Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Hertfordshire
Stacja kolejowa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stacja kolejowa
Stacja kolejowa w Harpenden na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym od pozostałych. Mieści się w niej poczekalnia, kasy biletowe oraz zatęchły bar, w którym można kupić marnej jakości lunch. Stacja posiada dwa oficjalne tory kolejowe oraz jeden dodatkowy, magiczny, który wymaga stuknięcia różdżką w ścianę na lewo od czarno-białego plakatu blondwłosej aktorki i wypowiedzenia hasła "Zielony kamień". W ten sposób otwiera się przejście na tor trzeci, na którym można wsiąść do dowolnego pociągu, bez biletu i bagażu, mając na uwadze, że nigdy nie jest się całkowicie pewnym, w jakim miejscu się wysiądzie.
Rzut kością k6 na wejście do pociągu byle jakiego
1. podróż
2. podróż
3. podróż
4. podróż
5. podróż
6. podróż
Rzut kością k6 na wejście do pociągu byle jakiego
1. podróż
2. podróż
3. podróż
4. podróż
5. podróż
6. podróż
Lokacja zawiera kości.
Skinął głową. Nie od razu, zmusiła go do tego przeciągająca się cisza, wydawało mu się, że czarodziej wcale nie zadawał pytań, a przypominał fragmenty jego życia, ułamki rzeczywistości, z których doskonale zdawał sobie sprawę. Kim - czym? - był? Nie wiedział, ale zgodnie z jego przewidywaniami Marcel dotarł tutaj po śladach ognistych piór. Od samego początku były dziwne, a co dziwniejsze: wydawały się być niedostrzegalne dla innych. Nie każdy mógł dostrzec tę magię, mówił, to wyjaśniało wierzchnie wątpliwości, pozostawiając pod spodem szeroki i głęboki ocean pytań. Opis bezinteresownego i bohaterskiego człowieka brzmiał dumnie, Marcel przeniósł na Dumbledore'a jasne tęczówki, nie mając pewności, czy naprawdę mógł mówić o nim. Usłyszeć tak śmiałe, tak ciepłe słowa od kogoś takiego jak Albus Dumbledore, nawet jeśli był tylko jego widmem, urojonym snem, półrzeczywistą marą - było prawdziwym zaszczytem. Nie odpowiedział jednak i tym razem, nie mając w sobie ani na tyle pewności siebie, ani na tyle pychy, by potrafić wskazać na siebie. Chciałby. Chciałby takim być, nawet jeśli wiedział, że nie był pozbawiony wad.
Spojrzał na niebo, gdy wydało mu się, że dostrzegł na nim błysk ognistych piór feniksa, mocniej zacisnął palce na tym, które trzymał między nimi. Nim jednak przyjrzał się niebu, ptaka już na nim nie było. Rozpłynął się w powietrzu czy nigdy się tam nie zjawił, tego już się zapewne nie dowie. A jednak, nawet jego wyimaginowana obecność dodawała otuchy.
Przyglądał mu się z uwagą. Kiedy mówił o znakach, o pomocy, o tym, że jego domysły były słuszne, że to stojący przed nim czarodziej za to wszystko odpowiadał. Z pomocą żywych: czy skrzata, który przyniósł herbatę? To szaleństwo, w jaki sposób to mogło działać? Dumbledore nie był przecież duchem. Bardzo stara, pradawna magia, mówił. Albus Dumbledoe był wybitnym czarodziejem. W milczeniu, z pokorą, wysłuchał krótkiego pouczenia, nie zboczył z trasy, nie stracił celu. Nie, przez cały czas o niej myślał: o dziewczynie ze złotym warkoczem i o tym, jak ją ocalić. Ale myślał też o reszcie podobizn , o fotografiach dziewcząt na dokumentach, które trzymał tamten człowiek. Czy... Wziął głębszy oddech. Musiał je zabrać. Jeśli stracą pamięć, mogło być mu wszystko jedno. To szaleństwo zaufać majakom, snom, przecież to wszystko mogło być tylko snem, ale kojąca pieśń feniksa dobiegająca z oddali, ale trzymane w dłoni pióro i smak herbaty , który wciąż pamiętał, to wszystko razem pozwalało uwierzyć. Nie tylko w siebie, ale przede wszystkim - w znaki. Tak czuł - że musiał zdążyć przed stacją, o której mówił tamten człowiek. Ale musiał też w jakiś sposób zdobyć jej dokumenty. Na jak długo był w stanie zatrzymać czas? Ziemia podskoczyła, jak na szynach, zamiast się zdziwić przedziwnym uczuciem, odruchowo sięgnął dłonią w bok, szukając podparcia typowego dla pociągów, ściany, prętu, po chwilii dopiero przypominając sobie, że trwał w innym czasie i w innej przestrzeni.
Uniósł ku niemu spojrzenie, gdy wspomniał o Fawkesie. Feniks? Feniks, mógł przyjść mu z pomocą? To wszystko brzmiało tak obco, tak nierealnie. A jednocześnie - nie przypominało wcale snu.
- Będę pamiętać - obiecał. Znajdzie ten budynek, zostało jeszcze parę długich dni. Nie uderzą wcześniej, niż w terminie wskazanym mu wtedy w pociągu. To wtedy - miało być tam pusto. Musiał zdążyć przed nimi. Musiał skontaktować się z Zakonem. Porozmawiać z kimś, kto zrozumie z tego więcej. Przekazać wszystkie informacje. Zacisnął dłoń na dropsie, kiwając głową z wdzięcznoscią. - Uszatek - powtórzył imię skrzata, to on zostawiał tamte ślady, prawda? To on przyniósł herbatę? To on odbierze im pamięć i wreszcie to on mógł mu pomóc. - Mogę się z nim skontaktować? - Gdyby tylko mógł przy tym zabrać dokumenty - nie tylko mógłby je oddać zlotowłosej dziewczynie, wiedziałby dokładnie, ile dziewczyn było przetrzymywanych przez nich wbrew ich woli.
Przeniósł spojrzenie na pióro, kiedy profesor opisał jego znaczenie. Czym było? Nie artefaktem, a kluczem: choć dziś nie mógł zrozumieć, jakie otwierało drzwi. Winien go oddać komuś, kto lepiej od niego zrobi z niego użytek. Billy? Maeve? Nie mógł trzymać go w Londynie. Enigmatyczne słowa zdradzały niewiele, Marcel nie wiedział, kim byli Luno i Garrett, słyszał ich imiona z opowiadań, dawnych, nie rozumiał też dalszych słów czarodzieja - gdzie to wszystko się zaczęło? Ale sens tych słów miał ułożyć się z czasem, teraz - teraz na pierwszym planie powinna znaleźć się tamta dziewczyna i jej złoty warkocz. Czuł, że nie miał czasu. Że otaczająca go sceneria traciła rzeczywiste kształty. Krawędzie stawały się niejednolite, nierzeczywiste, pokrzywione. Nierealne. Wracał do świata żywych. Wracal odzyskać swoje życie i zawalczyć o cudze. Nie zwrócił uwagi na glos z oddali, ciepło namiotu nie było kuszące. Nie przywykł do wygód, ich miękkość, swoboda i przytulność kusiły go mocniej niż innych, bo ich nie znał. Ale znał swoje miejsce. Ale ktoś w tym pociągu wciąż go potrzebował. Ale pamiętał przecież jej spojrzenie. Na krótko zamknął oczy, słyszał huk pociągu. Gdzie go to wyrzuci, pod kola, czy na dach wagonu? - Jestem gotów - oznajmił, pochwytując jego spojrzenie. Nabrał sił. Nabrał ciepła, które spokojnie epatowało od złotego pióra. Nabrał wreszcie przekonania - że to wszystko, że ta walka, wciąż miała sens. - Dziękuję - dodał po chwili, wciąż patrząc w jego tęczówki. - Za wszystko - Za ratunek, za dobre słowo, za zrozumienie w mądrych oczach, za dar, który nie był darem dla niego, a darem dla Zakonu Feniksa. Wsunał dłoń do kieszeni, szukając zarówno kopii mapy, jak i dokumentów Sheili, wsunął tam również pióro i dropsa, dokładnie zamykając kieszeń kurty. - Nie wyjdę bez niej - obiecał, bo wierzył, że pieśń feniksa nie ocaliła go po to, by mógł przeżyć. Ocaliła go, by mógł odnaleźć tamtą dziewczynę. Ocaliła ją. A on - nie mógł zawieźć.
Tym razem musiało się udać.
Serce zabiło w piersi silniejszym, mocniejszym rytmem. Wszytko inne - przestało mieć znaczenie. Osoby na linie, gwiazdy na sklepieniu namiotu , spokój i ciepło charakterystyczne dla Areny. Jej zapach. Nie, to pora wracać do domu.
Spojrzał na niebo, gdy wydało mu się, że dostrzegł na nim błysk ognistych piór feniksa, mocniej zacisnął palce na tym, które trzymał między nimi. Nim jednak przyjrzał się niebu, ptaka już na nim nie było. Rozpłynął się w powietrzu czy nigdy się tam nie zjawił, tego już się zapewne nie dowie. A jednak, nawet jego wyimaginowana obecność dodawała otuchy.
Przyglądał mu się z uwagą. Kiedy mówił o znakach, o pomocy, o tym, że jego domysły były słuszne, że to stojący przed nim czarodziej za to wszystko odpowiadał. Z pomocą żywych: czy skrzata, który przyniósł herbatę? To szaleństwo, w jaki sposób to mogło działać? Dumbledore nie był przecież duchem. Bardzo stara, pradawna magia, mówił. Albus Dumbledoe był wybitnym czarodziejem. W milczeniu, z pokorą, wysłuchał krótkiego pouczenia, nie zboczył z trasy, nie stracił celu. Nie, przez cały czas o niej myślał: o dziewczynie ze złotym warkoczem i o tym, jak ją ocalić. Ale myślał też o reszcie podobizn , o fotografiach dziewcząt na dokumentach, które trzymał tamten człowiek. Czy... Wziął głębszy oddech. Musiał je zabrać. Jeśli stracą pamięć, mogło być mu wszystko jedno. To szaleństwo zaufać majakom, snom, przecież to wszystko mogło być tylko snem, ale kojąca pieśń feniksa dobiegająca z oddali, ale trzymane w dłoni pióro i smak herbaty , który wciąż pamiętał, to wszystko razem pozwalało uwierzyć. Nie tylko w siebie, ale przede wszystkim - w znaki. Tak czuł - że musiał zdążyć przed stacją, o której mówił tamten człowiek. Ale musiał też w jakiś sposób zdobyć jej dokumenty. Na jak długo był w stanie zatrzymać czas? Ziemia podskoczyła, jak na szynach, zamiast się zdziwić przedziwnym uczuciem, odruchowo sięgnął dłonią w bok, szukając podparcia typowego dla pociągów, ściany, prętu, po chwilii dopiero przypominając sobie, że trwał w innym czasie i w innej przestrzeni.
Uniósł ku niemu spojrzenie, gdy wspomniał o Fawkesie. Feniks? Feniks, mógł przyjść mu z pomocą? To wszystko brzmiało tak obco, tak nierealnie. A jednocześnie - nie przypominało wcale snu.
- Będę pamiętać - obiecał. Znajdzie ten budynek, zostało jeszcze parę długich dni. Nie uderzą wcześniej, niż w terminie wskazanym mu wtedy w pociągu. To wtedy - miało być tam pusto. Musiał zdążyć przed nimi. Musiał skontaktować się z Zakonem. Porozmawiać z kimś, kto zrozumie z tego więcej. Przekazać wszystkie informacje. Zacisnął dłoń na dropsie, kiwając głową z wdzięcznoscią. - Uszatek - powtórzył imię skrzata, to on zostawiał tamte ślady, prawda? To on przyniósł herbatę? To on odbierze im pamięć i wreszcie to on mógł mu pomóc. - Mogę się z nim skontaktować? - Gdyby tylko mógł przy tym zabrać dokumenty - nie tylko mógłby je oddać zlotowłosej dziewczynie, wiedziałby dokładnie, ile dziewczyn było przetrzymywanych przez nich wbrew ich woli.
Przeniósł spojrzenie na pióro, kiedy profesor opisał jego znaczenie. Czym było? Nie artefaktem, a kluczem: choć dziś nie mógł zrozumieć, jakie otwierało drzwi. Winien go oddać komuś, kto lepiej od niego zrobi z niego użytek. Billy? Maeve? Nie mógł trzymać go w Londynie. Enigmatyczne słowa zdradzały niewiele, Marcel nie wiedział, kim byli Luno i Garrett, słyszał ich imiona z opowiadań, dawnych, nie rozumiał też dalszych słów czarodzieja - gdzie to wszystko się zaczęło? Ale sens tych słów miał ułożyć się z czasem, teraz - teraz na pierwszym planie powinna znaleźć się tamta dziewczyna i jej złoty warkocz. Czuł, że nie miał czasu. Że otaczająca go sceneria traciła rzeczywiste kształty. Krawędzie stawały się niejednolite, nierzeczywiste, pokrzywione. Nierealne. Wracał do świata żywych. Wracal odzyskać swoje życie i zawalczyć o cudze. Nie zwrócił uwagi na glos z oddali, ciepło namiotu nie było kuszące. Nie przywykł do wygód, ich miękkość, swoboda i przytulność kusiły go mocniej niż innych, bo ich nie znał. Ale znał swoje miejsce. Ale ktoś w tym pociągu wciąż go potrzebował. Ale pamiętał przecież jej spojrzenie. Na krótko zamknął oczy, słyszał huk pociągu. Gdzie go to wyrzuci, pod kola, czy na dach wagonu? - Jestem gotów - oznajmił, pochwytując jego spojrzenie. Nabrał sił. Nabrał ciepła, które spokojnie epatowało od złotego pióra. Nabrał wreszcie przekonania - że to wszystko, że ta walka, wciąż miała sens. - Dziękuję - dodał po chwili, wciąż patrząc w jego tęczówki. - Za wszystko - Za ratunek, za dobre słowo, za zrozumienie w mądrych oczach, za dar, który nie był darem dla niego, a darem dla Zakonu Feniksa. Wsunał dłoń do kieszeni, szukając zarówno kopii mapy, jak i dokumentów Sheili, wsunął tam również pióro i dropsa, dokładnie zamykając kieszeń kurty. - Nie wyjdę bez niej - obiecał, bo wierzył, że pieśń feniksa nie ocaliła go po to, by mógł przeżyć. Ocaliła go, by mógł odnaleźć tamtą dziewczynę. Ocaliła ją. A on - nie mógł zawieźć.
Tym razem musiało się udać.
Serce zabiło w piersi silniejszym, mocniejszym rytmem. Wszytko inne - przestało mieć znaczenie. Osoby na linie, gwiazdy na sklepieniu namiotu , spokój i ciepło charakterystyczne dla Areny. Jej zapach. Nie, to pora wracać do domu.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Twój czas się kończył, zdawałeś sobie z tego sprawę – Dumbledore uprzedził cię, że byliście bezpieczni jedynie przez moment, i im dłużej rozmawialiście – o rzeczach dziwnych, nierealnych i prawdziwych jednocześnie – tym wyraźniej dostrzegałeś, że utkana ze wspomnień i wyobrażeń rzeczywistość zaczynała się rozwarstwiać. Ta druga, chwilowo porzucona, przebijała się na powierzchnię, w twoich uszach nawarstwiał się stukot pociągu – i huk wiatru, w twarz coraz mocniej uderzały podmuchy zmieszanego z mokrym śniegiem wiatru. Stojący obok ciebie czarodziej zdawał się jednak na to wszystko niewrażliwy, przyglądając ci się uważnie, jakby starał się rozczytać gonitwę przebiegających przez twój umysł myśli. Czy mógł to zrobić – nie byłeś pewien, a on sam w żaden sposób się do nich nie odniósł, cierpliwie czekając na twoją odpowiedź. – Doskonale – powiedział, kiwając głową. Słysząc pytanie o Uszatka, uśmiechnął się. – Oczywiście – przytaknął, jakby naprawdę to, o co pytałeś, takie było. Oczywiste. – Już raz go dzisiaj wezwałeś, czyż nie? – zapytał, unosząc wyżej jedną brew. Nie powiedział nic więcej, luki musiałeś wypełnić sam.
Pióro wydawało się falować delikatnie, gdy przeniosłeś na nie spojrzenie, tworzący chorągiewkę puch wychwytywał ciepłe światło, mieniąc się feerią barw: czerwienią, pomarańczą, złotem; ptak, który je porzucił, musiał być piękny. Ściśnięte w palcach, wciąż promieniowało ciepłem, otuchą; a kiedy usłyszałeś, czym było – również nadzieją.
Albus Dumbledore raz jeszcze kiwnął głową, kiedy potwierdziłeś swoją gotowość, nie odwrócił jednak spojrzenia – jasne tęczówki studiowały przez chwilę twoją twarz; choć miały chłodną, szarobłękitną barwę, to gdy z twoich ust padły słowa podziękowania, zamigotało w nich coś cieplejszego. – To ja dziękuję, Marcelu – powiedział czarodziej. Jego głos tym razem sprawiał wrażenie zmęczonego, a on sam – bardzo starego, przygniecionego ciężarem przeżytych lat i doświadczeń, a także ciążących na barkach trosk. Czy tych przeszłych, czy obecnych – trudno było stwierdzić, tak samo, jak niemożliwym było odgadnięcie, jakim właściwie bytem była stojąca przed tobą postać. Czy duchem, czy zachowanym dokładnie wspomnieniem – czy jeszcze czymś innym. – Spiesz się – powiedział jeszcze, gdy podłoga zadrżała jeszcze mocniej. Gdy wsunąłeś do kieszeni dłoń, opuszkami palców natrafiłeś na krawędź złożonej mapy – oraz mniejszy, sztywniejszy kartonik, na którym nadrukowano fotografię Sheili. Pióro i cytrynowy cukierek znalazły się obok, zaraz na wyciągnięcie ręki – jeśli tylko okazałyby się potrzebne. – I – powodzenia – dodał Dumbledore – były to jednak ostatnie słowa, które usłyszałeś, nim przestrzeń wokół ciebie rozwarstwiła się na dobre, wyszywane gwiazdami ściany namiotu zapadły się, a napierająca z zewnątrz czerń zalała twoje pole widzenia; podłoga runęła w dół, straciłeś grunt pod stopami – i przez przerażająco długą sekundę byłeś pewien, że spadałeś z bardzo dużej wysokości, obracając się w lodowatej pustce.
Do przytomności przywróciło cię szarpnięcie. Gwałtowne i bolesne, sprawiające, że przez moment miałeś wrażenie, jakby twój prawy bark wyskoczył ze stawu. Wzdłuż ramienia rozlał się gorąc, wraz z towarzyszącym mu uczuciem mrowienia – ale jeśli rozejrzałeś się wokół, stało się jasne, że póki co był to twój najmniejszy problem. Wokół ciebie wciąż szalała nawałnica – powietrze raz po raz przecinały burzowe grzmoty, a silny wiatr rozwiewał twoje włosy, mokrymi kosmykami lepiące się do skóry twarzy i szyi; twoje nogi, zawieszone kilkadziesiąt centymetrów nad przesuwającymi się szybko torami, zwisały bezwładnie, pozbawione jakiegokolwiek podparcia. Ty też zwisałeś – z jedną ręką luźno wzdłuż tułowia, a drugą wyciągniętą w górę, póki co – utrzymującą cały twój ciężar ciała, przyklejonego do zimnej bocznej ściany pociągu. Nie na palcach – te miałeś rozprostowane, dłoń nie zaciskała się na żadnym uchwycie – i przez chwilę mogło ci się wydawać, że wisiałeś w powietrzu; spojrzenie w górę pozwoliło ci jednak ustalić, że tak naprawdę życie uratował ci przypadek (a może wcale nie?), bo w momencie spadania rękaw twojej kurtki zahaczył o ostry fragment metalowej barierki. Przedziurawiony, okazał się na tyle wytrzymały, że nie pozwolił ci na wpadnięcie wprost pod koła – ale każde nowe szarpnięcie poszerzało stworzoną w ten sposób dziurę, która znajdowała się o krok od całkowitego rozdarcia. Twoja lewa skroń pulsowała bólem, a od łuku brwiowego po krawędź żuchwy po twojej twarzy spływało coś gęstego i ciepłego; w którymś momencie musiałeś uderzyć się w głowę.
Miałeś ułamki sekund na reakcję – i niewielkie szanse powodzenia, jednak echo rozlewającego się po wnętrznościach ciepła i pokrzepiającego głosu jeszcze cię nie opuściło – w jakiś sposób dodając ci pewności, że miało ci się udać.
Pióro wydawało się falować delikatnie, gdy przeniosłeś na nie spojrzenie, tworzący chorągiewkę puch wychwytywał ciepłe światło, mieniąc się feerią barw: czerwienią, pomarańczą, złotem; ptak, który je porzucił, musiał być piękny. Ściśnięte w palcach, wciąż promieniowało ciepłem, otuchą; a kiedy usłyszałeś, czym było – również nadzieją.
Albus Dumbledore raz jeszcze kiwnął głową, kiedy potwierdziłeś swoją gotowość, nie odwrócił jednak spojrzenia – jasne tęczówki studiowały przez chwilę twoją twarz; choć miały chłodną, szarobłękitną barwę, to gdy z twoich ust padły słowa podziękowania, zamigotało w nich coś cieplejszego. – To ja dziękuję, Marcelu – powiedział czarodziej. Jego głos tym razem sprawiał wrażenie zmęczonego, a on sam – bardzo starego, przygniecionego ciężarem przeżytych lat i doświadczeń, a także ciążących na barkach trosk. Czy tych przeszłych, czy obecnych – trudno było stwierdzić, tak samo, jak niemożliwym było odgadnięcie, jakim właściwie bytem była stojąca przed tobą postać. Czy duchem, czy zachowanym dokładnie wspomnieniem – czy jeszcze czymś innym. – Spiesz się – powiedział jeszcze, gdy podłoga zadrżała jeszcze mocniej. Gdy wsunąłeś do kieszeni dłoń, opuszkami palców natrafiłeś na krawędź złożonej mapy – oraz mniejszy, sztywniejszy kartonik, na którym nadrukowano fotografię Sheili. Pióro i cytrynowy cukierek znalazły się obok, zaraz na wyciągnięcie ręki – jeśli tylko okazałyby się potrzebne. – I – powodzenia – dodał Dumbledore – były to jednak ostatnie słowa, które usłyszałeś, nim przestrzeń wokół ciebie rozwarstwiła się na dobre, wyszywane gwiazdami ściany namiotu zapadły się, a napierająca z zewnątrz czerń zalała twoje pole widzenia; podłoga runęła w dół, straciłeś grunt pod stopami – i przez przerażająco długą sekundę byłeś pewien, że spadałeś z bardzo dużej wysokości, obracając się w lodowatej pustce.
Do przytomności przywróciło cię szarpnięcie. Gwałtowne i bolesne, sprawiające, że przez moment miałeś wrażenie, jakby twój prawy bark wyskoczył ze stawu. Wzdłuż ramienia rozlał się gorąc, wraz z towarzyszącym mu uczuciem mrowienia – ale jeśli rozejrzałeś się wokół, stało się jasne, że póki co był to twój najmniejszy problem. Wokół ciebie wciąż szalała nawałnica – powietrze raz po raz przecinały burzowe grzmoty, a silny wiatr rozwiewał twoje włosy, mokrymi kosmykami lepiące się do skóry twarzy i szyi; twoje nogi, zawieszone kilkadziesiąt centymetrów nad przesuwającymi się szybko torami, zwisały bezwładnie, pozbawione jakiegokolwiek podparcia. Ty też zwisałeś – z jedną ręką luźno wzdłuż tułowia, a drugą wyciągniętą w górę, póki co – utrzymującą cały twój ciężar ciała, przyklejonego do zimnej bocznej ściany pociągu. Nie na palcach – te miałeś rozprostowane, dłoń nie zaciskała się na żadnym uchwycie – i przez chwilę mogło ci się wydawać, że wisiałeś w powietrzu; spojrzenie w górę pozwoliło ci jednak ustalić, że tak naprawdę życie uratował ci przypadek (a może wcale nie?), bo w momencie spadania rękaw twojej kurtki zahaczył o ostry fragment metalowej barierki. Przedziurawiony, okazał się na tyle wytrzymały, że nie pozwolił ci na wpadnięcie wprost pod koła – ale każde nowe szarpnięcie poszerzało stworzoną w ten sposób dziurę, która znajdowała się o krok od całkowitego rozdarcia. Twoja lewa skroń pulsowała bólem, a od łuku brwiowego po krawędź żuchwy po twojej twarzy spływało coś gęstego i ciepłego; w którymś momencie musiałeś uderzyć się w głowę.
Miałeś ułamki sekund na reakcję – i niewielkie szanse powodzenia, jednak echo rozlewającego się po wnętrznościach ciepła i pokrzepiającego głosu jeszcze cię nie opuściło – w jakiś sposób dodając ci pewności, że miało ci się udać.
Liny, arena, barwne płachty, wszystko zaczynało się rozmywać. Przeniósł spojrzenie z sylwetki czarodzieja, równie realnej co nierealnej, na ćwiczących akrobatów o wciąż nieznanych twarzach, by skoncentrować się na nich z większą uwagą, ale to on miał nadać im tożsamość. Nie dostrzeże ich, skoro tego nie zrobił, prawda? Kim byli, czym byli, gdzie był on? Na żadne z tych pytań nie znał odpowiedzi i miał jej już nie poznać. Pociąg stawał się coraz głośniejszy, bardziej namacalny, powietrze stawało się bardziej mroźne, a wiatr coraz silniej smagał jego policzki, jakby dwie rożne rzeczywistości zaczęły przenikać się w jedną, jakby ten dziwaczny sen miał zostać wreszcie przegnany przez nocne wichry pędzącego pociągu. Z jakim efektem? Nie pamiętał, co wydarzyło się jako ostatnie. Umierał. Miał umrzeć.
- Zamówiłem herbatę - odpowiedział na przypomnienie Dumbledore'a, czy za drugim razem też przyjdzie? Zrobił to tamten facet, ale przecież mógł sam. Czy te ślady prowadzące do wagonu obok, czy je też zostawił Uszatek? Pióro, które trzymał w dłoniach, było piękne. Żałował, że nie będzie mógł go zatrzymać - chciałby móc mieć je przy sobie. Ale w świetle wszystkiego, co usłyszał, czuł, że powinien przekazać je dalej. Komuś, kto mu uwierzy, komuś, kto go nie obśmieje, komuś, kto potraktuje go poważnie. Pióro miało w sobie moc: niemal namacalną, dało się to poczuć. Z zaskoczeniem podniósł wzrok na starca, kiedy mu podziękował, nagle wydal się przedziwnie inny, stary: osłabiony? Postąpił w jego stronę pół kroku, chcąc wyciągnąć ramię, by móc dać mu oparcie, lecz powstrzymały go jego dalsze słowa. Spiesz się, mówił. Zostało mało czasu. Czuł to całym sobą, ale słowa niosły ostateczność.
- Dziękuję - odpowiedział, za co właściwie dziękował? Za powodzenie, ale to przecież nie o to chodziło: a o całą tę rozmowę, o ratunek, który gdzieś podskórnie czuł i rozumiał, a w który musiał uwierzyć. Za to, że się pojawił. Za to, co mu dał, nawet jeśli nie do końca rozumiał jeszcze, czym to było.
Spadał, otchłań go przyciągała, gdzie, skąd, dokąd, nie rozumiał wciąż, lecz wtedy coś go szarpnęło, niewidzialna dłoń, której nie dostrzegał, której wciąż - nie rozumiał. Zewsząd dotknął go przeraźliwy ziąb, porażający chłód uderzający w odsłonięte fragmenty jego skóry, syknął, gdy coś szarpnęło jego ręką, ostro, niemal wyrywając mu kość z barku. Ten gorąc, który nagle poczuł: to absurdalne, ale coś wydało mu się w nim znajomego. Ciepłego i bliskiego. Bezpiecznego. Zmrużył oczy, uciekając od blasku uderzającego pioruna i wichru, od ciskanego w oczy deszczu, podtopiony śnieg zacinał coraz mocniej, a pędzący pociąg wszystko tylko pogarszał; znów znalazł się wśród żywych, wisiał, na skraju wagonu: nie umarł. Bo to nie był jeszcze jego czas. Serce łomotało w piersi jak szalone, ułamki sekundy nie wystarczyły na jakąkolwiek refleksję, zawieszona w powietrzu dłoń niosła grozę, zrozumienie nadeszło, gdy spostrzegł fragment kurtki wiszący na barierce. Mogła zedrzeć się lada chwila, nie było czasu: nie myślał wcale, poderwał obie ręce w kierunku barierki, z impetem, rozpaczliwie, uderzając stopą o ścianę wagonu, zamierzając wspiąć się na górę - nie patrzył w dół, nie myślał o tym, co było pod nim, musiał znaleźć się na dachu; to nie byl spektakl, nie były ćwiczenia przygotowujące do występu, to była walka o życie: którą musiał zwyciężyć, nie tylko dla siebie. Próbował uchwycić barierkę oburącz, pędem ciała wspiąć się po pionowej ścianie, rozbujać ciało w bok, zarzucić na dach nogę, wgramolić się na górę. Nie pozwolił sie rozproszyć krwi spływającej po skroni, miał ułamki sekundy, by pomóc szczęściu ocalić siebie: miał go dzisiaj więcej niż rozumu i nie chciał, nie mógł zmarnować danej mu szansy. Ból dekoncentrował, pulsował zbyt mocno, ale w walce o przetrwanie adrenalina pozwalała skupić się tylko na jednym - na instynkcie, na życiu.
- Zamówiłem herbatę - odpowiedział na przypomnienie Dumbledore'a, czy za drugim razem też przyjdzie? Zrobił to tamten facet, ale przecież mógł sam. Czy te ślady prowadzące do wagonu obok, czy je też zostawił Uszatek? Pióro, które trzymał w dłoniach, było piękne. Żałował, że nie będzie mógł go zatrzymać - chciałby móc mieć je przy sobie. Ale w świetle wszystkiego, co usłyszał, czuł, że powinien przekazać je dalej. Komuś, kto mu uwierzy, komuś, kto go nie obśmieje, komuś, kto potraktuje go poważnie. Pióro miało w sobie moc: niemal namacalną, dało się to poczuć. Z zaskoczeniem podniósł wzrok na starca, kiedy mu podziękował, nagle wydal się przedziwnie inny, stary: osłabiony? Postąpił w jego stronę pół kroku, chcąc wyciągnąć ramię, by móc dać mu oparcie, lecz powstrzymały go jego dalsze słowa. Spiesz się, mówił. Zostało mało czasu. Czuł to całym sobą, ale słowa niosły ostateczność.
- Dziękuję - odpowiedział, za co właściwie dziękował? Za powodzenie, ale to przecież nie o to chodziło: a o całą tę rozmowę, o ratunek, który gdzieś podskórnie czuł i rozumiał, a w który musiał uwierzyć. Za to, że się pojawił. Za to, co mu dał, nawet jeśli nie do końca rozumiał jeszcze, czym to było.
Spadał, otchłań go przyciągała, gdzie, skąd, dokąd, nie rozumiał wciąż, lecz wtedy coś go szarpnęło, niewidzialna dłoń, której nie dostrzegał, której wciąż - nie rozumiał. Zewsząd dotknął go przeraźliwy ziąb, porażający chłód uderzający w odsłonięte fragmenty jego skóry, syknął, gdy coś szarpnęło jego ręką, ostro, niemal wyrywając mu kość z barku. Ten gorąc, który nagle poczuł: to absurdalne, ale coś wydało mu się w nim znajomego. Ciepłego i bliskiego. Bezpiecznego. Zmrużył oczy, uciekając od blasku uderzającego pioruna i wichru, od ciskanego w oczy deszczu, podtopiony śnieg zacinał coraz mocniej, a pędzący pociąg wszystko tylko pogarszał; znów znalazł się wśród żywych, wisiał, na skraju wagonu: nie umarł. Bo to nie był jeszcze jego czas. Serce łomotało w piersi jak szalone, ułamki sekundy nie wystarczyły na jakąkolwiek refleksję, zawieszona w powietrzu dłoń niosła grozę, zrozumienie nadeszło, gdy spostrzegł fragment kurtki wiszący na barierce. Mogła zedrzeć się lada chwila, nie było czasu: nie myślał wcale, poderwał obie ręce w kierunku barierki, z impetem, rozpaczliwie, uderzając stopą o ścianę wagonu, zamierzając wspiąć się na górę - nie patrzył w dół, nie myślał o tym, co było pod nim, musiał znaleźć się na dachu; to nie byl spektakl, nie były ćwiczenia przygotowujące do występu, to była walka o życie: którą musiał zwyciężyć, nie tylko dla siebie. Próbował uchwycić barierkę oburącz, pędem ciała wspiąć się po pionowej ścianie, rozbujać ciało w bok, zarzucić na dach nogę, wgramolić się na górę. Nie pozwolił sie rozproszyć krwi spływającej po skroni, miał ułamki sekundy, by pomóc szczęściu ocalić siebie: miał go dzisiaj więcej niż rozumu i nie chciał, nie mógł zmarnować danej mu szansy. Ból dekoncentrował, pulsował zbyt mocno, ale w walce o przetrwanie adrenalina pozwalała skupić się tylko na jednym - na instynkcie, na życiu.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 38
'k100' : 38
Huk, chłód, pęd powietrza; po jasnej przestrzeni bezpiecznego namiotu nie pozostał nawet ślad, tworząca go rzeczywistość rozproszyła się zupełnie, przegnana napierającymi ze wszystkich stron ciemnościami – ale wspomnienie tamtego spotkania, pożaru, krzyków, pozostawało w twojej głowie tak wyraźne, że nie miałeś wątpliwości, iż rozegrało się naprawdę. Wiedziałeś, że musiałeś się spieszyć, i to nie tylko dlatego, że naprężony do granic możliwości materiał kurtki lada moment miał się poddać. Spoglądając w górę, na wyciągniętą pionowo rękę, prawie słyszałeś trzask pękającego rękawa – choć musiała to być wyłącznie twoja wyobraźnia, wyjący wiatr szczelnie wypełniał twoje uszy, ogłuszając cię niemal zupełnie; gdybyś krzyknął, twój głos prawdopodobnie również utonąłby w tym hałasie.
Sytuacja była rozpaczliwa, dla kogoś innego z pewnością zakończyłaby się tragicznie – ale ty zareagowałeś błyskawicznie, na ułamek sekundy odnajdując szczątkowe oparcie w odpychającej się od śliskiej ściany wagonu stopie, a dłonie wyciągając wyżej, ku metalowej barierce. Uchwycenie jej nie mogło wiele się różnić od złapania rozwieszonej w powietrzu liny, a podciągnięcie w górę – od wyskoczenia na jeden z oblodzonych, londyńskich dachów. Zacisnąłeś palce na stali, była lodowata – ale wystarczająco solidna, by utrzymać ciężar kołyszącego się ciała. Pierwsza próba zarzucenia nogi na dach zakończyła się jednak fiaskiem, but wylądował zbyt blisko krawędzi, zsunął się po lodzie – a później również i po ścianie; pęd popchnął cię w drugą stronę, mięśnie rąk zapłonęły boleśnie, przez moment mogło ci się wydawać, że zaraz się puścisz – ale dodatkowa siła rozkołysanego ciała pozwoliła ci za drugim razem podnieść się wyżej, dalej; lewe kolano wylądowało na poziomej powierzchni dachu, resztę mogłeś już wciągnąć bez większego trudu. Znów znalazłeś się na górze, na pędzącym wzdłuż wybrzeża wagonie czternastym, ale tym razem – znacznie bliżej rozświetlonego żółtawym blaskiem okna. Szyba była oblodzona, pokryta cienką warstwą zmatowiałego lodu przemieszanego ze śniegiem, znajdowała się jednak tuż na wyciągnięcie ręki, widziałeś ukrytą w okrągłej wnęce klamkę, mogłeś w każdej chwili do niej sięgnąć i ją przesunąć.
Gdzieś niedaleko znów przetoczył się grzmot, okolicę rozświetliła błyskawica; w jej blasku dostrzegłeś migoczące w oddali światła jakiegoś miasteczka, na wysuniętym w morze cyplu w niebo wystrzelała stara latarnia morska. Miałeś wrażenie – być może mylne – że uderzający w twoją twarz wiatr jakby osłabł, póki co nie byłeś jednak w stanie ocenić, czy miało to związek ze zmianą pogody – czy może to pociąg stopniowo zwalniał, niechybnie zbliżając się do zapowiedzianej stacji. Nie wiedziałeś, ile czasu minęło od twojej rozmowy z mężczyznami w pociągu, ani jak długo byłeś nieprzytomny; mogło to trwać sekundę lub piętnaście minut, obie opcje wydawały się równie prawdopodobne.
Marcel, jeśli spróbujesz otworzyć okno, możesz uznać, że ci się to udało.
Żywotność: 215/260 (-5)
- 20 (tłuczone) - uderzenie w lewą skroń;
- 10 (tłuczone) - nadwyrężenie stawu barkowego prawej ręki;
- 15 (wychłodzenie)
Sytuacja była rozpaczliwa, dla kogoś innego z pewnością zakończyłaby się tragicznie – ale ty zareagowałeś błyskawicznie, na ułamek sekundy odnajdując szczątkowe oparcie w odpychającej się od śliskiej ściany wagonu stopie, a dłonie wyciągając wyżej, ku metalowej barierce. Uchwycenie jej nie mogło wiele się różnić od złapania rozwieszonej w powietrzu liny, a podciągnięcie w górę – od wyskoczenia na jeden z oblodzonych, londyńskich dachów. Zacisnąłeś palce na stali, była lodowata – ale wystarczająco solidna, by utrzymać ciężar kołyszącego się ciała. Pierwsza próba zarzucenia nogi na dach zakończyła się jednak fiaskiem, but wylądował zbyt blisko krawędzi, zsunął się po lodzie – a później również i po ścianie; pęd popchnął cię w drugą stronę, mięśnie rąk zapłonęły boleśnie, przez moment mogło ci się wydawać, że zaraz się puścisz – ale dodatkowa siła rozkołysanego ciała pozwoliła ci za drugim razem podnieść się wyżej, dalej; lewe kolano wylądowało na poziomej powierzchni dachu, resztę mogłeś już wciągnąć bez większego trudu. Znów znalazłeś się na górze, na pędzącym wzdłuż wybrzeża wagonie czternastym, ale tym razem – znacznie bliżej rozświetlonego żółtawym blaskiem okna. Szyba była oblodzona, pokryta cienką warstwą zmatowiałego lodu przemieszanego ze śniegiem, znajdowała się jednak tuż na wyciągnięcie ręki, widziałeś ukrytą w okrągłej wnęce klamkę, mogłeś w każdej chwili do niej sięgnąć i ją przesunąć.
Gdzieś niedaleko znów przetoczył się grzmot, okolicę rozświetliła błyskawica; w jej blasku dostrzegłeś migoczące w oddali światła jakiegoś miasteczka, na wysuniętym w morze cyplu w niebo wystrzelała stara latarnia morska. Miałeś wrażenie – być może mylne – że uderzający w twoją twarz wiatr jakby osłabł, póki co nie byłeś jednak w stanie ocenić, czy miało to związek ze zmianą pogody – czy może to pociąg stopniowo zwalniał, niechybnie zbliżając się do zapowiedzianej stacji. Nie wiedziałeś, ile czasu minęło od twojej rozmowy z mężczyznami w pociągu, ani jak długo byłeś nieprzytomny; mogło to trwać sekundę lub piętnaście minut, obie opcje wydawały się równie prawdopodobne.
Żywotność: 215/260 (-5)
- 20 (tłuczone) - uderzenie w lewą skroń;
- 10 (tłuczone) - nadwyrężenie stawu barkowego prawej ręki;
- 15 (wychłodzenie)
Serce uderzyło w piersi mocno, łomotało rytmem podobnym do pędu wciąż jadącego pociągu, nie myślał, działał pod wpływem instynktu, nagłego impulsu, szaleńczej, ale rozpaczliwej walki o życie; walki, której nie mógł przegrać: nie chciał umierać. Nie po to przetrwał, żeby umrzeć teraz. Strach skuwał lodem, ale jego serce płonęło ogniem: przymknął oczy, by ochronić je od nawalnego wiatru, po prostu nie patrz w dół: i idź do przodu, nie powstrzymała go raz osunięta się stopa, udało mu się podciągnąć na dach; kiedy sie na niego wczołgał, wciąż kurczowo trzymał się barierki, nie powstał, nie obrócił głowy, nie popatrzył za siebie: na przepaść, w której miało skończyć się jego życie. Odetchnął, raz, drugi i trzeci, usiłując uspokoić rozedrgany oddech. Jego dłonie były odmrożone, czuł ból, bolało go już cale ciało, ale żył: i musiał przeżyć, żeby rozpocząć to, co tutaj rozpoczął. Pomóc tamtej dziewczynie. Spojrzał przed siebie, poszukując latarni morskiej, która mogłaby zwiastować przystanek wskazany przez mężczyzn, ile mógł mieć czasu? Majaczyła już w oddali, pociąg zwalniał: czuł to wyraźnie. Teraz dopiero otarł wierzchem dłoni czoło, czując krew na skroni, gęstą i ciepłą, uderzył się w głowę - ile czasu spędził w ten sposób, widząc na granicy pomiędzy światami żywych i umarłych? Tamten czarodziej był tylko nierealnym snem, prawda? Tamta Arena, akrobaci bez twarzy, jego ojciec, pożar. Skup się. Przed tobą zadanie. Nie zostało dużo czasu, przecież mówił. Majaki, sny, nieistotne, coś sprawiało, że ufał temu, co nie mogło być rzeczywiste. Dźwięk tamtej melodii i ciepło pióra, które wciąż pamiętała jego dłoń, teraz rozgrzaną od ciepłej krwi. Wytarł ją o kurtkę.
Okno było już na wyciągnięcie dłoni. Prześlizgnął się ku niemu, mocno chwytając się uchwytu przy nim: już nic nie mogło go powstrzymać. Nic oprócz strachów, które czaiły się w środku. Szlag jasny, zaklął pod nosem, lód przysłaniał widok. Czy mogła tam być ochrona? Nieważne. Nie było już czasu. Nic mu nie pozostało, musiał tam wejść - inaczej zginie - a otwarcie okna i tak przyciągnie uwagę.
Wyciągnął z kieszeni różdżkę, chwytając ją między zęby, by utrzymać ją na podorędziu, w końcu pchnął okno i, chwytając się jego krawędzi, zsunął się w dół, dłonie z krawędzi miały przedostać się na wewnętrzny uchwyt okna, które zamierzał za sobą zamknąć na tym samym pędzie - a potem dopiero opaść w dół, lekko, na ugięte kolana, z których nie zamierzał się wyprostowywać, ufając, że w razie czego przysłonią go drzwi przedziału. Bezszelestnie, usiłując zachować kontrolę nad całym swoim ciałem, panować nad każdym wykonywanym ruchem, choć nie mógł wiedzieć, kogo napotka w środku. Nie myślał o tym. Nie myślał wcale, jeszcze moment na dachu, a powtórzyłby wcześniejszy los - być może tym razem skuteczniej. Towarzyszący jej goryl odszedł do wagonu, w którym miał rozmowę - musiała być tutaj sama. Jeszcze przez chwilę, a czas uciekał. Nieubłaganie. Dlaczego mieliby zostawić ją tutaj samą? Czarodziej mówił, że wystarczy zamówić herbatę: jechała tędy po prostu, jak pasażer? Nieważne: nic już nie było ważne, musiał zaufać tamtej melodii. Zjawa mówiła, że nie miał już czasu.
Okno było już na wyciągnięcie dłoni. Prześlizgnął się ku niemu, mocno chwytając się uchwytu przy nim: już nic nie mogło go powstrzymać. Nic oprócz strachów, które czaiły się w środku. Szlag jasny, zaklął pod nosem, lód przysłaniał widok. Czy mogła tam być ochrona? Nieważne. Nie było już czasu. Nic mu nie pozostało, musiał tam wejść - inaczej zginie - a otwarcie okna i tak przyciągnie uwagę.
Wyciągnął z kieszeni różdżkę, chwytając ją między zęby, by utrzymać ją na podorędziu, w końcu pchnął okno i, chwytając się jego krawędzi, zsunął się w dół, dłonie z krawędzi miały przedostać się na wewnętrzny uchwyt okna, które zamierzał za sobą zamknąć na tym samym pędzie - a potem dopiero opaść w dół, lekko, na ugięte kolana, z których nie zamierzał się wyprostowywać, ufając, że w razie czego przysłonią go drzwi przedziału. Bezszelestnie, usiłując zachować kontrolę nad całym swoim ciałem, panować nad każdym wykonywanym ruchem, choć nie mógł wiedzieć, kogo napotka w środku. Nie myślał o tym. Nie myślał wcale, jeszcze moment na dachu, a powtórzyłby wcześniejszy los - być może tym razem skuteczniej. Towarzyszący jej goryl odszedł do wagonu, w którym miał rozmowę - musiała być tutaj sama. Jeszcze przez chwilę, a czas uciekał. Nieubłaganie. Dlaczego mieliby zostawić ją tutaj samą? Czarodziej mówił, że wystarczy zamówić herbatę: jechała tędy po prostu, jak pasażer? Nieważne: nic już nie było ważne, musiał zaufać tamtej melodii. Zjawa mówiła, że nie miał już czasu.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 56
'k100' : 56
Marcelius
Zdawałeś sobie sprawę z uciekającego nieubłagalnie czasu. Dach, na którym wylądowałeś, wciąż był śliski, niebezpieczny, wiatr nadal uderzał w twoje policzki, rozwiewał włosy, wyciskał z oczu łzy – ale zdołałeś przeciwstawić mu się na tyle długo, by dłońmi uchwycić okiennej klamki. Zawiasy puściły, okno otworzyło się ze zgrzytem, tuż pod tobą zamajaczyła plama światła, fragmenty siedzeń, prostokątny skrawek podłogi. Nie rozglądając się, wsunąłeś się do środka, przez moment jeszcze zawieszając się na uchwycie po wewnętrznej stronie; szarpnięty, przesunął się razem z tobą, zatrzaskując okno i odcinając cię od świstu wiatru i huku jadącego po torach pociągu. Miałeś wrażenie, że zrobiło się nagle nienaturalnie wręcz cicho, jakby twoją głowę owinął miękki koc – choć musiało być to jedynie złudzenie, spowodowane długim przebywaniem w hałasie. Na podłodze wylądowałeś miękko, na ugiętych nogach, podobne manewry nie były dla ciebie nowością – a gdy już znalazłeś moment, żeby rozejrzeć się dookoła, przez chwilę mogłeś odnieść wrażenie, że wagon, w którym się znajdowałeś, był pusty.
Na pierwszy rzut oka wyglądał identycznie, jak ten, w którym siedzieli mężczyźni: okna, zarówno te wychodzące na zewnątrz, jak i te znajdujące się w przesuwanych drzwiach, zasłonięte były ciemnoczerwonymi zasłonkami, przy ścianach przymocowano drewniane stoliki, a przy nich – podwójne siedzenia z wysłużonymi już nieco obiciami. Ich oparcia były wysokie, i prawdopodobnie dlatego w pierwszej chwili nie dostrzegłeś siedzącej kilka rzędów od ciebie dziewczyny; zaskoczona, zaalarmowana hałasem, nie odezwała się, odwracając jedynie głowę – i wtedy już bez trudu rozpoznałeś w jej rysach blondynkę z peronu. Jej usta poruszyły się bezgłośnie, brwi zmarszczyły w niezrozumieniu, w oczach błysnął lęk; jasne tęczówki wydawały się nieco osowiałe, jakby zasnute mgłą, ona sama zresztą też poruszała się jakby wolniej, słabiej. Na dłoniach nie było już futrzanej mufki i dzięki temu mogłeś dostrzec, że łączyły je czarodziejskie kajdany; podobne tkwiły na wystających spod długiej spódnicy kostkach.
Dziewczyna z warkoczem nie była jednak jedyną osobą obecną w przedziale; ciche poruszenie, szmer, rozległ się gdzieś za tobą – a jeśli się odwróciłeś, to na drugim z siedzeń dostrzegłeś dziewczynę o rysach jednocześnie znajomych i jakby obcych, ostrzejszych; ze skórą na twarzy bladą jak papier, mocno opinającą wychudzone policzki, z jasnymi, ale zmatowiałymi włosami, tak szczupłą, że zupełnie ginęła w połach szarego, okrywającego jej ramiona płaszcza. Na nadgarstkach i kostkach również miała kajdanki, a oczy zasnute były tym samym otumanieniem, które dostrzegłeś u dziewczyny z warkoczem.
Celine
[część posta została ukryta i przesłana drogą prywatnej wiadomości - zostanie uzupełniona po zakończeniu wątku]
Nie jechałyście wspólnie długo, może kilkanaście minut, może nieco dłużej; w miarę, jak pociąg pokonywał kolejne mile, na zewnątrz robiło się coraz ciemniej, znikało światło początkowo wpadające przez umiejscowione w dachu okno. W którymś momencie lekki deszcz ze śniegiem zamienił się w nawałnicę – a gdzieś w oddali rozległy się grzmoty, stłumione jednak ścianami mknącego po torach pociągu. Przez parę chwil nikt was nie odwiedzał, nikt nie przychodził sprawdzić, czy wszystko było w porządku – nawet gdy gdzieś wyżej, bezpośrednio nad twoją głową, rozległ się huk. Coś musiało uderzyć w dach, słyszałaś dziwny stukot, metalowa konstrukcja ugięła się nawet lekko – po czym w wagonie rozległ się szmer odsuwanego okna, a nim zdążyłabyś jakkolwiek zareagować, do środka wsunęła się sylwetka młodego mężczyzny. Wylądował na środku przedziału, na ugiętych wprawnie nogach, stojąc do ciebie tyłem – nie widziałaś więc jego twarzy, dostrzegając jedynie jasne włosy, tył kurtki, ślady krwi na widocznej przez ułamek sekundy skroni. Twoja towarzyszka odwróciła się w jego kierunku i przez moment miałaś wrażenie, że na jej twarzy mignęło coś w rodzaju zrozumienia, że rozpoznała człowieka, który znalazł się w środku – a jeśli odwrócił się w twoją stronę, ty również mogłaś go rozpoznać.
Celine, brakującą część posta otrzymałaś (lub otrzymasz za minutę) drogą prywatnej wiadomości.
Pełny opis konsekwencji po pobycie w Tower of London otrzymasz po zakończeniu wątku.
Żywotność Marcela: 215/260 (-5)
- 20 (tłuczone) - uderzenie w lewą skroń;
- 10 (tłuczone) - nadwyrężenie stawu barkowego prawej ręki;
- 15 (wychłodzenie);
Żywotność Celine: 77/227 (-40, -20 do wszystkich rzutów związanych z magią)
- 100 (osłabienie, wycieńczenie organizmu);
- 50 (psychiczne);
Zdawałeś sobie sprawę z uciekającego nieubłagalnie czasu. Dach, na którym wylądowałeś, wciąż był śliski, niebezpieczny, wiatr nadal uderzał w twoje policzki, rozwiewał włosy, wyciskał z oczu łzy – ale zdołałeś przeciwstawić mu się na tyle długo, by dłońmi uchwycić okiennej klamki. Zawiasy puściły, okno otworzyło się ze zgrzytem, tuż pod tobą zamajaczyła plama światła, fragmenty siedzeń, prostokątny skrawek podłogi. Nie rozglądając się, wsunąłeś się do środka, przez moment jeszcze zawieszając się na uchwycie po wewnętrznej stronie; szarpnięty, przesunął się razem z tobą, zatrzaskując okno i odcinając cię od świstu wiatru i huku jadącego po torach pociągu. Miałeś wrażenie, że zrobiło się nagle nienaturalnie wręcz cicho, jakby twoją głowę owinął miękki koc – choć musiało być to jedynie złudzenie, spowodowane długim przebywaniem w hałasie. Na podłodze wylądowałeś miękko, na ugiętych nogach, podobne manewry nie były dla ciebie nowością – a gdy już znalazłeś moment, żeby rozejrzeć się dookoła, przez chwilę mogłeś odnieść wrażenie, że wagon, w którym się znajdowałeś, był pusty.
Na pierwszy rzut oka wyglądał identycznie, jak ten, w którym siedzieli mężczyźni: okna, zarówno te wychodzące na zewnątrz, jak i te znajdujące się w przesuwanych drzwiach, zasłonięte były ciemnoczerwonymi zasłonkami, przy ścianach przymocowano drewniane stoliki, a przy nich – podwójne siedzenia z wysłużonymi już nieco obiciami. Ich oparcia były wysokie, i prawdopodobnie dlatego w pierwszej chwili nie dostrzegłeś siedzącej kilka rzędów od ciebie dziewczyny; zaskoczona, zaalarmowana hałasem, nie odezwała się, odwracając jedynie głowę – i wtedy już bez trudu rozpoznałeś w jej rysach blondynkę z peronu. Jej usta poruszyły się bezgłośnie, brwi zmarszczyły w niezrozumieniu, w oczach błysnął lęk; jasne tęczówki wydawały się nieco osowiałe, jakby zasnute mgłą, ona sama zresztą też poruszała się jakby wolniej, słabiej. Na dłoniach nie było już futrzanej mufki i dzięki temu mogłeś dostrzec, że łączyły je czarodziejskie kajdany; podobne tkwiły na wystających spod długiej spódnicy kostkach.
Dziewczyna z warkoczem nie była jednak jedyną osobą obecną w przedziale; ciche poruszenie, szmer, rozległ się gdzieś za tobą – a jeśli się odwróciłeś, to na drugim z siedzeń dostrzegłeś dziewczynę o rysach jednocześnie znajomych i jakby obcych, ostrzejszych; ze skórą na twarzy bladą jak papier, mocno opinającą wychudzone policzki, z jasnymi, ale zmatowiałymi włosami, tak szczupłą, że zupełnie ginęła w połach szarego, okrywającego jej ramiona płaszcza. Na nadgarstkach i kostkach również miała kajdanki, a oczy zasnute były tym samym otumanieniem, które dostrzegłeś u dziewczyny z warkoczem.
Celine
[część posta została ukryta i przesłana drogą prywatnej wiadomości - zostanie uzupełniona po zakończeniu wątku]
Nie jechałyście wspólnie długo, może kilkanaście minut, może nieco dłużej; w miarę, jak pociąg pokonywał kolejne mile, na zewnątrz robiło się coraz ciemniej, znikało światło początkowo wpadające przez umiejscowione w dachu okno. W którymś momencie lekki deszcz ze śniegiem zamienił się w nawałnicę – a gdzieś w oddali rozległy się grzmoty, stłumione jednak ścianami mknącego po torach pociągu. Przez parę chwil nikt was nie odwiedzał, nikt nie przychodził sprawdzić, czy wszystko było w porządku – nawet gdy gdzieś wyżej, bezpośrednio nad twoją głową, rozległ się huk. Coś musiało uderzyć w dach, słyszałaś dziwny stukot, metalowa konstrukcja ugięła się nawet lekko – po czym w wagonie rozległ się szmer odsuwanego okna, a nim zdążyłabyś jakkolwiek zareagować, do środka wsunęła się sylwetka młodego mężczyzny. Wylądował na środku przedziału, na ugiętych wprawnie nogach, stojąc do ciebie tyłem – nie widziałaś więc jego twarzy, dostrzegając jedynie jasne włosy, tył kurtki, ślady krwi na widocznej przez ułamek sekundy skroni. Twoja towarzyszka odwróciła się w jego kierunku i przez moment miałaś wrażenie, że na jej twarzy mignęło coś w rodzaju zrozumienia, że rozpoznała człowieka, który znalazł się w środku – a jeśli odwrócił się w twoją stronę, ty również mogłaś go rozpoznać.
Pełny opis konsekwencji po pobycie w Tower of London otrzymasz po zakończeniu wątku.
Żywotność Marcela: 215/260 (-5)
- 20 (tłuczone) - uderzenie w lewą skroń;
- 10 (tłuczone) - nadwyrężenie stawu barkowego prawej ręki;
- 15 (wychłodzenie);
Żywotność Celine: 77/227 (-40, -20 do wszystkich rzutów związanych z magią)
- 100 (osłabienie, wycieńczenie organizmu);
- 50 (psychiczne);
Kiedyś miała nadzieję. Pamiętała słoneczne dni i błękitne niebo, pamiętała soczyście zieloną trawę, jej dotyk na bosych stopach, melodię ojcowskiego głosu nawołującego na obiad, pamiętała - ale już jak przez mgłę. Szczęśliwe wspomnienia powracały tylko w gorączce. Gdy pochłaniały ją wyżyny chorobliwego delirium, tuż przed wezwaniem uzdrowiciela do ciasnej celi, do klatki obumierającego kanarka, powracała myślą do rodzinnego domu i kładła na łóżku pośród białej, świeżo wypranej pościeli pachnącej jak zielona herbata; i modliła się tam, Merlinie, jak bardzo modliła, by wreszcie nadeszła po nią śmierć. Czas w więzieniu, ile mogło go minąć? Tygodnie, miesiące, lata? Próbowała wypatrywać wschodów i zachodów słońca, odliczać do nich jeszcze na początku swojej niedoli, toksycznej samotni przerywanej pasmami przesłuchań, kpin i formujących się na białej skórze siniaków, potem to wszystko zlało się w jedność. Chronologia przestała mieć znaczenie. Żyła, oddychała, mrugała, na więcej rzadko kiedy mając siłę, gdy z mięśni odeszła energia potrzebna do tańca w więziennej samotni; jadła chleb i poiła gardło wodą zimną jak lód, chudnąca w oczach, niezdrowa, rachityczna, choć w jej ciele nie było już ni jednego śladu zgubnych narkotyków. Wypełniało ją jedynie Tower. Dźwięk w kółko zadawanych pytań, na które nie posiadała odpowiedzi, bita i poniżana przez strażników ku ich własnej przyjemności, naiwnie licząca, że w pewnym momencie stracą nad sobą kontrolę na tyle, by pozbawić ją tchu. Ale oni uparcie pozwalali jej tkwić w tym impasie. W poczuciu odpływającego w niepamięć optymizmu, w pogrzebanym w ziemi przekonaniu, że bliscy i przyjaciele odnajdą sposób na wyciągnięcie jej z zatęchłej zimnicy bijącej od ścian zaciskających się na jej gardle jak woda, w której tonął rozbitek. Na nic oczekiwanie na ratunek lady Aquili. Na nic wysłuchiwanie szeptów zaklętych w kamieniu. Na nic rozmowy z pająkami czającymi się w wysokich kątach jej klitki, one nigdy nie odpowiadały. Na nic powtarzanie szeptem ukochanych imion na twardym materacu, gdy słońce kładło się spać. Kogo miała kochać? Kogo, tutaj? Na skraju własnego istnienia, kto mógł ukoić serce tęskniące do nicości?
Nie znała mężczyzny równie eleganckiego jak on, a jeśli tak, było to zbyt dawno temu, gdzieś w zatartej reminiscencji dni, które nagle nie wydawały się należeć do niej samej. Przybył ją uratować? W ciszy, w skupieniu chłodnych oczu, gdy wdrapywała się na własne nogi, chwiejna i niemal bezwładna? Tydzień później woda zmywała z niej brud i kurz, ścierała ślady skrajnego zaniedbania, spod zgęstniałej szarości niedomycia wydobywając na wierzch chorowitą szarość czystości, z włosów starłszy oblepiający je tłuszcz i wilgoć tutejszych zacieków. Wypłowiała, cała. Dawna Celine odeszła, na swoim miejscu pozostawiwszy - kogo? Co? Chuderlawy, skostniały byt o pustym spojrzeniu i ustach, które zapomniały jak smakował uśmiech. W myślach modliła się do wszelkiej siły o to, by pociąg, do którego ją wprowadzono, uległ wypadkowi. Wypadł z szyn, rozbił się o zbyt niski tunel, został wysadzony w powietrze przez sprawiedliwego Merlina wreszcie litującego się nad jej uniżoną prośbą; bo ile można było prosić, kiedy nikt nie słuchał?
W przedziale dołączyła do niej inna dziewczyna, wydawała się wyglądać zdrowiej, w jej oczach wciąż tliły się jakieś emocje, ale Lovegood nie przyjrzałaby się jej twarzy nawet gdyby mogła to zrobić. Apatia osiedliła się w tkankach; magiczne kajdany nie były nawet potrzebne. Spróbowałaby ucieczki? Kiedyś, być może, teraz jedynie uderzyłaby głową o rozsuwane drzwi, o blat jadalnianego stołu, byle tylko odciąć się od rzeczywistości raz na zawsze i ukrócić własny tragizm; jednak i te pragnienia odeszły w końcu w niepamięć, gdy przez gardło przelało się specyficzne ciepło napoju, na miejscu pewnej świadomości pozostawiając wyłącznie ospałe roztargnienie. Drżała w takt maszyny posuwającej się naprzód, głowa trzęsła się lekko z każdym gwałtowniejszym ruchem wagonu, a powieki poruszały się w górę i w dół w powolnej, melancholijnej manierze, nieskupione na niczym konkretnym. Rozumu nie nawiedziła myśl - dokąd jadę? Do piekła, nigdzie indziej, z jednych płomieni w drugie, nie chciała mieć nadziei, nie chciała już na nią chorować, chciała tylko zgubić się gdzieś na długości nici Ariadny prowadzącej w gęstwinę następnego rozdziału.
Coś nad nimi trzasnęło, coś mocno opadło na dach, pozostawiając w jego fakturze ledwo widoczne wgniecenia, jednak Celine nie uniosła wzroku, nie próbowała odszukać odpowiedzi na nigdy niezadane pytania, nie patrzyła nawet na ciało wpadające nagle do środka przedziału przez otwarte okno otulające wnętrze tchnieniem świeżego chłodu. Najpierw stał odwrócony tyłem, potem obrócił się jednak w jej stronę i...
Dwa na dwa, to tylko gra, powtarzała sobie czasem w myślach w Tower, kiedy karmiła się fałszywością przekonania, że brała udział w wyjątkowo długim, bolesnym spektaklu teatralnym jako aktorka z przypadku; że zaraz na scenie pojawi się reżyser w akompaniamencie stojących owacji dobiegających z publiki, a oni wszyscy ukłonią się nisko i będzie mogła wrócić do domu. Kogo zobaczyłaby na widowni? Yvette, to pewne. Philippę, Rain, obie kochały ją szczerą miłością, siostrzaną i matczyną. Demelza również znalazłaby czas. Bojczuk, Marcel i James przyszliby w zabawnych garniturach, zbyt ciasnych albo zbyt dużych. Hagrid usiadłby w ostatnim rzędzie, żeby nikomu nie zasłaniać swoim olbrzymim wzrostem. Drogę tam odnaleźliby także jej tata, a nawet pan Skamander, którego powinna była posłuchać dużo wcześniej - i każdy z nich byłby dumny z tego, jak wiele pasji włożyła w odgrywanie powierzonej jej roli. Marcel... Młodzieniec patrzący na nią przez dziwnie znajome tęczówki wyglądał do niego podobnie, ale ile razy wierzyła, że przybył odwiedzić ją w celi w Tower, tylko po to, by potem pojąć, że było to wymysłem jej trawionej gorączką wyobraźni? Złote włosy, błękitne oczy, błękitne jak niebo albo bezkresny ocean, w którym żyły syreny tańczące z kelpiami. Marcel. Kąciki ust drgnęły delikatnie ku górze, głowa znów zachybotała się lekko, a sweter dalej gryzł w szyję pod materiałem ciężkiego, zbyt dużego płaszcza przypominającego chyba tylko rozmiarem namiot areny Carringtonów.
- Dwa na dwa - wyszeptała do siebie niemrawo, bezbarwnie, po czym pociągnęła nosem; rzeczywistość znów mieszała się z wymysłem, kolor z szarością, niepotrzebnie, niepotrzebnie. Niech to wszystko już odejdzie, przecież nie miała siły na... Na nic. Na peronie miała jeszcze pewien jej ochłap, ale teraz... - Nie istniejesz - ledwie słyszalny głos przedarł się przez odrobinę spierzchnięte wargi. - Ja też nie - zakończyła słabo Celine i odchyliła głowę do tyłu, przymknąwszy powieki. Miękkość pociągowego siedziska była dla niej drażniąca. Nieprzyjemna. Nie przywykła do tego, w swojej celi zaopatrzona w pryczę jednego materaca i obojętny oprócz tego kamień. Nawet ubrania wydawały się ją tłamsić, buty gnieść stopy pozostawione bosymi przez zbyt długi czas, czystość uderzała w nozdrza zapomnianym zapachem.
Dwa na dwa. To tylko gra.
Nie znała mężczyzny równie eleganckiego jak on, a jeśli tak, było to zbyt dawno temu, gdzieś w zatartej reminiscencji dni, które nagle nie wydawały się należeć do niej samej. Przybył ją uratować? W ciszy, w skupieniu chłodnych oczu, gdy wdrapywała się na własne nogi, chwiejna i niemal bezwładna? Tydzień później woda zmywała z niej brud i kurz, ścierała ślady skrajnego zaniedbania, spod zgęstniałej szarości niedomycia wydobywając na wierzch chorowitą szarość czystości, z włosów starłszy oblepiający je tłuszcz i wilgoć tutejszych zacieków. Wypłowiała, cała. Dawna Celine odeszła, na swoim miejscu pozostawiwszy - kogo? Co? Chuderlawy, skostniały byt o pustym spojrzeniu i ustach, które zapomniały jak smakował uśmiech. W myślach modliła się do wszelkiej siły o to, by pociąg, do którego ją wprowadzono, uległ wypadkowi. Wypadł z szyn, rozbił się o zbyt niski tunel, został wysadzony w powietrze przez sprawiedliwego Merlina wreszcie litującego się nad jej uniżoną prośbą; bo ile można było prosić, kiedy nikt nie słuchał?
W przedziale dołączyła do niej inna dziewczyna, wydawała się wyglądać zdrowiej, w jej oczach wciąż tliły się jakieś emocje, ale Lovegood nie przyjrzałaby się jej twarzy nawet gdyby mogła to zrobić. Apatia osiedliła się w tkankach; magiczne kajdany nie były nawet potrzebne. Spróbowałaby ucieczki? Kiedyś, być może, teraz jedynie uderzyłaby głową o rozsuwane drzwi, o blat jadalnianego stołu, byle tylko odciąć się od rzeczywistości raz na zawsze i ukrócić własny tragizm; jednak i te pragnienia odeszły w końcu w niepamięć, gdy przez gardło przelało się specyficzne ciepło napoju, na miejscu pewnej świadomości pozostawiając wyłącznie ospałe roztargnienie. Drżała w takt maszyny posuwającej się naprzód, głowa trzęsła się lekko z każdym gwałtowniejszym ruchem wagonu, a powieki poruszały się w górę i w dół w powolnej, melancholijnej manierze, nieskupione na niczym konkretnym. Rozumu nie nawiedziła myśl - dokąd jadę? Do piekła, nigdzie indziej, z jednych płomieni w drugie, nie chciała mieć nadziei, nie chciała już na nią chorować, chciała tylko zgubić się gdzieś na długości nici Ariadny prowadzącej w gęstwinę następnego rozdziału.
Coś nad nimi trzasnęło, coś mocno opadło na dach, pozostawiając w jego fakturze ledwo widoczne wgniecenia, jednak Celine nie uniosła wzroku, nie próbowała odszukać odpowiedzi na nigdy niezadane pytania, nie patrzyła nawet na ciało wpadające nagle do środka przedziału przez otwarte okno otulające wnętrze tchnieniem świeżego chłodu. Najpierw stał odwrócony tyłem, potem obrócił się jednak w jej stronę i...
Dwa na dwa, to tylko gra, powtarzała sobie czasem w myślach w Tower, kiedy karmiła się fałszywością przekonania, że brała udział w wyjątkowo długim, bolesnym spektaklu teatralnym jako aktorka z przypadku; że zaraz na scenie pojawi się reżyser w akompaniamencie stojących owacji dobiegających z publiki, a oni wszyscy ukłonią się nisko i będzie mogła wrócić do domu. Kogo zobaczyłaby na widowni? Yvette, to pewne. Philippę, Rain, obie kochały ją szczerą miłością, siostrzaną i matczyną. Demelza również znalazłaby czas. Bojczuk, Marcel i James przyszliby w zabawnych garniturach, zbyt ciasnych albo zbyt dużych. Hagrid usiadłby w ostatnim rzędzie, żeby nikomu nie zasłaniać swoim olbrzymim wzrostem. Drogę tam odnaleźliby także jej tata, a nawet pan Skamander, którego powinna była posłuchać dużo wcześniej - i każdy z nich byłby dumny z tego, jak wiele pasji włożyła w odgrywanie powierzonej jej roli. Marcel... Młodzieniec patrzący na nią przez dziwnie znajome tęczówki wyglądał do niego podobnie, ale ile razy wierzyła, że przybył odwiedzić ją w celi w Tower, tylko po to, by potem pojąć, że było to wymysłem jej trawionej gorączką wyobraźni? Złote włosy, błękitne oczy, błękitne jak niebo albo bezkresny ocean, w którym żyły syreny tańczące z kelpiami. Marcel. Kąciki ust drgnęły delikatnie ku górze, głowa znów zachybotała się lekko, a sweter dalej gryzł w szyję pod materiałem ciężkiego, zbyt dużego płaszcza przypominającego chyba tylko rozmiarem namiot areny Carringtonów.
- Dwa na dwa - wyszeptała do siebie niemrawo, bezbarwnie, po czym pociągnęła nosem; rzeczywistość znów mieszała się z wymysłem, kolor z szarością, niepotrzebnie, niepotrzebnie. Niech to wszystko już odejdzie, przecież nie miała siły na... Na nic. Na peronie miała jeszcze pewien jej ochłap, ale teraz... - Nie istniejesz - ledwie słyszalny głos przedarł się przez odrobinę spierzchnięte wargi. - Ja też nie - zakończyła słabo Celine i odchyliła głowę do tyłu, przymknąwszy powieki. Miękkość pociągowego siedziska była dla niej drażniąca. Nieprzyjemna. Nie przywykła do tego, w swojej celi zaopatrzona w pryczę jednego materaca i obojętny oprócz tego kamień. Nawet ubrania wydawały się ją tłamsić, buty gnieść stopy pozostawione bosymi przez zbyt długi czas, czystość uderzała w nozdrza zapomnianym zapachem.
Dwa na dwa. To tylko gra.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
I wreszcie - słodka cisza, która pozwoliła mu się odciąć od hałasu burzy, wichury i pędzącego pociągu, trochę czuł, jakby z hukiem górnej klapy zostawił za sobą zagrożenie, nie było w tym ni krzty prawdy, dopiero w nie wchodził, a jednak: przedziwna aura drugiej szansy, darowanego życia, nie przestawała go opuszczać, dźwięk tamtej melodii niósł sercu słodka otuchę. Nadzieję. Wiarę - w to, że można było. W pierwszej chwili serce zabiło mu mocniej - czy się spóźnił? Już w drugiej się opamiętał, szukając wyjścia, mogła śnić gdzieś w sąsiednim przedziale, szczęściem było, że nie trafił na strażników. Ale była tam i ona: zamarł, spoglądając błękitnymi tęczkówkami na dziewczynę z warkoczem, przykładając palec do ust w niemej prośbie o ciszę. Musiał ją stąd zabrać, czas uciekał i nie mieli go wiele. Jej dokumenty - profesor nie próbował wyprowadzić go z błędu, ich odzyskanie było możliwe. Obejrzał się w poszukiwaniu menu, które pozwalało na przywołanie Uszatka: dobrze pamiętał, jak robił to tamten mężczyzna. I to wtedy jego wzrok padł na drugą zjawę, przechwycił różdżkę z ust do dłoni.
Zabiedzona, wychudzona, słaba, ale wciąż piękna - nie pomyliłby tego spojrzenia z innym, nie pomyliłby tej twarzy z inną, nawet jeśli jej ruchy nie miały w sobie dzisiaj wiele z tanecznej gracji, którą w niej uwielbiał. Czy jednak - umarł i znalazł się w świecie umarłych? Czy jednak tamte majaki były tylko snem, drogą w zaświaty, która kończyła się gdzieś tutaj, w pociągu donikąd, wiecznej ucieczce przed trudnym do zidentyfikowania zagrożeniem? Czy to możliwe, żeby Celine żyła? James mówił co innego, dziś Marcel wiedział już, od kogo miał tamte informacje. Ale Thomas nie słyszał jej nazwiska. Pogrzebał ją i jej imię, choć nie miał ku temu powodów. Pogrzebał żywą: bo jeśli wzrok nie płatał mu figli, jeśli w tamtej herbacie nie było trucizny, oto miał ją przecież przed sobą, prawdziwą i realną. Rozchylił w niedowierzaniu usta, choć początkowo nie powiedział ni słowa, usiłując oswoić się z rzeczywistością, warga zadrżała, gdy wypełnione trudną do pojęcia emocją spojrzenie nabrało szklistości. Cuda się zdarzały. Melodia śpiewana przez feniksa winna uświadomić mu to wystarczająco dobitnie. Nie istniejesz, mówiła. Ja też nie. A on nie wiedział, czy mówiła prawdę, czy też nie. Do którego ze światów należała - żywych czy umarłych?
- Celine - wypowiedział jej imię ledwie słyszalnie, niemal nie poruszając ustami. - Słyszysz mnie? - I nagle: zrobiło mu się niedobrze. Celine i dziewczyna z warkoczem, ich dobór nie był przypadkowy, obie olśniewały urodą. Dokąd ich wieźli? Dokąd wiózł je tamten obrzydliwy gość, tak odważnie komplementujący urodę Sheili? Weź oddech, miał stracić pamięć. Zabranie ich stąd teraz powinno być proste - sięgnął dłonią do kieszeni, szukając cukierka, który przekazał mu Dumbledore. Jeśli nie zwariował, powinien wciąż tam być. Miał tak wiele pytań - i tak niewiele czasu. Dziewczyna była osowiała, nafaszerowali ją czymś? Celine też? Miał ochotę w akcie zemsty wykoleić cały ten pociąg - ale przecież jechali nim również niewinni. Musiał je stąd zabrać. I to jak najszybciej, czas uciekał. Skupiał się na działaniu: myśli pędziły jak szalone, ale przy żadnej z nich nie mógł zatrzymać się na dłużej, póki trwało zagrożenie. Niebezpieczeństwo. Skup się. Skup się i działaj, czas ucieka.
- Sześć na cztery - przejmuję stery - odpowiedział na jej wyliczankę podniesionym szeptem. Musiał to zrobić: zapanować nad sytuacją, chwycić stery tonącego żagla, czy próbował do tego przekonać siebie czy ją, sam chyba nie wiedział - i chyba nie miało to też większego znaczenia. Cyfry znaczenia nie miały wcale. Miał wrażenie, że jej też nie. - Spadamy stąd - oznajmił nieznacznie ciszej, z przekonaniem, które tym razem z pewnością miało przekonać jego. Padał śnieg, a pociąg zaczynał już zwalniać - przecież pamiętał. Będą musiały wyskoczyć z jadącego pociągu, w zaspę. Zostawił miotłę w przedziale, nie wróci się po nią. Drops pomoże, ale zostały tylko chwile. - Słyszysz mnie? - zwrócił się do drugiej dziewczyny, chyba mocniej otępionej niż sama Celine. Nic dziwnego, ona nie jechała prosto z więziennej pryczy. Skurwysyny, zapłacą za wszystko. Przykucnął przy dziewczynie z warkoczem, pośpiesznie wyciągając różdżkę - nim skierował ją jednak naprzeciw dziewczynie, uniósł ku niej spojrzenie. Nie tyle pytające, co błagające o zaufanie. Nie mieli na to czasu. - Proszę - szepnął, nim skierował kraniec różdżki na pętające ją kajdany, przywołując niewerbalną inkantację finite intanctatem. Magiczne kajdany wyglądały jak esposas, próbował zaryzykować na ślepo. - Załóż mufkę - poprosił, jeśli coś pójdzie nie tak - nie mogli dostrzec zdjętych kajdan, obejrzał się przez ramię na Celine. Ani z jedną ani z drugą nie było dobrze.
Zabiedzona, wychudzona, słaba, ale wciąż piękna - nie pomyliłby tego spojrzenia z innym, nie pomyliłby tej twarzy z inną, nawet jeśli jej ruchy nie miały w sobie dzisiaj wiele z tanecznej gracji, którą w niej uwielbiał. Czy jednak - umarł i znalazł się w świecie umarłych? Czy jednak tamte majaki były tylko snem, drogą w zaświaty, która kończyła się gdzieś tutaj, w pociągu donikąd, wiecznej ucieczce przed trudnym do zidentyfikowania zagrożeniem? Czy to możliwe, żeby Celine żyła? James mówił co innego, dziś Marcel wiedział już, od kogo miał tamte informacje. Ale Thomas nie słyszał jej nazwiska. Pogrzebał ją i jej imię, choć nie miał ku temu powodów. Pogrzebał żywą: bo jeśli wzrok nie płatał mu figli, jeśli w tamtej herbacie nie było trucizny, oto miał ją przecież przed sobą, prawdziwą i realną. Rozchylił w niedowierzaniu usta, choć początkowo nie powiedział ni słowa, usiłując oswoić się z rzeczywistością, warga zadrżała, gdy wypełnione trudną do pojęcia emocją spojrzenie nabrało szklistości. Cuda się zdarzały. Melodia śpiewana przez feniksa winna uświadomić mu to wystarczająco dobitnie. Nie istniejesz, mówiła. Ja też nie. A on nie wiedział, czy mówiła prawdę, czy też nie. Do którego ze światów należała - żywych czy umarłych?
- Celine - wypowiedział jej imię ledwie słyszalnie, niemal nie poruszając ustami. - Słyszysz mnie? - I nagle: zrobiło mu się niedobrze. Celine i dziewczyna z warkoczem, ich dobór nie był przypadkowy, obie olśniewały urodą. Dokąd ich wieźli? Dokąd wiózł je tamten obrzydliwy gość, tak odważnie komplementujący urodę Sheili? Weź oddech, miał stracić pamięć. Zabranie ich stąd teraz powinno być proste - sięgnął dłonią do kieszeni, szukając cukierka, który przekazał mu Dumbledore. Jeśli nie zwariował, powinien wciąż tam być. Miał tak wiele pytań - i tak niewiele czasu. Dziewczyna była osowiała, nafaszerowali ją czymś? Celine też? Miał ochotę w akcie zemsty wykoleić cały ten pociąg - ale przecież jechali nim również niewinni. Musiał je stąd zabrać. I to jak najszybciej, czas uciekał. Skupiał się na działaniu: myśli pędziły jak szalone, ale przy żadnej z nich nie mógł zatrzymać się na dłużej, póki trwało zagrożenie. Niebezpieczeństwo. Skup się. Skup się i działaj, czas ucieka.
- Sześć na cztery - przejmuję stery - odpowiedział na jej wyliczankę podniesionym szeptem. Musiał to zrobić: zapanować nad sytuacją, chwycić stery tonącego żagla, czy próbował do tego przekonać siebie czy ją, sam chyba nie wiedział - i chyba nie miało to też większego znaczenia. Cyfry znaczenia nie miały wcale. Miał wrażenie, że jej też nie. - Spadamy stąd - oznajmił nieznacznie ciszej, z przekonaniem, które tym razem z pewnością miało przekonać jego. Padał śnieg, a pociąg zaczynał już zwalniać - przecież pamiętał. Będą musiały wyskoczyć z jadącego pociągu, w zaspę. Zostawił miotłę w przedziale, nie wróci się po nią. Drops pomoże, ale zostały tylko chwile. - Słyszysz mnie? - zwrócił się do drugiej dziewczyny, chyba mocniej otępionej niż sama Celine. Nic dziwnego, ona nie jechała prosto z więziennej pryczy. Skurwysyny, zapłacą za wszystko. Przykucnął przy dziewczynie z warkoczem, pośpiesznie wyciągając różdżkę - nim skierował ją jednak naprzeciw dziewczynie, uniósł ku niej spojrzenie. Nie tyle pytające, co błagające o zaufanie. Nie mieli na to czasu. - Proszę - szepnął, nim skierował kraniec różdżki na pętające ją kajdany, przywołując niewerbalną inkantację finite intanctatem. Magiczne kajdany wyglądały jak esposas, próbował zaryzykować na ślepo. - Załóż mufkę - poprosił, jeśli coś pójdzie nie tak - nie mogli dostrzec zdjętych kajdan, obejrzał się przez ramię na Celine. Ani z jedną ani z drugą nie było dobrze.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 84
'k100' : 84
Jasnowłosa dziewczyna spoglądająca na Marceliusa nie odezwała się, kiedy przystawił palec do ust, być może rozpoznając gest – a może zwyczajnie nie będąc w stanie wydobyć z siebie głosu. Szybkie rozejrzenie się po wnętrzu przedziału nie pozwoliło na wypatrzenie charakterystycznego menu, stoliki były puste; zahaczając jednak spojrzeniem o jedno z okien i dostrzegając przesuwający się krajobraz, czarodziej mógł pozbyć się wszelkich wątpliwości: pociąg wyraźnie zwalniał, wjeżdżając w tereny mniej dzikie i surowe; choć z jednej strony pociągu wciąż majaczyło strome wybrzeże, to z drugiej rozciągały się łagodne pola – a dalej, już nie tak daleko, migotały słabe światła miasteczka. Latarnia morska znajdowała się tuż-tuż, na granatowym tle nieba można było wypatrzeć jej wystrzeliwującą w górę sylwetkę.
Włożona do kieszeni dłoń natrafiła na okrągły kształt cukierka, wciąż tam był – szczęśliwie nie wypadając na tory w trakcie karkołomnej podróży po dachu.
Dziewczyna z warkoczem uniosła spojrzenie na Marcela, kiedy zwrócił się bezpośrednio do niej; jasne oczy zatrzymały się na jego twarzy, brwi zmarszczyły się na widok oblepiającej skroń krwi – ale w tęczówkach nie było widać strachu, jedynie słabość i zmęczenie, a także dezorientację. Była widocznie otumaniona, mimo że ledwie chwilę temu – na pozostawionym w tyle peronie – wcale nie wyglądała na taką, wtedy jej oczy spoglądały na młodzieńca przytomnie, niemo prosząc o pomoc – nawet jeśli nie spodziewała się tej pomocy otrzymać. – To ty – powiedziała cicho, prawie szeptem; mówiła powoli, nienaturalnie przeciągając sylaby, jakby wypchnięcie każdej jednej z ust sprawiało jej trudność, ale nawet pomimo tej ociężałości jej głos brzmiał czysto, melodyjnie. – Kim jesteś? Skąd..? – zapytała. Na widok wyciągniętej różdżki na jej twarzy wymalował się niepokój, nie odsunęła się jednak ani nie zaprotestowała; może nie miała na to siły. Wypowiedziana w myślach inkantacja zadziałała – srebrzysta poświata otoczyła miękko kajdany, a później rozproszyła się razem z nimi. Dziewczyna opuściła wzrok na dłonie, poruszając nimi niemrawo. Na polecenie Marceliusa skinęła głową, sięgnęła po mufkę – ale jej ruchy były niezgrabne, nieuważna dłoń trąciła futrzany materiał, który zsunął się ze stolika i upadł na podłogę. Jeśli Marcel podążył za nim wzrokiem, to oprócz mufki, tuż pod jednym z siedzeń, dostrzegł coś jeszcze: wystający z wąskiej szpary róg sztywnego kartonika, złożonego na pół i zakurzonego, wyglądającego jednak znajomo, na widocznym fragmencie oferującego zestaw śniadaniowy w promocyjnej cenie. – Ten człowiek – odezwała się po chwili dziewczyna, próbując schylić się po mufkę; jej ciało zachwiało się, niewiele brakowało, a zsunęłaby się z siedzenia – zanim wyszedł… rzucił jakieś… zaklęcie… na przedział – dodała. Zanim ktokolwiek zdążyłby jej odpowiedzieć, z prowadzącego do wagonu trzynastego korytarza dało się słyszeć szmer odsuwanych drzwi, a później ciężkie kroki zatrzymujące się niedaleko, tuż za drzwiami.
– Jesteś tam?! – rozległ się męski głos. Marcelius go nie rozpoznał – jeśli był to jeden z mężczyzn, to któryś z tych, którzy podczas jego rozmowy ze starszym czarodziejem nie wypowiedzieli ani słowa. Za pytaniem podążył łomot, ktoś pięścią uderzał w drzwi prowadzące do łazienki.
Żywotność Marcela: 215/260 (-5)
- 20 (tłuczone) - uderzenie w lewą skroń;
- 10 (tłuczone) - nadwyrężenie stawu barkowego prawej ręki;
- 15 (wychłodzenie);
Żywotność Celine: 77/227 (-40, -20 do wszystkich rzutów związanych z magią)
- 100 (osłabienie, wycieńczenie organizmu);
- 50 (psychiczne);
Włożona do kieszeni dłoń natrafiła na okrągły kształt cukierka, wciąż tam był – szczęśliwie nie wypadając na tory w trakcie karkołomnej podróży po dachu.
Dziewczyna z warkoczem uniosła spojrzenie na Marcela, kiedy zwrócił się bezpośrednio do niej; jasne oczy zatrzymały się na jego twarzy, brwi zmarszczyły się na widok oblepiającej skroń krwi – ale w tęczówkach nie było widać strachu, jedynie słabość i zmęczenie, a także dezorientację. Była widocznie otumaniona, mimo że ledwie chwilę temu – na pozostawionym w tyle peronie – wcale nie wyglądała na taką, wtedy jej oczy spoglądały na młodzieńca przytomnie, niemo prosząc o pomoc – nawet jeśli nie spodziewała się tej pomocy otrzymać. – To ty – powiedziała cicho, prawie szeptem; mówiła powoli, nienaturalnie przeciągając sylaby, jakby wypchnięcie każdej jednej z ust sprawiało jej trudność, ale nawet pomimo tej ociężałości jej głos brzmiał czysto, melodyjnie. – Kim jesteś? Skąd..? – zapytała. Na widok wyciągniętej różdżki na jej twarzy wymalował się niepokój, nie odsunęła się jednak ani nie zaprotestowała; może nie miała na to siły. Wypowiedziana w myślach inkantacja zadziałała – srebrzysta poświata otoczyła miękko kajdany, a później rozproszyła się razem z nimi. Dziewczyna opuściła wzrok na dłonie, poruszając nimi niemrawo. Na polecenie Marceliusa skinęła głową, sięgnęła po mufkę – ale jej ruchy były niezgrabne, nieuważna dłoń trąciła futrzany materiał, który zsunął się ze stolika i upadł na podłogę. Jeśli Marcel podążył za nim wzrokiem, to oprócz mufki, tuż pod jednym z siedzeń, dostrzegł coś jeszcze: wystający z wąskiej szpary róg sztywnego kartonika, złożonego na pół i zakurzonego, wyglądającego jednak znajomo, na widocznym fragmencie oferującego zestaw śniadaniowy w promocyjnej cenie. – Ten człowiek – odezwała się po chwili dziewczyna, próbując schylić się po mufkę; jej ciało zachwiało się, niewiele brakowało, a zsunęłaby się z siedzenia – zanim wyszedł… rzucił jakieś… zaklęcie… na przedział – dodała. Zanim ktokolwiek zdążyłby jej odpowiedzieć, z prowadzącego do wagonu trzynastego korytarza dało się słyszeć szmer odsuwanych drzwi, a później ciężkie kroki zatrzymujące się niedaleko, tuż za drzwiami.
– Jesteś tam?! – rozległ się męski głos. Marcelius go nie rozpoznał – jeśli był to jeden z mężczyzn, to któryś z tych, którzy podczas jego rozmowy ze starszym czarodziejem nie wypowiedzieli ani słowa. Za pytaniem podążył łomot, ktoś pięścią uderzał w drzwi prowadzące do łazienki.
- 20 (tłuczone) - uderzenie w lewą skroń;
- 10 (tłuczone) - nadwyrężenie stawu barkowego prawej ręki;
- 15 (wychłodzenie);
Żywotność Celine: 77/227 (-40, -20 do wszystkich rzutów związanych z magią)
- 100 (osłabienie, wycieńczenie organizmu);
- 50 (psychiczne);
Ociężałe powieki niechętnie podsunęły się wyżej, ściągane na dno woalem rzęs, długich i ciemnych, zroszone pragnieniem skulenia się w sobie, ułożenia do snu - choćby na jedną chwilę, by wyplenić to potworne zmęczenie. Nieprzyzwyczajona ani do wygody, ani do ruchu, którego wymagano od niej by dotrzeć na pociąg, półwila ledwo trzymała się faktury rzeczywistości, na widok Marceliusa dodatkowo niepewna własnego osądu. Przychodziłeś do mnie tak często, tańczyliśmy razem na jawie, kiedy trawiła mnie gorączka, tańczyliśmy jak na samotnej scenie na Arenie. Chwytałeś moje dłonie, pozwalałam im mknąć wzdłuż odsłoniętej skóry, na moich stopach lśniły nowe, przygotowane do sztuki puenty - i na moment wszystko znów zyskiwało sens. Kolory powracały do niewyraźnych kanw otaczających ją obrazów, które teraz spowijała winieta czerni, zmęczenia, zwątpienia, bezsilności, a choć jego głos brzmiał tak boleśnie znajomo, Celine jeszcze odmawiała zagłębienia się w wierze, że Merlin miał w sobie dostatecznie dużo łaskawości, by znów scalić ze sobą ich drogi. Na wyleżanej, zatęchłej pryczy materaca w jednoosobowej klatce budziła się o chaotycznych porach zaburzonego zegara biologicznego, przed oczyma nigdy nie odnalazłszy Marcela, z którym pląsała na tafli zaklętego jeziora, w blasku księżyca, w tajemnicy przed czarnoksiężnikiem; nadchodził jedynie von Rothbart, szarpał ją do sal przesłuchaniowych, poniżał, upodlał, odczłowieczał.
Ale ona nie stała się łabędziem, nie miała już prawa myśleć o sobie w ten sposób.
Spadamy stąd, twierdził, lecz to dźwięk dalszej części wyliczanki zmusił Lovegood do owego otwarcia oczu, poprowadzenia otępiałego spojrzenia w jego kierunku. Wyglądał na poturbowanego. On i dwóch innych Marcelów, którzy rozlali się w zasięgu jej wzroku, skupieni na dziewczynie, którą jakiś czas temu doprowadzono do jej przedziału; jeden z nich był wyraźniejszy od pozostałych, centralny, jakby właśnie na niego padał blask reflektorów sceny. Był głównym artystą tego spektaklu - i Celine, w swoim spaczonym rozumieniu, pojęła, że miała w nim do odegrania rolę. Drugoplanową. Czy tym razem pozwolicie mi umrzeć, by umocnić ducha walki prowadzącego bohatera? Los lubił igrać ze słabeuszami; uzmysławiać, że na niewiele, że na nic nie mieli wpływu; w kościach gniecionych przez powłokę pół-ludzkiej, pół-wilej skóry prędko osiadła akceptacja tej myśli, zarzekała się do księżyca w kształcie smakowitego rogala, że poniesie swoje brzemię, przyjmie je jak kwaśny deser - jeśli tylko dobroć przeznaczenia wreszcie odbierze jej oddech. Szybko, szybko. Może dzisiaj. Może tutaj. Po to trzymano ją przy życiu? Żeby odegrała ostatni akt właśnie u boku Sallowa? Sallowa, który nie krzywdził, nie skazywał na potępienie, nie zatruwał świata stekiem kłamstw; gdyby wiedziała...
- Marcel - pierwszy raz od tak dawna wypowiedziała jego imię na głos, nieco chrapliwie. Od czasu wypicia herbaty zdążyło znów zaschnąć jej w gardle, ale teraz znaczenie miało to niewielkie. - Marcel... - powtórzyła Celine, momentalnie upojona słodyczą znajomego słowa, które z trudem przeciskało się przez przesmyk lekko rozchylonych warg. Ruch, który później wykonała, wymagał od niej pokładów ogromnej siły: drżące mięśnie z trudem przechyliły na bok całość chudego ciała, osunęła się tam na siedzenie obok, jakby sięgająca w kierunku złotowłosej dziewczyny i młodego czarodzieja. Lecz gdy tylko spróbowała wyciągnąć ku nim ręce, przydługie rękawy płaszcza podjechały wyżej, eksponując magiczne kajdany łączące ze sobą jej nadgarstki.
- Uciekaj - poprosiła półwila, nieprzytomnym, mętnym wzrokiem różnokolorowych tęczówek usiłująca przyjrzeć się jego twarzy. We wspomnieniach zaczynał się zacierać, zastąpiony przez lęki, przez panikę, przez koszmary, przez wszystko, co w ciągu pół roku stało się dla niej codziennością. - My i tak już... nie żyjemy, jedziemy do... innego piekła - każda zgłoska była nierówną walką z wycieńczeniem. Przeraźliwie chude palce spróbowały podsunąć się na miękkim siedzisku, ciągnęły w jego kierunku w niemej prośbie - dotknij mnie tylko ten ostatni raz, zanim znikniesz -, a wtedy zatrzeszczały również więzy podtrzymujące ze sobą jej kostki. Pukle jasnych włosów, sporo dłuższych niż podczas ich ostatniego spotkania, wyblakłych, lecz wciąż dziwnie ujmujących opadły na materiał fotela, częściowo przysłaniając swoją kaskadą jej bladą twarz, kiedy próbowała zbliżyć się do ich dwójki, jednak zmroził ją dźwięk dobiegający zza drzwi. Surowy, męski głos ciskający gromy krótkim pytaniem. Ciało Celine spięło się nawet mimo działania herbaty, mięśnie zalało żelazo strachu. - Uciekaj, proszę... - zdołała wydusić z siebie z rozpaczą.
Ale ona nie stała się łabędziem, nie miała już prawa myśleć o sobie w ten sposób.
Spadamy stąd, twierdził, lecz to dźwięk dalszej części wyliczanki zmusił Lovegood do owego otwarcia oczu, poprowadzenia otępiałego spojrzenia w jego kierunku. Wyglądał na poturbowanego. On i dwóch innych Marcelów, którzy rozlali się w zasięgu jej wzroku, skupieni na dziewczynie, którą jakiś czas temu doprowadzono do jej przedziału; jeden z nich był wyraźniejszy od pozostałych, centralny, jakby właśnie na niego padał blask reflektorów sceny. Był głównym artystą tego spektaklu - i Celine, w swoim spaczonym rozumieniu, pojęła, że miała w nim do odegrania rolę. Drugoplanową. Czy tym razem pozwolicie mi umrzeć, by umocnić ducha walki prowadzącego bohatera? Los lubił igrać ze słabeuszami; uzmysławiać, że na niewiele, że na nic nie mieli wpływu; w kościach gniecionych przez powłokę pół-ludzkiej, pół-wilej skóry prędko osiadła akceptacja tej myśli, zarzekała się do księżyca w kształcie smakowitego rogala, że poniesie swoje brzemię, przyjmie je jak kwaśny deser - jeśli tylko dobroć przeznaczenia wreszcie odbierze jej oddech. Szybko, szybko. Może dzisiaj. Może tutaj. Po to trzymano ją przy życiu? Żeby odegrała ostatni akt właśnie u boku Sallowa? Sallowa, który nie krzywdził, nie skazywał na potępienie, nie zatruwał świata stekiem kłamstw; gdyby wiedziała...
- Marcel - pierwszy raz od tak dawna wypowiedziała jego imię na głos, nieco chrapliwie. Od czasu wypicia herbaty zdążyło znów zaschnąć jej w gardle, ale teraz znaczenie miało to niewielkie. - Marcel... - powtórzyła Celine, momentalnie upojona słodyczą znajomego słowa, które z trudem przeciskało się przez przesmyk lekko rozchylonych warg. Ruch, który później wykonała, wymagał od niej pokładów ogromnej siły: drżące mięśnie z trudem przechyliły na bok całość chudego ciała, osunęła się tam na siedzenie obok, jakby sięgająca w kierunku złotowłosej dziewczyny i młodego czarodzieja. Lecz gdy tylko spróbowała wyciągnąć ku nim ręce, przydługie rękawy płaszcza podjechały wyżej, eksponując magiczne kajdany łączące ze sobą jej nadgarstki.
- Uciekaj - poprosiła półwila, nieprzytomnym, mętnym wzrokiem różnokolorowych tęczówek usiłująca przyjrzeć się jego twarzy. We wspomnieniach zaczynał się zacierać, zastąpiony przez lęki, przez panikę, przez koszmary, przez wszystko, co w ciągu pół roku stało się dla niej codziennością. - My i tak już... nie żyjemy, jedziemy do... innego piekła - każda zgłoska była nierówną walką z wycieńczeniem. Przeraźliwie chude palce spróbowały podsunąć się na miękkim siedzisku, ciągnęły w jego kierunku w niemej prośbie - dotknij mnie tylko ten ostatni raz, zanim znikniesz -, a wtedy zatrzeszczały również więzy podtrzymujące ze sobą jej kostki. Pukle jasnych włosów, sporo dłuższych niż podczas ich ostatniego spotkania, wyblakłych, lecz wciąż dziwnie ujmujących opadły na materiał fotela, częściowo przysłaniając swoją kaskadą jej bladą twarz, kiedy próbowała zbliżyć się do ich dwójki, jednak zmroził ją dźwięk dobiegający zza drzwi. Surowy, męski głos ciskający gromy krótkim pytaniem. Ciało Celine spięło się nawet mimo działania herbaty, mięśnie zalało żelazo strachu. - Uciekaj, proszę... - zdołała wydusić z siebie z rozpaczą.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie było czasu. Musieli stąd uciekać. Nie było czasu na nic, nigdzie nie mógł dostrzec menu, które pozwoliłoby mu nawiązać kontakt ze skrzatem - czy rzeczywiście uderzył się zbyt mocno w głowę, a to wszystko było tylko przedziwnym snem? Prawdopodobne, możliwe, nie odbierało to jednak ufności w przeznaczenie, na które naprowadziły go tamte mary. Pierwszą myślą było zabrać je z przedziału do końca wagonu, skąd wyskoczą na zewnątrz, ale gdy dostrzegł, jak bardzo dziewczyna była słaba, gdy niezbornym ruchem zrzuciła z siedzenia mufkę, pojął, że musiałby ją tam zanieść - zrobiłby to, ale Celine była tak samo, jeśli nie jeszcze słabsza. Musiał zabrać stąd je obie. Pokręcił głową na pytanie skąd, sam nie wiedział - nie wiedział, w jaki sposób złączyły się ich ścieżki, dlaczego znaleźli się tu i teraz w tym samym momencie, ale wiedział po co tutaj był. Nie wstał, sięgając dłonią po kartonik z menu, na który zwróciła uwagę mufka dziewczyny. Nie było już czasu. Poszukał na liście herbaty, tej, którą przyniesiono mu wcześniej, stukając różdżką w tę pozycję: może to było szaleństwo, może sprowadzi im na głowy ochronę, ale musiał przynajmniej spróbować - i zaufać snom.
- Nie, zostaw to - poprosił, gdy omal nie ześlizgnęła się z siedzenia, schylając się po swoją mufkę - sam ją zabrał i wcisnął do drugiej kieszeni kurtki, wolną ręką chwytając jej łokieć, nie chcąc pozwolić jej upaść. - Marcel - Mam na imię Marcel. - A ty? Jak ci na imię? - Ściągnął jasną brew, gdy zaczęła mówić o zaklęciach. To przez nie była otumaniona? Nie, było skierowane na przedział, a jemu nic nie dolegało - musieli jej coś podać. Skurwysyny, jak można było traktować w ten sposób niewinne dziewczyny? Pośpiesznie obejrzał się przez ramię na Celine, pytająco, czy słyszała tę inkantację? Nie słyszała, zmartwienie wygięło jego usta, jej wzrok był mętny, myśli dalekie. Rozumiała jeszcze mniej niż nieznajoma. - Celine - szepnął błagalnie, kiedy przesunęła się w ich stronę, dostrzegł kajdany, wiązały i jej dłonie: musiał ją oswobodzić. - Jakie to było zaklęcie? - zapytał na głos, przenosząc wzrok na jedną i drugą. Miało zaalarmować tych ludzi, gdy ktoś tu wejdzie? Wiedzieli już? Zaraz się tu zjawią? Mieli jeszcze mniej czasu, niż sądził?
- Po moim trupie - oznajmił stanowczo, w pełni zresztą świadom znaczenia wypowiedzianych słów, nie były metaforą. Wyciągnie je stąd - albo sam zginie. Słowa wypluwał, jak jad, bo serce zawładnięte było słusznym gniewem wobec okrucieństwa i niesprawiedliwości. - Ci ludzie sami spłoną w swoim piekle - Nie zamierzał uciekać, nie mógł. Prośby i rozpacz Celine zrzucił na karb jej osłabienia, nie zatrzymał się przy nich - bo nie było w nim zawahania. Wiedział, co powinien zrobić. Wiedział, po co się tutaj znalazł. Chwycił wyciągniętą ku sobie dłoń Celine, ściskając ją mocno, patrząc prosto w jej oczy - z pewnością siebie, stalowym przekonaniem o słuszności podjętych decyzji. Szarpnął różdżkę, chcąc i ją oswobodzić z kajdan, lecz wtedy rozległo się łomotanie do pobliskich drzwi. To jego szukali. Pociąg kończył bieg, zbierali się do wyjścia - i musieli się upewnić, że pamiętał o swoim zadaniu. Umilkł, nie mogąc ściągnąć tutaj ich uwagi, ścisnął dłoń Celine mocniej - niemo prosząc ją, by i ona ucichła, po chwili przenosząc wzrok na drugą z dziewcząt.
Obejrzał się przez ramię, na okno pociągu. Czy były dość drobne, by prześlizgnąć się przez nie? Skok z pędzącego pociągu był szalony, nawet jeśli zwalniał: obie były osłabione, jedną ochroniłby własnym ciałem, ale były we dwie. Zerwał się na nogi, zamierzając opuścić szybę - najmocniej, jak się dało - cukierek w jego kieszeni pomoże, ale czy to wystarczy, by zabrać je stąd bezpiecznie? Spoglądając na zewnątrz, na chłód wdzierający się do wnętrza wagonu - zrozumiał. Siedziały tutaj same, bez ochrony. Facet pilnujący nieznajomej wrócił do nich bez zawahania. Wiedział, że nie uciekną, kajdany to utrudniały, ale nie uniemożliwiały - mogłyby opuścić przedział i znaleźć pomoc w sąsiednim. Wiedzieli, że tego nie zrobią. Zacisnął palce kurczowo raz jeszcze na różdżce, szepcząc inkantację: finite, szukając wiązek incarcerare, na ślepo, bo nie miał już czasu - i wyciągnął dłoń przed siebie, za okno, szukając potwierdzenia domysłów.
- Nie, zostaw to - poprosił, gdy omal nie ześlizgnęła się z siedzenia, schylając się po swoją mufkę - sam ją zabrał i wcisnął do drugiej kieszeni kurtki, wolną ręką chwytając jej łokieć, nie chcąc pozwolić jej upaść. - Marcel - Mam na imię Marcel. - A ty? Jak ci na imię? - Ściągnął jasną brew, gdy zaczęła mówić o zaklęciach. To przez nie była otumaniona? Nie, było skierowane na przedział, a jemu nic nie dolegało - musieli jej coś podać. Skurwysyny, jak można było traktować w ten sposób niewinne dziewczyny? Pośpiesznie obejrzał się przez ramię na Celine, pytająco, czy słyszała tę inkantację? Nie słyszała, zmartwienie wygięło jego usta, jej wzrok był mętny, myśli dalekie. Rozumiała jeszcze mniej niż nieznajoma. - Celine - szepnął błagalnie, kiedy przesunęła się w ich stronę, dostrzegł kajdany, wiązały i jej dłonie: musiał ją oswobodzić. - Jakie to było zaklęcie? - zapytał na głos, przenosząc wzrok na jedną i drugą. Miało zaalarmować tych ludzi, gdy ktoś tu wejdzie? Wiedzieli już? Zaraz się tu zjawią? Mieli jeszcze mniej czasu, niż sądził?
- Po moim trupie - oznajmił stanowczo, w pełni zresztą świadom znaczenia wypowiedzianych słów, nie były metaforą. Wyciągnie je stąd - albo sam zginie. Słowa wypluwał, jak jad, bo serce zawładnięte było słusznym gniewem wobec okrucieństwa i niesprawiedliwości. - Ci ludzie sami spłoną w swoim piekle - Nie zamierzał uciekać, nie mógł. Prośby i rozpacz Celine zrzucił na karb jej osłabienia, nie zatrzymał się przy nich - bo nie było w nim zawahania. Wiedział, co powinien zrobić. Wiedział, po co się tutaj znalazł. Chwycił wyciągniętą ku sobie dłoń Celine, ściskając ją mocno, patrząc prosto w jej oczy - z pewnością siebie, stalowym przekonaniem o słuszności podjętych decyzji. Szarpnął różdżkę, chcąc i ją oswobodzić z kajdan, lecz wtedy rozległo się łomotanie do pobliskich drzwi. To jego szukali. Pociąg kończył bieg, zbierali się do wyjścia - i musieli się upewnić, że pamiętał o swoim zadaniu. Umilkł, nie mogąc ściągnąć tutaj ich uwagi, ścisnął dłoń Celine mocniej - niemo prosząc ją, by i ona ucichła, po chwili przenosząc wzrok na drugą z dziewcząt.
Obejrzał się przez ramię, na okno pociągu. Czy były dość drobne, by prześlizgnąć się przez nie? Skok z pędzącego pociągu był szalony, nawet jeśli zwalniał: obie były osłabione, jedną ochroniłby własnym ciałem, ale były we dwie. Zerwał się na nogi, zamierzając opuścić szybę - najmocniej, jak się dało - cukierek w jego kieszeni pomoże, ale czy to wystarczy, by zabrać je stąd bezpiecznie? Spoglądając na zewnątrz, na chłód wdzierający się do wnętrza wagonu - zrozumiał. Siedziały tutaj same, bez ochrony. Facet pilnujący nieznajomej wrócił do nich bez zawahania. Wiedział, że nie uciekną, kajdany to utrudniały, ale nie uniemożliwiały - mogłyby opuścić przedział i znaleźć pomoc w sąsiednim. Wiedzieli, że tego nie zrobią. Zacisnął palce kurczowo raz jeszcze na różdżce, szepcząc inkantację: finite, szukając wiązek incarcerare, na ślepo, bo nie miał już czasu - i wyciągnął dłoń przed siebie, za okno, szukając potwierdzenia domysłów.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 23
'k100' : 23
Stacja kolejowa
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Hertfordshire