, kurwa, przepraszam. Bimbrów z piwniczki już nie ma, bo po ostatnich wydarzeniach natury meteorologicznej zostało o wiele mniej piwniczek niż przewidywała ustawa.
Kończąc monolog uniósł bezwiednie dłoń, musnął świeżą ranę na skroni i burknął coś nieprzyjemnego pod adresem agresora. Cięcie goiło się bez zarzutu, ale wciąż było paskudnie zaognione. Siniak na szczęce, tuż pod uchem, także nie dawał mu spokoju. Ostatnie zlecenie nie przebiegło dokładnie tak, jak sobie to zaplanował.
– Chujowe życie – mruknął w odpowiedzi i dolał sobie alkoholu. Po chwili milczenia dodał: – Victor. Jak już mnie tak dokładnie oglądasz, to zapewne przyda ci się też imię. – Oparł się łokciem o blat w nonszalanckiej, pełnej niedbałości pozie i odwzajemnił jej spojrzenie, zupełnie jakby starał się zrobić to samo. Zebrać informacje, ocenić na swój sposób. Lubił obserwować kobiety i lubił zgadywać jakimi umiejętnościami dysponują; łatwo było o niespodziankę. A Victor lubił niespodzianki. Czasem. Rzadko.
Ale lubił.
– A ty? – rzucił, niby od niechcenia, przenosząc wzrok na salę. Dwójka młodzików majstrowała coś przy szafie grającej; chyba kłócili się o płytę. – Masz jakieś imię? Czy mam o tobie nadal myśleć jak o intrygującej nieznajomej?
– Sarkazm – skomentował cierpko, ale na dnie głosu łatwo mogła wyczuć aprobatę, cień uśmiechu, którego zabrakło na wargach. – Tu mnie masz, tego się nie spodziewałem.
Na wspomnienie deszczu meteorytów tylko zmarkotniał. Szklanka stuknęła o brudny blat, Victor przesunął ją bez przekonania w lewo, potem w prawo, jakby zabawa naczyniem miała mu pomóc uporządkować myśli.
Ostatecznie jednak: nie pomogła. Wzmianka przeszła bez komentarza, za to po chwili pojawił się inny temat, zdecydowanie bliższy, zdecydowanie lżejszy. Obgadywanie barmana i dostępnego trunku było swego rodzaju tradycją, czymś czego Victor dopuszczał się notorycznie i z wyraźną uciechą.
– W Londynie wcale nie jest lepiej – mruknął, odchylając się nieco na swoim stołku. Przydałoby się oparcie. – Może w jakichś lokalach dla tych, co wyżej srają niż dupę mają to tak. Ale tam gdzie chodzą zwykli ludzie jest bieda, chujowe piwo, samogony i pędzone w piwniczce bimbry. A nie, kurwa, przepraszam. Bimbrów z piwniczki już nie ma, bo po ostatnich wydarzeniach natury meteorologicznej zostało o wiele mniej piwniczek niż przewidywała ustawa.
Kończąc monolog uniósł bezwiednie dłoń, musnął świeżą ranę na skroni i burknął coś nieprzyjemnego pod adresem agresora. Cięcie goiło się bez zarzutu, ale wciąż było paskudnie zaognione. Siniak na szczęce, tuż pod uchem, także nie dawał mu spokoju. Ostatnie zlecenie nie przebiegło dokładnie tak, jak sobie to zaplanował.
– Chujowe życie – mruknął w odpowiedzi i dolał sobie alkoholu. Po chwili milczenia dodał: – Victor. Jak już mnie tak dokładnie oglądasz, to zapewne przyda ci się też imię. – Oparł się łokciem o blat w nonszalanckiej, pełnej niedbałości pozie i odwzajemnił jej spojrzenie, zupełnie jakby starał się zrobić to samo. Zebrać informacje, ocenić na swój sposób. Lubił obserwować kobiety i lubił zgadywać jakimi umiejętnościami dysponują; łatwo było o niespodziankę. A Victor lubił niespodzianki. Czasem. Rzadko.
Ale lubił.
– A ty? – rzucił, niby od niechcenia, przenosząc wzrok na salę. Dwójka młodzików majstrowała coś przy szafie grającej; chyba kłócili się o płytę. – Masz jakieś imię? Czy mam o tobie nadal myśleć jak o intrygującej nieznajomej?
Soul for sale
– A czego się spodziewałeś? – Wzniosła brew dla podkreślenia zadanego pytania, próbując w ten sposób pociągnąć nieznajomego za język. Istniała szansa, że igra z ogniem, że w końcu się doigra, jednak fakt, że znajdowali się w miejscu publicznym, dodawał jej nieco animuszu; gdyby spuściła z tonu, najpewniej potraktowałby to jako przejaw uległości, zaś drapieżniki tylko czekały, by wykorzystać słabość ofiary. Musiała więc szukać równowagi, nie popadać w żadną ze skrajności. Lepiej było unikać konfliktu niż myśleć nad tym, jak go rozwiązać. Kalkulować, czy przesiadujący w gospodzie mężczyźni ruszyliby jej na pomoc, czy byli już zbyt spici, by zauważyć problem. Poza tym, zdawało jej się, iż między wypowiadanymi przez dryblasa zgłoskami wyłapuje znajomą nutę aprobaty; zatem obrała właściwą ścieżkę.
Kątem oka dostrzegła nerwową zabawę szklanką, objaw muszącego panować w męskiej głowie chaosu. Wspomnienie niedawnej katastrofy nie mogło przynieść mu ulgi – nie znała czarodzieja ani czarownicy, których sierpniowa tragedia nie doświadczyłaby w żaden sposób. Wszyscy dostali w kość, niezależnie od tego, po której stronie barykady stali. I czy w ogóle obierali jakąś ze stron. Powinna unikać wspomnianego tematu, również dla swojego dobra; nie zbliżać się do tych zakamarków pamięci, które mogły przynieść tylko i wyłącznie ból, a przy tym przyczynić się do popełnienia jakiegoś błędu. W końcu nie przyszła tutaj, by rozdrapywać rany, prawda? Tym mogła zajmować się w skrytości Wrzosowej Przystani.
Dopiero następna wypowiedź została podchwycona, odpowiednio skomentowana, doprawiona kolejnymi wulgaryzmami. Zostały wpisane na stałe w jego idiolekt, czy mówił tak tylko dlatego, że był wzburzony?
– No tak – mruknęła również, powoli rozluźniając chwyt na niemalże pełnej szklance, prostując dłonie. Bezwiednie zahaczyła spojrzeniem o palec, na którym nie znajdował się już otrzymany od Foxa pierścionek. Skryła go na dnie szuflady i próbowała nauczyć się bez niego żyć, tak jak i bez tego, od którego go otrzymała. – Niedobór piwniczek musi dość poważnie ograniczać ofertę podobnych przybytków. Inna sprawa, że i przed tą katastrofą nie było w czym przebierać. O ile, oczywiście, nie chadza się do tych eleganckich lokali i nie udaje, że alkohol, w którym zatopiło się węża czy skorpiona, to ambrozja – rozwinęła, a przez jej wargi przemknął kwaśny, krzywy uśmiech. – Tam pewnie nadal wszystko po staremu, do wyboru, do koloru, nawet mimo tego, że znaczną część miasta zdewastowało to przeklęte trzęsienie ziemi... Ale cóż, pozostaje się cieszyć, że tutaj wciąż jest jakaś piwniczka – zreflektowała się przesadnie radosnym tonem głosu, kiedy zauważyła, że znów to robi, wraca myślami do tamtego feralnego dnia i jego skutków. Smęci. – Mieszkasz tam? W Londynie? – zapytała, niby to bez powodu, niby to po prostu kontynuując podjęty wątek, próbując pchnąć rozmowę dalej, tak naprawdę podążając jednak za instynktem, który nakazywał jej zbierać informacje. Nawet i takie.
Pomknęła spojrzeniem za ruchem jego dłoni, zahaczyła nim o rozciętą skroń, a także kwitnący na żuchwie, w okolicy ucha, siniak; walczył, stosunkowo niedawno, choć nie dopiero co. Z kim? I dlaczego? Próba rozłożenia towarzysza na czynniki pierwsze stanowiła swego rodzaju rozrywkę, musiała to przyznać.
– Zostałeś napadnięty, Viktorze? – odezwała się z przekąsem, kiedy już odwzajemnił jej spojrzenie i odwrócił doń przodem, pozwalając obejrzeć swą pokiereszowaną twarz z zupełnie innej perspektywy; specjalnie sformułowała swe pytanie w taki a nie inny sposób, wplatając w nie otrzymane imię, znów próbując zachęcić go do mówienia i to mówienia o sobie. Nie zawstydziła się, nie speszyła, nie odwróciła wzroku. W końcu nie robiła nic złego, po prostu obserwowała. – Czy może byłeś stroną napadającą? – dodała po chwili, mrużąc przy tym podkrążone oczy; nie próbowała nawet maskować sińców makijażem, nie miała do tego ani sposobności, ani głowy. Dopóki nie wychwytywała w jego słowach narastającej złości, nie zamierzała się wycofywać.
– Możesz o mnie myśleć jak tylko zechcesz, choćby i tak – mruknęła z czymś na kształt rozbawienia, gdy spróbował odbić piłeczkę, w końcu odrywając od niego wzrok, przenosząc go na szklankę. Umoczyła usta w cienkim, rozwodnionym piwie, kupując sobie w ten sposób więcej czasu na rozważenie wszelkich za i przeciw. Wolną dłonią poprawiła materiał prostej, bordowej sukienki, jednej z nielicznych, które uratowała z ruiny po Lisiej Norze, później przeczesała nią sięgające żuchwy włosy. – Maeve – rzuciła w końcu; mogłaby go okłamać, przedstawić się inaczej, uznała jednak, że nie musi. Że najpewniej nigdy więcej się nie spotkają. Poza tym, tego wieczoru chciała być sobą – na tyle, na ile to możliwe.
Kątem oka dostrzegła nerwową zabawę szklanką, objaw muszącego panować w męskiej głowie chaosu. Wspomnienie niedawnej katastrofy nie mogło przynieść mu ulgi – nie znała czarodzieja ani czarownicy, których sierpniowa tragedia nie doświadczyłaby w żaden sposób. Wszyscy dostali w kość, niezależnie od tego, po której stronie barykady stali. I czy w ogóle obierali jakąś ze stron. Powinna unikać wspomnianego tematu, również dla swojego dobra; nie zbliżać się do tych zakamarków pamięci, które mogły przynieść tylko i wyłącznie ból, a przy tym przyczynić się do popełnienia jakiegoś błędu. W końcu nie przyszła tutaj, by rozdrapywać rany, prawda? Tym mogła zajmować się w skrytości Wrzosowej Przystani.
Dopiero następna wypowiedź została podchwycona, odpowiednio skomentowana, doprawiona kolejnymi wulgaryzmami. Zostały wpisane na stałe w jego idiolekt, czy mówił tak tylko dlatego, że był wzburzony?
– No tak – mruknęła również, powoli rozluźniając chwyt na niemalże pełnej szklance, prostując dłonie. Bezwiednie zahaczyła spojrzeniem o palec, na którym nie znajdował się już otrzymany od Foxa pierścionek. Skryła go na dnie szuflady i próbowała nauczyć się bez niego żyć, tak jak i bez tego, od którego go otrzymała. – Niedobór piwniczek musi dość poważnie ograniczać ofertę podobnych przybytków. Inna sprawa, że i przed tą katastrofą nie było w czym przebierać. O ile, oczywiście, nie chadza się do tych eleganckich lokali i nie udaje, że alkohol, w którym zatopiło się węża czy skorpiona, to ambrozja – rozwinęła, a przez jej wargi przemknął kwaśny, krzywy uśmiech. – Tam pewnie nadal wszystko po staremu, do wyboru, do koloru, nawet mimo tego, że znaczną część miasta zdewastowało to przeklęte trzęsienie ziemi... Ale cóż, pozostaje się cieszyć, że tutaj wciąż jest jakaś piwniczka – zreflektowała się przesadnie radosnym tonem głosu, kiedy zauważyła, że znów to robi, wraca myślami do tamtego feralnego dnia i jego skutków. Smęci. – Mieszkasz tam? W Londynie? – zapytała, niby to bez powodu, niby to po prostu kontynuując podjęty wątek, próbując pchnąć rozmowę dalej, tak naprawdę podążając jednak za instynktem, który nakazywał jej zbierać informacje. Nawet i takie.
Pomknęła spojrzeniem za ruchem jego dłoni, zahaczyła nim o rozciętą skroń, a także kwitnący na żuchwie, w okolicy ucha, siniak; walczył, stosunkowo niedawno, choć nie dopiero co. Z kim? I dlaczego? Próba rozłożenia towarzysza na czynniki pierwsze stanowiła swego rodzaju rozrywkę, musiała to przyznać.
– Zostałeś napadnięty, Viktorze? – odezwała się z przekąsem, kiedy już odwzajemnił jej spojrzenie i odwrócił doń przodem, pozwalając obejrzeć swą pokiereszowaną twarz z zupełnie innej perspektywy; specjalnie sformułowała swe pytanie w taki a nie inny sposób, wplatając w nie otrzymane imię, znów próbując zachęcić go do mówienia i to mówienia o sobie. Nie zawstydziła się, nie speszyła, nie odwróciła wzroku. W końcu nie robiła nic złego, po prostu obserwowała. – Czy może byłeś stroną napadającą? – dodała po chwili, mrużąc przy tym podkrążone oczy; nie próbowała nawet maskować sińców makijażem, nie miała do tego ani sposobności, ani głowy. Dopóki nie wychwytywała w jego słowach narastającej złości, nie zamierzała się wycofywać.
– Możesz o mnie myśleć jak tylko zechcesz, choćby i tak – mruknęła z czymś na kształt rozbawienia, gdy spróbował odbić piłeczkę, w końcu odrywając od niego wzrok, przenosząc go na szklankę. Umoczyła usta w cienkim, rozwodnionym piwie, kupując sobie w ten sposób więcej czasu na rozważenie wszelkich za i przeciw. Wolną dłonią poprawiła materiał prostej, bordowej sukienki, jednej z nielicznych, które uratowała z ruiny po Lisiej Norze, później przeczesała nią sięgające żuchwy włosy. – Maeve – rzuciła w końcu; mogłaby go okłamać, przedstawić się inaczej, uznała jednak, że nie musi. Że najpewniej nigdy więcej się nie spotkają. Poza tym, tego wieczoru chciała być sobą – na tyle, na ile to możliwe.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czego się spodziewał? – Victor potarł skroń palcami. – Na pewno nie sarkazmu. Może jakiegoś żalu, może ostentacyjnego milczenia i ignorowania jego obecności. Może szybkiej zaczepki wystosowanej w kierunku kogoś, kto wyglądał na rycerza na białym rumaku albo zwinnie zabranej torebki i pospiesznego spaceru w kierunku drzwi wejściowych. Poza Nokturnem niewiele było kobiet na tyle odważnych, by wejść z nim w rozmowę. Miało to oczywiście swoje plusy i minusy, jak niemal każdy pozostały aspekt życia; Victor zazwyczaj nie narzekał na otaczającą go aurę nieprzystępności właściwą ludziom pod patronatem ciemnej gwiazdy, ale każde odstępstwo od normy budziło niezdrową ciekawość. Kim była jego nowa koleżanka? I czemu jeszcze nie szukała pomocy?
Victor przez chwilę słuchał szumu rozmów i płynącej z szafy grającej muzyki. Nie znał tego utworu, a był całkiem przyjemny, choć zdecydowanie zbyt przygnębiający jak na panujący w gospodzie nastrój.
Może to dlatego? Może nie bała się, bo – siłą rzeczy – zawsze pozostawała jej opcja krzyku o pomoc? Z taką przewagą liczebną nawet wyszkolenie brygadzisty i doświadczenie zawodowego mordercy nie dałoby sobie rady.
– Raczej tego, że uciekniesz – mruknął w końcu z cieniem rozbawienia w głosie. Odpowiedź brzmiała rozbrajająco szczerze; Victor rzadko uciekał się do kłamstwa – zazwyczaj po prostu nie zależało mu na odbiorze rozmówcy, nie zależało mu na reputacji. Był marginesem społecznym, elementem doskonale wpasowanym w Nokturn i jego klimat.
Pełna szklanka towarzyszki nie umknęła jego uwadze. Nie wiedział co prawda ile już tu siedzi, nie wiedział, czy to czasem nie jest druga dolewka, ale brzmiała zbyt trzeźwo by posądzać ją o upijanie smutków na siłę. Jeśli więc nie przyszła tu zapić się do nieprzytomności, to musiały porwać ją wspomnienia. Wspomnienia albo myśli, coś, co należałoby utopić na dnie butelki, ale co uporczywie powraca na powierzchnię. Znał ten stan. Żył w nim od lat.
Jego wargi przeciął krzywy, paskudny uśmiech. O tak, zdecydowanie dobrze, że w okolicy istniała jakaś piwniczka. Inaczej byliby skazani na trzeźwość, a w obecnej dobie byłoby to wyzwanie, któremu trudno było sprostać.
– Skorpion albo wąż to wcale nie najgorsze rzeczy, które można utopić w alkoholu – mruknął zaczepnie, z rozbawionym błyskiem w oku. Jej spokój i opanowanie było osobliwe, a Victor, jakby na przekór, odczuwał pilną chęć zaskoczenia jej. – Słyszałaś kiedyś o nalewce z ludzkich uszu? – zagadnął miło, niemalże uprzejmie, przywołując na wargi szelmowski uśmieszek. Trudno było orzec czy mówił poważnie, żartował, czy może jedno i drugie.
– Mieszkam – potaknął i uzupełnił sobie szklankę; ból szczęki znów powoli rozlewał się po skórze, kłuł, wprawiał w dyskomfort. Jak on mógł nie zauważyć tej pałki…
Tematu jednak nie pociągnął. Przynajmniej nie teraz; Nokturn prowokował różne reakcje, a on – całkiem egoistycznie – nie chciał, żeby odchodziła. Potrzebował rozmowy, choćby o niczym, potrzebował towarzystwa, choćby i takiego, którego nigdy więcej nie planował spotkać.
– A na kogo ci wyglądam? – odbił pytanie, niedbale wspierając łokieć o blat. – Agresora czy ofiarę?
Pytanie, choć potencjalnie podstępne, wolne było od niedomówień czy gróźb. Victor był autentycznie ciekaw, choć jednocześnie świadomość własnej aparycji i tego chujowego sińca podpowiadały, że ubranie go w szaty ofiary byłoby co najmniej zastanawiające i podpadające pod komplement w naprawdę dziwnym tonie.
Rozbawienie dźwięczące w jej głosie brzmiało zachęcająco, a po kolejnym łyku przerodziło się w zdradziecką chęć zagrania klauna na scenie ich przypadkowego spotkania.
– Jak tylko chcę, mówisz? – Victor ostentacyjnie wzniósł oczy, obejrzał sobie sufit i pajęczynę kryjącą się za stropową belką. Gdzieś w tle usłyszał triumfalne “ha!” i muzyka nagle zmieniła się na żywszą, mniej smętną. – Może zacznę o tobie myśleć, jak o nauczycielce, hm? W tej sukience wyglądasz jak nauczycielka – przechylił głowę i obejrzał ją raz jeszcze; powoli i uważnie – taka od… eliksirów? Zielarstwa? Chociaż nie – pociągnął znów łyk ze szklanki, skrzywił się. Co za popłuczyny – uroki. Wyglądasz na speca od uroków.
|Jak w ogóle idzie mi picie tego wieczoru?
1 - słabizna, zaraz zacznie się komedia
2 - umiarkowanie, ale mam wyjątkowo dobry humor
3 - forma życia, żadne popłuczyny mi niestraszne
Victor przez chwilę słuchał szumu rozmów i płynącej z szafy grającej muzyki. Nie znał tego utworu, a był całkiem przyjemny, choć zdecydowanie zbyt przygnębiający jak na panujący w gospodzie nastrój.
Może to dlatego? Może nie bała się, bo – siłą rzeczy – zawsze pozostawała jej opcja krzyku o pomoc? Z taką przewagą liczebną nawet wyszkolenie brygadzisty i doświadczenie zawodowego mordercy nie dałoby sobie rady.
– Raczej tego, że uciekniesz – mruknął w końcu z cieniem rozbawienia w głosie. Odpowiedź brzmiała rozbrajająco szczerze; Victor rzadko uciekał się do kłamstwa – zazwyczaj po prostu nie zależało mu na odbiorze rozmówcy, nie zależało mu na reputacji. Był marginesem społecznym, elementem doskonale wpasowanym w Nokturn i jego klimat.
Pełna szklanka towarzyszki nie umknęła jego uwadze. Nie wiedział co prawda ile już tu siedzi, nie wiedział, czy to czasem nie jest druga dolewka, ale brzmiała zbyt trzeźwo by posądzać ją o upijanie smutków na siłę. Jeśli więc nie przyszła tu zapić się do nieprzytomności, to musiały porwać ją wspomnienia. Wspomnienia albo myśli, coś, co należałoby utopić na dnie butelki, ale co uporczywie powraca na powierzchnię. Znał ten stan. Żył w nim od lat.
Jego wargi przeciął krzywy, paskudny uśmiech. O tak, zdecydowanie dobrze, że w okolicy istniała jakaś piwniczka. Inaczej byliby skazani na trzeźwość, a w obecnej dobie byłoby to wyzwanie, któremu trudno było sprostać.
– Skorpion albo wąż to wcale nie najgorsze rzeczy, które można utopić w alkoholu – mruknął zaczepnie, z rozbawionym błyskiem w oku. Jej spokój i opanowanie było osobliwe, a Victor, jakby na przekór, odczuwał pilną chęć zaskoczenia jej. – Słyszałaś kiedyś o nalewce z ludzkich uszu? – zagadnął miło, niemalże uprzejmie, przywołując na wargi szelmowski uśmieszek. Trudno było orzec czy mówił poważnie, żartował, czy może jedno i drugie.
– Mieszkam – potaknął i uzupełnił sobie szklankę; ból szczęki znów powoli rozlewał się po skórze, kłuł, wprawiał w dyskomfort. Jak on mógł nie zauważyć tej pałki…
Tematu jednak nie pociągnął. Przynajmniej nie teraz; Nokturn prowokował różne reakcje, a on – całkiem egoistycznie – nie chciał, żeby odchodziła. Potrzebował rozmowy, choćby o niczym, potrzebował towarzystwa, choćby i takiego, którego nigdy więcej nie planował spotkać.
– A na kogo ci wyglądam? – odbił pytanie, niedbale wspierając łokieć o blat. – Agresora czy ofiarę?
Pytanie, choć potencjalnie podstępne, wolne było od niedomówień czy gróźb. Victor był autentycznie ciekaw, choć jednocześnie świadomość własnej aparycji i tego chujowego sińca podpowiadały, że ubranie go w szaty ofiary byłoby co najmniej zastanawiające i podpadające pod komplement w naprawdę dziwnym tonie.
Rozbawienie dźwięczące w jej głosie brzmiało zachęcająco, a po kolejnym łyku przerodziło się w zdradziecką chęć zagrania klauna na scenie ich przypadkowego spotkania.
– Jak tylko chcę, mówisz? – Victor ostentacyjnie wzniósł oczy, obejrzał sobie sufit i pajęczynę kryjącą się za stropową belką. Gdzieś w tle usłyszał triumfalne “ha!” i muzyka nagle zmieniła się na żywszą, mniej smętną. – Może zacznę o tobie myśleć, jak o nauczycielce, hm? W tej sukience wyglądasz jak nauczycielka – przechylił głowę i obejrzał ją raz jeszcze; powoli i uważnie – taka od… eliksirów? Zielarstwa? Chociaż nie – pociągnął znów łyk ze szklanki, skrzywił się. Co za popłuczyny – uroki. Wyglądasz na speca od uroków.
|Jak w ogóle idzie mi picie tego wieczoru?
1 - słabizna, zaraz zacznie się komedia
2 - umiarkowanie, ale mam wyjątkowo dobry humor
3 - forma życia, żadne popłuczyny mi niestraszne
Soul for sale
The member 'Victor Vale' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
– Ach – zareagowała na prostolinijną odpowiedź Victora, bezwiednie kiwając przy tym głową oraz dźwigając kącik ust w górę. Był szczery, nie silił się na owijanie w bawełnę czy łatwe do przejrzenia kłamstwa. Albo, o zgrozo, obleśne, potęgujące dyskomfort komplementy. To dobrze – skoro godził się z faktem, jakie wrażenie sprawiał, jaką roztaczał wokół siebie aurę, nie musiała chodzić wokół tego tematu na paluszkach w obawie przez urażeniem jego dumy. – Podejrzewam, że potencjalna próba ucieczki mogłaby przynieść więcej złego niż dobrego. Tak przynajmniej podpowiada mi doświadczenie. Poza tym, nie masz przecież złych zamiarów, prawda? – Zmrużyła oczy, racząc go przy tym najsłodszym uśmiechem, jaki była z siebie teraz w stanie wykrzesać; spojrzenie wciąż miała kontrastowo chłodne, badawcze. Tak naprawdę nie wykonał żadnego ruchu, który mógłby wzbudzić w niej uzasadniony niepokój. Owszem, wyglądał na oprycha, wysławiał się jak margines społeczny, lecz nie spoglądał tam, gdzie nie powinien i nie próbował narzucać się z dotykiem. Instynkt jednak wciąż nakazywał mieć się na baczności, kontynuować obserwację, podchodzić do towarzysza ze zdroworozsądkowym dystansem. Może w ten sposób, nawiązując do zamiarów, nakłoni go do powiedzenia czegoś jeszcze. Czegoś, co albo pozwoli odsunąć napięcie na bok, albo wprost przeciwnie, zachęci do sięgnięcia po wygodną wymówkę i prędkiego wymknięcia się z lokalu.
Akurat miała wziąć kolejny łyk piwa, gdy Victor postanowił uraczyć ją jakże interesującą informacją dotyczącą istnienia osobliwej, osobliwszej niż Toujours Pur, nalewki. Zrezygnowała w połowie wznoszenia szklanki do ust, ostentacyjnie powoli odstawiając ją na kontuar. Zastanawiająco miły ton, jakim przemawiał czy towarzyszący mu zaczepny uśmiech, tylko utrudniały przejrzenie go na wylot. – Doprawdy, nie wiem kto i z jakiego powodu miałby pić coś... takiego. Podejrzewam więc, że albo testujesz moją naiwność, albo obracasz się w niezwykle barwnym towarzystwie, które za punkt honoru postawiło sobie stworzenie jak najbardziej karykaturalnej odmiany tegoż specjału. Lecz jeśli tak, dlaczego uszy, hm? Dlaczego nie iść o krok dalej? – Niech domyśli się, co sugerowała; nawet jeśli zmyślał, czego nie była całkowicie pewna, zawsze mógł wybrać jeszcze bardziej szokującą część ciała. Wtedy jednak przekroczyłby pewną granicę, której – być może – starał się nie naruszać.
Nie ciągnęła tematu Londynu dalej; skoro sam nie chciał go rozwijać, najwidoczniej nie było to coś, o czym chciałby rozmawiać. Osiągnęła jednak, co chciała – zyskała kolejną informację, podświadomie łącząc go z portem, w którym nie brakowało ani kryminalistów, ani okazji do bitki. Nadeptywanie na odcisk Victora było ostatnim, co chciała teraz uczynić; nie tylko dlatego, że tak nakazywał rozsądek, ale i z powodu cichego pragnienia, by spędzić ten wieczór względnie miło i spokojnie. Po prostu rozmawiając, słuchając falującego gwaru gospody i sączącej się z szafy grającej melodii.
Dała sobie krótką chwilę na podjęcie decyzji, jak ustosunkować się do zadanego przez niego pytania. Niejako powinna się tego spodziewać, że odbije piłeczkę, że zmusi ją do wyrażenia swej opinii wprost. Przemknęła wzrokiem w stronę przechodzącego wzdłuż kontuaru Jeffrey'a, rozważając wszelkie za i przeciw dobitnej szczerości. W końcu jednak uznała, że powinna zaufać poczynionej wcześniej obserwacji – skoro doskonale wiedział, że wyglądał jak oprych, że mogła chcieć uciec na jego widok, nie powinien wpadać w gniew w reakcji na prawdę.
– Agresora – odparła krótko, powracając spojrzeniem do jego nonszalancko rozpartej przy barze sylwetki; nie musiała mówić nic więcej, to jedno słowo wystarczyło, by w klarowny sposób zaznaczyć swe stanowisko. Palcami wolnej dłoni zastukała w naznaczone licznymi żłobieniami drewno kontuaru, drugą sięgając po zmatowiałą szklankę, znów mocząc usta w piwie. I choć serwowany alkohol był rozcieńczony, bez dwóch zdań, to zaczynała już czuć znajome, rozlewające się po ciele ciepło. Zdradliwą lekkość. Sztucznie wywoływane rozluźnienie.
Przechyliła lekko głowę, przyglądając mu się spod zmrużonych powiek, gdy tak oceniał ją wzrokiem. Wnikliwym i prześmiewczo badawczym, wciąż jednak nie lepkim. Wybrane przez niego porównanie wybiło ją z rytmu, wzbudziło mieszane uczucia – owszem, niegdyś pragnęła zostać pracownikiem naukowym, prowadzić badania, spędzać życie z nosem w książkach, lecz ta część Maeve już dawno odeszła w niepamięć. Zaś nabyte podczas ostatniej dekady doświadczenie, również to w obcowaniu z mniej lub bardziej taktownymi osobnikami płci przeciwnej, podpowiadało, że nie miał to być komplement. Wprost przeciwnie. – Na speca od uroków? Po czym wnosisz? Bo jestem taka urokliwa? – skomentowała cierpko, nieznacznie się przy tym krzywiąc, spodziewając się, że wybór potencjalnej specjalizacji – choć będący strzałem w dziesiątkę – miał drugie dno. Najpewniej złośliwe. – Nie będę pytać, dlaczego ze wszystkich możliwych scenariuszy zdecydowałeś się akurat na ten, założę po prostu, że to jakaś nabyta jeszcze za czasów szkolnych słabość – dodała prędko, może nawet zbyt prędko, nim zdołałaby ugryźć się w język. Dopiero wtedy uciekła wzrokiem w bok, w kierunku szafy grającej i naprędce formowanego przez młodych miejsca do tańców.
Akurat miała wziąć kolejny łyk piwa, gdy Victor postanowił uraczyć ją jakże interesującą informacją dotyczącą istnienia osobliwej, osobliwszej niż Toujours Pur, nalewki. Zrezygnowała w połowie wznoszenia szklanki do ust, ostentacyjnie powoli odstawiając ją na kontuar. Zastanawiająco miły ton, jakim przemawiał czy towarzyszący mu zaczepny uśmiech, tylko utrudniały przejrzenie go na wylot. – Doprawdy, nie wiem kto i z jakiego powodu miałby pić coś... takiego. Podejrzewam więc, że albo testujesz moją naiwność, albo obracasz się w niezwykle barwnym towarzystwie, które za punkt honoru postawiło sobie stworzenie jak najbardziej karykaturalnej odmiany tegoż specjału. Lecz jeśli tak, dlaczego uszy, hm? Dlaczego nie iść o krok dalej? – Niech domyśli się, co sugerowała; nawet jeśli zmyślał, czego nie była całkowicie pewna, zawsze mógł wybrać jeszcze bardziej szokującą część ciała. Wtedy jednak przekroczyłby pewną granicę, której – być może – starał się nie naruszać.
Nie ciągnęła tematu Londynu dalej; skoro sam nie chciał go rozwijać, najwidoczniej nie było to coś, o czym chciałby rozmawiać. Osiągnęła jednak, co chciała – zyskała kolejną informację, podświadomie łącząc go z portem, w którym nie brakowało ani kryminalistów, ani okazji do bitki. Nadeptywanie na odcisk Victora było ostatnim, co chciała teraz uczynić; nie tylko dlatego, że tak nakazywał rozsądek, ale i z powodu cichego pragnienia, by spędzić ten wieczór względnie miło i spokojnie. Po prostu rozmawiając, słuchając falującego gwaru gospody i sączącej się z szafy grającej melodii.
Dała sobie krótką chwilę na podjęcie decyzji, jak ustosunkować się do zadanego przez niego pytania. Niejako powinna się tego spodziewać, że odbije piłeczkę, że zmusi ją do wyrażenia swej opinii wprost. Przemknęła wzrokiem w stronę przechodzącego wzdłuż kontuaru Jeffrey'a, rozważając wszelkie za i przeciw dobitnej szczerości. W końcu jednak uznała, że powinna zaufać poczynionej wcześniej obserwacji – skoro doskonale wiedział, że wyglądał jak oprych, że mogła chcieć uciec na jego widok, nie powinien wpadać w gniew w reakcji na prawdę.
– Agresora – odparła krótko, powracając spojrzeniem do jego nonszalancko rozpartej przy barze sylwetki; nie musiała mówić nic więcej, to jedno słowo wystarczyło, by w klarowny sposób zaznaczyć swe stanowisko. Palcami wolnej dłoni zastukała w naznaczone licznymi żłobieniami drewno kontuaru, drugą sięgając po zmatowiałą szklankę, znów mocząc usta w piwie. I choć serwowany alkohol był rozcieńczony, bez dwóch zdań, to zaczynała już czuć znajome, rozlewające się po ciele ciepło. Zdradliwą lekkość. Sztucznie wywoływane rozluźnienie.
Przechyliła lekko głowę, przyglądając mu się spod zmrużonych powiek, gdy tak oceniał ją wzrokiem. Wnikliwym i prześmiewczo badawczym, wciąż jednak nie lepkim. Wybrane przez niego porównanie wybiło ją z rytmu, wzbudziło mieszane uczucia – owszem, niegdyś pragnęła zostać pracownikiem naukowym, prowadzić badania, spędzać życie z nosem w książkach, lecz ta część Maeve już dawno odeszła w niepamięć. Zaś nabyte podczas ostatniej dekady doświadczenie, również to w obcowaniu z mniej lub bardziej taktownymi osobnikami płci przeciwnej, podpowiadało, że nie miał to być komplement. Wprost przeciwnie. – Na speca od uroków? Po czym wnosisz? Bo jestem taka urokliwa? – skomentowała cierpko, nieznacznie się przy tym krzywiąc, spodziewając się, że wybór potencjalnej specjalizacji – choć będący strzałem w dziesiątkę – miał drugie dno. Najpewniej złośliwe. – Nie będę pytać, dlaczego ze wszystkich możliwych scenariuszy zdecydowałeś się akurat na ten, założę po prostu, że to jakaś nabyta jeszcze za czasów szkolnych słabość – dodała prędko, może nawet zbyt prędko, nim zdołałaby ugryźć się w język. Dopiero wtedy uciekła wzrokiem w bok, w kierunku szafy grającej i naprędce formowanego przez młodych miejsca do tańców.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie masz przecież złych zamiarów, prawda?
Victor uśmiechnął się kwaśno, wzruszył ramieniem. Co miał jej powiedzieć? Że nie dzisiaj i nie tutaj, ale gdyby go spotkała za dwa dni w środku zlecenia to mogłoby być różnie? Zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie byłaby to dobra odpowiedź; chciał pogadać, posiedzieć, poudawać, że jest całkowicie normalny, nawet jeśli zdradzał go język, wygląd czy ogólne zobojętnienie.
– Nie zawsze – odparł w końcu, zastanawiając się przy tym, czy na to czujne spojrzenie zasłużył sobie gębą oprycha, czy też może była z natury ostrożna. W zasadzie, w obecnej dobie, każda kobieta powinna być. O zjeba w zaułku wcale trudno nie było, o przymusową wycieczkę do burdelu także nie.
Upił łyk cienkiego trunku i krótko parsknął w kufel, gdy zaczęła zastanawiać się czy nie pójść o krok dalej. Ależ poszli. Poszli o wiele dalej; Mary miała wielki słój z nalewką w której trzymała głowę swojego najświeższego arcywroga. Paskudnie to wyglądało, jeszcze gorzej smakowało, a sam Victor zastanawiał się jakim kurwa cudem jeszcze nikt się od tego nie potruł. Powinien ją uraczyć tym szczegółem? A może dość makabry jak na parę minut rozmowy?
– A dlaczego nie? – odbił lekko. – Uszy, w tym konkretnym przypadku, oznaczają kogoś, kto niezbyt słuchał tego, co się do niego mówi. Można uznać, że to czysta symbolika, nic poza tym.
Victor uniósł nieznacznie dłoń, wzywając tym do siebie gościa zza kontuaru, a może raczej: w milczeniu żądając kolejnej butelki. Alkohol, choć słaby i cierpki w smaku, powoli mącił jego myśli, rozluźniał barki i dłonie. Miał dobry humor, a rozmowa z nieznajomą i parę wypitych szklanek tylko go w nim utrzymywała. Melodia rozpływająca się po pomieszczeniu może nie była tą, która wpadała w jego gusta, ale skutecznie zaszczepiała w nim chęć na ruszenie dupy ze stołka.
– Bingo – pochwalił niezrażony, gdy przypięła mu łatkę agresora. Lekki nastrój pomógł mu dojść do wniosku, że gdyby przychyliła się do drugiej odpowiedzi, byłby po prostu zawiedziony, może lekko zirytowany oczywistym kłamstwem.
Parsknął znów, gdy zagadnęła go o osąd w dziedzinie uroków. Victor wzruszył nonszalancko ramionami, dobił się jeszcze szklanką alkoholu, skrzywił w sposób ostentacyjnie sugerujący jakość podawanego sikacza.
– Gorszego tekstu na podryw sam bym nie wymyślił – oznajmił zadziornie; sama sprowadziła się do takiej kategorii, on był w tym momencie krystalicznie niewinny. – Więc dzięki za wyręczenie. Ale nie, to nie było to. Po prostu… – zamyślił się, obejrzał w stronę pustoszejącej części parkietu – trudno w obecnych czasach nie być specem od uroków, jeśli wychodzi się solo do gospody.
Zsunął się ze stołka, zsunął z ramion kurtkę i przewiesił ją przez siedzisko. Zaczynało robić się cieplej, czuł jak krew zaczyna szybciej krążyć w żyłach.
– Może być i słabość, czemu nie – zgodził się niedbale; niespecjalnie mu zależało na tym jaki wniosek ostatecznie wyciągnie. Prawda i tak leżała zbyt daleko by ktokolwiek mógł złapać zwiewne wspomnienie Lety z terminarzem i przyporządkować je do ciągu przyczynowo-skutkowego.
– Dasz się zaprosić do tańca – zagadnął, wyciągając ku niej dłoń w niemal dżentelmeńskim geście – czy wolisz gnić na stołku?
Victor uśmiechnął się kwaśno, wzruszył ramieniem. Co miał jej powiedzieć? Że nie dzisiaj i nie tutaj, ale gdyby go spotkała za dwa dni w środku zlecenia to mogłoby być różnie? Zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie byłaby to dobra odpowiedź; chciał pogadać, posiedzieć, poudawać, że jest całkowicie normalny, nawet jeśli zdradzał go język, wygląd czy ogólne zobojętnienie.
– Nie zawsze – odparł w końcu, zastanawiając się przy tym, czy na to czujne spojrzenie zasłużył sobie gębą oprycha, czy też może była z natury ostrożna. W zasadzie, w obecnej dobie, każda kobieta powinna być. O zjeba w zaułku wcale trudno nie było, o przymusową wycieczkę do burdelu także nie.
Upił łyk cienkiego trunku i krótko parsknął w kufel, gdy zaczęła zastanawiać się czy nie pójść o krok dalej. Ależ poszli. Poszli o wiele dalej; Mary miała wielki słój z nalewką w której trzymała głowę swojego najświeższego arcywroga. Paskudnie to wyglądało, jeszcze gorzej smakowało, a sam Victor zastanawiał się jakim kurwa cudem jeszcze nikt się od tego nie potruł. Powinien ją uraczyć tym szczegółem? A może dość makabry jak na parę minut rozmowy?
– A dlaczego nie? – odbił lekko. – Uszy, w tym konkretnym przypadku, oznaczają kogoś, kto niezbyt słuchał tego, co się do niego mówi. Można uznać, że to czysta symbolika, nic poza tym.
Victor uniósł nieznacznie dłoń, wzywając tym do siebie gościa zza kontuaru, a może raczej: w milczeniu żądając kolejnej butelki. Alkohol, choć słaby i cierpki w smaku, powoli mącił jego myśli, rozluźniał barki i dłonie. Miał dobry humor, a rozmowa z nieznajomą i parę wypitych szklanek tylko go w nim utrzymywała. Melodia rozpływająca się po pomieszczeniu może nie była tą, która wpadała w jego gusta, ale skutecznie zaszczepiała w nim chęć na ruszenie dupy ze stołka.
– Bingo – pochwalił niezrażony, gdy przypięła mu łatkę agresora. Lekki nastrój pomógł mu dojść do wniosku, że gdyby przychyliła się do drugiej odpowiedzi, byłby po prostu zawiedziony, może lekko zirytowany oczywistym kłamstwem.
Parsknął znów, gdy zagadnęła go o osąd w dziedzinie uroków. Victor wzruszył nonszalancko ramionami, dobił się jeszcze szklanką alkoholu, skrzywił w sposób ostentacyjnie sugerujący jakość podawanego sikacza.
– Gorszego tekstu na podryw sam bym nie wymyślił – oznajmił zadziornie; sama sprowadziła się do takiej kategorii, on był w tym momencie krystalicznie niewinny. – Więc dzięki za wyręczenie. Ale nie, to nie było to. Po prostu… – zamyślił się, obejrzał w stronę pustoszejącej części parkietu – trudno w obecnych czasach nie być specem od uroków, jeśli wychodzi się solo do gospody.
Zsunął się ze stołka, zsunął z ramion kurtkę i przewiesił ją przez siedzisko. Zaczynało robić się cieplej, czuł jak krew zaczyna szybciej krążyć w żyłach.
– Może być i słabość, czemu nie – zgodził się niedbale; niespecjalnie mu zależało na tym jaki wniosek ostatecznie wyciągnie. Prawda i tak leżała zbyt daleko by ktokolwiek mógł złapać zwiewne wspomnienie Lety z terminarzem i przyporządkować je do ciągu przyczynowo-skutkowego.
– Dasz się zaprosić do tańca – zagadnął, wyciągając ku niej dłoń w niemal dżentelmeńskim geście – czy wolisz gnić na stołku?
Soul for sale
Nie zawsze. Nie zawsze miał złe zamiary, to musiało jej wystarczyć. Wyglądał, jak gdyby akurat tego wieczoru chciał zapomnieć o tym, kim był zawsze i do czego – być może – zmusiła go wojna czy ciągnące się latami, czające w półmroku niepokoje. W porządku; dopóki zamierzał grać fair, stosować się do niepisanych zasad, nie miała nic przeciwko. Sama potrzebowała czegoś podobnego – chwili oddechu, zapomnienia, wolności od zwyczajowego towarzystwa. Nieliczni czarodzieje, których trzymała blisko, którzy wiedzieli o jej stracie, patrzyli na nią ze współczuciem zakrawającym o litość. I choć wiedziała, że intencje mają dobre, że to najpewniej wyraz nie sięgającej ust troski, tak miała dość bycia postrzeganą jako ta zraniona, osamotniona, słaba. Wciąż stara panna, nawet nie wdowa. Każde takie spojrzenie było jak sól na rany.
Tutaj jednak była po prostu Maeve.
– Jako symbol mają sens. – Uszy. – Można by dorzucić do nich jeszcze języki urżnięte w ramach kary dla tych, którzy zapomnieli o lojalności i zaczęli sypać na prawo i lewo informacjami zarezerwowanymi jedynie dla nielicznych. – Zdołała odsunąć od siebie przelotne mdłości, zdystansowała się od emocji. Bezwiednie wchodziła w buty postaci, którą mogłaby być w porcie, na Nokturnie, w jakiejkolwiek innej scenerii, gdzie rządziło prawo silniejszego, zaś skrupuły odchodziły na dalszy plan. Czasem nie wiedziała już, w którym miejscu kończy się ona sama, a zaczyna jedna z wielu wypracowanych masek.
– Szybko ci poszło – mruknęła pod nosem, gdy Victor wymownym gestem przyzwał do siebie Jeffrey'a i zamówił kolejną flaszkę rozwodnionego trunku. Przekroczył próg karczmy ledwie chwilę temu, a już wlał w siebie pokaźną porcję alkoholu. Z drugiej strony, przy tych gabarytach jego tolerancja procentów musiała być nielicha.
Wzniosła szklankę w żartobliwym toaście w reakcji na rzuconą lekkim tonem głosu pochwałę; rozmówca nie zirytował się, nie spiął, a określenie, którego w żaden sposób nie dałoby się zinterpretować jako komplementu, spłynęło po nim jak po kaczce. Cóż, najwidoczniej nie przejmował się opinią innych, w sumie słusznie, albo też łatkę agresora, zakapiora, typa spod ciemnej gwiazdy nosił z dumą – niejako w formie odstraszacza.
Upiła kolejny łyk piwa, już prawie się przy tym nie krzywiąc; sztucznie wywołane rozluźnienie obniżało wymagania w kwestii smaku, pozwalało znieczulić się na niezbyt imponujący bukiet sikacza. Nie drgnęła nawet, gdy mężczyzna parsknął niewymuszonym śmiechem, wyraźnie rozbawiony zaproponowanym przez nią uzasadnieniem doboru specjalizacji. Z początku przyjmowała pozę obronną, nie potrafiąc wyłuskać prawdziwej intencji, która stała za osądem Victora: nauczycielka, do tego od uroków. Wyglądała zatem na nudną? Mądrą? Zmęczoną? Drażnił się z nią, czy rzucił pierwszym lepszym pomysłem, próbując wpleść w to wszystko niezbyt wyszukaną grę słów? Wyszło jednak na to, że zagalopowała się w nadinterpretacji, w reakcji na co raz jeszcze schowała się za szklanką, za kurtyną opadającą na twarz włosów, by przemykający przez lico grymas zdziwienia nie był aż tak łatwy do zauważenia.
– Założę się, że dałbyś radę. – Wymyślić gorszy tekst na podryw. – Powiedziałabym, że nie możesz być pewien, że nie jestem tutaj sama, ale masz rację. Nie towarzyszy mi żaden rycerz w lśniącej zbroi. Inna sprawa, że czasy mamy takie a nie inne – gdybym nie umiała o siebie zadbać, musiałabym nie wyściubiać nosa poza cztery ściany – przytaknęła, akceptując zaprezentowany tok rozumowania, jednocześnie bezwiednie śledząc ruchy czarodzieja wzrokiem; wstał, pozbył się kurtki, znów spoglądając w kierunku prowizorycznego parkietu. Rozpoznał tam kogoś...? Nie kontynuowała tematu rzekomej słabości do belferek, uraczyła go tym komentarzem wiedziona przelotną złośliwością, nie uważała zresztą, by poznanie prawdy leżało w jej zakresie zainteresowań.
Dopiero wtedy, gdy stanął koło kontuaru, mogła dojrzeć jego wzrok w pełnej krasie. I dopiero wtedy przez głowę Maeve przemknęła dziwna, przetkana mgłą zapomnienia myśl – że widziała go już kiedyś. Dawno temu. W zupełnie innym miejscu. Tylko czy na pewno? Czy to już doprawiona alkoholem wyobraźnia płatała jej figla?
Uniosła wyżej brwi, kiedy uraczył ją niedbałym, a przy tym niemalże szarmanckim gestem. – A na pewno wiesz, jak się to robi? – odbiła piłeczkę, przyglądając mu się podejrzliwie. Nie udzieliła odpowiedzi wprost, zamiast tego sięgnęła po swe szkło, by dopić resztkę piwa i śladem Victora zsunęła się ze stołka, odruchowo poprawiając materiał sukienki. Nie podejrzewała go o podstęp; gdyby chciał jej coś zrobić, nie zapraszałby na sam środek karczmy, gdzie wszyscy mogli mieć ich na oku.
To nie był on. To nie miał być ten taniec. Wciąż jednak – z chęcią miała przypomnieć sobie podstawowe kroki.
– Tylko mnie nie podepcz, mogłabym tego nie przeżyć – dodała jeszcze, na tyle głośno, by z pewnością mógł ją usłyszeć, gdy już ujęła wyciągniętą dłoń i dała poprowadzić się na parkiet.
Tutaj jednak była po prostu Maeve.
– Jako symbol mają sens. – Uszy. – Można by dorzucić do nich jeszcze języki urżnięte w ramach kary dla tych, którzy zapomnieli o lojalności i zaczęli sypać na prawo i lewo informacjami zarezerwowanymi jedynie dla nielicznych. – Zdołała odsunąć od siebie przelotne mdłości, zdystansowała się od emocji. Bezwiednie wchodziła w buty postaci, którą mogłaby być w porcie, na Nokturnie, w jakiejkolwiek innej scenerii, gdzie rządziło prawo silniejszego, zaś skrupuły odchodziły na dalszy plan. Czasem nie wiedziała już, w którym miejscu kończy się ona sama, a zaczyna jedna z wielu wypracowanych masek.
– Szybko ci poszło – mruknęła pod nosem, gdy Victor wymownym gestem przyzwał do siebie Jeffrey'a i zamówił kolejną flaszkę rozwodnionego trunku. Przekroczył próg karczmy ledwie chwilę temu, a już wlał w siebie pokaźną porcję alkoholu. Z drugiej strony, przy tych gabarytach jego tolerancja procentów musiała być nielicha.
Wzniosła szklankę w żartobliwym toaście w reakcji na rzuconą lekkim tonem głosu pochwałę; rozmówca nie zirytował się, nie spiął, a określenie, którego w żaden sposób nie dałoby się zinterpretować jako komplementu, spłynęło po nim jak po kaczce. Cóż, najwidoczniej nie przejmował się opinią innych, w sumie słusznie, albo też łatkę agresora, zakapiora, typa spod ciemnej gwiazdy nosił z dumą – niejako w formie odstraszacza.
Upiła kolejny łyk piwa, już prawie się przy tym nie krzywiąc; sztucznie wywołane rozluźnienie obniżało wymagania w kwestii smaku, pozwalało znieczulić się na niezbyt imponujący bukiet sikacza. Nie drgnęła nawet, gdy mężczyzna parsknął niewymuszonym śmiechem, wyraźnie rozbawiony zaproponowanym przez nią uzasadnieniem doboru specjalizacji. Z początku przyjmowała pozę obronną, nie potrafiąc wyłuskać prawdziwej intencji, która stała za osądem Victora: nauczycielka, do tego od uroków. Wyglądała zatem na nudną? Mądrą? Zmęczoną? Drażnił się z nią, czy rzucił pierwszym lepszym pomysłem, próbując wpleść w to wszystko niezbyt wyszukaną grę słów? Wyszło jednak na to, że zagalopowała się w nadinterpretacji, w reakcji na co raz jeszcze schowała się za szklanką, za kurtyną opadającą na twarz włosów, by przemykający przez lico grymas zdziwienia nie był aż tak łatwy do zauważenia.
– Założę się, że dałbyś radę. – Wymyślić gorszy tekst na podryw. – Powiedziałabym, że nie możesz być pewien, że nie jestem tutaj sama, ale masz rację. Nie towarzyszy mi żaden rycerz w lśniącej zbroi. Inna sprawa, że czasy mamy takie a nie inne – gdybym nie umiała o siebie zadbać, musiałabym nie wyściubiać nosa poza cztery ściany – przytaknęła, akceptując zaprezentowany tok rozumowania, jednocześnie bezwiednie śledząc ruchy czarodzieja wzrokiem; wstał, pozbył się kurtki, znów spoglądając w kierunku prowizorycznego parkietu. Rozpoznał tam kogoś...? Nie kontynuowała tematu rzekomej słabości do belferek, uraczyła go tym komentarzem wiedziona przelotną złośliwością, nie uważała zresztą, by poznanie prawdy leżało w jej zakresie zainteresowań.
Dopiero wtedy, gdy stanął koło kontuaru, mogła dojrzeć jego wzrok w pełnej krasie. I dopiero wtedy przez głowę Maeve przemknęła dziwna, przetkana mgłą zapomnienia myśl – że widziała go już kiedyś. Dawno temu. W zupełnie innym miejscu. Tylko czy na pewno? Czy to już doprawiona alkoholem wyobraźnia płatała jej figla?
Uniosła wyżej brwi, kiedy uraczył ją niedbałym, a przy tym niemalże szarmanckim gestem. – A na pewno wiesz, jak się to robi? – odbiła piłeczkę, przyglądając mu się podejrzliwie. Nie udzieliła odpowiedzi wprost, zamiast tego sięgnęła po swe szkło, by dopić resztkę piwa i śladem Victora zsunęła się ze stołka, odruchowo poprawiając materiał sukienki. Nie podejrzewała go o podstęp; gdyby chciał jej coś zrobić, nie zapraszałby na sam środek karczmy, gdzie wszyscy mogli mieć ich na oku.
To nie był on. To nie miał być ten taniec. Wciąż jednak – z chęcią miała przypomnieć sobie podstawowe kroki.
– Tylko mnie nie podepcz, mogłabym tego nie przeżyć – dodała jeszcze, na tyle głośno, by z pewnością mógł ją usłyszeć, gdy już ujęła wyciągniętą dłoń i dała poprowadzić się na parkiet.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Victor pochylił głowę w żartobliwej próbie zaprezentowania uznania dla tej propozycji. Czasy – choć w istocie trudne i ponure – nie obfitowały jednak w kobiety, które na wieść o nalewce pełnej ludzkich uszu pozostaną na swoim miejscu, co więcej, podejmą temat i dorzucą coś od siebie. Jego towarzyszka musiała być zatem kimś zaprawionym w rozmowach lub – co równie prawdopodobne – zaprawionym w nietypowych widokach. Albo też obie te kwestie na raz, czemu nie. Widywał już kobiety, które kompletnie nie wpisywały się w obrazek pani domu, choć powierzchownie nie mógł im nic zarzucić.
Obrócił szklankę w dłoni, uśmiechnął się pod nosem. Mary na pewno doceniłaby te pływające języki, zwłaszcza po ostatnim gównianym zleceniu.
– Zapamiętam – obiecał wyjątkowo szczerze. – Sama się zajmujesz upierdalaniem cudzych języków, czy to tylko puste słowa? – dopytał zerkając na nią spod oka. W jego tonie trudno było doszukać się czegokolwiek, brzmiał tak, jakby zadane właśnie pytanie należało do całkowicie neutralnych i normalnych. Jakby rozmawiali o pogodzie, o spadających z nieba gwiazdach i nadchodzącej zimie, a nie ludzkiej krzywdzie.
Wzruszył ramionami gdy skomentowała tempo opróżniania butelki. Czuł się dziś dobrze, a wydarzenia ostatnich dni tylko zachęcały do tego, by usiąść gdzieś, gdzie nikt go nie zna i po prostu się urżnąć. Nie do nieprzytomności – o nie, nie chciałby się obudzić w rynsztoku – ale do tej przyjemnie otępiającej granicy gdzie nie czuje i nie pamięta się o niczym. Victorowi stan ten był znany od dawien dawna; ile to już lat próbował odciąć się od rodziny? Zapomnieć, wymazać ich istnienie? Czasem rozważał prosty ruch różdżką i skroplenie dawnych czasów w niebieskosrebrną nić pamięci. Mógłby ją cisnąc do morza albo po prostu zamknąć w słoiku, odstawić na półkę. Jakie byłoby wtedy jego życie? Kim byłby bez wspomnień o bracie, o siostrach? Czy dalej trzymałby się Nokturnu? Może odkryłby nową ścieżkę?...
Victor uniósł dłoń, ucisnął palcami nasadę nosa. Chciał zapomnieć. Po prostu, kurwa, zapomnieć.
– Wyglądam ci na takiego? – parsknął ponuro. Nigdy nie miał się za wyrafinowanego podrywacza, ale chyba do omawianego poziomu beznadziei było mu daleko. A może nie? Zresztą, nie ważne. Nie miał wobec niej żadnych zamiarów; w każdym razie nie poważnych, bo przecież krótki taniec, bliskie spotkanie na jedną melodię, nie mogło być rozpatrywane jak coś poważnego.
Kurtka trafiła na stołek, Victor zmarszczył krótko brwi. Brzmiał tak, jakby próbował przekonać sam siebie do ruszenia dupy. Co się z nim ostatnio działo?
– Dowiesz się jak podniesiesz cztery litery – odparował z charakterystycznym dla siebie wisielczym uśmiechem. – Postaram się, masz moje słowo. Ale za realizację obietnicy nie ręczę; trochę ciekawi mnie to, czy zdążysz uniknąć podeptania czy będziemy cię zeskrobywać z ziemi.
|zt?
Obrócił szklankę w dłoni, uśmiechnął się pod nosem. Mary na pewno doceniłaby te pływające języki, zwłaszcza po ostatnim gównianym zleceniu.
– Zapamiętam – obiecał wyjątkowo szczerze. – Sama się zajmujesz upierdalaniem cudzych języków, czy to tylko puste słowa? – dopytał zerkając na nią spod oka. W jego tonie trudno było doszukać się czegokolwiek, brzmiał tak, jakby zadane właśnie pytanie należało do całkowicie neutralnych i normalnych. Jakby rozmawiali o pogodzie, o spadających z nieba gwiazdach i nadchodzącej zimie, a nie ludzkiej krzywdzie.
Wzruszył ramionami gdy skomentowała tempo opróżniania butelki. Czuł się dziś dobrze, a wydarzenia ostatnich dni tylko zachęcały do tego, by usiąść gdzieś, gdzie nikt go nie zna i po prostu się urżnąć. Nie do nieprzytomności – o nie, nie chciałby się obudzić w rynsztoku – ale do tej przyjemnie otępiającej granicy gdzie nie czuje i nie pamięta się o niczym. Victorowi stan ten był znany od dawien dawna; ile to już lat próbował odciąć się od rodziny? Zapomnieć, wymazać ich istnienie? Czasem rozważał prosty ruch różdżką i skroplenie dawnych czasów w niebieskosrebrną nić pamięci. Mógłby ją cisnąc do morza albo po prostu zamknąć w słoiku, odstawić na półkę. Jakie byłoby wtedy jego życie? Kim byłby bez wspomnień o bracie, o siostrach? Czy dalej trzymałby się Nokturnu? Może odkryłby nową ścieżkę?...
Victor uniósł dłoń, ucisnął palcami nasadę nosa. Chciał zapomnieć. Po prostu, kurwa, zapomnieć.
– Wyglądam ci na takiego? – parsknął ponuro. Nigdy nie miał się za wyrafinowanego podrywacza, ale chyba do omawianego poziomu beznadziei było mu daleko. A może nie? Zresztą, nie ważne. Nie miał wobec niej żadnych zamiarów; w każdym razie nie poważnych, bo przecież krótki taniec, bliskie spotkanie na jedną melodię, nie mogło być rozpatrywane jak coś poważnego.
Kurtka trafiła na stołek, Victor zmarszczył krótko brwi. Brzmiał tak, jakby próbował przekonać sam siebie do ruszenia dupy. Co się z nim ostatnio działo?
– Dowiesz się jak podniesiesz cztery litery – odparował z charakterystycznym dla siebie wisielczym uśmiechem. – Postaram się, masz moje słowo. Ale za realizację obietnicy nie ręczę; trochę ciekawi mnie to, czy zdążysz uniknąć podeptania czy będziemy cię zeskrobywać z ziemi.
|zt?
Soul for sale
Poruszony temat był więcej niż specyficzny. Balansowali na granicy dobrego smaku, dla rozrywki przechadzając się po linie rozwieszonej między bezemocjonalną teorią a bezlitosną praktyką. Dla niej była to jedynie gra, niewinna zabawa w przybranie na twarz zakurzonej maski, której nie zakładała od dłuższego czasu – Victor jednak sprawiał wrażenie, jak gdyby tak właśnie wyglądała jego codzienność. Groteskowo, brutalnie, krwawo. Może i lepiej, że od najbliższego czarodzieja dzieliło ich przynajmniej kilka wolnych miejsc, że wymieniane zdania nie dolatywały do uszu pozostałych i nie mąciły spokoju ich ducha.
Pytanie zawisło między nimi na krótką chwilę. Nie odpowiedziała od razu, wpierw upijając kolejny łyk alkoholu.
– Oczywiście, że to drugie – odparła cicho, bez choćby cienia oburzenia, ale też bez wyraźnego przekonania, zupełnie jak gdyby rozmawiali o czymś zwyczajnym, co nie mogło wzbudzić większych emocji, nie zaś tym, czy potrafiłaby okaleczyć drugą osobę, odciąć jej język, przyrządzić na nim nalewkę.
– Nie skrzywdziłabym muchy – doprecyzowała, dopiero wtedy zerkając w kierunku rozmówcy; spojrzenie miała nieprzeniknione, usta poważne, choć w ich kąciku czaiło się coś, co mogło przypominać niewesoły, zabarwiony goryczą uśmiech. Niech sam zadecyduje, w co chciał wierzyć, jak ją widział. Ona wolała stawiać się w takim właśnie świetle, wciąż dobrym, choć wojna skutecznie przesuwała granice, zmuszając do porzucania pielęgnowanych niegdyś zasad. Kiedyś zawahałaby się przed sięgnięciem po Lamino, po inne brutalniejsze uroki, teraz jednak cel coraz częściej uświęcał środki.
Lecz przecież o tym również nie chciała teraz myśleć.
Łatwo było błędnie zinterpretować uwagę rzuconą przez kogoś, kogo się nie znało. Jeszcze łatwiej dać zepsuć sobie nastrój, albo też dokonać tego na własną rękę – osiągnęła w tym niekwestionowane mistrzostwo. Miała w sobie jednak na tyle rozsądku, by przestać roztrząsać znaczenie dopasowanej specjalizacji, przestać wspominać to, co było kiedyś, lata temu, zamiast tego po prostu uwierzyć w przedstawione wytłumaczenie. Tak było łatwiej.
– Pomysłowego? Nawet, owszem. – Przechyliła głowę, spoglądając ku niemu z pewną dozą ostrożności; średnio zgrabny to unik, lecz może wystarczający. Wymyślenie jeszcze gorszego tekstu na podryw wymagałoby pewnej gimnastyki, kreatywności, zawsze mógł interpretować to w takich kategoriach, nieprawdaż? – Ale przede wszystkim na bezpośredniego – dodała; nie sprawiał wrażenia złotoustego, natchnionego poety, który mógłby przykuć uwagę kobiety niebanalnym komplementem, przecież zdawał sobie z tego sprawę. Gdyby jednak musiała obstawiać, powiedziałaby, że stawiał prostotę ponad wydumane, strzelające w zębach aluzje, a dzięki temu unikał zakrawania o żenadę. Co najwyżej ryzykował, że dostanie w twarz za zbytnią poufałość.
– Niebywałe – mruknęła w reakcji na cztery litery, nie zamierzała przy tym zmieniać podjętej decyzji. Przyszła tu w konkretnym celu, zaś ruszenie na parkiet wliczało się przecież w obcowanie z innymi. Poza tym, brakowało jej tego – tańca. Między brwiami przelotnie wykwitła jej lwia zmarszczka, gdy słowna przepychanka dotycząca hipotetycznego deptania się wydobyła na powierzchnię pamięci odbytą ponad rok temu, na brzegu Oazy, rozmowę z Foxem, prędko jednak odrzuciła tę myśl, za wszelką cenę skupiając się na tu i teraz; na gwarze karczmy, dyktowanej przez szafę grającej melodii, dotyku obcej, szorstkiej dłoni na swej skórze. – Słowo? Wspaniale. Nie chciałabym przecież zostać zmuszona, by odpłacić się pięknym za nadobne. – Zadarła brodę, próbując dosięgnąć jego naznaczonej sińcem twarzy pozornie poważnym spojrzeniem, a tym samym wzmocnić wydźwięk wypowiedzianej właśnie groźby.
Nie oczekiwała wiele, prosiła o jeszcze mniej, przede wszystkim jednak miała nadzieję, że Merlin oszczędzi jej połamanych palców.
| 2xzt
Pytanie zawisło między nimi na krótką chwilę. Nie odpowiedziała od razu, wpierw upijając kolejny łyk alkoholu.
– Oczywiście, że to drugie – odparła cicho, bez choćby cienia oburzenia, ale też bez wyraźnego przekonania, zupełnie jak gdyby rozmawiali o czymś zwyczajnym, co nie mogło wzbudzić większych emocji, nie zaś tym, czy potrafiłaby okaleczyć drugą osobę, odciąć jej język, przyrządzić na nim nalewkę.
– Nie skrzywdziłabym muchy – doprecyzowała, dopiero wtedy zerkając w kierunku rozmówcy; spojrzenie miała nieprzeniknione, usta poważne, choć w ich kąciku czaiło się coś, co mogło przypominać niewesoły, zabarwiony goryczą uśmiech. Niech sam zadecyduje, w co chciał wierzyć, jak ją widział. Ona wolała stawiać się w takim właśnie świetle, wciąż dobrym, choć wojna skutecznie przesuwała granice, zmuszając do porzucania pielęgnowanych niegdyś zasad. Kiedyś zawahałaby się przed sięgnięciem po Lamino, po inne brutalniejsze uroki, teraz jednak cel coraz częściej uświęcał środki.
Lecz przecież o tym również nie chciała teraz myśleć.
Łatwo było błędnie zinterpretować uwagę rzuconą przez kogoś, kogo się nie znało. Jeszcze łatwiej dać zepsuć sobie nastrój, albo też dokonać tego na własną rękę – osiągnęła w tym niekwestionowane mistrzostwo. Miała w sobie jednak na tyle rozsądku, by przestać roztrząsać znaczenie dopasowanej specjalizacji, przestać wspominać to, co było kiedyś, lata temu, zamiast tego po prostu uwierzyć w przedstawione wytłumaczenie. Tak było łatwiej.
– Pomysłowego? Nawet, owszem. – Przechyliła głowę, spoglądając ku niemu z pewną dozą ostrożności; średnio zgrabny to unik, lecz może wystarczający. Wymyślenie jeszcze gorszego tekstu na podryw wymagałoby pewnej gimnastyki, kreatywności, zawsze mógł interpretować to w takich kategoriach, nieprawdaż? – Ale przede wszystkim na bezpośredniego – dodała; nie sprawiał wrażenia złotoustego, natchnionego poety, który mógłby przykuć uwagę kobiety niebanalnym komplementem, przecież zdawał sobie z tego sprawę. Gdyby jednak musiała obstawiać, powiedziałaby, że stawiał prostotę ponad wydumane, strzelające w zębach aluzje, a dzięki temu unikał zakrawania o żenadę. Co najwyżej ryzykował, że dostanie w twarz za zbytnią poufałość.
– Niebywałe – mruknęła w reakcji na cztery litery, nie zamierzała przy tym zmieniać podjętej decyzji. Przyszła tu w konkretnym celu, zaś ruszenie na parkiet wliczało się przecież w obcowanie z innymi. Poza tym, brakowało jej tego – tańca. Między brwiami przelotnie wykwitła jej lwia zmarszczka, gdy słowna przepychanka dotycząca hipotetycznego deptania się wydobyła na powierzchnię pamięci odbytą ponad rok temu, na brzegu Oazy, rozmowę z Foxem, prędko jednak odrzuciła tę myśl, za wszelką cenę skupiając się na tu i teraz; na gwarze karczmy, dyktowanej przez szafę grającej melodii, dotyku obcej, szorstkiej dłoni na swej skórze. – Słowo? Wspaniale. Nie chciałabym przecież zostać zmuszona, by odpłacić się pięknym za nadobne. – Zadarła brodę, próbując dosięgnąć jego naznaczonej sińcem twarzy pozornie poważnym spojrzeniem, a tym samym wzmocnić wydźwięk wypowiedzianej właśnie groźby.
Nie oczekiwała wiele, prosiła o jeszcze mniej, przede wszystkim jednak miała nadzieję, że Merlin oszczędzi jej połamanych palców.
| 2xzt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Gospoda "Złoty Dąb"
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire