Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Sussex
Swanbourne Lake
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Swanbourne Lake
Swanbourne Lake słynie przede wszystkim z licznie zamieszkujących je białych łabędzi; rodziny z całego hrabstwa zjeżdżają tu w lecie, by rozłożyć koce piknikowe i oglądać z bezpiecznej odległości piękne zwierzęta łączące się w niepowtarzalne pary. Każdy czarodziej i mugol wie jednak, że w Swanbourne Lake nie należy się kąpać, a to za sprawą bytujących w jeziorze druzgotków. Złośliwe stworzenia podgryzają stopy i dotkliwie ranią ostrymi pazurami. Mugole uznają je za agresywne skorupiaki.
Idea przygotowanego wydarzenia, chociaż nie była działaniem na szeroką skalę, spełniało swoje cele. Melisande od najmłodszych lat była uświadamiana w roli, jaką dzierżyła krew szlachecka. Arystokratki, miały w tym swój wyjątkowy udział chociaż nie zawsze zgadzała się z wytycznymi - zawsze pragnęła więcej, nie lekceważyła obowiązków. Tak, jak rzeczywistym zaangażowaniem, oddawała się poszerzaniu pewności czarodziejskiej społeczności, że oni, noblici, stają na wysokości zadania. A poświęcenie tych, którzy wzięli udział kiedyś, i teraz słusznej walce o lepszą, magiczna przyszłość - nie miało być zapomniane. Dlatego tak ważne były ich zadania. A przyglądając się otaczającą ich społecznością, podpowiadało, że nie byli w tym sami. Wiara w świat czysty, pełny magicznej krwi był możliwy. I jakaś jej cząstka, byłą bardziej niż dumna z tego faktu. W jakiś sposób, znowu pociągając jej myśli do legendarnej Mahaut. Nie przeszkadzało jej to prowadzić wdzięczną rozmowę z towarzyszem, który zdawała się chcieć nie odstępować jej o krok. Z równie subtelna gracją, trzymała konwersację w ramach nie przekraczającej żadnych granic, udzielając uwagi zgodnie z konwenansami. I tylko od czasu do czasu, pozwalając sobie na jaśniejszą iskrę słowa, które przeskakiwało przez słowa, angażując do rozmowy innych zebranych - Czy będziemy mogli jeszcze gdzieś zobaczyć Lady? To znaczy... na wydarzeniach? - inny, tym razem nieco starszy głos dołączył do zebranych - To możliwe, jest wiele okazji, które warto uświęcić przypomnieniem. Szczególnie w tak ważnych czasach - bo były ważne - powagą zapisując się na kartach historii magii bardzo wyraźnie - Kolejny powód do dumy, w jakiś sposób czując większa satysfakcję z faktu, ze w przyszłości, imię jej brata będzie wymawiane z dumą i fascynacją. I chociaż wciąż prowadziła wewnętrzna batalię w kwestii zrozumienia swego męża, wierzyła, że i on z nią u boku, zostaną zapamiętani.
Czas umykał niepostrzeżenie. Zbierała historię, nagradzała słowami dumy, dbała, by obecność arystokratek została zapamiętana właściwie, aktywnie, wspierając pamięć weteranach, którzy już przeszli wiele historii. I tych nowych, które miały zapisać się na przyszłość, pozbawiając ją tych brzydkich stron. I zanim wydarzenie zakończyły się spotkania, nim, opuściła Ratusz wraz z Primrose i prowadzącą je Evandrą, na pół kroku zatrzymała się przy zielonookim weteranie - Dziękuję - odezwała się krótko, poważnie, by nie czekając na odpowiedź, nasunąć grantach płaszcza na włosy, by skryć twarz najpierw pod jego cieniem, potem, zniknąć w powozie. Z westchnieniem zajęła miejsce obok lady doyenne. Ich dzisiejsza rola na wydarzeniu dobiegała końca. Była pewna, że odpowiednie notki i plotki pojawią się na łamach magicznej prasy, jako kolejny symbol słuszności działań. I wiary w sukces.
Miały jeszcze inne plany. Równie ważne, chociaż bardziej prywatne.
| zt x3
Czas umykał niepostrzeżenie. Zbierała historię, nagradzała słowami dumy, dbała, by obecność arystokratek została zapamiętana właściwie, aktywnie, wspierając pamięć weteranach, którzy już przeszli wiele historii. I tych nowych, które miały zapisać się na przyszłość, pozbawiając ją tych brzydkich stron. I zanim wydarzenie zakończyły się spotkania, nim, opuściła Ratusz wraz z Primrose i prowadzącą je Evandrą, na pół kroku zatrzymała się przy zielonookim weteranie - Dziękuję - odezwała się krótko, poważnie, by nie czekając na odpowiedź, nasunąć grantach płaszcza na włosy, by skryć twarz najpierw pod jego cieniem, potem, zniknąć w powozie. Z westchnieniem zajęła miejsce obok lady doyenne. Ich dzisiejsza rola na wydarzeniu dobiegała końca. Była pewna, że odpowiednie notki i plotki pojawią się na łamach magicznej prasy, jako kolejny symbol słuszności działań. I wiary w sukces.
Miały jeszcze inne plany. Równie ważne, chociaż bardziej prywatne.
| zt x3
Melisande M. Travers
Zawód : Dama
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Róże są bardziej zgodne z prawdą – wiedzą, jak pokazywać kolce”.
OPCM : 0 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 8 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
10 VII 1958
Patrz! Łabędź jak znak zapytania
wypłynął na staw przeźroczy...
Świat czeka i patrzy ci w oczy
pełne wahania...
wypłynął na staw przeźroczy...
Świat czeka i patrzy ci w oczy
pełne wahania...
Do tej pory tylko słyszała o tym miejscu. Jedna z jej koleżanek z rezerwatu opowiadała o pewnym szczególnym miejscu, jeziorze, które upodobały sobie białe łabędzie. Miało być popularnym miejscem na mapie Sussex, nazwanym także na cześć łabędzi, Swanbourne Lake. Marii brakowało kontaktu z wodą, kontaktu ze zwierzętami, które w wodzie również bytowały. Łabędzie zresztą wydawały się być zwierzętami, które w swym życiu łączyły wszystkie elementy — powietrze, ziemię i wodę właśnie. Dystyngowane, uznawane za symbole czystości i wierności, przyciągały uwagę Marii, która nieśmiało marzyła, aby kiedyś również stać się łabędziem.
Ale nie wszystkie kaczątka mogły dokonać cudu, przeobrazić się w coś pięknego.
Wszystkie za to mogły marzyć.
Marzyła i Maria — lecąc na swej miotle, że w pewnym momencie dostrzeże szeroko rozciągnięte skrzydła białych ptaków, że będzie jej dane zniżyć swój lot, zrównać się z nimi. Chociaż na moment, w naiwnej jedności z ptasim rodem. Niestety, nawet i to marzenie miało się nie spełnić. Prędzej niż ptaki dojrzała błękit jeziora i dosłyszała gwar rozmów. Gdy zniżyła lot, gdy szykowała się do wylądowania, miała okazję zauważyć, że nie tylko ją zachęcono do pojawienia się w okolicy. Wokół jeziora rozłożonych było kilka koców — rodziny cieszyły się pogodą, która dała im okazję do wspólnego spędzenia wolnego czasu. Przez kilka minut, z miotłą wciąż w ręku, Maria spacerowała wzdłuż linii brzegowej; pogrążona głęboko w swych myślach, sunęła wzrokiem po łabędzich sylwetkach, pływających spokojnie po tafli jeziora. Było w nich coś prawdziwie magicznego — magicznego w niemal niezauważalny sposób, wymagający od przyglądającego im się czarodzieja wyjątkowej uwagi. A może to słoneczne promienie, odbijające się od tafli wody, migoczące fantazyjnie, płatały młodej pannie Multon figla?
Któż mógł to wiedzieć?
Po niedługiej wędrówce odnalazła wreszcie miejsce oddalone wystarczająco od dwóch rodzin — jedna pozostała po jej prawej, druga po lewej. Ostrożnie usiadła na trawie, wcześniej dbając o materiał jasnej sukienki, wszak nie chciała go przesadnie pognieść. Może nie pochodziła z rodziny, która miała wyjątkowo dużo pieniędzy, lecz z domu wyniosła dbałość o swój wygląd. Wszak biednie nie równało się niechlujnie. Wyciągnęła nogi przed siebie, kolana wciąż pozostały złączone. Jeszcze raz wygładziła materiał sukienki, aby zasłonić nogi. Słońce opadało na złote włosy, opadało na odkrytą skórę przedramion, łaskocząc je przyjemnym ciepłem. Nic nie zapowiadało, aby ten dzień zmienił swój bieg. Niebo pozostawało spokojne, błękit mieszał się z drobnymi, białymi chmurami przypominającymi cukrową watę.
Gdyby odpowiednio im się przyjrzała, gdyby wystarczyło jej wyobraźni — może odnalazłaby chmurę, która była lustrzanym odbiciem pływającego po wodzie ptactwa?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie bała się wody, nie obawiała wypływania dalej od brzegu, nawet jeśli nie była mistrzynią w pływaniu. Brak gruntu nie wywoływał paniki, gdy znała swoje możliwości i wracała tam, gdzie bezpieczniej, gdy tylko czuła narastające zmęczenie. Jednak tym razem, poszło nie tak co najmniej kilka rzeczy naraz. Po pierwsze wcale nie weszła do jeziora, po drugie nie miała chwili na sprawdzenie na ile mogła sobie pozwolić, a po trzecie wcale nie spodziewała się, że znajdzie się w wodzie. Kolejne przeniesienie, rozmycie świata wokół niej i wyostrzenie moment później. Słońce oślepiło ją na parę sekund, wiatr musnął twarz i odsłonięte ramiona, a później otuliła ją nadal zimna woda. Parę długich sekund zajęło jej zrozumienie, gdzie jest i co właśnie miało miejsce. Machnęła rękoma bez ładu i składu, wierzgnęła bezmyślnie, odruchowo próbując zaczerpnąć powietrze. Zakrztusiła się chwilę później, czując, jak zamiast tlenu do płuc dostaje się woda. Utonięcie nie brzmiało, jak najlepsza śmierć. Oczywiście przy założeniu, że jakakolwiek śmierć byłaby tą lepszą. Czuła, jak panika narasta, jak coraz trudniej zebrać jej myśli. Na szczęście walka opłaciła się w końcu, nie miała pojęcia, jak to zrobiła, ale przemieściła się trochę. Z metr wystarczył, by poczuła pod nogami dno i zaczerpnęła już pewniejszy oddech.
Odkaszlnęła kilka razy, czując, jak płuca palą nieprzyjemnie po dostaniu się tam wody. Chciała wyjść na brzeg, wyłożyć się na piasku lub trawie i odpocząć chwilę po tej walce o życie. Jednak przemoczone ubranie przeszkadzało mocno, ograniczając jej swobodę. Skrzywiła się nieco, przechodząc kawałek i dopiero teraz orientując się, że nie była sama tutaj. Uniosła wzrok na dziewczynę, zasłaniając dłonią usta, by zakaszleć raz jeszcze i przydusiła się nieco powietrzem.
- Przepraszam, że przeszkodziłam.- odezwała się, a głos miała nieco zachrypnięty.- Nie przeszkadzaj sobie.- dodała jeszcze, chcąc powstrzymać swą niespodziewaną towarzyszkę, zanim podpłynie do niej. Naprawdę nie potrzebowała już pomocy, a przynajmniej tak sądziła. Kolejny krok uświadomił jej, że się mocno pomyliła. Dno, które uratowało ją i dało poczucie bezpieczeństwa, niespodziewanie zniknęło spod nóg. Dzikie jeziora posiadały podobne nierówności, wiedziała o tym, ale nawet o tym nie pomyślała. W sekundę znalazła się znów pod taflą, ponownie już z zaskoczenia i odruchu, zassała powietrze z wodą przez zaciśnięte zęby. Los naprawdę chciał, aby się dziś utopiła? Nie miała pojęcia, ale wolała, aby jednak nikt nie życzył jej aż tak bardzo śmierci.
Odkaszlnęła kilka razy, czując, jak płuca palą nieprzyjemnie po dostaniu się tam wody. Chciała wyjść na brzeg, wyłożyć się na piasku lub trawie i odpocząć chwilę po tej walce o życie. Jednak przemoczone ubranie przeszkadzało mocno, ograniczając jej swobodę. Skrzywiła się nieco, przechodząc kawałek i dopiero teraz orientując się, że nie była sama tutaj. Uniosła wzrok na dziewczynę, zasłaniając dłonią usta, by zakaszleć raz jeszcze i przydusiła się nieco powietrzem.
- Przepraszam, że przeszkodziłam.- odezwała się, a głos miała nieco zachrypnięty.- Nie przeszkadzaj sobie.- dodała jeszcze, chcąc powstrzymać swą niespodziewaną towarzyszkę, zanim podpłynie do niej. Naprawdę nie potrzebowała już pomocy, a przynajmniej tak sądziła. Kolejny krok uświadomił jej, że się mocno pomyliła. Dno, które uratowało ją i dało poczucie bezpieczeństwa, niespodziewanie zniknęło spod nóg. Dzikie jeziora posiadały podobne nierówności, wiedziała o tym, ale nawet o tym nie pomyślała. W sekundę znalazła się znów pod taflą, ponownie już z zaskoczenia i odruchu, zassała powietrze z wodą przez zaciśnięte zęby. Los naprawdę chciał, aby się dziś utopiła? Nie miała pojęcia, ale wolała, aby jednak nikt nie życzył jej aż tak bardzo śmierci.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wzrok Marii wreszcie odbił się od niebios, wędrując w dół, ku spokojnej tafli wody. Ta, skrząca od letniego słońca wydawała się być lustrem idealnym, do czasu aż jeden z łabędzi nie poruszył się, przepływając leniwie z jednego punktu w drugi. Ale nawet wtedy fałdy wody odpłacały niedoskonałość obrazu intensywniejszym skrzeniem, tak bardzo cieszącym oczy przyglądającego się tej idyllicznej scenie, rozmarzonego dziewczęcia. Wokoło słychać było wyłącznie dźwięki szczęścia i spokoju — te, należące do natury, swobodne pluski wody, przebijające się od czasu do czasu śpiewy łabędzi i innych, mniejszych ptaków ukrytych wśród koron drzew, szelest liści poruszanych wiatrem, a także te z dźwięków, które pochodziły od ludzi zgromadzonych przy brzegu. Radosne okrzyki ścigających się dzieci, przyciszone rozmowy dorosłych, wszystko poprzetykane kolejnymi salwami śmiechu. Powietrze w Sussex było gorące, ale niosło ze sobą również swobodę bycia; nikt z otaczających ją ludzi nie bał się. Nawet jej serce, zazwyczaj wrażliwe na wszelkie impulsy, biło spokojnie, niezakłóconym rytmem. Słońce gładziło odsłoniętą skórę, wnikało w złote pasma włosów, dołączając do wszystkich impulsów pozwalających na rozluźnienie. Opuszczenie gardy, chociaż chwilowe zapomnienie, zatracenie się w chwili.
I tak jak na wszystko, a przede wszystkim na to, co dobre — nastał koniec.
Koniec rozpoczął się od pluśnięcia, na tyle nagłego i niespodziewanego, że poza przestraszonymi nieznajomym zjawiskiem ptakami, na równe nogi poderwała się także Maria. Wokół coraz bardziej rozciągających się okręgów na wodzie zamigotały ciemne włosy, wyciągnięte w dramatycznej próbie ucieczki od jeziornych głębin ręce.
I tyle starczyło, by wystrzelić ładunek adrenaliny, zmusić ciało do jedynej możliwej reakcji. Ktokolwiek to był, jakkolwiek znalazł się w wodzie — Maria musiała mu pomóc. Poderwała się więc z miejsca, nie czekając na reakcję kogoś innego. Biegiem ruszyła do brzegu, w międzyczasie usilnie próbując ściągnąć z nóg buty, na resztę ubrania nie starczyło czasu. Zadrżała, gdy rozgrzana skóra spotkała się z zimną wodą, witając przy tym gęsią skórkę; ale nie mogła się poddać, od tego zależało czyjeś życie. Nieważne było nawet, że w tym przepływie odwagi zapomniała, że sama nie potrafi pływać. I cała nadzieja opierała się na wierze, że była wystarczająco wysoka, aby w wędrówce do topielczyni, cały czas pozostać ponad powierzchnią wody.
Kroczyła więc pewnie, obserwowana przez ludzi z brzegu. Panienko, tam się pływać nie powinno!, krzyk został gdzieś za nią, zupełnie zignorowany, jak i łabędzie zamieszanie rozgrywające się po jej prawej stronie. Ptactwo nie było przyzwyczajone do zakłócania ich przestrzeni, ale nie wyglądało na to, by łabędzie szykowały się do ataku. Oby jak najdłużej.
Nim zdążyła dojść do połowy dystansu, wydawało się, że tajemniczy (jeszcze) topielec powracał do kontroli nad swoim ciałem. W zmoczonych włosach i ubraniach, z twarzą skrzywioną kaszlem nie poznała Belviny Blythe, przyjaciółki jej kuzynki. Dopiero jej głos — choć noszący ślady chrypy — stanowił wskazówkę, wybijającą Marię z rytmu bohatera, znów ustawiając w roli głupiutkiego dziewczęcia, które niepotrzebnie ruszyło na ratunek temu, kto tego nie potrzebował, jednocześnie narażając się na bycie pośmiewiskiem.
— Panna Blythe? — spytała nieco głupkowato, gdy znalazły się już obok siebie. Zamrugała kilkukrotnie, szerzej otwierając szarozielone oczy, wciąż niedowierzając w to przypadkowe spotkanie. To ona, czy ktoś po prostu podobny? — Znaczy... Belvina? — poprawiła się prędko, bowiem w trakcie przyjęcia Elviry wszystkie miały zwracać się sobie po imieniu. Ostrożna i grzeczna Maria nieprzywykła była do aż tak prędkiego skracania dystansu, często zapominając o podobnych układach.
— Na pewno nic się nie stało? — dopytała ostrożnie, podnosząc głowę w górę. Nad ich głowami wciąż pozostawała gorejąca kometa. Czy to też jej sprawka? — Zjawiłaś się znikąd, jakbyś spadła z nieba... — odruchowo ściszyła głos, choć znajdowały się w takiej odległości od brzegu, dzięki której nikt nie mógł dosłyszeć ich rozmów. Nie czekając na odpowiedź, przesunęła się o krok w bok, pragnąc oddać miejsce Belvinie, aby prędzej wydostała się z wody, wszak wszystko wskazywało na to, że nie znalazła się tam z własnej, wolnej woli. Ale tyle wystarczyło, by Maria Multon ściągnęła nieszczęście swej towarzyszki również na siebie.
Muliste dno stanowiło idealną nawierzchnię do poślizgu. Tak oto i Maria straciła pewny grunt, po nierównej walce z równowagą poddając się wodzie. Kolano zgięło się w próbie amortyzacji upadku, który jednak nie nastąpił — zamiast tego zginęło ciepło, zginęło światło.
I wszystko wokół stało się zielonkawe, piekące w oczy, usta, nos, uszy.
Szarpnęła się instynktownie, napięła ciało jak struna; gdy ćwiczyła pływanie z Celine taka pozycja pomagała jej utrzymać się na wodzie, może pomogłaby, gdyby chciała dryfować, ale teraz była pod powierzchnią. Wielokrotnie widziała pływających ludzi, wszyscy machali rękoma, może to był ich sekret? Najchętniej wybiłaby się od podłoża, od ziemi, od dna — z nadzieją, że jej skok będzie na tyle mocny, że wyrzuci ją ponad wodę, może do samego nieba. Bąble powietrza z jej ust i nosa uciekały ku powierzchni, gardło paliło od zachłyśnięcia wodą, podobnie jak płuca. Ale Maria walczyła dalej, udało jej się pokonać te kilkanaście centymetrów dzielących ją od uzdrowicielki, w którą wczepiła palce — nie do końca wiedząc, za co łapie, ale nie miało to znaczenia.
Obie panny nie wiedziały jednak, że tonięcie mogło być tylko początkiem ich problemów. Bladozielone stworzenia o ostrych zębach pozostawały w większości niewidoczne, zlewając się z kolorem otaczającej ich wody. Szamotanina wybudziła je ze snu w jeziornej roślinności, a te planowały ruszyć na łowy.
Wszyscy znający Swanbourne Lake wiedzieli, że kąpać się w tym jeziorze nie można było właśnie ze względu na gryzące druzgotki.
| kogo pięty ukąszą druzgotki?
1 - Maria
2 - Belvina
3 - Obie zostały ugryzione
I tak jak na wszystko, a przede wszystkim na to, co dobre — nastał koniec.
Koniec rozpoczął się od pluśnięcia, na tyle nagłego i niespodziewanego, że poza przestraszonymi nieznajomym zjawiskiem ptakami, na równe nogi poderwała się także Maria. Wokół coraz bardziej rozciągających się okręgów na wodzie zamigotały ciemne włosy, wyciągnięte w dramatycznej próbie ucieczki od jeziornych głębin ręce.
I tyle starczyło, by wystrzelić ładunek adrenaliny, zmusić ciało do jedynej możliwej reakcji. Ktokolwiek to był, jakkolwiek znalazł się w wodzie — Maria musiała mu pomóc. Poderwała się więc z miejsca, nie czekając na reakcję kogoś innego. Biegiem ruszyła do brzegu, w międzyczasie usilnie próbując ściągnąć z nóg buty, na resztę ubrania nie starczyło czasu. Zadrżała, gdy rozgrzana skóra spotkała się z zimną wodą, witając przy tym gęsią skórkę; ale nie mogła się poddać, od tego zależało czyjeś życie. Nieważne było nawet, że w tym przepływie odwagi zapomniała, że sama nie potrafi pływać. I cała nadzieja opierała się na wierze, że była wystarczająco wysoka, aby w wędrówce do topielczyni, cały czas pozostać ponad powierzchnią wody.
Kroczyła więc pewnie, obserwowana przez ludzi z brzegu. Panienko, tam się pływać nie powinno!, krzyk został gdzieś za nią, zupełnie zignorowany, jak i łabędzie zamieszanie rozgrywające się po jej prawej stronie. Ptactwo nie było przyzwyczajone do zakłócania ich przestrzeni, ale nie wyglądało na to, by łabędzie szykowały się do ataku. Oby jak najdłużej.
Nim zdążyła dojść do połowy dystansu, wydawało się, że tajemniczy (jeszcze) topielec powracał do kontroli nad swoim ciałem. W zmoczonych włosach i ubraniach, z twarzą skrzywioną kaszlem nie poznała Belviny Blythe, przyjaciółki jej kuzynki. Dopiero jej głos — choć noszący ślady chrypy — stanowił wskazówkę, wybijającą Marię z rytmu bohatera, znów ustawiając w roli głupiutkiego dziewczęcia, które niepotrzebnie ruszyło na ratunek temu, kto tego nie potrzebował, jednocześnie narażając się na bycie pośmiewiskiem.
— Panna Blythe? — spytała nieco głupkowato, gdy znalazły się już obok siebie. Zamrugała kilkukrotnie, szerzej otwierając szarozielone oczy, wciąż niedowierzając w to przypadkowe spotkanie. To ona, czy ktoś po prostu podobny? — Znaczy... Belvina? — poprawiła się prędko, bowiem w trakcie przyjęcia Elviry wszystkie miały zwracać się sobie po imieniu. Ostrożna i grzeczna Maria nieprzywykła była do aż tak prędkiego skracania dystansu, często zapominając o podobnych układach.
— Na pewno nic się nie stało? — dopytała ostrożnie, podnosząc głowę w górę. Nad ich głowami wciąż pozostawała gorejąca kometa. Czy to też jej sprawka? — Zjawiłaś się znikąd, jakbyś spadła z nieba... — odruchowo ściszyła głos, choć znajdowały się w takiej odległości od brzegu, dzięki której nikt nie mógł dosłyszeć ich rozmów. Nie czekając na odpowiedź, przesunęła się o krok w bok, pragnąc oddać miejsce Belvinie, aby prędzej wydostała się z wody, wszak wszystko wskazywało na to, że nie znalazła się tam z własnej, wolnej woli. Ale tyle wystarczyło, by Maria Multon ściągnęła nieszczęście swej towarzyszki również na siebie.
Muliste dno stanowiło idealną nawierzchnię do poślizgu. Tak oto i Maria straciła pewny grunt, po nierównej walce z równowagą poddając się wodzie. Kolano zgięło się w próbie amortyzacji upadku, który jednak nie nastąpił — zamiast tego zginęło ciepło, zginęło światło.
I wszystko wokół stało się zielonkawe, piekące w oczy, usta, nos, uszy.
Szarpnęła się instynktownie, napięła ciało jak struna; gdy ćwiczyła pływanie z Celine taka pozycja pomagała jej utrzymać się na wodzie, może pomogłaby, gdyby chciała dryfować, ale teraz była pod powierzchnią. Wielokrotnie widziała pływających ludzi, wszyscy machali rękoma, może to był ich sekret? Najchętniej wybiłaby się od podłoża, od ziemi, od dna — z nadzieją, że jej skok będzie na tyle mocny, że wyrzuci ją ponad wodę, może do samego nieba. Bąble powietrza z jej ust i nosa uciekały ku powierzchni, gardło paliło od zachłyśnięcia wodą, podobnie jak płuca. Ale Maria walczyła dalej, udało jej się pokonać te kilkanaście centymetrów dzielących ją od uzdrowicielki, w którą wczepiła palce — nie do końca wiedząc, za co łapie, ale nie miało to znaczenia.
Obie panny nie wiedziały jednak, że tonięcie mogło być tylko początkiem ich problemów. Bladozielone stworzenia o ostrych zębach pozostawały w większości niewidoczne, zlewając się z kolorem otaczającej ich wody. Szamotanina wybudziła je ze snu w jeziornej roślinności, a te planowały ruszyć na łowy.
Wszyscy znający Swanbourne Lake wiedzieli, że kąpać się w tym jeziorze nie można było właśnie ze względu na gryzące druzgotki.
| kogo pięty ukąszą druzgotki?
1 - Maria
2 - Belvina
3 - Obie zostały ugryzione
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maria Multon' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Myśl, by jak najszybciej wydostać się z wody, przyćmiła wszystko inne. Ostre pieczenie w klatce piersiowej nie napawało jej optymizmem, gdy wiedziała dobrze, jak może skończyć się takie zachłyśnięcie brudną wodą. Od brzegu dzieliły ją metry, nie tak wiele, aby nie dała sobie rady, ale nie przypuszczała, że po drodze spotkają ją jeszcze jakieś przeszkody. Pierwszą była nagła utrata gruntu, dopiero co odnalezionego, kolejną dziewczyna, która znalazła się tuż obok niej.
Spojrzała na to niewinne dziewczę, kiedy głos okazał się znajomy, podobnie jak delikatna twarz.
- Mario.- odparła, przy okazji potwierdzając dziewczynie, że dobrze dopasowała imię do osoby. Cóż niespodziewane spotkanie w jeziorze w którym zdecydowanie nie powinno się pływać, było dość niecodzienne, że nie zwróciła uwagi na to, jak wcześniej zwróciła się do niej młoda Multon. Z drugiej strony zwykle nie zwracała na to uwagi, przyzwyczajona do skróconego dystansu w relacjach, ale również do bardziej oficjalnej formy.- Na pewno, a przynajmniej tak sądzę.- spojrzała w dół, chociaż mętna woda ograniczała możliwości zobaczenia czy gdzieś na ciele nie pojawiły się rany niewiadomego pochodzenia. Brak krwi mieszającej się w wodzie uspokajał jednak i odganiał podejrzenia o jakichkolwiek obrażeniach. Słysząc o tym, jak się tutaj pojawiła, sama uniosła wzrok do góry. Spadła? Na pewno, to muśnięcie wiatru na policzkach, gdy spadała. Nie mogło jej się wydawać, a już zdecydowanie po słowach dziewczyny.
- Chyba tak było... to czkawka teleportacyjna...- wyjaśniła zdawkowo, zastanawiając się nad tym, co miało miejsce. Skoro przeniosło ją tuż nad taflę wody, czy mogło gdzieś indziej, gdzieś gdzie będzie niebezpiecznie? Nie pomyślała o tym wcześniej, ale teraz poczuła ukłucie strachu. Zerknęła na dziewczynę, która trwała obok w wodzie.- Od kilku dobrych miesięcy mamy więcej przypadków pacjentów, którzy niestety padają ofiarą czkawki teleportacyjnej, ale nie sądziłam, że spotka to i mnie.- odparła, pozwalając sobie wypowiedzieć tą myśl na głos. Obejrzała się w stronę brzegu i skinęła głową w tamtą stronę, by dać znać Marii, że powinny już być na brzegu.
Zaczęła powoli płynąć, uważając by tym razem, nawet jeżeli poczuje dno pod stopami to i tak nie zaufać temu przesadnie. Zrobiła ledwie parę ruchów, pokonała może kilka centymetrów, gdy usłyszała obok siebie głośny plusk, a chwilę później poczuła, jak drobne dłonie wczepiają się w nią. Cudem było, że nie wystraszyła się, że nie poddała panice, która mogła doprowadzić do tragedii obie.
- Spokojnie, odchyl delikatnie głowę i zaczerpnij powietrze.- poradziła dziewczynie, czując, jak sama szybko traci siły utrzymując na powierzchni siebie i ją. Nie chciała znów znaleźć się pod wodą, rzuciła tęskne spojrzenie w kierunku trawy. Naprawdę chciała już tam się rozłożyć i odpocząć, ale daleko było do celu.- Mario, nie panikuj.- dodała, próbując nie stracić na spokoju w ruchach ramion. Opanowanie niknęło moment później, kiedy poczuła ostre zęby wbijające się w skórę. Syknęła i nerwowo szarpnęła ciałem, by zaraz wbić wzrok w wodę. Nie widziała, co to, ale czuła ruch w toni, gdzieś na tyle nisko, by nie dało się dostrzec sprawcy.
- Nie dobrze.- szepnęła nerwowym tonem.- Do brzegu, szybko! – nakazała dziewczynie, samej nie wiele myśląc, zanim rzuciła się we wskazanym kierunku.- Nie wiem, co to, ale uciekaj z wody! – dodała zaraz, oglądając się krótko na Multon.
Spojrzała na to niewinne dziewczę, kiedy głos okazał się znajomy, podobnie jak delikatna twarz.
- Mario.- odparła, przy okazji potwierdzając dziewczynie, że dobrze dopasowała imię do osoby. Cóż niespodziewane spotkanie w jeziorze w którym zdecydowanie nie powinno się pływać, było dość niecodzienne, że nie zwróciła uwagi na to, jak wcześniej zwróciła się do niej młoda Multon. Z drugiej strony zwykle nie zwracała na to uwagi, przyzwyczajona do skróconego dystansu w relacjach, ale również do bardziej oficjalnej formy.- Na pewno, a przynajmniej tak sądzę.- spojrzała w dół, chociaż mętna woda ograniczała możliwości zobaczenia czy gdzieś na ciele nie pojawiły się rany niewiadomego pochodzenia. Brak krwi mieszającej się w wodzie uspokajał jednak i odganiał podejrzenia o jakichkolwiek obrażeniach. Słysząc o tym, jak się tutaj pojawiła, sama uniosła wzrok do góry. Spadła? Na pewno, to muśnięcie wiatru na policzkach, gdy spadała. Nie mogło jej się wydawać, a już zdecydowanie po słowach dziewczyny.
- Chyba tak było... to czkawka teleportacyjna...- wyjaśniła zdawkowo, zastanawiając się nad tym, co miało miejsce. Skoro przeniosło ją tuż nad taflę wody, czy mogło gdzieś indziej, gdzieś gdzie będzie niebezpiecznie? Nie pomyślała o tym wcześniej, ale teraz poczuła ukłucie strachu. Zerknęła na dziewczynę, która trwała obok w wodzie.- Od kilku dobrych miesięcy mamy więcej przypadków pacjentów, którzy niestety padają ofiarą czkawki teleportacyjnej, ale nie sądziłam, że spotka to i mnie.- odparła, pozwalając sobie wypowiedzieć tą myśl na głos. Obejrzała się w stronę brzegu i skinęła głową w tamtą stronę, by dać znać Marii, że powinny już być na brzegu.
Zaczęła powoli płynąć, uważając by tym razem, nawet jeżeli poczuje dno pod stopami to i tak nie zaufać temu przesadnie. Zrobiła ledwie parę ruchów, pokonała może kilka centymetrów, gdy usłyszała obok siebie głośny plusk, a chwilę później poczuła, jak drobne dłonie wczepiają się w nią. Cudem było, że nie wystraszyła się, że nie poddała panice, która mogła doprowadzić do tragedii obie.
- Spokojnie, odchyl delikatnie głowę i zaczerpnij powietrze.- poradziła dziewczynie, czując, jak sama szybko traci siły utrzymując na powierzchni siebie i ją. Nie chciała znów znaleźć się pod wodą, rzuciła tęskne spojrzenie w kierunku trawy. Naprawdę chciała już tam się rozłożyć i odpocząć, ale daleko było do celu.- Mario, nie panikuj.- dodała, próbując nie stracić na spokoju w ruchach ramion. Opanowanie niknęło moment później, kiedy poczuła ostre zęby wbijające się w skórę. Syknęła i nerwowo szarpnęła ciałem, by zaraz wbić wzrok w wodę. Nie widziała, co to, ale czuła ruch w toni, gdzieś na tyle nisko, by nie dało się dostrzec sprawcy.
- Nie dobrze.- szepnęła nerwowym tonem.- Do brzegu, szybko! – nakazała dziewczynie, samej nie wiele myśląc, zanim rzuciła się we wskazanym kierunku.- Nie wiem, co to, ale uciekaj z wody! – dodała zaraz, oglądając się krótko na Multon.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Im dłużej przyglądała się stanowi Belviny, tym większe poczucie ulgi była w stanie odczuwać. Poczucie obowiązku zawsze działało u niej pierwsze — pchając ją przez to do zachowań, które nie mieściły się w głowie tym, którzy to kierowali się w sytuacjach stresowych zdrowym rozsądkiem. Ale Maria zdążyła pogodzić się już ze swoją naturą; naturą zaskakująco chaotyczną jak na ciszę, jaką wokół siebie wywoływała, naturę, która kazała jej najpierw poświęcić siebie dla innych, a potem mieć na uwadze własne interesy.
Czkawka teleportacyjna brzmiała jak coś naprawdę ciekawego, nie jak jednostka chorobowa. Zresztą, nauki medyczne Marii nie doszły jeszcze do momentu, w którym mogła w jakikolwiek sposób — nawet sugestią — wspomóc kogokolwiek w diagnozowaniu jakiegoś przypadku. Głównie uczyła się o eliksirach i dekoktach, o roślinach, którymi można było wspomagać konkretne dolegliwości, czy też w wykonywaniu bardziej manualnych czynności w codziennej pracy z pacjentem. Ostatnimi czasy udało jej się nawet zszyć płytką ranę w rozciętym łuku brwiowym, chyba w ramach nagrody. Ale czkawka teleportacyjna? Pierwsze słyszała.
— Czy czkawka teleportacyjna jest zaraźliwa? — zadała pytanie od razu, gdy jedną nogę wysunęła do tyłu, aby w przypadku otrzymania odpowiedzi twierdzącej (takiej bowiem się spodziewała, skoro ostatnio Belvina doświadczała wzrostu pacjentów z tą dolegliwością) cofnąć się w tył i trzymać odpowiedni dystans. Nie mogła przecież załapać choroby zakaźnej, jeżeli miała dalej pomagać w Szpitalu Asfodela, to byłoby nieodpowiedzialne. — I jak się objawia? Chciała się pann— chciałaś się teleportować gdzieś indziej i wylądowałaś tutaj? Jest na to lekarstwo? — podobne słowotoki, czy też pytaniotoki zdarzały się Marii wyłącznie w przypadku, gdy naprawdę interesowała się tematem. Mogła więc tak rozmawiać o quidditchu (przede wszystkim), o magicznych stworzeniach, krawiectwie i czasami gotowaniu, ale dla Belviny podobna ciekawość w kwestiach medycznych przejawiana przez Marię mogła być nowością. Czy spodziewaną, skoro jej kuzynka była bądź co bądź uzdrowicielem? Możliwe, choć nigdy nie było pewności.
Zgodziła się na spacer do brzegu i chyba to było jej największym błędem.
Pod wodą głosy z powierzchni docierały stłumione, powracały do pełnej, niemal obezwładniającej głośności dopiero w chwili, gdy udało jej się odbijać do brzegu i haustem zaczerpnąć świeżego powietrza. Czuła palącą sensację w klatce piersiowej, wciąż narastającą panikę. Pragnęła wszak tylko wydostać się spod wody, ale nie wiedziała jak. Przez pierwsze kilkanaście sekund wydawało się zresztą, że zupełnie Belviny nie słucha. Dopiero po czasie, gdy — celowo lub wyłącznie zrządzeniem losu, Maria nie była w stanie ocenić, co przyczyniło się do tego stanu bardziej — faktycznie udało jej się odchylić głowę w tył, próbowała nabrać powietrza.
Nie zdało się to na wiele, bo równie prędko zachciało jej się kaszleć, wypuścić z siebie całą wodę, którą zdążyła połknąć. W tym momencie, gdy już niemal pół minuty udało jej się spędzić z głową ponad powierzchnią wody, wiedziała, że wszystkie ruchy Belviny miały uratować je obie. I zamiast utrudniać jej to zadanie kaszlem, powinna dać pociągnąć się do brzegu, skupić przede wszystkim na utrzymaniu się na wodzie.
Co — o dziwo, pomimo usilnego powstrzymywania przez dziewczę kaszlu — dzięki uwagom brunetki się udało.
Mogłyby świętować zwycięstwo — bo i okazja ku temu była, dwójka ocalonych przed utonięciem żyć nie była niczym, co należało ignorować — gdyby nie fakt, że kolejne zagrożenie przypłynęło do nich również dzięki wodzie.
— Ał! — pisnęła blondynka, zaraz zanosząc się mocnym kaszlem. Puściła Belvinę, nie chcąc ciągnąć jej na dno za sobą i powróciła do wcześniejszej, pionowej pozycji, myśląc, że to już koniec, że zostanie zjedzona przez cokolwiek, co mieszkało na dnie tego przeklętego jeziora. Wbrew tendencjom do dramatyzacji okazało się, że w miejscu, w którym się zatrzymały, woda sięgała im w okolice pasa; Maria mogła więc ruszyć pędem do brzegu, czego nie omieszkała się zrobić.
Dopiero gdy pod nogami poczuła trawę, upadła na bok, gdzieś obok swego koca. Instynktownie ułożyła się na boku, nim zaczęła kaszleć, a wraz z każdym kolejnym szarpnięciem, wypluwała z siebie kolejne partie brudnej wody z jeziora. Miała zaciśnięte oczy, spod których pociekło kilka łez bólu oraz lekko sine usta. Poza tym, drobne rany kłute na kostkach, bliźniaczo podobne do tych, które zdobiły teraz kostki Belviny.
Były na tyle charakterystyczne, że Maria mogłaby sama zweryfikować stworzenia, które je tak urządziły. Oczywiście dopiero wtedy, gdy dojdzie do siebie.
Czkawka teleportacyjna brzmiała jak coś naprawdę ciekawego, nie jak jednostka chorobowa. Zresztą, nauki medyczne Marii nie doszły jeszcze do momentu, w którym mogła w jakikolwiek sposób — nawet sugestią — wspomóc kogokolwiek w diagnozowaniu jakiegoś przypadku. Głównie uczyła się o eliksirach i dekoktach, o roślinach, którymi można było wspomagać konkretne dolegliwości, czy też w wykonywaniu bardziej manualnych czynności w codziennej pracy z pacjentem. Ostatnimi czasy udało jej się nawet zszyć płytką ranę w rozciętym łuku brwiowym, chyba w ramach nagrody. Ale czkawka teleportacyjna? Pierwsze słyszała.
— Czy czkawka teleportacyjna jest zaraźliwa? — zadała pytanie od razu, gdy jedną nogę wysunęła do tyłu, aby w przypadku otrzymania odpowiedzi twierdzącej (takiej bowiem się spodziewała, skoro ostatnio Belvina doświadczała wzrostu pacjentów z tą dolegliwością) cofnąć się w tył i trzymać odpowiedni dystans. Nie mogła przecież załapać choroby zakaźnej, jeżeli miała dalej pomagać w Szpitalu Asfodela, to byłoby nieodpowiedzialne. — I jak się objawia? Chciała się pann— chciałaś się teleportować gdzieś indziej i wylądowałaś tutaj? Jest na to lekarstwo? — podobne słowotoki, czy też pytaniotoki zdarzały się Marii wyłącznie w przypadku, gdy naprawdę interesowała się tematem. Mogła więc tak rozmawiać o quidditchu (przede wszystkim), o magicznych stworzeniach, krawiectwie i czasami gotowaniu, ale dla Belviny podobna ciekawość w kwestiach medycznych przejawiana przez Marię mogła być nowością. Czy spodziewaną, skoro jej kuzynka była bądź co bądź uzdrowicielem? Możliwe, choć nigdy nie było pewności.
Zgodziła się na spacer do brzegu i chyba to było jej największym błędem.
Pod wodą głosy z powierzchni docierały stłumione, powracały do pełnej, niemal obezwładniającej głośności dopiero w chwili, gdy udało jej się odbijać do brzegu i haustem zaczerpnąć świeżego powietrza. Czuła palącą sensację w klatce piersiowej, wciąż narastającą panikę. Pragnęła wszak tylko wydostać się spod wody, ale nie wiedziała jak. Przez pierwsze kilkanaście sekund wydawało się zresztą, że zupełnie Belviny nie słucha. Dopiero po czasie, gdy — celowo lub wyłącznie zrządzeniem losu, Maria nie była w stanie ocenić, co przyczyniło się do tego stanu bardziej — faktycznie udało jej się odchylić głowę w tył, próbowała nabrać powietrza.
Nie zdało się to na wiele, bo równie prędko zachciało jej się kaszleć, wypuścić z siebie całą wodę, którą zdążyła połknąć. W tym momencie, gdy już niemal pół minuty udało jej się spędzić z głową ponad powierzchnią wody, wiedziała, że wszystkie ruchy Belviny miały uratować je obie. I zamiast utrudniać jej to zadanie kaszlem, powinna dać pociągnąć się do brzegu, skupić przede wszystkim na utrzymaniu się na wodzie.
Co — o dziwo, pomimo usilnego powstrzymywania przez dziewczę kaszlu — dzięki uwagom brunetki się udało.
Mogłyby świętować zwycięstwo — bo i okazja ku temu była, dwójka ocalonych przed utonięciem żyć nie była niczym, co należało ignorować — gdyby nie fakt, że kolejne zagrożenie przypłynęło do nich również dzięki wodzie.
— Ał! — pisnęła blondynka, zaraz zanosząc się mocnym kaszlem. Puściła Belvinę, nie chcąc ciągnąć jej na dno za sobą i powróciła do wcześniejszej, pionowej pozycji, myśląc, że to już koniec, że zostanie zjedzona przez cokolwiek, co mieszkało na dnie tego przeklętego jeziora. Wbrew tendencjom do dramatyzacji okazało się, że w miejscu, w którym się zatrzymały, woda sięgała im w okolice pasa; Maria mogła więc ruszyć pędem do brzegu, czego nie omieszkała się zrobić.
Dopiero gdy pod nogami poczuła trawę, upadła na bok, gdzieś obok swego koca. Instynktownie ułożyła się na boku, nim zaczęła kaszleć, a wraz z każdym kolejnym szarpnięciem, wypluwała z siebie kolejne partie brudnej wody z jeziora. Miała zaciśnięte oczy, spod których pociekło kilka łez bólu oraz lekko sine usta. Poza tym, drobne rany kłute na kostkach, bliźniaczo podobne do tych, które zdobiły teraz kostki Belviny.
Były na tyle charakterystyczne, że Maria mogłaby sama zweryfikować stworzenia, które je tak urządziły. Oczywiście dopiero wtedy, gdy dojdzie do siebie.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Swanbourne Lake
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Sussex