Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cheshire
Cmentarz poległych magów
AutorWiadomość
Cmentarz poległych magów
Za jednym z okolicznych lasów znajduje się cmentarz przeznaczony wyłącznie dla magicznych poległych. Znaleźć tu można wiele znanych na tych ziemiach nazwisk, tylko i wyłącznie tych cieszących się dobrą opinią rządzących. Utrata dobrego imienia i godności przez jakąkolwiek z odnóg familii może, choć nie musi, zwiastować społecznym wykluczeniem, które objawia się między innymi zdewastowaniem grobowców przodków takich delikwentów. Sama otoczka cmentarza jest dość surowa. Brakuje tu eleganckich mauzoleów czy bogato zdobionych tablic nagrobnych, króluje natomiast minimalizm i czysty, prosty kamień. Nad wszystkim czuwa kapliczka, w której rezyduje leciwy grabarz. Gdy mężczyzna jest jej środku, zaklęte magią przyrządy nieustannie zbijają drewno na nowe trumny. Znaleźć tu można duchy, które niechętnie rozmawiają o urokach śmierci.
18.02.1958
Rzadko opuszczała Londyn, przeważnie nie mając na to czasu lub ochoty. Miała dość zajęć w samej stolicy, dzieląc swoje życie na obowiązki i coraz więcej przyjemności, które jednak nie zmuszały jej do wyrwania się poza granice miasta. Wszystko, co potrzebowała, miała własne tam, lecz dziś przygnało ją do hrabstwa Cheshire. Nie chciała pojawiać się tutaj sama, mimo świadomości, że na terenach podlegających rodowi Rowle, powinno być względnie bezpiecznie. Niestety ten, na którego liczyła, miał własne priorytety, które rozumiała i nie miała żalu. Wiedziała na co się pisze, wiedziała, że tak właśnie będzie. Dlatego opuściła wspólne mieszkanie sama, otulając się płaszczem w kolorze butelkowej zieleni i poprawiając czarną chustkę. Naprawdę tęskniła za latem, lecz usatysfakcjonowałaby ją również nieco cieplejsza wiosna. Do tego było jednak daleko i wypadało się z tym pogodzić, nawet jeśli marudne myśli powracały za każdym razem, gdy wychodziła z mieszkania. Idąc długą, kamienną alejką na cmentarzu wsłuchiwała się w panującą na około ciszę, przerywaną tylko przez rytmiczny dźwięk obcasów, należących do niej kozaków.
Spojrzenie ciemnych tęczówek przeskakiwało po kolejnych płytach nagrobnych, poszukując dwóch nazwisk, zapomnianych dawno krewnych. Prawie dwa lata temu obiecała komuś, że będzie pojawiać się tu chociaż raz w roku. Nie oszukiwała się, że będzie częściej, nie było na to szans.
Przystanęła w końcu, by zaraz wejść między rzędy nagrobków i zatrzymać się przy jednym. Na płycie widniało nazwisko Prince, których krew płynęła w jej żyłach za sprawą matki. Długo sądziła, że bliżej jej było do rodziny swej matki, niż samych Blythe. Ostatni rok uświadomił ją jednak, że była w błędzie, poszukując swego miejsca, nie tam gdzie powinna. Podeszła o krok bliżej i przyklęknęła obok, wyciągając różdżkę z drzewa ohii. Skierowała jej czubek ku nagrobkowi, by wyszeptać cicho zaklęcie.
- Orchideus.- delikatny i płynny ruch, pozwolił już po chwili cieszyć oczy ślicznym bukietem mieczyków w kolorze głębokiego odcienia niebieskiego. Nie miały utrzymać się długo, temperatura była dla nich zbyt niska, ale to nie miało znaczenia. Były tylko symbolicznym gestem, że pamiętała o krewnym i zrobiła to, do czego się zobowiązała. Wyprostowała się w końcu, cofając o krok. Wsunęła dłonie w kieszenie płaszcza, by chronić je przed zimnem, które tutaj w tak ponurej aurze zdawało się dokuczać mocniej. Zerknęła raz jeszcze na płytę, zauważając dopiero teraz w samym rogu prawie niewidoczne już grawerowane R. Słyszała z opowieści, że spoczywający tu wuj miał jakieś konszachty z panującym na tych terenach arystokratycznym rodem. Nie miała jednak pewności, czy to było potwierdzeniem, czy jedynie przypadkiem o całkiem innym znaczeniu.
Z zamyślenia wyrwał ją stłumiony dźwięk kroków i coś jeszcze, równie rytmiczne postukiwanie o kamienie, jakimi wyłożona była ścieżka. Odwróciła głowę w tamtym kierunku, aby zatrzymać wzrok na zbliżającej się sylwetce zdecydowanie wysokiego mężczyzny.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
22.06
W maju gnał na oślep do zaatakowanej wioski, by u boku Addy powstrzymać kilkoro szmalcowników Kilka dni temu myślał o draniach, którzy zranili ją w Szkocji - o przygotowywanej akcji, w której nie będzie mógł wziąć udziału, bo obława wypadała zbyt blisko pełni. Dziś znów myślał o niej, choć nie powinien, choć musiał się skupić, choć z dzisiejszym zadaniem - do którego przygotowywali się właściwie od kilku miesięcy - nie miała nic wspólnego. Czy już zawsze będzie powracał myślami do niej, ilekroć będzie współpracował z wiedźmią strażą? (Nie powinien, to irytujące).
To od demimozów miał informacje, które przywiodły jego i Cartera na niewielki cmentarz. Polowali na Byorna Kruegera od momentu ataku an Stoke-on-Trent, miasta leżącego zbyt blisko granicy z Cheshire. Czarnoksiężnik, jeden z dowódców wroga, mieszkał (podobno) w tym hrabstwie i koordynował (na pewno) działaniami szmalcowników ukrywających się na przygranicznych terenach. Podjazdy na północno-wschodnie Staffordshire stawały się nieznośne i dla stawiającej opór ludności i, ze strategicznego punktu widzenia, podziemnego Ministerstwa. Odparcie ataków było trudne, kryjówki w Staffordshire wciąż były narażone, a wrogowie zawsze wycofywali się do Cheshire - silnego, strzeżonego przez Rowle'ów. Do hrabstwa, na które nie mogli uderzyć jawnie, siłą, by zniszczyć ich kryjówki i ich rozgromić, podczas gdy rebelianci wciąż byli atakowani i gdy dla nich żadne miejsce nie było bezpieczne. Sytuacja była na tyle dramatyczna, że do akcji włączyli się i aurorzy i wiedźmi strażnik. Wiedzieli, że nie zwalczą wroga o przewadze liczebnej, w osłabionym Stafford, siłą - że impas będzie trwał, że potyczki będą trwać, że krew młodych czarodziejów i mugoli będzie płynąć.
Mogli jednak uderzyć strategicznie by spróbować przeważyć szalę zwycięstwa na swoją stronę. Byorn Krueger był dobrym strategiem, ze smykałką do dowodzenia atakami na Staffordshire. Eliminując go, wprowadzą chaos w szeregach wroga, pozwolą swoim na chwilę oddechu, zebrania sił. Pozbawią przeciwnika dobrego czarodzieja, mogąc liczyć, że zastępstwo nie będzie równie lotne. I, co też było ważne, podbudują morale w hrabstwie. Krueger był nie tylko żołnierzem - do Plymouth od stycznia docierały relacje o tym, jak okrutnym był czarnoksiężnikiem. W hrabstwie szemrano o jego ofiarach. Piątego stycznia brał udział w rzezi mugoli w Stoke-on-Trent, stał w pierwszym szeregu podczas egzekucji. A gdy mugole uciekli, nie przestawał, wprowadzając strach i terror podczas każdej akcji, którą dowodził osobiście. Wyszukiwał ładne czarodziejki, oskarżał je o brudną krew, hańbił. Ktoś widział, jak czarnomagiczną klątwą rozszarpał wpół dziecko. Mike słyszał o jego ofiarach, niektóre sam widział - okaleczonych, z pustymi spojrzeniami i bliznami po czarnej magii na twarzach, kończynach, ciałach. Z bliznami, których niektórzy nie dostrzegali gołym okiem, ale których był świadom jako auror i ktoś, kto samemu przeżył Crucio - czarna magia krzywdziła dogłębnie, ciążyła na psychice, już zawsze. Krueger siał terror, siał zwątpienie. Tonks nie wątpił, że podobne czyny przyczyniły się do wiosennych samosądów, do zastraszenia ludności.
Zarazem - wraz z każdą zbrodnią, każdą ofiarą, każdym atakiem - przeciwnik tkał swoją własną pułapkę, zostawiał im ziarnka piasku, dowody, poszlaki. Zbierając relacje od poszkodowanych, wiedzieli już na jakim poziomie zaawansowania operuje czarną magią, a nawet jakie są jego ulubione zaklęcia. Wedle ich informacji nie używał Avad, czy to z braku umiejętności, czy to woląc bawić się w inny sposób - a to dawało im czas i świadomość, że przed atakiem obroni nie tylko Protego Horribilis, ale i większość tarcz. Przez kilka miesięcy pozostawał też frustrująco nieuchwytny, najwyraźniej mając pewne doświadczenie z ukrywaniem się przed wymiarem sprawiedliwości - było ewidentne, że Ministerstwo zaciągnęło w swoje szeregi zbiegów i przestępców, tych, których aurorzy tropili i aresztowali przed wojną. Tych, którzy być może nie wychylali się przed wojną. Kruerger nie był Śmierciożercą, nie był geniuszem, był tylko i aż lokalnym dowódcą, który bardzo im przeszkadzał. I był tylko człowiekiem, a każdy człowiek krwawi.
Wreszcie nadeszły sprawdzone tropy. Wiedźmi strażnik, przydzielony do śledzenia Kruegera, zdołał ustalić, że ten człowiek miał jednak jakiś słaby punkt, jakąś regularność.
Grób Diany K na malutkim, prawie opuszczonym cmentarzu. Odwiedzany co wtorek o zachodzie słońca.
No proszę. Czy ten potwór kogoś kochał, a może odczuwał wobec kogoś wyrzuty sumienia?
Nie, Mike nie miał zamiaru o tym myśleć. Prędko odgonił pokusę. Ostatnio zabijał rzadziej niż zimą, koncentrując się raczej na aresztowaniach. A zaplanowana egzekucja była czymś innym niż zabiciem kogoś w trakcie pojedynku - ostatnią przeprowadził ponad miesiąc temu, musiał się skupić, musiał wejść w odpowiedni stan. Chowając się wraz z Carterem za Salvio Hexia, zerknął kontrolnie na młodszego kolegę z Biura. Kiedyś siedem lat dzielące Michaela i Ricka Cartera wydawało się prawie przepaścią, a kolega młodzieńcem, ale wojna wyostrzyła rysy twarzy kolegi, zahartowała jego spojrzenie. Carter był mężczyzną, żołnierzem, kimś gotowym zabić Kruegera w mgnieniu oka. Kimś, kto podobnie jak Mike i wszyscy aurorzy, miał już krew na rękach, to rozkazy, to misja.
Pewnie każdy z nich mógłby wyeliminować Kruegera w pojedynkę, ale aurorów było zbyt mało, by chcieli ryzykować ciężką ranę lub wydłużający się pojedynek. W dwójkę było prościej, bezpieczniej.
Nozdrza drgnęły lekko, gdy powietrze zdało się nieco cieplejsze w lepki, oślizgły sposób. Trzask teleportacji, postać o ogolonej głowie i czole przeciętym blizną. Różdżki poszły w górę, atak musiał być celny i precyzyjny. Tu się ich nie spodziewał.
Tonks posłał w stronę Kruegera niewerbalnego Petrificusa, zaklęcie, które prawie nigdy go nie zawodziło i które potrafił przywołać z ponadprzeciętną mocą. Na wszelki wypadek. Carter sięgnął po Lamino. Skoordynowali akcję, chcieli pokonać go od razu, jednym zaklęciem, lub drugim.
Krueger, pomimo zaskoczenia, zdołał dostrzec błysk. Wzniósł przed sobą Protego Maximę, zdołał obronić się przed Lamino, ale Petrificus sięgnął celu.
Musieli działać szybko.
Abesio - i Tonks teleportował się tuż nad niego, by w razie czego wyszarpnąć mu różdżkę. Wystawiał się tym samym na atak, ale ufał własnemu zaklęciu. I Carterowi, którego Expelliarmus mknął już w spetryfikowanego mężczyznę, gdy Rick wyłaniał się zza Salvio Hexia.
Tonks odkopał jego różdżkę, własną wycelował w tchawicę czarnoksiężnika.
-Za zbrodnie wojenne, Podziemne Ministerstwo Magii skazuje cię na śmierć z rozkazu Harolda Longbottoma. - powiedział tylko dlatego, że miał czas. -Lamino. - precyzyjny gest dłonią, gest zawodowego zabójcy i aurora, sztylety wbiły się w gardło leżącego.
Kiedyś patrzyłby w oczy umierającego, sycąc się jego strachem, ale teraz zerknął kontrolnie na Cartera.
-Wiem, że chciałeś. - uśmiechnął się, krzywo, smutno, trochę przepraszająco. Dałby mu go dobić, gdyby teleportował się tu szybciej - ale sukces akcji leżał równie mocno po jego stronie, Expelliarmus ochronił Michaela. Uniknęli pojedynku, uniknęli ryzyka.
-To kąt tarczy, prawie się udało. - zażartował ponuro Carter, wzruszając ramionami.
Udawali, że zabicie tego potwora mogło im sprawić jakąkolwiek przyjemność, przyjacielsko mówili o ramach rywalizacji, ale to była tylko gra. Wiedzieli, że liczył się cel, śmierć nie dawała im satysfakcji. Może rok temu, gdy naprawdę czuli, że mszczą się za Bezksiężycową Noc i terror, ale już nie. Śmierć była tylko codziennością, obowiązkiem.
Sprawiedliwością.
Gdyby byli w Staffordshire posprzątaliby te zwłoki, ale wojna nie była na tym etapie, by dbać o opinię i stabilizację w Cheshire.
Niech szczezną. Nie zrobiliby z nimi nic, gdyby nie ryzyko inferiusów i inni panoszący się tu czarnoksiężnicy. Mike podniósł różdżkę, ale tym razem to Carter był szybszy.
-Ignitio i zwłoki zajęły się ogniem, a Tonks cofnął się o krok.
Wtedy zobaczył, że między grobami coś się porusza.
Duch, młodej dziewczyny, o wielkich oczach. Przerażonych oczach.
Czy to Diana?
Nie, nie obchodziło go to.
Wyszczerzył zęby, w sztucznym, wilczym uśmiechu.
-Patrz, duchu. Na to, co spotyka zbrodniarzy wojennych. I powiedz innym, że Biuro Autorów nie śpi. - syknął, kpiąco. Wiedział, że tu nie wrócą, nie, dopóki nie będą musieli zlikwidować kolejnego celu. Nie działali w Cheshire dopóki nie musieli.
Skinął Carterowi głową, opuścił różdżkę. Był gotów do teleportacji, ostatnio szło mu to szybciej i szybciej - dzięki kursowi - ale kolega musiał wziąć oddech, uspokoić się odrobinę.
Rzucił jeszcze szybkie Homenum - ot, na wszelki wypadek, sprawdzali wcześniej okolicę, pustą okolicę - dając drugiemu aurorowi czas. A potem teleportowali się stąd, zostawiając za sobą dym i dogasający ogień i swąd palonego ciała.
/zt
W maju gnał na oślep do zaatakowanej wioski, by u boku Addy powstrzymać kilkoro szmalcowników Kilka dni temu myślał o draniach, którzy zranili ją w Szkocji - o przygotowywanej akcji, w której nie będzie mógł wziąć udziału, bo obława wypadała zbyt blisko pełni. Dziś znów myślał o niej, choć nie powinien, choć musiał się skupić, choć z dzisiejszym zadaniem - do którego przygotowywali się właściwie od kilku miesięcy - nie miała nic wspólnego. Czy już zawsze będzie powracał myślami do niej, ilekroć będzie współpracował z wiedźmią strażą? (Nie powinien, to irytujące).
To od demimozów miał informacje, które przywiodły jego i Cartera na niewielki cmentarz. Polowali na Byorna Kruegera od momentu ataku an Stoke-on-Trent, miasta leżącego zbyt blisko granicy z Cheshire. Czarnoksiężnik, jeden z dowódców wroga, mieszkał (podobno) w tym hrabstwie i koordynował (na pewno) działaniami szmalcowników ukrywających się na przygranicznych terenach. Podjazdy na północno-wschodnie Staffordshire stawały się nieznośne i dla stawiającej opór ludności i, ze strategicznego punktu widzenia, podziemnego Ministerstwa. Odparcie ataków było trudne, kryjówki w Staffordshire wciąż były narażone, a wrogowie zawsze wycofywali się do Cheshire - silnego, strzeżonego przez Rowle'ów. Do hrabstwa, na które nie mogli uderzyć jawnie, siłą, by zniszczyć ich kryjówki i ich rozgromić, podczas gdy rebelianci wciąż byli atakowani i gdy dla nich żadne miejsce nie było bezpieczne. Sytuacja była na tyle dramatyczna, że do akcji włączyli się i aurorzy i wiedźmi strażnik. Wiedzieli, że nie zwalczą wroga o przewadze liczebnej, w osłabionym Stafford, siłą - że impas będzie trwał, że potyczki będą trwać, że krew młodych czarodziejów i mugoli będzie płynąć.
Mogli jednak uderzyć strategicznie by spróbować przeważyć szalę zwycięstwa na swoją stronę. Byorn Krueger był dobrym strategiem, ze smykałką do dowodzenia atakami na Staffordshire. Eliminując go, wprowadzą chaos w szeregach wroga, pozwolą swoim na chwilę oddechu, zebrania sił. Pozbawią przeciwnika dobrego czarodzieja, mogąc liczyć, że zastępstwo nie będzie równie lotne. I, co też było ważne, podbudują morale w hrabstwie. Krueger był nie tylko żołnierzem - do Plymouth od stycznia docierały relacje o tym, jak okrutnym był czarnoksiężnikiem. W hrabstwie szemrano o jego ofiarach. Piątego stycznia brał udział w rzezi mugoli w Stoke-on-Trent, stał w pierwszym szeregu podczas egzekucji. A gdy mugole uciekli, nie przestawał, wprowadzając strach i terror podczas każdej akcji, którą dowodził osobiście. Wyszukiwał ładne czarodziejki, oskarżał je o brudną krew, hańbił. Ktoś widział, jak czarnomagiczną klątwą rozszarpał wpół dziecko. Mike słyszał o jego ofiarach, niektóre sam widział - okaleczonych, z pustymi spojrzeniami i bliznami po czarnej magii na twarzach, kończynach, ciałach. Z bliznami, których niektórzy nie dostrzegali gołym okiem, ale których był świadom jako auror i ktoś, kto samemu przeżył Crucio - czarna magia krzywdziła dogłębnie, ciążyła na psychice, już zawsze. Krueger siał terror, siał zwątpienie. Tonks nie wątpił, że podobne czyny przyczyniły się do wiosennych samosądów, do zastraszenia ludności.
Zarazem - wraz z każdą zbrodnią, każdą ofiarą, każdym atakiem - przeciwnik tkał swoją własną pułapkę, zostawiał im ziarnka piasku, dowody, poszlaki. Zbierając relacje od poszkodowanych, wiedzieli już na jakim poziomie zaawansowania operuje czarną magią, a nawet jakie są jego ulubione zaklęcia. Wedle ich informacji nie używał Avad, czy to z braku umiejętności, czy to woląc bawić się w inny sposób - a to dawało im czas i świadomość, że przed atakiem obroni nie tylko Protego Horribilis, ale i większość tarcz. Przez kilka miesięcy pozostawał też frustrująco nieuchwytny, najwyraźniej mając pewne doświadczenie z ukrywaniem się przed wymiarem sprawiedliwości - było ewidentne, że Ministerstwo zaciągnęło w swoje szeregi zbiegów i przestępców, tych, których aurorzy tropili i aresztowali przed wojną. Tych, którzy być może nie wychylali się przed wojną. Kruerger nie był Śmierciożercą, nie był geniuszem, był tylko i aż lokalnym dowódcą, który bardzo im przeszkadzał. I był tylko człowiekiem, a każdy człowiek krwawi.
Wreszcie nadeszły sprawdzone tropy. Wiedźmi strażnik, przydzielony do śledzenia Kruegera, zdołał ustalić, że ten człowiek miał jednak jakiś słaby punkt, jakąś regularność.
Grób Diany K na malutkim, prawie opuszczonym cmentarzu. Odwiedzany co wtorek o zachodzie słońca.
No proszę. Czy ten potwór kogoś kochał, a może odczuwał wobec kogoś wyrzuty sumienia?
Nie, Mike nie miał zamiaru o tym myśleć. Prędko odgonił pokusę. Ostatnio zabijał rzadziej niż zimą, koncentrując się raczej na aresztowaniach. A zaplanowana egzekucja była czymś innym niż zabiciem kogoś w trakcie pojedynku - ostatnią przeprowadził ponad miesiąc temu, musiał się skupić, musiał wejść w odpowiedni stan. Chowając się wraz z Carterem za Salvio Hexia, zerknął kontrolnie na młodszego kolegę z Biura. Kiedyś siedem lat dzielące Michaela i Ricka Cartera wydawało się prawie przepaścią, a kolega młodzieńcem, ale wojna wyostrzyła rysy twarzy kolegi, zahartowała jego spojrzenie. Carter był mężczyzną, żołnierzem, kimś gotowym zabić Kruegera w mgnieniu oka. Kimś, kto podobnie jak Mike i wszyscy aurorzy, miał już krew na rękach, to rozkazy, to misja.
Pewnie każdy z nich mógłby wyeliminować Kruegera w pojedynkę, ale aurorów było zbyt mało, by chcieli ryzykować ciężką ranę lub wydłużający się pojedynek. W dwójkę było prościej, bezpieczniej.
Nozdrza drgnęły lekko, gdy powietrze zdało się nieco cieplejsze w lepki, oślizgły sposób. Trzask teleportacji, postać o ogolonej głowie i czole przeciętym blizną. Różdżki poszły w górę, atak musiał być celny i precyzyjny. Tu się ich nie spodziewał.
Tonks posłał w stronę Kruegera niewerbalnego Petrificusa, zaklęcie, które prawie nigdy go nie zawodziło i które potrafił przywołać z ponadprzeciętną mocą. Na wszelki wypadek. Carter sięgnął po Lamino. Skoordynowali akcję, chcieli pokonać go od razu, jednym zaklęciem, lub drugim.
Krueger, pomimo zaskoczenia, zdołał dostrzec błysk. Wzniósł przed sobą Protego Maximę, zdołał obronić się przed Lamino, ale Petrificus sięgnął celu.
Musieli działać szybko.
Abesio - i Tonks teleportował się tuż nad niego, by w razie czego wyszarpnąć mu różdżkę. Wystawiał się tym samym na atak, ale ufał własnemu zaklęciu. I Carterowi, którego Expelliarmus mknął już w spetryfikowanego mężczyznę, gdy Rick wyłaniał się zza Salvio Hexia.
Tonks odkopał jego różdżkę, własną wycelował w tchawicę czarnoksiężnika.
-Za zbrodnie wojenne, Podziemne Ministerstwo Magii skazuje cię na śmierć z rozkazu Harolda Longbottoma. - powiedział tylko dlatego, że miał czas. -Lamino. - precyzyjny gest dłonią, gest zawodowego zabójcy i aurora, sztylety wbiły się w gardło leżącego.
Kiedyś patrzyłby w oczy umierającego, sycąc się jego strachem, ale teraz zerknął kontrolnie na Cartera.
-Wiem, że chciałeś. - uśmiechnął się, krzywo, smutno, trochę przepraszająco. Dałby mu go dobić, gdyby teleportował się tu szybciej - ale sukces akcji leżał równie mocno po jego stronie, Expelliarmus ochronił Michaela. Uniknęli pojedynku, uniknęli ryzyka.
-To kąt tarczy, prawie się udało. - zażartował ponuro Carter, wzruszając ramionami.
Udawali, że zabicie tego potwora mogło im sprawić jakąkolwiek przyjemność, przyjacielsko mówili o ramach rywalizacji, ale to była tylko gra. Wiedzieli, że liczył się cel, śmierć nie dawała im satysfakcji. Może rok temu, gdy naprawdę czuli, że mszczą się za Bezksiężycową Noc i terror, ale już nie. Śmierć była tylko codziennością, obowiązkiem.
Sprawiedliwością.
Gdyby byli w Staffordshire posprzątaliby te zwłoki, ale wojna nie była na tym etapie, by dbać o opinię i stabilizację w Cheshire.
Niech szczezną. Nie zrobiliby z nimi nic, gdyby nie ryzyko inferiusów i inni panoszący się tu czarnoksiężnicy. Mike podniósł różdżkę, ale tym razem to Carter był szybszy.
-Ignitio i zwłoki zajęły się ogniem, a Tonks cofnął się o krok.
Wtedy zobaczył, że między grobami coś się porusza.
Duch, młodej dziewczyny, o wielkich oczach. Przerażonych oczach.
Czy to Diana?
Nie, nie obchodziło go to.
Wyszczerzył zęby, w sztucznym, wilczym uśmiechu.
-Patrz, duchu. Na to, co spotyka zbrodniarzy wojennych. I powiedz innym, że Biuro Autorów nie śpi. - syknął, kpiąco. Wiedział, że tu nie wrócą, nie, dopóki nie będą musieli zlikwidować kolejnego celu. Nie działali w Cheshire dopóki nie musieli.
Skinął Carterowi głową, opuścił różdżkę. Był gotów do teleportacji, ostatnio szło mu to szybciej i szybciej - dzięki kursowi - ale kolega musiał wziąć oddech, uspokoić się odrobinę.
Rzucił jeszcze szybkie Homenum - ot, na wszelki wypadek, sprawdzali wcześniej okolicę, pustą okolicę - dając drugiemu aurorowi czas. A potem teleportowali się stąd, zostawiając za sobą dym i dogasający ogień i swąd palonego ciała.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Cmentarz poległych magów
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cheshire