Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk
Stary młyn we Flatford
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stary młyn we Flatford
Siedemnastowieczny młyn wodny, który uznaje się za najprężniej działający młyn w całym hrabstwie. Dojście do niego jest wyjątkowo trudne, znajduje on na skraju niewielkiej wsi Flatford, w lesie, nad rzeką Stour. Przez swoje malownicze usytuowanie pełnił inspirację dla wielu artystów, głównie malarzy, którzy z nieprzerwaną fascynacją uwieczniali obiekt na obrazach. Mało kto wie, że produkcją mąki od wieków zajmuje się jedna, czarodziejska rodzina.
Jeśli zapukasz do drzwi, otworzy ci głowa rodziny. Sprawdź, co się stanie dalej. Rzuć kością K6:
1. Bez pytania otrzymałeś kubek gorącej herbaty z sokiem malinowym. Zaproszono cię dalej, możesz czuć się jak u siebie i odejść, kiedy tylko będziesz mieć siły.
2. Akurat podawano obiad, zaproszono cię do stołu. Nastrój wielodzietnej rodziny, składającej się z dwójki sędziwych rodziców i dorosłych dzieci wraz ze swoimi rodzinami mógł ci się udzielić, jeśli tylko na to pozwolisz. Zapowiada się naprawdę wspaniały wieczór.
3. Zaprowadzono cię do wolnego pokoju i pozostawiono w nim czyste ubranie, bochenek ciepłego pieczywa, kubek mleka i miskę z wodą. Możesz się rozgościć.
4. Sędziwi McLaggenowie borykają się z problemami w młynie, mechanizm zaczął szwankować. Nie chcą cię fatygować, ale jeśli chcesz zostać, musisz rozgościć się sam lub pomóc im w rozwiązaniu problemu.
5. Stary McLaggen uchylił drzwi i z drżącym głosem odmówił ci gościny, tłumacząc się zarazą.
6. Nikt ci nie otworzył, ale na ganku leżał jutowy, kilogramowy worek mąki. Nikt się nie zorientuje, gdy weźmiesz go ze sobą (możesz dopisać do zaopatrzenia).
Jeśli zapukasz do drzwi, otworzy ci głowa rodziny. Sprawdź, co się stanie dalej. Rzuć kością K6:
1. Bez pytania otrzymałeś kubek gorącej herbaty z sokiem malinowym. Zaproszono cię dalej, możesz czuć się jak u siebie i odejść, kiedy tylko będziesz mieć siły.
2. Akurat podawano obiad, zaproszono cię do stołu. Nastrój wielodzietnej rodziny, składającej się z dwójki sędziwych rodziców i dorosłych dzieci wraz ze swoimi rodzinami mógł ci się udzielić, jeśli tylko na to pozwolisz. Zapowiada się naprawdę wspaniały wieczór.
3. Zaprowadzono cię do wolnego pokoju i pozostawiono w nim czyste ubranie, bochenek ciepłego pieczywa, kubek mleka i miskę z wodą. Możesz się rozgościć.
4. Sędziwi McLaggenowie borykają się z problemami w młynie, mechanizm zaczął szwankować. Nie chcą cię fatygować, ale jeśli chcesz zostać, musisz rozgościć się sam lub pomóc im w rozwiązaniu problemu.
5. Stary McLaggen uchylił drzwi i z drżącym głosem odmówił ci gościny, tłumacząc się zarazą.
6. Nikt ci nie otworzył, ale na ganku leżał jutowy, kilogramowy worek mąki. Nikt się nie zorientuje, gdy weźmiesz go ze sobą (możesz dopisać do zaopatrzenia).
Lokacja zawiera kości.
Potężne zaklęcie wybudzające sprawiło, że dotychczas omdlały Hannibal otworzył oczy, wyrwany z letargu; nie powinna była się dziwić, przecież w ostatnim czasie znalazła też moment na studiowanie bardziej zaawansowanych lektur traktujących o magicznym lecznictwie, nawet jeśli sięgała po nie znacznie rzadziej niż po grymuary zaoferowane przez Deirdre. Azjatka zmierzyła podnoszącego się powoli mężczyznę uważnym spojrzeniem, samej cofając się nieznacznie, by zrobić miejsce im obu - Rookwoodowi i Drew, który zaoferował mu rękę. - Będziesz żył - wymamrotała do łowcy, samej również podnosząc się z ośnieżonego podłoża. Adrenalina sprawiała, że nie odczuwała chłodu tak dobitnie, jak powinna, zważywszy na miejscami podarte ubranie, poszarpane nie tylko jej własną dłonią i czarem, co i mijanymi w biegu gałęziami drzew. Ich znamię nosiła także na drugim policzku. Ostra odnoga smagnęła twarz i pozostawiła tam rozcięcie o zaschniętej już krwi, choć nie było to dotkliwe na tyle, by zyskać sobie uwagę czarownicy. - Ale rana wymaga szycia, musisz znaleźć uzdrowiciela, który szybko się tym zajmie. Mogłam tylko zatrzymać krwotok, nie wyleczę ci tego tutaj - wyjaśniła niewzruszenie, słowa kierując także do Śmierciożercy, który spytał o stan towarzyszącego im mężczyzny. Nie było sensu ukrywać przed nimi prawdy: Hannibal porządnie oberwał, noże pozostawiły po sobie głębokie ślady, a magia, którą dysponowała Azjatka nie była silna na tyle, by w pełni postawić go na nogi. Mogła zaoferować jedynie chwilową ulgę i możliwość dojścia do lecznicy o własnych siłach.
Wren otrzepała ciemne ubranie ze śniegu i skierowała spojrzenie skośnych oczu na Macnaira. Oczywiście, że zachowała przy życiu delikatniejsze szlamy, przecież taki mieli plan: ale życie pokazywało, że plany bywały kapryśne, modyfikowane przez zmienne zachodzące w rzeczywistości. - Dwie kobiety, dwójka dzieci i niekontaktująca staruszka - odparła, w tym samym czasie szpic różdżki czyszcząc ze śladów krwi Hannibala. Zbliżyła magiczne drewno do rany na tyle, że karmin skropił sam jego czubek. - Chciałabym je spalić - oznajmiła, kontrolnym wzrokiem śledząc reakcje Drew. Pycha MacLaggenów miała zostać stosownie ukarana, a jak uczynić to lepiej jeśli nie oczyszczając ich płomieniami? Tak niegdyś karano za magię, dziś ona tym sposobem pragnęła karać za pochodzeniową nieczystość. W środku oczekiwali na nich bezbronni, zgodnie z raportem Azjatki; podwieszona za kostkę kobieta podtrzymywana w powietrzu przez levicorpus była już ledwo przytomna, druga nie dała rady wyzwolić się spod kokonu oplatającej ją pajęczyny, tak jak i dzieciak, przy którym wciąż trwała pozostawiona w głębokim szoku dziewczynka, nieruchoma jak rzeźba, z szeroko otwartymi oczyma, pustymi jak lalka. Pod tym względem przypominała siwowłosą, pomarszczoną kobietę siedzącą na krześle w absolutnym bezruchu, nieświadomą makabry, do której dochodziło w jej domu. - Raczej niewiele, tylko strach na gremliny i cicho-szę - odparła Drew, krzywiąc się nieznacznie, kiedy z młyna wyciągali płaczące, błagające istnienia. Ich wycie nie zburzyło jednak stanowczości Wren, która z zadowoleniem skierowała różdżkę na ich pokraczną, szlamią rodzinę wrzuconą brutalnie do trzymetrowego dołu po orcumiano, gdzie wcześniej wylądował Hannibal. Spętanie pajęczyną wciąż działało, w porównaniu do levicorpusa; żadne z nich nie miało przy sobie różdżek. I tak powinno być. Niewdzięczne, niewarte karaluchy. - Incancerous - zainkantowała czarownica, lecz lina rozprysła się w nicości po kilku sekundach spętania grupki, na czego widok zmarszczyła ciemne brwi. - Incancerous - powtórzyła uparcie i tym razem skrępowała swych więźniów na wszelki wypadek; do krańca dołu podeszła powoli, zwinnie jak kotka, z krzywym, gorzkim uśmiechem, kiedy kasztanowe drewno zawisło nad ich głowami. - Adiposio - z krańca różdżki rozlał się tłuszcz zalewający zmierzwione fryzury. Echem niósł się żałosny płacz i próba zaoferowania czegokolwiek w zamian chociaż za darowanie życia dzieciom, ale szlamim kilkulatkom też należało przecież dać nauczkę. Coś jednak drgnęło w niej nagle, coś przywiodło wspomnienie wanny, do której krwawiła samotnie, coś rozbudziło pragnienie, które tak usilnie próbowała ostatnio uśpić; przecież te dzieci były niewinne. Powinny odpowiadać za grzechy szlamich rodziców? Wren głośniej wciągnęła powietrze do płuc i cofnęła się, zagryzając zęby. Nie, nie mogła pozwolić sobie na słabość. Nie teraz. Kasztanowe drewno ze złością wymierzyła w nieszczęśliwie potraktowaną przez los rodzinę. - Incendio.
Wrzaski otuliły zmarzniętą okolicę potworną aurą. Stało się. Ogień prędko rozszedł się po tłuszczu, pożerając skórę i pchając cierpienie w tkanki, a ona patrzyła na to już beznamiętnie, bo przybyła tu w roli kata, nie obrońcy. Ogrzana cudzą agonią znów spojrzała na Drew, oczekując jego przewodnictwa. - Gdzie możemy znaleźć te skarby? Wiesz czego dokładnie szukamy? - spytała. Widowiskowym rozmieszczeniem szlam w lesie w ramach ostrzeżenia będą mogli zająć się później, póki co czekało ich inne zadanie.
Wren: 24/50 EM
Wren otrzepała ciemne ubranie ze śniegu i skierowała spojrzenie skośnych oczu na Macnaira. Oczywiście, że zachowała przy życiu delikatniejsze szlamy, przecież taki mieli plan: ale życie pokazywało, że plany bywały kapryśne, modyfikowane przez zmienne zachodzące w rzeczywistości. - Dwie kobiety, dwójka dzieci i niekontaktująca staruszka - odparła, w tym samym czasie szpic różdżki czyszcząc ze śladów krwi Hannibala. Zbliżyła magiczne drewno do rany na tyle, że karmin skropił sam jego czubek. - Chciałabym je spalić - oznajmiła, kontrolnym wzrokiem śledząc reakcje Drew. Pycha MacLaggenów miała zostać stosownie ukarana, a jak uczynić to lepiej jeśli nie oczyszczając ich płomieniami? Tak niegdyś karano za magię, dziś ona tym sposobem pragnęła karać za pochodzeniową nieczystość. W środku oczekiwali na nich bezbronni, zgodnie z raportem Azjatki; podwieszona za kostkę kobieta podtrzymywana w powietrzu przez levicorpus była już ledwo przytomna, druga nie dała rady wyzwolić się spod kokonu oplatającej ją pajęczyny, tak jak i dzieciak, przy którym wciąż trwała pozostawiona w głębokim szoku dziewczynka, nieruchoma jak rzeźba, z szeroko otwartymi oczyma, pustymi jak lalka. Pod tym względem przypominała siwowłosą, pomarszczoną kobietę siedzącą na krześle w absolutnym bezruchu, nieświadomą makabry, do której dochodziło w jej domu. - Raczej niewiele, tylko strach na gremliny i cicho-szę - odparła Drew, krzywiąc się nieznacznie, kiedy z młyna wyciągali płaczące, błagające istnienia. Ich wycie nie zburzyło jednak stanowczości Wren, która z zadowoleniem skierowała różdżkę na ich pokraczną, szlamią rodzinę wrzuconą brutalnie do trzymetrowego dołu po orcumiano, gdzie wcześniej wylądował Hannibal. Spętanie pajęczyną wciąż działało, w porównaniu do levicorpusa; żadne z nich nie miało przy sobie różdżek. I tak powinno być. Niewdzięczne, niewarte karaluchy. - Incancerous - zainkantowała czarownica, lecz lina rozprysła się w nicości po kilku sekundach spętania grupki, na czego widok zmarszczyła ciemne brwi. - Incancerous - powtórzyła uparcie i tym razem skrępowała swych więźniów na wszelki wypadek; do krańca dołu podeszła powoli, zwinnie jak kotka, z krzywym, gorzkim uśmiechem, kiedy kasztanowe drewno zawisło nad ich głowami. - Adiposio - z krańca różdżki rozlał się tłuszcz zalewający zmierzwione fryzury. Echem niósł się żałosny płacz i próba zaoferowania czegokolwiek w zamian chociaż za darowanie życia dzieciom, ale szlamim kilkulatkom też należało przecież dać nauczkę. Coś jednak drgnęło w niej nagle, coś przywiodło wspomnienie wanny, do której krwawiła samotnie, coś rozbudziło pragnienie, które tak usilnie próbowała ostatnio uśpić; przecież te dzieci były niewinne. Powinny odpowiadać za grzechy szlamich rodziców? Wren głośniej wciągnęła powietrze do płuc i cofnęła się, zagryzając zęby. Nie, nie mogła pozwolić sobie na słabość. Nie teraz. Kasztanowe drewno ze złością wymierzyła w nieszczęśliwie potraktowaną przez los rodzinę. - Incendio.
Wrzaski otuliły zmarzniętą okolicę potworną aurą. Stało się. Ogień prędko rozszedł się po tłuszczu, pożerając skórę i pchając cierpienie w tkanki, a ona patrzyła na to już beznamiętnie, bo przybyła tu w roli kata, nie obrońcy. Ogrzana cudzą agonią znów spojrzała na Drew, oczekując jego przewodnictwa. - Gdzie możemy znaleźć te skarby? Wiesz czego dokładnie szukamy? - spytała. Widowiskowym rozmieszczeniem szlam w lesie w ramach ostrzeżenia będą mogli zająć się później, póki co czekało ich inne zadanie.
Wren: 24/50 EM
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Nie chciał dłużej leżeć w tej żałosnej pozie. Próbował poderwać się z ziemi, gwałtownie i nieostrożnie, jak gdyby chciał zrekompensować sobie wstyd przed odniesioną porażką, lecz prędko zderzył się z własną słabością. Ból zatamowanej, acz wciąż otwartej klatki piersiowej był niemiłosierny; wyglądała bowiem jak ser szwajcarski, masywnie podziurawiona zabójczymi nożami, przez które nieomal dokonał żywota. Magia lecznicza, jaką na nim zastosowana w istocie pozwoliła mu przeżyć, ale ten stan nie będzie utrzymywać się długo. Hannibal nie miał o medycynie bladego pojęcia, ale czuł, że krwotok w końcu do niego wróci i winien szukać profesjonalnej pomocy. Ni stąd, ni zowąd przed jego oczami pojawiła się pomocna dłoń. Dłoń człowieka, którego reakcji obawiał się teraz najbardziej, a który okazał mu wsparcie. W jego oczach nie dostrzegał wrogości, a zachętę; właśnie dlatego, pomimo bólu, powziął się w garść i przyjął tę dłoń, unosząc się w górę, aby drugi raz go nie zawieść.
Pierwej powitały go psy, które dotychczas zajęte skowytem nad martwym wilkiem, powitały swego Pana i zmotywowały do dalszej walki. Zaraz potem zwrócił się do swoich towarzyszy, oznajmiając gotowość do walki.
- Spotkam się ze znajomą, która postawi mnie na nogi, ale pierwszeństwo ma powinność wobec misji i Czarnego Pana. - bolało jak diabli i było słychać, jak cedził przez zęby te słowa, ale głowę uniesioną miał wysoko i usiłował zrobić wszystko, aby nie dać po sobie poznać, że nie był gotowy na ciąg dalszy. Tym niemniej, choć wcale gotów się nie czuł, obietnicy zamierzał dotrzymać.
Spoglądał pustym wzrokiem na martwe ofiary rzezi, która się tutaj dopełniła; to zaiste żałosny widok. Niemal otarł się o śmierć i skończył podobnie jak one. Nie mógł znieść tej przytłaczającej świadomości, dlatego jak najszybciej znalazł sobie zajęcie i kiedy Wren zakomunikowała, jaki plan obrała, wydał polecenia swoim psom, które targając ofiary za nogawki i podgryzając za parszywe, jeszcze żywe truchła, przeciągały je do rowu.
Azjatka dopełniła dzieła.
- Co to właściwie za skarby? Może moje kundle będą w stanie je wytropić. Powiedz im, czego mają szukać. - zakomunikował do Drew.
Pierwej powitały go psy, które dotychczas zajęte skowytem nad martwym wilkiem, powitały swego Pana i zmotywowały do dalszej walki. Zaraz potem zwrócił się do swoich towarzyszy, oznajmiając gotowość do walki.
- Spotkam się ze znajomą, która postawi mnie na nogi, ale pierwszeństwo ma powinność wobec misji i Czarnego Pana. - bolało jak diabli i było słychać, jak cedził przez zęby te słowa, ale głowę uniesioną miał wysoko i usiłował zrobić wszystko, aby nie dać po sobie poznać, że nie był gotowy na ciąg dalszy. Tym niemniej, choć wcale gotów się nie czuł, obietnicy zamierzał dotrzymać.
Spoglądał pustym wzrokiem na martwe ofiary rzezi, która się tutaj dopełniła; to zaiste żałosny widok. Niemal otarł się o śmierć i skończył podobnie jak one. Nie mógł znieść tej przytłaczającej świadomości, dlatego jak najszybciej znalazł sobie zajęcie i kiedy Wren zakomunikowała, jaki plan obrała, wydał polecenia swoim psom, które targając ofiary za nogawki i podgryzając za parszywe, jeszcze żywe truchła, przeciągały je do rowu.
Azjatka dopełniła dzieła.
- Co to właściwie za skarby? Może moje kundle będą w stanie je wytropić. Powiedz im, czego mają szukać. - zakomunikował do Drew.
Hannibal Rookwood
Zawód : Łowca wilkołaków z grupy Sigrun, dystrybutor zwierzęcych ingrediencji
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Moja natura mówi głośniej
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Przyglądając się Hannibalowi i wsłuchując w słowa Chang zrozumiałem, że nader niebezpieczne było trzymanie go usilnie przy nas. Teren stał się względnie bezpieczny; nie przyszło mi dostrzec żadnego ruchu, psy również nie zdawały się wydawać żadnego warkotu, dlatego podjąłem decyzję, aby powrócił do Londynu i bezwzględnie udał się do najbliższego uzdrowiciela. Musiał go poskładać, bowiem Młyn był jedynie składową większej sprawy, a nie głównym celem w hrabstwie. Jego umiejętności oraz różdżka miały przydać się podczas szturmów, gdzie najmniejsze rany mogły zaważyć o wyniku potyczki. Musieliśmy zachować zwarcie w szeregach, pewność co do dobrej kondycji, gdyż tutaj mogliśmy pozwolić sobie na drobne potknięcia, natomiast tam nie będzie na takowe miejsca. Mugole wspierani przez parszywych, wyklętych czarodziejów stworzyli sobie swego rodzaju twierdze, punkty jakie rzekomo wydawały się nie do zdobycia i z uwagi na to należało spodziewać się wszystkiego. -Wracaj do stolicy i zajmij się tym- rzuciłem zaraz po tym jak udało mu się dźwignąć na nogi. -Skarbiec prawdopodobnie ochraniany jest przez runy, więc twoi przyjaciele niewiele będą w stanie wskórać. Muszę to sprawdzić osobiście. Druga wataha może pozostać i pilnować tyłów nim nie nałożymy stosownych zabezpieczeń oraz oczywiście nie uporamy się ze wspomnianymi kosztownościami. Szmalcownicy już pewnie zacierają na nie rączki- odparłem pewnym tonem, po czym przeniosłem spojrzenie na Wren, jaka gotowała się do wykończenia reszty rodziny. Uśmiechnąłem się pod nosem, gdy wspomniała o ogniu; trawiących płomieniach, które miały na dobre zmyć z nich winy i w okrutnych katuszach zaprowadzić wprost do grobu. Nie protestowałem, nie narzucałem też własnej wizji, jaka zapewne byłaby znacznie mniej drastyczna, ale szybsza – wówczas czas już nas nie gonił. -W takim razie zajmij się nimi, a ja zacznę zabezpieczać teren. Pamiętaj tylko, że młyn musi zostać w nienaruszonym stanie, bowiem jest zbyt ważny w produkcji żywności. Jeśli narazimy lokalnych na głód, to na te ziemie pochłoną jeszcze większą ilość krwi, czego byśmy nie chcieli. Mają wiedzieć, że rządy i dobrobyt fałszywych czarodziejów dobiegły końca, ale sami nie mogą odczuć tego skutków- opowiedziałem pokrótce, po czym skinąłem lekko głową na znak gotowości. Nie widziałem potrzeby w pomocy Chang, bowiem wcześniej poradziła sobie bez żadnych komplikacji i zgodnie z zapewnieniem uniemożliwiła im wydostanie się na zewnątrz. Połączyłem kropki – musiała ich spętać lub unieruchomić.
Ruszyliśmy ramię w ramię do domostwa, lecz ja nie przekroczyłem jego progów. Do moich uszu docierały jęki, prośby o litość oraz lament, który był tylko dowodem ich bezsilności oraz co gorsza braku honoru. Nie zamierzałem oszczędzać dzieci i moja towarzyszka najwyraźniej również była tego zdania, gdyż całą zgraję wyciągnęła na zewnątrz i doprowadziła do dołu z pomocą włochatych przyjaciół Hannibala. -Homenum Revelio- rzuciłem pragnąc upewnić się, czy aby na pewno żaden karaluch nie zdołał się schować, lecz drobny błąd przy trajektorii ruchu różdżki sprawił, że zaklęcie nie przyniosło pożądanego efektu. -Homenum Revelio- powtórzyłem znacznie głośniej. Poświaty psów, Wren oraz ofiar rozbłysnęły, lecz dom pozostawał wolny od wszelkich innych istot, co było dla mnie znakiem, iż mogłem przejść do prac nad pułapkami. -Zajmie mi to sporo czasu, myślę że około trzech godzin. Jak skończysz i upewnisz się, że ogień nie rozprzestrzeni się nałóż Cicho-Sza na ganek- rzuciłem, po czym wszedłem do środka.
Znajdując się w niewielkim, choć głównym pomieszczeniu przypominającym salon rozpocząłem wypowiadanie licznych inkantacji, które miały złożyć się na Zawieruchę – pułapkę, jakiej osobiście nienawidziłem. Rzecz jasna była mi wrogiem w chwili, kiedy przypadkowo ją aktywowałem, dlatego liczyłem, że i ewentualni intruzi będą zmuszeni się z nią uporać. Przechodziłem od jednej ściany do drugiej; próbowałem skumulować magiczne cząsteczki, nadać im właściwego kształtu oraz efektu. Czułem coraz intensywniej rozchodzącą się magię, która niczym utkana za pomocą różdżki mgła zaczęła obejmować coraz większy obszar pokoju.
Ryzyko błędu było znacznie mniejsze niżeli w przypadku klątw, jednakże należało być równie mocno skupionym. Fakt, że nie dało się jej ominąć w żaden sposób poza wejściem do budynku poprzez piętro, działał na naszą korzyść.
|Nakładam Zawieruchę, EM: 15-4= 11
Ruszyliśmy ramię w ramię do domostwa, lecz ja nie przekroczyłem jego progów. Do moich uszu docierały jęki, prośby o litość oraz lament, który był tylko dowodem ich bezsilności oraz co gorsza braku honoru. Nie zamierzałem oszczędzać dzieci i moja towarzyszka najwyraźniej również była tego zdania, gdyż całą zgraję wyciągnęła na zewnątrz i doprowadziła do dołu z pomocą włochatych przyjaciół Hannibala. -Homenum Revelio- rzuciłem pragnąc upewnić się, czy aby na pewno żaden karaluch nie zdołał się schować, lecz drobny błąd przy trajektorii ruchu różdżki sprawił, że zaklęcie nie przyniosło pożądanego efektu. -Homenum Revelio- powtórzyłem znacznie głośniej. Poświaty psów, Wren oraz ofiar rozbłysnęły, lecz dom pozostawał wolny od wszelkich innych istot, co było dla mnie znakiem, iż mogłem przejść do prac nad pułapkami. -Zajmie mi to sporo czasu, myślę że około trzech godzin. Jak skończysz i upewnisz się, że ogień nie rozprzestrzeni się nałóż Cicho-Sza na ganek- rzuciłem, po czym wszedłem do środka.
Znajdując się w niewielkim, choć głównym pomieszczeniu przypominającym salon rozpocząłem wypowiadanie licznych inkantacji, które miały złożyć się na Zawieruchę – pułapkę, jakiej osobiście nienawidziłem. Rzecz jasna była mi wrogiem w chwili, kiedy przypadkowo ją aktywowałem, dlatego liczyłem, że i ewentualni intruzi będą zmuszeni się z nią uporać. Przechodziłem od jednej ściany do drugiej; próbowałem skumulować magiczne cząsteczki, nadać im właściwego kształtu oraz efektu. Czułem coraz intensywniej rozchodzącą się magię, która niczym utkana za pomocą różdżki mgła zaczęła obejmować coraz większy obszar pokoju.
Ryzyko błędu było znacznie mniejsze niżeli w przypadku klątw, jednakże należało być równie mocno skupionym. Fakt, że nie dało się jej ominąć w żaden sposób poza wejściem do budynku poprzez piętro, działał na naszą korzyść.
|Nakładam Zawieruchę, EM: 15-4= 11
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Odprawienie Hannibala znad młyna miało sporo sensu. Choć rana nie pluła krwią, musiała być szyta, a każdy ruch mężczyzny dodatkowo nadwyrężał rozcięte mięso niechybnie sprawiające mu ból; w oczach Wren nie popisał się dziś szczególnie, ale nie mówiła o tym głośno, chcąc przynajmniej w ten sposób oszczędzić mu niezadowolenia. Z pewnością wspomnienia pojedynku z McLaggenami będzie wspominał gorzko jeszcze przez długi czas - tym bardziej, że rana tak głęboka pozostawi na nim swoje piętno na nadchodzące dni, co do tego nie miała ni cienia wątpliwości. Pamiętała przecież jak długo sama musiała dochodzić do siebie po trefnym wybuchu lancei w środku lasu.
Z nieukrywaną przyjemnością wypełniła rozkazy Drew. Zajęła się wymierzaniem stosownej sprawiedliwości szlamom, które zalał tłuszcz, a ten prędko zajął się roznieconym przez kasztanowe drewno ogniem, pożerając płaty skóry i mięsa jak głodne zwierzę. Języki płomieni skrupulatnie usiłowały dostać się aż do kości. Okolicę wypełnił natomiast dziki wrzask pozbawiony sensu, niezlepiony w żadne konkretne słowo, dający jedynie upust tlącej się w ciałach agonii; towarzyszyły temu dziecięce łzy, ogromne, niewinne, pełne niezrozumienia za co tak właściwie wymierzona została im kara. To nic, nie musiały otrzymywać żadnej odpowiedzi. Azjatka patrzyła na to z góry, próbując odnaleźć w sobie cokolwiek innego poza poczuciem triumfu - ale prędko zdecydowała się nie tracić na to energii. Nie dziś, nie tutaj. - Wobec tego proponuję nie zasypywać tego dołu - gładko i spokojnie zwróciła się do swojego towarzysza, jedynego po tym, jak opuścił ich obolały i nieco przez swoje rany niedołężny Hannibal. - Jeśli ktokolwiek będzie chciał sprawdzić co stało się z młynem, zanim nadejdą tu godni czarodzieje, natrafi na poprzednich właścicieli. Uzurpatorów, żeby było dramatyczniej. Na to, co z nich zostało - ku przestrodze - zasugerowała, a potem skinęła głową, gotowa dopilnować ognia, podczas gdy on rozpoczął zabezpieczanie głównej izby w przybytku, noszącej zresztą ślady nierównej walki, szarpaniny i błagania zaklętego w drewnianych ścianach. Nozdrza wypełniał swąd palonej tkanki, duszący, dławiący zapach, ale dopiero kiedy krzyki ustały w pełni i po ich wygaśnięciu minęło kilka kolejnych minut Wren zdecydowała się ujarzmić płomienie. - Nebula exstiguere - zaintonowała, celując różdżką w dół wykopany uderzeniem orcumiano, jednak chmura okazała się zbyt słaba, by sięgnąć dymiących, zwęglonych ciał, przez co ciemne brwi czarownicy ściągnęły się ze sobą w wyrazie rozczarowania. Praktykowała obronę przed czarną magią chyba silniej niż w całym swoim życiu, lecz wciąż nie osiągała od razu pożądanych efektów: nadgarstek nie poruszył się w sposób idealny jeszcze przy kolejnym zaklęciu, oferując jej powód do zadowolenia dopiero przy trzeciej próbie, kiedy to z kasztanowca trysnęła purpurowa mgła łagodnie kładąca kres pożarowi spętanemu wysoką ścianą ziemi zbiorowej mogiły.
Później przystąpiła do zabezpieczania ganku, zgodnie z życzeniem Śmierciożercy; cicho-sza miała za zadanie zniwelować działanie zmysłu słuchu dla każdego intruza skłonnego przedrzeć się do środka młyna. Była pierwszą flanką oporu przed potencjalną niepowołaną obecnością, toteż Azjatka wiedziała, że musiała do zadania przyłożyć się porządnie. Uniosła przed siebie różdżkę i przymknęła powieki, jak miała w zwyczaju, kiedy sięgała po tak skomplikowaną magię; czuła jej przepływ przez całe swoje ciało, czuła, jak wylewała się z ostrawego szpica dzierżonego drewna, jak wypełniała powietrze i drżała w aurze wejścia do młyna, plącząc się w jedność z wszelką wiadomością na temat uroków i anatomii, jaką posiadała w swojej pamięci. Powolnym krokiem poruszała się od poręczy do poręczy, od ściany do ściany, od punktu do punktu, skupiona tak intensywnie, że nie zauważyłaby nawet upływu czasu - gdyby nie drżące mięśnie w nogach przez wysiłek takiego pokroju. Nie była do tego przygotowana, wciąż zbyt wiotka i fizycznie krucha, ku własnej wściekłości - dlatego też w pewnym momencie klęknęła po prostu na chłodnej werandzie, tkając magię w jej obronną intencję, dopóki nie pojęła w skupieniu, że pułapka była aktywna, gotowa do użytku.
Wstała potem z posadzki i przeciągnęła się, świadoma tego, jak mróz zabarwił jej wargi bladym fioletem a twarz pokryła się rumieńcem lutowego popołudnia; nie weszła do środka młyna, spojrzała tam tylko przez próg. - Drew? - zawołała miękko, poszukując go wzrokiem. - Jak już tu skończymy, chodź ze mną - do mnie. Na Pokątną. Bez Hannibala. Powinnam mieć jakiś bimber na uczczenie wybicia szlam i ich głupiutkich przyjaciół - mówiąc to oparła się ramieniem o framugę drzwi, ręce krzyżując na piersi, podczas gdy w oku zamigotała wyraźnie określona intencja. Spodobał się jej. Sprytny, panujący nad sytuacją, a przede wszystkim potężny w magicznej biegłości; chciała mieć go dziś w swoim łóżku - bo niby co stało im na przeszkodzie? - Co ty na to? - odchyliła głowę lekko do tyłu. - Smakowałeś kiedyś marnego bimbru domowej roboty wlewanego ci do gardła przez Azjatkę? - parsknęła ciszej; słodycz adrenaliny mąciła myśli i to najbardziej prozaiczne pragnienia dochodziły w niej do głosu, żądza nagrody, zaspokojenia, relaksu - zasłużonego, nie inaczej.
Wren: 19/50 EM
nakładam cicho-szę na ganek młyna
Z nieukrywaną przyjemnością wypełniła rozkazy Drew. Zajęła się wymierzaniem stosownej sprawiedliwości szlamom, które zalał tłuszcz, a ten prędko zajął się roznieconym przez kasztanowe drewno ogniem, pożerając płaty skóry i mięsa jak głodne zwierzę. Języki płomieni skrupulatnie usiłowały dostać się aż do kości. Okolicę wypełnił natomiast dziki wrzask pozbawiony sensu, niezlepiony w żadne konkretne słowo, dający jedynie upust tlącej się w ciałach agonii; towarzyszyły temu dziecięce łzy, ogromne, niewinne, pełne niezrozumienia za co tak właściwie wymierzona została im kara. To nic, nie musiały otrzymywać żadnej odpowiedzi. Azjatka patrzyła na to z góry, próbując odnaleźć w sobie cokolwiek innego poza poczuciem triumfu - ale prędko zdecydowała się nie tracić na to energii. Nie dziś, nie tutaj. - Wobec tego proponuję nie zasypywać tego dołu - gładko i spokojnie zwróciła się do swojego towarzysza, jedynego po tym, jak opuścił ich obolały i nieco przez swoje rany niedołężny Hannibal. - Jeśli ktokolwiek będzie chciał sprawdzić co stało się z młynem, zanim nadejdą tu godni czarodzieje, natrafi na poprzednich właścicieli. Uzurpatorów, żeby było dramatyczniej. Na to, co z nich zostało - ku przestrodze - zasugerowała, a potem skinęła głową, gotowa dopilnować ognia, podczas gdy on rozpoczął zabezpieczanie głównej izby w przybytku, noszącej zresztą ślady nierównej walki, szarpaniny i błagania zaklętego w drewnianych ścianach. Nozdrza wypełniał swąd palonej tkanki, duszący, dławiący zapach, ale dopiero kiedy krzyki ustały w pełni i po ich wygaśnięciu minęło kilka kolejnych minut Wren zdecydowała się ujarzmić płomienie. - Nebula exstiguere - zaintonowała, celując różdżką w dół wykopany uderzeniem orcumiano, jednak chmura okazała się zbyt słaba, by sięgnąć dymiących, zwęglonych ciał, przez co ciemne brwi czarownicy ściągnęły się ze sobą w wyrazie rozczarowania. Praktykowała obronę przed czarną magią chyba silniej niż w całym swoim życiu, lecz wciąż nie osiągała od razu pożądanych efektów: nadgarstek nie poruszył się w sposób idealny jeszcze przy kolejnym zaklęciu, oferując jej powód do zadowolenia dopiero przy trzeciej próbie, kiedy to z kasztanowca trysnęła purpurowa mgła łagodnie kładąca kres pożarowi spętanemu wysoką ścianą ziemi zbiorowej mogiły.
Później przystąpiła do zabezpieczania ganku, zgodnie z życzeniem Śmierciożercy; cicho-sza miała za zadanie zniwelować działanie zmysłu słuchu dla każdego intruza skłonnego przedrzeć się do środka młyna. Była pierwszą flanką oporu przed potencjalną niepowołaną obecnością, toteż Azjatka wiedziała, że musiała do zadania przyłożyć się porządnie. Uniosła przed siebie różdżkę i przymknęła powieki, jak miała w zwyczaju, kiedy sięgała po tak skomplikowaną magię; czuła jej przepływ przez całe swoje ciało, czuła, jak wylewała się z ostrawego szpica dzierżonego drewna, jak wypełniała powietrze i drżała w aurze wejścia do młyna, plącząc się w jedność z wszelką wiadomością na temat uroków i anatomii, jaką posiadała w swojej pamięci. Powolnym krokiem poruszała się od poręczy do poręczy, od ściany do ściany, od punktu do punktu, skupiona tak intensywnie, że nie zauważyłaby nawet upływu czasu - gdyby nie drżące mięśnie w nogach przez wysiłek takiego pokroju. Nie była do tego przygotowana, wciąż zbyt wiotka i fizycznie krucha, ku własnej wściekłości - dlatego też w pewnym momencie klęknęła po prostu na chłodnej werandzie, tkając magię w jej obronną intencję, dopóki nie pojęła w skupieniu, że pułapka była aktywna, gotowa do użytku.
Wstała potem z posadzki i przeciągnęła się, świadoma tego, jak mróz zabarwił jej wargi bladym fioletem a twarz pokryła się rumieńcem lutowego popołudnia; nie weszła do środka młyna, spojrzała tam tylko przez próg. - Drew? - zawołała miękko, poszukując go wzrokiem. - Jak już tu skończymy, chodź ze mną - do mnie. Na Pokątną. Bez Hannibala. Powinnam mieć jakiś bimber na uczczenie wybicia szlam i ich głupiutkich przyjaciół - mówiąc to oparła się ramieniem o framugę drzwi, ręce krzyżując na piersi, podczas gdy w oku zamigotała wyraźnie określona intencja. Spodobał się jej. Sprytny, panujący nad sytuacją, a przede wszystkim potężny w magicznej biegłości; chciała mieć go dziś w swoim łóżku - bo niby co stało im na przeszkodzie? - Co ty na to? - odchyliła głowę lekko do tyłu. - Smakowałeś kiedyś marnego bimbru domowej roboty wlewanego ci do gardła przez Azjatkę? - parsknęła ciszej; słodycz adrenaliny mąciła myśli i to najbardziej prozaiczne pragnienia dochodziły w niej do głosu, żądza nagrody, zaspokojenia, relaksu - zasłużonego, nie inaczej.
Wren: 19/50 EM
nakładam cicho-szę na ganek młyna
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Smród palonych włosów oraz skóry coraz intensywniej uderzał w moje nozdrza, choć nie był równie irytujący co narastające krzyki. Rzuciłem krótkie spojrzenie na dno trzymetrowego dołu i uśmiechnąłem się pod nosem będąc rad, że Wren nie miała krzty litości. Mogła ich po prostu pozbawić życia; w krótki, wolny od katuszy sposób, lecz wybrała znacznie drastyczniejszą opcję, która prawdopodobnie spełniała jej najskrytsze rządze. Nie wnikałem w tę sprawę, nie zadawałem zbędnych pytań, być może miała do wyrównania pewne rachunki i w ten sposób krok po kroku odbierała to, co było jej. Mugole oraz ich magiczni poplecznicy niejednym nacisnęli na odcisk, bowiem przez ich zuchwałe, stroniące od logiki działania wielokrotnie polała się krew, która nie należała tylko do nich, a również do szlachetnych czarodziejów. Wojna pochłonęła wiele dusz, nieustannie zbierała nowe żniwa pozbawiając wielu dachu nad głową, lecz była to tylko i wyłącznie wina tych, jacy mieli czelność się sprzeciwiać, dążyć do przewrotów niemających najmniejszego sensu. To ich powinniśmy winić za śmierć, obarczać odpowiedzialnością cierpienia oraz wszechobecnej biedy. Kara, którą dzisiaj ponieśli i tak nie była nader surowa w porównaniu do przewinień. Powinno się o tym mówić głośno, obnażać kłamstwa i obłudę, a choć ogień w przekonaniach działał oczyszczająco, to ich błędy były zbyt duże, aby społeczeństwo o nich zapomniało.
-Nie trudźmy się. Ten widok z pewnością będzie wyraźnym sygnałem ostrzegawczym- przyznałem jej rację, po czym przeszedłem do domostwa w celu nałożenia pułapki.
Cała procedura trwała przeszło trzy godziny. Licznie wypowiadane inkantacje były wykańczające, podobnie jak samo skupienie, dlatego zaraz po zwieńczeniu dzieła opuściłem stare mury i wyszedłem na zewnątrz pragnąc zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie kręciło mi się w głowie, nie czułem też roztargnienia, lecz potrzebowałem chwili na odpoczynek. Po przeszło dwudziestu minutach, w trakcie których Wren również ukończyła zadanie, powróciłem do środka wiedząc, że czekało mnie założenie kolejnego zabezpieczenia, lecz tym razem miało ono zająć o wiele mniej czasu. Poza tym wciąż pozostawała kwestia skarbca, jaką musiałem zbadać, więc oszczędzanie sił było jak najbardziej wskazane.
-Wszystko poszło zgodnie z planem?- spytałem mijając przykucniętą Chang, prawdopodobnie z wycieńczenia, czemu w ogóle się nie dziwiłem. Zakładana przez nią pułapka również była trudna i wymagająca.
Informacja o pojawieniu się intruza była niezbędna, bowiem nie byliśmy w stanie wszystkich miejsc pilnować osobiście. Cave Inimicum wydawało się idealne, dlatego zadbałem o nie tuż przy progach domostwa. Z pewnością w pierwszej kolejności sprawdzą te ściany, szczególnie kiedy przyjdzie im dostrzec spalone w dole zwłoki. Poruszyłem w charakterystyczny sposób różdżką czując przepływającą przez nią magię i szeptałem kolejne zaklęcia, jakie w całości miały spełnić tą jedną funkcję. Biały obłoczek objął niewielką powierzchnię ograniczoną kamiennymi murami wiatrołapu, po czym opadł na ziemię i rozmył się o posadzkę.
Słysząc swoje imię uniosłem głowę, a na mojej twarzy pojawił się leniwy uśmiech.
-Dwa razy nie musisz mi powtarzać. Muszę tylko zająć się skarbcem, a po tym mogę zawitać- zatrzymałem spojrzenie na jej oczach, w których dostrzegłem iskierkę sugerującą coś więcej jak niewinne picie. Wygiąłem wargi w szelmowskim wyrazie i ruszyłem w jej kierunku, po czym oparłem się o framugę drzwi tuż przed nią. -Nie, nie miałem okazji. Tylko musimy być grzeczni, ale uczcić wypada- odparłem nie spuszczając wzroku z jej tęczówek. -Zbierajmy się stąd, nim wrócę muszę jeszcze zajść do swojego mieszkania- dodałem, wyprostowałem się i minąłem dziewczynę, której talię zupełnie przypadkowo musnąłem dłonią.
Wspólnie oddaliliśmy się z terenów młyna, aby powiadomić Deirdre o sukcesie. Zamierzałem tu powrócić w przeciągu kilku godzin, gdy tylko wyposażę się w odpowiednie manuskrypty oraz bazy, albowiem Rita wspominała o starożytnych znakach.
| nakładam Cave Inimicum
|ztx2
-Nie trudźmy się. Ten widok z pewnością będzie wyraźnym sygnałem ostrzegawczym- przyznałem jej rację, po czym przeszedłem do domostwa w celu nałożenia pułapki.
Cała procedura trwała przeszło trzy godziny. Licznie wypowiadane inkantacje były wykańczające, podobnie jak samo skupienie, dlatego zaraz po zwieńczeniu dzieła opuściłem stare mury i wyszedłem na zewnątrz pragnąc zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie kręciło mi się w głowie, nie czułem też roztargnienia, lecz potrzebowałem chwili na odpoczynek. Po przeszło dwudziestu minutach, w trakcie których Wren również ukończyła zadanie, powróciłem do środka wiedząc, że czekało mnie założenie kolejnego zabezpieczenia, lecz tym razem miało ono zająć o wiele mniej czasu. Poza tym wciąż pozostawała kwestia skarbca, jaką musiałem zbadać, więc oszczędzanie sił było jak najbardziej wskazane.
-Wszystko poszło zgodnie z planem?- spytałem mijając przykucniętą Chang, prawdopodobnie z wycieńczenia, czemu w ogóle się nie dziwiłem. Zakładana przez nią pułapka również była trudna i wymagająca.
Informacja o pojawieniu się intruza była niezbędna, bowiem nie byliśmy w stanie wszystkich miejsc pilnować osobiście. Cave Inimicum wydawało się idealne, dlatego zadbałem o nie tuż przy progach domostwa. Z pewnością w pierwszej kolejności sprawdzą te ściany, szczególnie kiedy przyjdzie im dostrzec spalone w dole zwłoki. Poruszyłem w charakterystyczny sposób różdżką czując przepływającą przez nią magię i szeptałem kolejne zaklęcia, jakie w całości miały spełnić tą jedną funkcję. Biały obłoczek objął niewielką powierzchnię ograniczoną kamiennymi murami wiatrołapu, po czym opadł na ziemię i rozmył się o posadzkę.
Słysząc swoje imię uniosłem głowę, a na mojej twarzy pojawił się leniwy uśmiech.
-Dwa razy nie musisz mi powtarzać. Muszę tylko zająć się skarbcem, a po tym mogę zawitać- zatrzymałem spojrzenie na jej oczach, w których dostrzegłem iskierkę sugerującą coś więcej jak niewinne picie. Wygiąłem wargi w szelmowskim wyrazie i ruszyłem w jej kierunku, po czym oparłem się o framugę drzwi tuż przed nią. -Nie, nie miałem okazji. Tylko musimy być grzeczni, ale uczcić wypada- odparłem nie spuszczając wzroku z jej tęczówek. -Zbierajmy się stąd, nim wrócę muszę jeszcze zajść do swojego mieszkania- dodałem, wyprostowałem się i minąłem dziewczynę, której talię zupełnie przypadkowo musnąłem dłonią.
Wspólnie oddaliliśmy się z terenów młyna, aby powiadomić Deirdre o sukcesie. Zamierzałem tu powrócić w przeciągu kilku godzin, gdy tylko wyposażę się w odpowiednie manuskrypty oraz bazy, albowiem Rita wspominała o starożytnych znakach.
| nakładam Cave Inimicum
|ztx2
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Spalone kobiety i dzieci, zmasakrowani mężczyźni — cała rodzina Howellów została wymordowana, a ich krzyki i płacze niosły się echem jeszcze przez wiele godzin po tym jak zostali zabici. Rycerze Walpurgii znali znaczenie tego miejsca. Mączne imperium zasilało całe Suffolk, jego zniszczenie osłabiłoby cały region. Młyn ocalał, pozostał pusty. Nałożono na niego odpowiednie ubezpieczenia, czekał na nowych właścicieli i ponowną produkcję mąki. Rodzinne dziedzictwo ukryte między runicznymi kamieniami wpadło w ręce Śmierciożerców.
Mg nie kontynuuje rozgrywki
16 sierpnia 1958 r.
Flatford miało być naszym pierwszym przystankiem. Malownicza osada na rzece Stour dotąd niosła obietnice spokojnych, sielskich dni z dala od miejskiego zgiełku. Ledwie kilkanaście kilometrów od Ipswich, w sieci wodnych wstęg, w rytmie pór roku. Nigdy tu nie byłam, ale dobrze zapamiętałam sobie żałobne sprawozdania mieszkańców. Mówili o utraconym raju, o idylli wypalonej potokami parzących gwiazd, o domostwach, po których pozostały dymiące się doły. Przybyłam, mając te wszystkie obrazy przed oczami, przybyłam spodziewając się resztek cywilizacji, a jednak drewniany mostek wciąż stał, choć rzeczny dół wydawał się spęczniały. Wody niespokojnie, dość prędko prześlizgiwały się w stronę wybrzeża. Pod podeszwą zaskrzypiała w groźbie lichawa deska. Widok był jednak całkiem niezły. Pozornie.
– Przyznaję, że spodziewałam się martwej pustki. Tymczasem.. proszę, cóż za determinacja. Podoba mi się ten chart ducha – przerwałam ciszę, w czasie której obydwoje mogliśmy oswoić się z krajobrazem wioski. Dobrze było wiedzieć, że ci, którym mieliśmy ofiarować pomoc, nie topili się w całkowitej agonii i być może naprawdę zasługiwali na ratunek. Ludzi kręciło się sporo, ruchy były chaotyczne, towarzyszyło im ponaglające pokrzykiwanie. Ledwie dwie noce po nadejściu makabrycznego deszczu oni zdawali się dopiero szykować. Na najgorsze. Zamiast ruin, widziałam kilka zachowanych całkiem znośnie chat, choć nie dało się zamykać oczu na te, po których pozostała wyłącznie kupa pokruszonych kamieni. Chłopiska były zbyt zajęte, by nas zauważyć. Przynajmniej przez chwilę jak te dwa cienie mogliśmy przemknąć po zadręczonych pogromem wieśniaczych ścieżkach. Ilustracje kojarzone z przyjemnością przestały istnieć. Brud i zniszczenie widoczne było gołym okiem. Ludzie jednak pracowali niestrudzenie. Zmrużyłam oczy, podchodząc tuż do drzewnej bariery mostu.
– Boją się powodzi. Donosy z Ipswich są przerażające. Woda prędko może ich tu pogrzebać – stwierdziłam, przyporządkowując chłopskiej krzątaninie przy korycie rzeki właśnie takie wytłumaczenie. – Zbezcześcić spokój tych, których już ułożyli w dołach – przyznałam, wyłapując kilka czarnych szmat przywieszonych do płotów – znak straty, symbol żałoby. Domyślałam się, że wielu z nich zderzyło się z zaborczością śmiertelnej pani. Ta zdawała się od kilkudziesięciu godzin nie mieć już żadnych skrupułów. Wyrywała dla siebie kolejne istnienia – nie dzieląc jednak na lepszych i gorszych. Cóż, nie śmiałam sprzeciwiać się jej woli, uznając jej wieczne prawo do zagarnięcie każdego istnienia, choć wolałabym, gdyby porywała tych, którzy nie mieli dla mnie żadnej wartości. – Tytuł ziemskiego pana traci wartość, gdy mieszkańcy tych ziem padają jak bahanki. Trzeba powstrzymać nadejście kolejnych tragedii – kontynuowałam, przechodząc dalej, pierwsza, daleka od oglądania się za tym, czy on również podążył po moich śladach. To była tylko jedna wieś, nie spodziewałam się, byśmy w innych zastali widoki nadto odbiegająca od Flatford. Mijaliśmy nędzne konstrukcje, na których dyndały zasuszone kawałki mięsa, mijaliśmy to ostatnie urocze domostwo, na którym dało się z ulgą zawiesić oko, a wreszcie też mijaliśmy gnojowiska, których nieznana zawartość budziła najmroczniejsze wyobrażenia. Smród przeciągał się od ruiny do ruiny, lecz nade wszystko wilgoć i chrzęst posypanego pod butami życia zdawały się przejmować kontrolę nad każdym podążającym. Po naszej prawicy różdżki chłopskie wznosiły się, by wytworzyć bariery przeciwko pogrążającej już z daleka powodzi. Ostatnie ocalałe wozy zapychały się dobytkiem – najwyraźniej niektórzy pogodzili się z nadejściem katastrofy i woleli uciec, nim woda odbierze ostatnie zdrowe tchnienie. Albo nieść chcieli pomoc tym, którzy potrzebowali jej jeszcze bardziej.
Tuż przed nami, na drodze pojawiły się dwie młode dziewczyny. Nie były starsze od Igora, wytargane włosy odsłaniały poparzone lica, powłoka tej przywędzonej skóry ciągnęła się przez szyję aż do dekoltów. Te same blizny zdobiły też dłonie. Rany były świeże, niezadbane, sączące, a one szły tak po prostu, zbyt słabe, by pozwolić sobie na wyraźny grymas - albo już do reszty znieczulone ogromem cierpienia. Moja dłoń machinalnie owinęła się wokół ramienia Drew, niejako nakazując mu, by się zatrzymał. Teraz.
Flatford miało być naszym pierwszym przystankiem. Malownicza osada na rzece Stour dotąd niosła obietnice spokojnych, sielskich dni z dala od miejskiego zgiełku. Ledwie kilkanaście kilometrów od Ipswich, w sieci wodnych wstęg, w rytmie pór roku. Nigdy tu nie byłam, ale dobrze zapamiętałam sobie żałobne sprawozdania mieszkańców. Mówili o utraconym raju, o idylli wypalonej potokami parzących gwiazd, o domostwach, po których pozostały dymiące się doły. Przybyłam, mając te wszystkie obrazy przed oczami, przybyłam spodziewając się resztek cywilizacji, a jednak drewniany mostek wciąż stał, choć rzeczny dół wydawał się spęczniały. Wody niespokojnie, dość prędko prześlizgiwały się w stronę wybrzeża. Pod podeszwą zaskrzypiała w groźbie lichawa deska. Widok był jednak całkiem niezły. Pozornie.
– Przyznaję, że spodziewałam się martwej pustki. Tymczasem.. proszę, cóż za determinacja. Podoba mi się ten chart ducha – przerwałam ciszę, w czasie której obydwoje mogliśmy oswoić się z krajobrazem wioski. Dobrze było wiedzieć, że ci, którym mieliśmy ofiarować pomoc, nie topili się w całkowitej agonii i być może naprawdę zasługiwali na ratunek. Ludzi kręciło się sporo, ruchy były chaotyczne, towarzyszyło im ponaglające pokrzykiwanie. Ledwie dwie noce po nadejściu makabrycznego deszczu oni zdawali się dopiero szykować. Na najgorsze. Zamiast ruin, widziałam kilka zachowanych całkiem znośnie chat, choć nie dało się zamykać oczu na te, po których pozostała wyłącznie kupa pokruszonych kamieni. Chłopiska były zbyt zajęte, by nas zauważyć. Przynajmniej przez chwilę jak te dwa cienie mogliśmy przemknąć po zadręczonych pogromem wieśniaczych ścieżkach. Ilustracje kojarzone z przyjemnością przestały istnieć. Brud i zniszczenie widoczne było gołym okiem. Ludzie jednak pracowali niestrudzenie. Zmrużyłam oczy, podchodząc tuż do drzewnej bariery mostu.
– Boją się powodzi. Donosy z Ipswich są przerażające. Woda prędko może ich tu pogrzebać – stwierdziłam, przyporządkowując chłopskiej krzątaninie przy korycie rzeki właśnie takie wytłumaczenie. – Zbezcześcić spokój tych, których już ułożyli w dołach – przyznałam, wyłapując kilka czarnych szmat przywieszonych do płotów – znak straty, symbol żałoby. Domyślałam się, że wielu z nich zderzyło się z zaborczością śmiertelnej pani. Ta zdawała się od kilkudziesięciu godzin nie mieć już żadnych skrupułów. Wyrywała dla siebie kolejne istnienia – nie dzieląc jednak na lepszych i gorszych. Cóż, nie śmiałam sprzeciwiać się jej woli, uznając jej wieczne prawo do zagarnięcie każdego istnienia, choć wolałabym, gdyby porywała tych, którzy nie mieli dla mnie żadnej wartości. – Tytuł ziemskiego pana traci wartość, gdy mieszkańcy tych ziem padają jak bahanki. Trzeba powstrzymać nadejście kolejnych tragedii – kontynuowałam, przechodząc dalej, pierwsza, daleka od oglądania się za tym, czy on również podążył po moich śladach. To była tylko jedna wieś, nie spodziewałam się, byśmy w innych zastali widoki nadto odbiegająca od Flatford. Mijaliśmy nędzne konstrukcje, na których dyndały zasuszone kawałki mięsa, mijaliśmy to ostatnie urocze domostwo, na którym dało się z ulgą zawiesić oko, a wreszcie też mijaliśmy gnojowiska, których nieznana zawartość budziła najmroczniejsze wyobrażenia. Smród przeciągał się od ruiny do ruiny, lecz nade wszystko wilgoć i chrzęst posypanego pod butami życia zdawały się przejmować kontrolę nad każdym podążającym. Po naszej prawicy różdżki chłopskie wznosiły się, by wytworzyć bariery przeciwko pogrążającej już z daleka powodzi. Ostatnie ocalałe wozy zapychały się dobytkiem – najwyraźniej niektórzy pogodzili się z nadejściem katastrofy i woleli uciec, nim woda odbierze ostatnie zdrowe tchnienie. Albo nieść chcieli pomoc tym, którzy potrzebowali jej jeszcze bardziej.
Tuż przed nami, na drodze pojawiły się dwie młode dziewczyny. Nie były starsze od Igora, wytargane włosy odsłaniały poparzone lica, powłoka tej przywędzonej skóry ciągnęła się przez szyję aż do dekoltów. Te same blizny zdobiły też dłonie. Rany były świeże, niezadbane, sączące, a one szły tak po prostu, zbyt słabe, by pozwolić sobie na wyraźny grymas - albo już do reszty znieczulone ogromem cierpienia. Moja dłoń machinalnie owinęła się wokół ramienia Drew, niejako nakazując mu, by się zatrzymał. Teraz.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Miałem wrażenie, że mieszkańcy Flatford nieustannie wystawiani byli na próbę, gdyż nieszczęścia zdawały się tu chodzić parami. Nie musiałem sięgać daleko pamięcią, kiedy to omawialiśmy olbrzymi problem z dostawami produktów – szmalcownicy upatrzyli sobie trakt i nagminne napadli na wozy rabując dosłownie wszystko co wpadło im w dłonie. Kilkukrotnie przejęli nawet całą karawanę handlową dotkliwie raniąc przebywających w niej kupców, w wyniku czego przeszło miesiąc targowisko świeciło pustkami. Jako, że miasto było mącznym imperium zasilającym w ten zasób większość hrabstwa Suffolk, to proceder osłabiał cały region.
Wśród ludzi siali postrach, zdawali się być nieuchwytni i ponad prawem, a jakiekolwiek próby sprzeciwu kończyły się fatalnie, dlatego uznaliśmy, że pomoc w tej kwestii przysporzy nam zwolenników. Rycerze ze sprawą uporali się szybko i o dziwo bez rozlewu krwi. Widząc korzyści płynące z posiadania takich osób pod sobą, postanowiliśmy ich przekupić i zapewnić inny, lukratywny interes. Pamiętam, że bez zastanowienia wyrazili zgodę, lecz gdzie się podziali, to mogli wspomnieć tylko zaangażowani w misję. Najpewniej opuścili te ziemie wszak ich wizerunki nie cieszyły się dobrą sławą.
-Zaskakująca determinacja, przyznam ci rację- odparłem opierając się przedramionami o drewnianą poręcz mostku. -Martwi mnie tylko ta rzeka, bez niej młyn nie jest w stanie funkcjonować- zerknąłem na zieloną maź unoszącą się gdzieniegdzie na powierzchni. Była skażona? Nie wyglądało to na glony, właściwie nie miałem pojęcia czym ów breja była, ale towarzyszący jej smród nie przynosił na myśl niczego dobrego. Każdy głupi wiedział, że do mielenia ziaren w tego rodzaju konstrukcjach niezbędna była czysta woda, zatem nasuwało się pytanie czy młyn w ogóle pracował. -W marcu, tuż po tym jak pozbyliśmy się przeklętych mugoli, przekazaliśmy odpowiedzialność za produkcję mąki zaufanej rodzinie. Z pewnością nie dostaliśmy od nich żadnych negatywnych informacji, a zatem ukryli przed nami problem lub po prostu go nie ma- w drugą z możliwości nie chciało mi się wierzyć, choć może znaleźli sposób na oczyszczenie rzeki. -W ostateczności zginęli w katastrofie- wzruszyłem ramionami, bo choć ich śmierć była mi obojętna, to szukanie nowych opiekunów wiązało się z kolejnym już wyzwaniem. Ludzie postrzegali to miejsce - i słusznie - jako żyłę złota, a ponieważ galeony szybko weryfikowały lojalność, to zadanie tylko z pozoru było proste. -Złożymy im wizytę- zadecydowałem, choć wpierw wolałem przyjrzeć się miasteczku oraz panującym w nim nastrojom. Oczywiście nie liczyłem na euforię, ale zależało mi na wyłapaniu jakichkolwiek objaw buntu. Ból, żal, poczucie straty – te emocje były na porządku dziennym, a zatem łudzenie się, że gdzieś mogło być inaczej było stratą czasu.
-Problem powodzi, jak mniemam, trzeba opanować u źródła. Nie wierzę, że kilka wprawnych różdżek nie jest w stanie wznieść solidnej bariery, a więc to musi się powtarzać- rzuciłem kątem oka dostrzegając mężczyzn, którzy czynili właśnie to o czym wspomniałem. Przyglądałem im się przez dłuższy moment, po czym przeniosłem spojrzenie na cel ich magii – woda pędziła w ich kierunku porywając za sobą nie tylko roślinność, ale przybrzeżne, liche lepianki. -Mitch musi zadbać o tamę, jeśli nic nie uda nam się zdziałać. Nie możemy stracić tych terenów, są dla hrabstwa zbyt cenne- z różnych względów, ale przede wszystkim ze względów produkcji żywności, której wówczas wszędzie brakowało.
-Musimy zebrać całą korespondencję, spisać wszystkie posiadane informacje, przeanalizować i stworzyć plan działania. Zabrzmi to brutalnie, ale musimy zacząć od strategicznych miejsc, bez ich prawidłowego funkcjonowania nie będziemy w stanie wykonać kolejnych kroków. Cała Anglia pogrążona jest w chaosie, pomoc stała się towarem deficytowym- był to moment, w którym ludzkim życiom nadano różną, grupową cenę. Wpierw należało zadbać o rejony słynące z produkcji niezbędnych towarów, a dopiero później zająć się tymi mniejszymi, nawet jeśli skala zniszczeń była znacznie większa. -To będzie niczym bu- przerwałem czując jej dłoń na ramieniu. Zatrzymałem się w miejscu, obróciłem głowę w jej kierunku i ściągnąłem brwi. O co u licha chodziło? Podążając za jej wzrokiem dostrzegłem dwie poparzone młódki – ich skóra wyglądała paskudnie, a mina sugerowała, że nie był to przewlekły stan. Instynktownie sięgnąłem po wężowe drewno.
Wśród ludzi siali postrach, zdawali się być nieuchwytni i ponad prawem, a jakiekolwiek próby sprzeciwu kończyły się fatalnie, dlatego uznaliśmy, że pomoc w tej kwestii przysporzy nam zwolenników. Rycerze ze sprawą uporali się szybko i o dziwo bez rozlewu krwi. Widząc korzyści płynące z posiadania takich osób pod sobą, postanowiliśmy ich przekupić i zapewnić inny, lukratywny interes. Pamiętam, że bez zastanowienia wyrazili zgodę, lecz gdzie się podziali, to mogli wspomnieć tylko zaangażowani w misję. Najpewniej opuścili te ziemie wszak ich wizerunki nie cieszyły się dobrą sławą.
-Zaskakująca determinacja, przyznam ci rację- odparłem opierając się przedramionami o drewnianą poręcz mostku. -Martwi mnie tylko ta rzeka, bez niej młyn nie jest w stanie funkcjonować- zerknąłem na zieloną maź unoszącą się gdzieniegdzie na powierzchni. Była skażona? Nie wyglądało to na glony, właściwie nie miałem pojęcia czym ów breja była, ale towarzyszący jej smród nie przynosił na myśl niczego dobrego. Każdy głupi wiedział, że do mielenia ziaren w tego rodzaju konstrukcjach niezbędna była czysta woda, zatem nasuwało się pytanie czy młyn w ogóle pracował. -W marcu, tuż po tym jak pozbyliśmy się przeklętych mugoli, przekazaliśmy odpowiedzialność za produkcję mąki zaufanej rodzinie. Z pewnością nie dostaliśmy od nich żadnych negatywnych informacji, a zatem ukryli przed nami problem lub po prostu go nie ma- w drugą z możliwości nie chciało mi się wierzyć, choć może znaleźli sposób na oczyszczenie rzeki. -W ostateczności zginęli w katastrofie- wzruszyłem ramionami, bo choć ich śmierć była mi obojętna, to szukanie nowych opiekunów wiązało się z kolejnym już wyzwaniem. Ludzie postrzegali to miejsce - i słusznie - jako żyłę złota, a ponieważ galeony szybko weryfikowały lojalność, to zadanie tylko z pozoru było proste. -Złożymy im wizytę- zadecydowałem, choć wpierw wolałem przyjrzeć się miasteczku oraz panującym w nim nastrojom. Oczywiście nie liczyłem na euforię, ale zależało mi na wyłapaniu jakichkolwiek objaw buntu. Ból, żal, poczucie straty – te emocje były na porządku dziennym, a zatem łudzenie się, że gdzieś mogło być inaczej było stratą czasu.
-Problem powodzi, jak mniemam, trzeba opanować u źródła. Nie wierzę, że kilka wprawnych różdżek nie jest w stanie wznieść solidnej bariery, a więc to musi się powtarzać- rzuciłem kątem oka dostrzegając mężczyzn, którzy czynili właśnie to o czym wspomniałem. Przyglądałem im się przez dłuższy moment, po czym przeniosłem spojrzenie na cel ich magii – woda pędziła w ich kierunku porywając za sobą nie tylko roślinność, ale przybrzeżne, liche lepianki. -Mitch musi zadbać o tamę, jeśli nic nie uda nam się zdziałać. Nie możemy stracić tych terenów, są dla hrabstwa zbyt cenne- z różnych względów, ale przede wszystkim ze względów produkcji żywności, której wówczas wszędzie brakowało.
-Musimy zebrać całą korespondencję, spisać wszystkie posiadane informacje, przeanalizować i stworzyć plan działania. Zabrzmi to brutalnie, ale musimy zacząć od strategicznych miejsc, bez ich prawidłowego funkcjonowania nie będziemy w stanie wykonać kolejnych kroków. Cała Anglia pogrążona jest w chaosie, pomoc stała się towarem deficytowym- był to moment, w którym ludzkim życiom nadano różną, grupową cenę. Wpierw należało zadbać o rejony słynące z produkcji niezbędnych towarów, a dopiero później zająć się tymi mniejszymi, nawet jeśli skala zniszczeń była znacznie większa. -To będzie niczym bu- przerwałem czując jej dłoń na ramieniu. Zatrzymałem się w miejscu, obróciłem głowę w jej kierunku i ściągnąłem brwi. O co u licha chodziło? Podążając za jej wzrokiem dostrzegłem dwie poparzone młódki – ich skóra wyglądała paskudnie, a mina sugerowała, że nie był to przewlekły stan. Instynktownie sięgnąłem po wężowe drewno.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Podążyłam okiem w stronę wodnego pasma osadzonego ponad młynem. Woda faktycznie nie wyglądała zachęcająco. W obliczu wszechobecnego brudu i chaosu jej wątpliwy zapach zdawał się schodzić na nieco dalszy plan. Mój bratanek miał jednak rację.
– Trzeba tu będzie kogoś przysłać, żeby zbadał tę wodę, fachowca – podchwyciłam, darując sobie dłuższe zanurzanie spojrzenia w zzieleniałej rzece. Wolałam powrócić do mojego rozmówcy, który, zdaje się, miał w zanadrzu jeszcze jedną dygresję. Do wody jednak nikt nie powinien się zbliżać – a tym bardziej czerpać z niej, póki sprawa nie zostanie zbadana przez właściwych ekspertów. Nasze własne przypuszczenia niewiele były warte. – Od gwiezdnej nocy zalewa nas deszcz sów, Drew. Wieści od nich mogły przepaść. Zgodzę się jednak, sprawdźmy ich. Marzec był dawno temu, oby nie zapomnieli o swych obowiązkach – wyraziłam w ponurym osądzie, raczej nie spodziewając się po wspomnianej rodzinie dalszej wierności. Mogli zginąć albo porzucić swą pracę. Sytuację bezsprzecznie zbadać należało, lecz o właściwiej porze. Póki co musieliśmy dokonać pełnego rozeznania, a będąc tu ledwie od paru chwil, nie widzieliśmy właściwie niczego prócz zamulonej, niepokojącej wody i krajobrazu wypełnionego podziurawionymi dachami. Błotniste, zaszlamione podłoże chętnie łapało się butów. Na szczęście zadbałam o stosowne obuwie na okazję taka jak ta, owijająca się wokół łydek skóra ciągnęła się wysoko, kończąc dopiero nieco poniżej kolana. Nietypowy wybór jak na letnią porę, ale w tych warunkach konieczny. Ryzyko zachlapania nie miało prawa zatrzymać mnie na szlaku.
– Powinniśmy porozmawiać z mieszkańcami, ktoś na pewno przewodzi akcji. Widać, że prowadzą skoordynowane działania. Jeżeli mają trudności, być może wystarczy im tu przysłać kogoś doświadczonego, kto dobrze oceni sytuację. Flatford od lat nie mierzyło się z powodzią – przemówiłam, przykładając dłoń do czoła, by osłonic oczy przed słońcem i tym samym uczynić widoki bardziej wyraźnymi. Strapieni mieszkańcy wiosek w piętrzących się listach zamieszczali wiele dramatycznych apeli, ale i całe długie dzieje. Oczywiste stało się, że wiele wsi zderzyło się z katastrofami, jakie nie śniły im się w najgorszych koszmarach. Nikt nie był na to gotowy, a gdy w działania wkradał się chaos, czynione przez nich starania spełzały na niczym. Nie tak powinna wyglądać ratunkowa akcja. – Tama powinna rozwiązać problem wielu wiosek. Kto by pomyślał, że Mitch będzie miał tyle roboty… Tamy, zawalone mosty, zniszczone budynki. Przed chłopakiem mnóstwo pracy. Dobrze sobie radzi – stwierdziłam, posuwając się powoli wzdłuż zwyczajnej uklepanej ścieżki. Młody Macnair otrzymał mnóstwo wyzwań, a nam pozostawało wspierać go. W godzinie katastrofy jego umiejętności stawały się bezsprzecznie niezwykle wartościowe. Mógł się rozwijać. Szkoda tylko, że w tak parszywych okolicznościach. – Zbierzemy zespół, zorganizujemy spotkanie, ustalimy priorytety. Widok, który zastaliśmy tutaj, powtórzy się w wielu wsiach. Trzeba uspokoić tę wodę, zapewnić pożywienie, opiekę medyków i dach nad głową. Pochować ludzi. A potem zacząć odbudowę… Masz rację, gdy każdy prosi o pomoc, trzeba się z tym liczyć, że nie otrzymamy żadnej. Skupmy się na tej, którą możemy pozyskać z Suffolk. – Cała rodzina zaangażować się miała w sprawę, przyjaciele i sojusznicy, o ile sami nie mierzyli się z ratowaniem własnego podwórka, być może ofiarują wsparcie, lecz największą szansę upatrywałam w ludziach mieszkających właśnie tu, razem z nami, w granicach poranionego hrabstwa. Spokój i przemyślane działania mogły nas uchronić przed jeszcze większą klęską. Po otrzymaniu raportów zasięgnięcie opinii fachowców wydawało mądrym krokiem.
Gdy naznaczone krzywdą dziewczęta zorientowały się, że oddaliśmy im uwagę, zatrzymały się. Były niepewne, przestraszne, w oczach lśniły trudy i ból ostatnich dni. Nie były zagrożeniem. Nie dlatego moje palce bardziej zaciskały się na męskim ramieniu. Zwiastowały problem, lecz o tym dopiero mieliśmy się prawdziwie przekonać.
– Co to za rany? Skąd je macie? – zapytałam bez ckliwych wstępów. Nie byłam uzdrowicielem, ale wydawało mi się, że ich historia wcale nie była związana z pożarem. – Drobiny z nieba, łzy gwiazd, p-pani – wydukała pierwsza z nich. – Rozpuszczamy je do kąpieli. Matka mówi, że to cud, że nas uleczą i upiększą. Gdy ból minie – odpowiedziała ta druga, a w jej głosie nietrudno było doszukać się szczerego przekonania. – Ile z was? Oglądał to uzdrowiciel? – zapytałam kompletnie wyzbyta emocji. To, co się tu odbywało, nosiło znamiona tortury. Śmierć łakomie spoglądała w stronę wyniszczających się organizmów. Kto im nawygadywał tych głupot? Odłamki były niebezpieczne. – Tu to chyba wszystkie kobiety. Nasz uzdrowiciel zginął, gdy spadły gwiazdy, nie mamy innego… - wyjaśniła, pochylając głowę w dół, światło odbiło się w jednej z sączących się na młodym ciele ran. Widok był co najmniej niepokojący. Wygięłam szyję, by unieść ku niemu spojrzenie. Jak daleko sięgały plotki o tym pyle? Ile naszych wsi praktykowało podobne kąpiele?
– Trzeba tu będzie kogoś przysłać, żeby zbadał tę wodę, fachowca – podchwyciłam, darując sobie dłuższe zanurzanie spojrzenia w zzieleniałej rzece. Wolałam powrócić do mojego rozmówcy, który, zdaje się, miał w zanadrzu jeszcze jedną dygresję. Do wody jednak nikt nie powinien się zbliżać – a tym bardziej czerpać z niej, póki sprawa nie zostanie zbadana przez właściwych ekspertów. Nasze własne przypuszczenia niewiele były warte. – Od gwiezdnej nocy zalewa nas deszcz sów, Drew. Wieści od nich mogły przepaść. Zgodzę się jednak, sprawdźmy ich. Marzec był dawno temu, oby nie zapomnieli o swych obowiązkach – wyraziłam w ponurym osądzie, raczej nie spodziewając się po wspomnianej rodzinie dalszej wierności. Mogli zginąć albo porzucić swą pracę. Sytuację bezsprzecznie zbadać należało, lecz o właściwiej porze. Póki co musieliśmy dokonać pełnego rozeznania, a będąc tu ledwie od paru chwil, nie widzieliśmy właściwie niczego prócz zamulonej, niepokojącej wody i krajobrazu wypełnionego podziurawionymi dachami. Błotniste, zaszlamione podłoże chętnie łapało się butów. Na szczęście zadbałam o stosowne obuwie na okazję taka jak ta, owijająca się wokół łydek skóra ciągnęła się wysoko, kończąc dopiero nieco poniżej kolana. Nietypowy wybór jak na letnią porę, ale w tych warunkach konieczny. Ryzyko zachlapania nie miało prawa zatrzymać mnie na szlaku.
– Powinniśmy porozmawiać z mieszkańcami, ktoś na pewno przewodzi akcji. Widać, że prowadzą skoordynowane działania. Jeżeli mają trudności, być może wystarczy im tu przysłać kogoś doświadczonego, kto dobrze oceni sytuację. Flatford od lat nie mierzyło się z powodzią – przemówiłam, przykładając dłoń do czoła, by osłonic oczy przed słońcem i tym samym uczynić widoki bardziej wyraźnymi. Strapieni mieszkańcy wiosek w piętrzących się listach zamieszczali wiele dramatycznych apeli, ale i całe długie dzieje. Oczywiste stało się, że wiele wsi zderzyło się z katastrofami, jakie nie śniły im się w najgorszych koszmarach. Nikt nie był na to gotowy, a gdy w działania wkradał się chaos, czynione przez nich starania spełzały na niczym. Nie tak powinna wyglądać ratunkowa akcja. – Tama powinna rozwiązać problem wielu wiosek. Kto by pomyślał, że Mitch będzie miał tyle roboty… Tamy, zawalone mosty, zniszczone budynki. Przed chłopakiem mnóstwo pracy. Dobrze sobie radzi – stwierdziłam, posuwając się powoli wzdłuż zwyczajnej uklepanej ścieżki. Młody Macnair otrzymał mnóstwo wyzwań, a nam pozostawało wspierać go. W godzinie katastrofy jego umiejętności stawały się bezsprzecznie niezwykle wartościowe. Mógł się rozwijać. Szkoda tylko, że w tak parszywych okolicznościach. – Zbierzemy zespół, zorganizujemy spotkanie, ustalimy priorytety. Widok, który zastaliśmy tutaj, powtórzy się w wielu wsiach. Trzeba uspokoić tę wodę, zapewnić pożywienie, opiekę medyków i dach nad głową. Pochować ludzi. A potem zacząć odbudowę… Masz rację, gdy każdy prosi o pomoc, trzeba się z tym liczyć, że nie otrzymamy żadnej. Skupmy się na tej, którą możemy pozyskać z Suffolk. – Cała rodzina zaangażować się miała w sprawę, przyjaciele i sojusznicy, o ile sami nie mierzyli się z ratowaniem własnego podwórka, być może ofiarują wsparcie, lecz największą szansę upatrywałam w ludziach mieszkających właśnie tu, razem z nami, w granicach poranionego hrabstwa. Spokój i przemyślane działania mogły nas uchronić przed jeszcze większą klęską. Po otrzymaniu raportów zasięgnięcie opinii fachowców wydawało mądrym krokiem.
Gdy naznaczone krzywdą dziewczęta zorientowały się, że oddaliśmy im uwagę, zatrzymały się. Były niepewne, przestraszne, w oczach lśniły trudy i ból ostatnich dni. Nie były zagrożeniem. Nie dlatego moje palce bardziej zaciskały się na męskim ramieniu. Zwiastowały problem, lecz o tym dopiero mieliśmy się prawdziwie przekonać.
– Co to za rany? Skąd je macie? – zapytałam bez ckliwych wstępów. Nie byłam uzdrowicielem, ale wydawało mi się, że ich historia wcale nie była związana z pożarem. – Drobiny z nieba, łzy gwiazd, p-pani – wydukała pierwsza z nich. – Rozpuszczamy je do kąpieli. Matka mówi, że to cud, że nas uleczą i upiększą. Gdy ból minie – odpowiedziała ta druga, a w jej głosie nietrudno było doszukać się szczerego przekonania. – Ile z was? Oglądał to uzdrowiciel? – zapytałam kompletnie wyzbyta emocji. To, co się tu odbywało, nosiło znamiona tortury. Śmierć łakomie spoglądała w stronę wyniszczających się organizmów. Kto im nawygadywał tych głupot? Odłamki były niebezpieczne. – Tu to chyba wszystkie kobiety. Nasz uzdrowiciel zginął, gdy spadły gwiazdy, nie mamy innego… - wyjaśniła, pochylając głowę w dół, światło odbiło się w jednej z sączących się na młodym ciele ran. Widok był co najmniej niepokojący. Wygięłam szyję, by unieść ku niemu spojrzenie. Jak daleko sięgały plotki o tym pyle? Ile naszych wsi praktykowało podobne kąpiele?
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
-Obawiam się, że o ich czas również będzie niezwykle ciężko- odparłem nie łapiąc się naiwnego, w tej sytuacji, optymizmu. Katastrofa dosięgnęła wszystkich hrabstw; śmierć, głód i obawa o przyszłość zajrzały w oczy każdemu mieszkańcowi angielskich ziem, a zatem śmiałem wątpić, że znajdziemy wszystkich niezbędnych nam fachowców. Ich wymieniać można byłoby bez liku, nawet kiedy jeszcze nie sprawdziliśmy dokładnego stanu Suffolk i nie przeczytaliśmy sterty listów, które z godziny na godzinę coraz bardziej piętrzyły się na korytarzu Przeklętej Warowni.
-Jakbyśmy mieli być lekiem na całe zło- zakpiłem pod nosem wyginając wargi w kwaśnym wyrazie. Posyłanie nam informacji oraz próśb o pomoc było logiczne, aczkolwiek każdy widział skalę zniszczeń i musiał zdawać sobie sprawę z ilości czekającej nas pracy. Wpierw musieliśmy podjąć najpilniejsze działania, a dopiero potem rozdrabniać się na mniejsze problemy, jeśli po czasie takowe w ogóle wciąż będą kogoś trapić. Czymże był dziurawy dach, przy wyrwie będącej jednocześnie mogiłą dziesiątek istnień? Czym zniszczony ogród i pole, przy doszczętnie spalonym lazarecie? -Muszą uzbroić się w cierpliwość. Żadna różdżka nie jest w stanie przywrócić ładu sprzed trzynastego sierpnia za pomocą jednego machnięcia. Nastroje z dnia na dzień będą coraz grosze, musimy się z tym liczyć Irino i pozostaje nam mieć nadzieję, że na tych zgliszczach zbudujemy coś wyjątkowego. Przekujmy chaos w lojalność, traumy w siłę- irytacja odeszła na rzecz lekkiego, acz pewnego siebie uśmiechu. Odwróciłem wzrok od rzeki, nie było sensu dłużej przypatrywać się zielonej mazi, a tym bardziej szukać źródła zanieczyszczenia. Tym musiał zająć się ktoś przez nas wyznaczony wszak istniało wielkie prawdopodobieństwo, że nie tylko ten odcinek ucierpiał.
-Skoro już jesteśmy to skorzystajmy z okazji- odparłem ciotce mając pewność, że nieprędko pojawimy się we Flatford ponownie. -Na pierwszy rzut oka radzą sobie całkiem nieźle- rzecz jasna było to stwierdzenie na wyrost. Leczenie syfa pudrem dalekie było od ideału, ale chociaż potrafili się zorganizować i cokolwiek zrobić zamiast pisać dramatycznych apeli. Być może z obecnych byliśmy w stanie wyłonić lidera, jaki zaprowadzi w mieście ład i porządek w zamian za nowe stanowisko? -Wrócił w odpowiednim momencie- zgodziłem się kiwając lekko głową. Sam nie miałem nic wspólnego ze wszelkiej maści konstrukcjami, Irina również, a zatem pomoc krewniaka mogła okazać się nieoceniona – szczególnie w dobie kryzysu. -Pozostaje pytanie czy faktycznie będzie w stanie przekuć projekty na rzeczywistość- rzuciłem, choć nie było to spowodowane wątpliwościami. Nauczony doświadczeniem unikałem pokładania wiary w możliwości poparte jedynie słowem, nie czynem. Zapewne jeden dzień, jeden ruch kuzyna w terenie miał to zmienić i właśnie na to szczerze liczyłem. Byłem ostrożny, wolałem trzymać ciężar na swoich barkach do czasu, kiedy nie zyskam pewności – co do Mitcha, jeszcze takiej nie miałem. -Niech zacznie tutaj- skwitowałem wiedząc, że te tereny rolne były niezwykle istotne. Wiele innych spłonęło lub po prostu – zniknęło z powierzchni ziemi.
-Martwi mnie brak zaufanego uzdrowiciela- konkretnie tutaj w Suffolk. -Można zorganizować szpital polowy, ale osoby mogące przejąć nad nim pieczę z pewnością mają ręce pełne roboty- zacisnąłem wargi w wąską linię przypuszczając, że sporą ich ilość ściągnęli do Munga. -Multon- zerknąłem na Irinę samemu nie wierząc, że akurat ona przyszła mi na myśl. Była jednak fachowcem, znała się na rzeczy i mogła pomóc, a przy okazji nieco zrehabilitować się za ostatnią wpadkę. -Jeśli żyje- zacząłem zdając sobie sprawę, że wcale nie mówiłem tego z przyjemnością. Naprawdę nie życzyłem jej śmierci mimo tych wszystkich abstrakcyjnych sytuacji. -To myślę, że się zgodzi- jeśli oczywiście nie ściągnęli jej do innego hrabstwa. -Skontaktuję się z nią- dodałem będąc przekonanym, że akurat mi nie była w stanie odmówić.
-W każdej innej sytuacji byś miała uciechę z ilości pracy- zaśmiałem się pod nosem na wspomnienie chowania ludzi. -Niezwłocznie zwołamy spotkanie. Myślę, że za kilka dni Lucinda też będzie w stanie pomóc- zerknąłem na ciotkę nieco wymownie. Nie chciałem trzymać jej pod kluczem, a już z pewnością należało tego unikać po planowanym spotkaniu i słowach, jakie miały zmienić jej rzeczywistość na zawsze. Liczyłem, że takowe padną, naprawdę w to wierzyłem.
Skupiłem wzrok na młódkach doszukując się jakiegoś zagrożenia, jednak te szybko przerodziło się w szereg pytań. Wątpliwości, które pozornie szybko zostały rozwiane nietypowymi rewelacjami, jakie padły z ich ust. Kąpiele w pyle? O co chodziło? Ściągnąłem brwi wyraźnie skonsternowany, po czym przeniosłem spojrzenie na Irinę mając nadzieję, że ona rozumiała z tego coś więcej. Nie wchodziłem w zbędną konwersację; w takich sytuacjach zwykle przy innej kobiecie panie czuły się bezpieczniej. -To jakiś głupi żart, prawda?- szepnąłem do ciotki. Ponownie zerknąłem na dziewczęta i z niedowierzaniem oglądałem sączące się rany, palące ogniem rumieńce rozlane po całej skórze. -Gdzie odbywają się te kąpiele?- spytałem w końcu zdając sobie sprawę, że trzeba dać temu kres. Nawet jeśli w tej mrzonce było ziarno prawdy, czego nie mogliśmy od razu wykluczyć, to skala obrażeń nie była warta rzekomego piękna, jakie miało wnet nastąpić. Ludziom już rozum do reszty odebrało? -Nie zdziwiłbym się, jakby ktoś chciał ukręcić na tym kilka galeonów- na głupocie, rzecz jasna. Na szczęście panie nie oponowały i dłonią wskazały nam właściwą drogę.
-Jakbyśmy mieli być lekiem na całe zło- zakpiłem pod nosem wyginając wargi w kwaśnym wyrazie. Posyłanie nam informacji oraz próśb o pomoc było logiczne, aczkolwiek każdy widział skalę zniszczeń i musiał zdawać sobie sprawę z ilości czekającej nas pracy. Wpierw musieliśmy podjąć najpilniejsze działania, a dopiero potem rozdrabniać się na mniejsze problemy, jeśli po czasie takowe w ogóle wciąż będą kogoś trapić. Czymże był dziurawy dach, przy wyrwie będącej jednocześnie mogiłą dziesiątek istnień? Czym zniszczony ogród i pole, przy doszczętnie spalonym lazarecie? -Muszą uzbroić się w cierpliwość. Żadna różdżka nie jest w stanie przywrócić ładu sprzed trzynastego sierpnia za pomocą jednego machnięcia. Nastroje z dnia na dzień będą coraz grosze, musimy się z tym liczyć Irino i pozostaje nam mieć nadzieję, że na tych zgliszczach zbudujemy coś wyjątkowego. Przekujmy chaos w lojalność, traumy w siłę- irytacja odeszła na rzecz lekkiego, acz pewnego siebie uśmiechu. Odwróciłem wzrok od rzeki, nie było sensu dłużej przypatrywać się zielonej mazi, a tym bardziej szukać źródła zanieczyszczenia. Tym musiał zająć się ktoś przez nas wyznaczony wszak istniało wielkie prawdopodobieństwo, że nie tylko ten odcinek ucierpiał.
-Skoro już jesteśmy to skorzystajmy z okazji- odparłem ciotce mając pewność, że nieprędko pojawimy się we Flatford ponownie. -Na pierwszy rzut oka radzą sobie całkiem nieźle- rzecz jasna było to stwierdzenie na wyrost. Leczenie syfa pudrem dalekie było od ideału, ale chociaż potrafili się zorganizować i cokolwiek zrobić zamiast pisać dramatycznych apeli. Być może z obecnych byliśmy w stanie wyłonić lidera, jaki zaprowadzi w mieście ład i porządek w zamian za nowe stanowisko? -Wrócił w odpowiednim momencie- zgodziłem się kiwając lekko głową. Sam nie miałem nic wspólnego ze wszelkiej maści konstrukcjami, Irina również, a zatem pomoc krewniaka mogła okazać się nieoceniona – szczególnie w dobie kryzysu. -Pozostaje pytanie czy faktycznie będzie w stanie przekuć projekty na rzeczywistość- rzuciłem, choć nie było to spowodowane wątpliwościami. Nauczony doświadczeniem unikałem pokładania wiary w możliwości poparte jedynie słowem, nie czynem. Zapewne jeden dzień, jeden ruch kuzyna w terenie miał to zmienić i właśnie na to szczerze liczyłem. Byłem ostrożny, wolałem trzymać ciężar na swoich barkach do czasu, kiedy nie zyskam pewności – co do Mitcha, jeszcze takiej nie miałem. -Niech zacznie tutaj- skwitowałem wiedząc, że te tereny rolne były niezwykle istotne. Wiele innych spłonęło lub po prostu – zniknęło z powierzchni ziemi.
-Martwi mnie brak zaufanego uzdrowiciela- konkretnie tutaj w Suffolk. -Można zorganizować szpital polowy, ale osoby mogące przejąć nad nim pieczę z pewnością mają ręce pełne roboty- zacisnąłem wargi w wąską linię przypuszczając, że sporą ich ilość ściągnęli do Munga. -Multon- zerknąłem na Irinę samemu nie wierząc, że akurat ona przyszła mi na myśl. Była jednak fachowcem, znała się na rzeczy i mogła pomóc, a przy okazji nieco zrehabilitować się za ostatnią wpadkę. -Jeśli żyje- zacząłem zdając sobie sprawę, że wcale nie mówiłem tego z przyjemnością. Naprawdę nie życzyłem jej śmierci mimo tych wszystkich abstrakcyjnych sytuacji. -To myślę, że się zgodzi- jeśli oczywiście nie ściągnęli jej do innego hrabstwa. -Skontaktuję się z nią- dodałem będąc przekonanym, że akurat mi nie była w stanie odmówić.
-W każdej innej sytuacji byś miała uciechę z ilości pracy- zaśmiałem się pod nosem na wspomnienie chowania ludzi. -Niezwłocznie zwołamy spotkanie. Myślę, że za kilka dni Lucinda też będzie w stanie pomóc- zerknąłem na ciotkę nieco wymownie. Nie chciałem trzymać jej pod kluczem, a już z pewnością należało tego unikać po planowanym spotkaniu i słowach, jakie miały zmienić jej rzeczywistość na zawsze. Liczyłem, że takowe padną, naprawdę w to wierzyłem.
Skupiłem wzrok na młódkach doszukując się jakiegoś zagrożenia, jednak te szybko przerodziło się w szereg pytań. Wątpliwości, które pozornie szybko zostały rozwiane nietypowymi rewelacjami, jakie padły z ich ust. Kąpiele w pyle? O co chodziło? Ściągnąłem brwi wyraźnie skonsternowany, po czym przeniosłem spojrzenie na Irinę mając nadzieję, że ona rozumiała z tego coś więcej. Nie wchodziłem w zbędną konwersację; w takich sytuacjach zwykle przy innej kobiecie panie czuły się bezpieczniej. -To jakiś głupi żart, prawda?- szepnąłem do ciotki. Ponownie zerknąłem na dziewczęta i z niedowierzaniem oglądałem sączące się rany, palące ogniem rumieńce rozlane po całej skórze. -Gdzie odbywają się te kąpiele?- spytałem w końcu zdając sobie sprawę, że trzeba dać temu kres. Nawet jeśli w tej mrzonce było ziarno prawdy, czego nie mogliśmy od razu wykluczyć, to skala obrażeń nie była warta rzekomego piękna, jakie miało wnet nastąpić. Ludziom już rozum do reszty odebrało? -Nie zdziwiłbym się, jakby ktoś chciał ukręcić na tym kilka galeonów- na głupocie, rzecz jasna. Na szczęście panie nie oponowały i dłonią wskazały nam właściwą drogę.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Dziś stąpaliśmy po kościach, moczyliśmy pantofle w mule i rozkładających się resztkach starego świata. Przychodziliśmy tu wprost po burzy: gotowi spisać straty, by już jutro od nowa wznosić domostwa. Od nowa zasiewać w ludziach nadzieję i jedyną słuszną prawdę. Miał rację.
– Za jakiś czas tu powstanie nowa wioska, z ledwie echem tego kataklizmu – przyznałam mu, kiedy pozostawaliśmy wpatrzeni w zdemolowany krajobraz. Być może teraz przywodzić na myśl mógł tylko nieskończoną grozę, lecz ja uznawałam, że ten stan jest tymczasowy. – Ludzie narodzą się, pełni sił i zapału. Będą budować dalej. Zniszczenie, które nadeszło, daje nam wszystkim szansę. A ty będziesz tym, który przeprowadzi mieszkańców tych ziem przez ten kryzys – wyjawiłam, skłaniając ku niemu wejrzenie. Jeśli się teraz sprawdzi, jeśli nie złamie go ciężar i dramat tego obowiązku, zostanie zapamiętany jako ten, który przetrwał w najgorszej możliwej godzinie. Przetrwał i natchnął społeczność. Byliśmy tu nie tylko po to, by misternie podliczać straty. Oni mieli nas widzieć, mieli ujrzeć zaangażowanie i uwierzyć w lepsze jutro. Drew czekał sukces, nie wyobrażałam sobie, by mogło stać się inaczej.
- Musi, Drew – przyznałam zimno. Byłam wymagająca. Nie wolno nam było chować się w cieniu i okazywać słabości. Dotyczyło to także Mitchella. Świat o niego teraz desperacko poprosi, a takie okazje nie zdarzają się nazbyt często. Mógł stać się istotnym protoplastą tej nowej rzeczywistości. – Musi podołać i musi wziąć się do pracy. Jego zdolności są cenne. Niechaj się zatem wykaże i przyniesie chlubę nazwisku. Niechaj dojrzeje – przyznałam, zapewne nie zaskakując mego bratanka swymi surowymi wymaganiami. Zawsze stawiałam poprzeczkę wysoko. Memu synowi, Drew a teraz właśnie młodemu kuzynowi. Mitch byłby beznadziejnym głupcem, gdyby zaszył się w kącie komnaty i nie skorzystał z przychylnej pory. – Nie omieszkam mu tego przekazać – odrzekłam krótko. Sądziłam jednak, że nie trzeba będzie młodego architekta zachęcać wielokrotnie. Opieka nad tymi ziemiami stała się jego zobowiązaniem. Wsparcie dla naszych cennych sojuszników także nim było, lecz z pewnością nie był jedynym, na którego czekał ogrom pracy.
- Multon – powtórzyłam po nim w zamyśleniu. – Jest niezła, miałyśmy okazję kilkakrotnie współpracować. – Daleko mi było do eksperta, który ocenić mógł jej zdolności uzdrowicielskie, lecz miałam do czynienia już z wieloma patologami. Elvira lubiła za dużo gadać, ale jako specjalistka robiła na mnie dość dobre wrażenie. – Bezsprzecznie, teraz może być ci trudno pozyskać stałe wsparcie jakiegokolwiek uzdrowiciela. Wszyscy będą o nich zabiegać. Wierzę, że… - urwałam, by rzucić mu dość sugestywne spojrzenie. – pozyskasz ją skutecznie. Szpital powinien powstać czym prędzej, jeszcze dzisiaj roześlę sowy. Powinniśmy wybrać dobre miejsce, może nawet gdzieś tutaj – mówiłam dalej. Pozostawałam jednak przekonana, że znalezienie ludzi, którzy uprzątną teren i pomogą zbudować tymczasowy punkt medyczny, nie będzie żadnym problemem.
Jemu dopisywał humor, mimo tak paskudnych okoliczności i jakże makabrycznego tematu rozmowy. Cóż, rozumiałam to. Musieliśmy walczyć o to, by nie zwariować w sytuacji, która spędzała nam sen z powiek i odbierała resztki wolnego czasu. Drzwi domu pogrzebowego nie zamykały się od katastrofy, miał rację. Igor przejmował coraz więcej tematów, a ja mogłam skupić się bardziej na kwestiach istotnych dla hrabstwa, lecz wciąż musiałam mieć oko na biznes. Kalendarz pękał od nadmiaru notowanych spraw, grabarze mieli ręce pełne roboty, a mimo upływających dni wciąż przybywało trupów. Wody opadały, usuwano gruz – wciąż ujawniały się kolejne ofiary. – Doskonale, powinna być gotowa, by zaangażować się w pełni. Jest nam potrzebna – odpowiedziałam mu, nie roztrząsając w tejże chwili istnienia pewnych przeszkód. Nawet jeśli były, w tych okolicznościach po prostu traciły znaczenie. Wkrótce miała stać się panią tych ziem, więc jej stopniowe wprowadzenie w te sprawy wydawało się sensowne.
- Młodość bywa naiwna, a wiejska plotka potrafi być tak silna jak twoje zaklęcia – skomentowałam, kierując słowa tylko do mojego towarzysza, gdy począł dopatrywać się w całej scenie młodzieńczego żartu. Nie, to nie był żart. Ich spalona skóra nie była dowcipem. – Tam, tam w dolinie pozostało mnóstwo cudownego pyłu. – Dziewczyna wskazała palcem wąską ścieżkę usytuowaną między pokiereszowanymi drzewami. – Tam spadł duży kawałek nieba – wyjaśniła trochę się nas lękając, a trochę z ekscytacją. Co za głupota. – Prowadź – rozkazałam, nie namyślając się ani chwili. Domyślałam się, że znajdziemy tam całą grupę kobiet, z radością kaleczących swoje ciała. – Trzeba to natychmiast ukrócić – zwróciłam się do Drew, kiedy znajdowaliśmy się już na tyle blisko, by słyszeć śmiechy mieszające się z jękiem cierpiących. Nie musieliśmy znać się na leczeniu, by odkryć głupotę miejscowych kobiet.
Spomiędzy drzew wyłonił się obraz przerażenia. Dziura w ziemi wyściełana błyszczącymi drobinami, rozkruszonymi kamieniami, a w jej środku ludzie chętnie zagarniający dla siebie mniejsze i większe porcje szkodliwego pyłu. Mocnym krokiem zbliżyłam się do nich. – Natychmiast przestańcie! – zawołałam nieco groźnie, lecz najwyraźniej skutecznie, albowiem kilkanaście głów zwróciło się w moją stronę. Przemów do nich, namiestniku.
– Za jakiś czas tu powstanie nowa wioska, z ledwie echem tego kataklizmu – przyznałam mu, kiedy pozostawaliśmy wpatrzeni w zdemolowany krajobraz. Być może teraz przywodzić na myśl mógł tylko nieskończoną grozę, lecz ja uznawałam, że ten stan jest tymczasowy. – Ludzie narodzą się, pełni sił i zapału. Będą budować dalej. Zniszczenie, które nadeszło, daje nam wszystkim szansę. A ty będziesz tym, który przeprowadzi mieszkańców tych ziem przez ten kryzys – wyjawiłam, skłaniając ku niemu wejrzenie. Jeśli się teraz sprawdzi, jeśli nie złamie go ciężar i dramat tego obowiązku, zostanie zapamiętany jako ten, który przetrwał w najgorszej możliwej godzinie. Przetrwał i natchnął społeczność. Byliśmy tu nie tylko po to, by misternie podliczać straty. Oni mieli nas widzieć, mieli ujrzeć zaangażowanie i uwierzyć w lepsze jutro. Drew czekał sukces, nie wyobrażałam sobie, by mogło stać się inaczej.
- Musi, Drew – przyznałam zimno. Byłam wymagająca. Nie wolno nam było chować się w cieniu i okazywać słabości. Dotyczyło to także Mitchella. Świat o niego teraz desperacko poprosi, a takie okazje nie zdarzają się nazbyt często. Mógł stać się istotnym protoplastą tej nowej rzeczywistości. – Musi podołać i musi wziąć się do pracy. Jego zdolności są cenne. Niechaj się zatem wykaże i przyniesie chlubę nazwisku. Niechaj dojrzeje – przyznałam, zapewne nie zaskakując mego bratanka swymi surowymi wymaganiami. Zawsze stawiałam poprzeczkę wysoko. Memu synowi, Drew a teraz właśnie młodemu kuzynowi. Mitch byłby beznadziejnym głupcem, gdyby zaszył się w kącie komnaty i nie skorzystał z przychylnej pory. – Nie omieszkam mu tego przekazać – odrzekłam krótko. Sądziłam jednak, że nie trzeba będzie młodego architekta zachęcać wielokrotnie. Opieka nad tymi ziemiami stała się jego zobowiązaniem. Wsparcie dla naszych cennych sojuszników także nim było, lecz z pewnością nie był jedynym, na którego czekał ogrom pracy.
- Multon – powtórzyłam po nim w zamyśleniu. – Jest niezła, miałyśmy okazję kilkakrotnie współpracować. – Daleko mi było do eksperta, który ocenić mógł jej zdolności uzdrowicielskie, lecz miałam do czynienia już z wieloma patologami. Elvira lubiła za dużo gadać, ale jako specjalistka robiła na mnie dość dobre wrażenie. – Bezsprzecznie, teraz może być ci trudno pozyskać stałe wsparcie jakiegokolwiek uzdrowiciela. Wszyscy będą o nich zabiegać. Wierzę, że… - urwałam, by rzucić mu dość sugestywne spojrzenie. – pozyskasz ją skutecznie. Szpital powinien powstać czym prędzej, jeszcze dzisiaj roześlę sowy. Powinniśmy wybrać dobre miejsce, może nawet gdzieś tutaj – mówiłam dalej. Pozostawałam jednak przekonana, że znalezienie ludzi, którzy uprzątną teren i pomogą zbudować tymczasowy punkt medyczny, nie będzie żadnym problemem.
Jemu dopisywał humor, mimo tak paskudnych okoliczności i jakże makabrycznego tematu rozmowy. Cóż, rozumiałam to. Musieliśmy walczyć o to, by nie zwariować w sytuacji, która spędzała nam sen z powiek i odbierała resztki wolnego czasu. Drzwi domu pogrzebowego nie zamykały się od katastrofy, miał rację. Igor przejmował coraz więcej tematów, a ja mogłam skupić się bardziej na kwestiach istotnych dla hrabstwa, lecz wciąż musiałam mieć oko na biznes. Kalendarz pękał od nadmiaru notowanych spraw, grabarze mieli ręce pełne roboty, a mimo upływających dni wciąż przybywało trupów. Wody opadały, usuwano gruz – wciąż ujawniały się kolejne ofiary. – Doskonale, powinna być gotowa, by zaangażować się w pełni. Jest nam potrzebna – odpowiedziałam mu, nie roztrząsając w tejże chwili istnienia pewnych przeszkód. Nawet jeśli były, w tych okolicznościach po prostu traciły znaczenie. Wkrótce miała stać się panią tych ziem, więc jej stopniowe wprowadzenie w te sprawy wydawało się sensowne.
- Młodość bywa naiwna, a wiejska plotka potrafi być tak silna jak twoje zaklęcia – skomentowałam, kierując słowa tylko do mojego towarzysza, gdy począł dopatrywać się w całej scenie młodzieńczego żartu. Nie, to nie był żart. Ich spalona skóra nie była dowcipem. – Tam, tam w dolinie pozostało mnóstwo cudownego pyłu. – Dziewczyna wskazała palcem wąską ścieżkę usytuowaną między pokiereszowanymi drzewami. – Tam spadł duży kawałek nieba – wyjaśniła trochę się nas lękając, a trochę z ekscytacją. Co za głupota. – Prowadź – rozkazałam, nie namyślając się ani chwili. Domyślałam się, że znajdziemy tam całą grupę kobiet, z radością kaleczących swoje ciała. – Trzeba to natychmiast ukrócić – zwróciłam się do Drew, kiedy znajdowaliśmy się już na tyle blisko, by słyszeć śmiechy mieszające się z jękiem cierpiących. Nie musieliśmy znać się na leczeniu, by odkryć głupotę miejscowych kobiet.
Spomiędzy drzew wyłonił się obraz przerażenia. Dziura w ziemi wyściełana błyszczącymi drobinami, rozkruszonymi kamieniami, a w jej środku ludzie chętnie zagarniający dla siebie mniejsze i większe porcje szkodliwego pyłu. Mocnym krokiem zbliżyłam się do nich. – Natychmiast przestańcie! – zawołałam nieco groźnie, lecz najwyraźniej skutecznie, albowiem kilkanaście głów zwróciło się w moją stronę. Przemów do nich, namiestniku.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
-Liczę, że kataklizm nie będzie wspomnieniem wyłącznie zniszczenia, a przestrzenią dla wyłonienia nowych, wprawnych i przede wszystkim lojalnych sojuszników. Nieustannie potrzeba nam ludzi, osób pragnących poświęcić się sprawie i wyższym ideą- odparłem na słowa Iriny. Mieliśmy powstać ze zgliszczy jeszcze silniejsi i rzecz jasna nawet przez moment w to nie zwątpiłem, lecz równie mocno chciałbym, aby stało się to w większym gronie. Każda różdżka była cenna w tych niespokojnych czasach, czego dowodem był chociażby obecny obraz Anglii. Mogliśmy poszukiwać pomocy, werbować i hojnie obdarować specjalistów, jednakże proces wymagał czasu, a w podobnej sytuacji ten grał kluczową rolę. Szybka reakcja potęgowała zaufanie i przede wszystkim nie dawała zbyt wielkiego pola do buntów, bowiem wiele problemów można było zdusić w zarodku. Nie łudziłem się, że byśmy byli w stanie w pełni zapanować nad chaosem, ale uważałem, iż możliwym było jego większe ograniczenie.
-Uwierzyłaś we mnie- rzuciłem zerkając na nią ukradkiem. Rad byłem za te słowa, gdyż jej nader wymagająca i oceniająca natura nieskora była do komplementów, a właśnie w jego ramach zamykał się jej komentarz. -To czy uwierzą zależy wyłącznie od nas. Musimy ich zmotywować, dać pewność, iż obudowa jest swego rodzaju nowym początkiem. Być wśród nich, rozmawiać i wysłuchać, nierzadko okłamać. Dać palec, ale za wszelką cenę pilnować ręki- odparłem mając już wiele okazji do szerzenia obłudy dla większego dobra. Liczył się cel, a nasz był prosty. Oni nie musieli go znać, dla nich mógł przybrać inne szaty. Ważne, aby wierzyli równie mocno co my i z podobną siłą pragnęli go osiągnąć.
-Ja to wiem, ty również. Musi zdać sobie sprawę, że gdzieniegdzie będzie trzeba iść na ilość nie jakość, bo z pewnością jego pomoc będzie potrzebna również na innych ziemiach. Część Suffolk obróciło się w popiół, ale wciąż dyszymy- odparłem będąc realistą. Jeśli Mitch podejdzie do tego, niczym do erotycznego snu konstruktora, to ilość pracy go przygniecie – nie będzie w stanie przenieść projektów na rzeczywistość i musieliśmy mówić o tym otwarcie. Być może powtarzać niczym mantrę. Z pewnością pewne obiekty wymagały większego skupienia, lecz do innych, mniej strategicznych tudzież istotnych, powinien podejść z przymrużeniem oka lub najlepiej posłużyć się kontaktami. Zdziwiłbym się, gdyby nie znał nikogo parającego się tym samym zajęciem. -W to nie wątpię- mruknąłem pod nosem. W kącikach ust pojawił się ironiczny uśmiech, bowiem – z całym uszanowaniem cioteczko – nic tak dobrze ci nie wychodziło jak ucieranie nosa młodszym pokoleniom Macnairów.
-Jeśli żyje- spojrzałem wymownie na Irinę. Z ust Sallowa słyszeliśmy, iż miał ku temu wątpliwości, ale gdzieś w kościach czułem, że nie tak łatwo się jej pozbyć. Właściwie to wiedziałem nawet z doświadczenia. Niemniej jednak posiadała niezaprzeczalne umiejętności i z pewnością byłaby cennym nabytkiem polowego szpitala. Wiedziałem, iż profesjonalnie podchodziła do swojej pracy, a zatem byłbym skory odłożyć na bok wszelkie niesnaski i zgodzić się na oddanie jej tam pełnej władzy. Musiała przede wszystkim zadbać o segregację pacjentów – nie mieliśmy możliwości pomóc każdemu, więc ci o największych obrażeniach powinni być odsyłani do domów w pierwszej kolejności. -Doszły mnie słuchy, że ludzie zorganizowali się nieopodal Kentwell Hall. Moglibyśmy udać się tam i wesprzeć ich inicjatywę, nagrodzić pomysłodawcę i zaangażowanych- uniosłem wymownie brew, a w kącikach moich ust zagościł kpiący uśmiech.
-Owszem- przytaknąłem jej. -Zawsze w towarzystwie, nigdy sama, ale wkrótce musi zacząć działać. Trzymanie jej w Przeklętej Warowni, choć wygodne, nie jest dobrym pomysłem. Nie wytrzyma w czterech ścianach, nie umie pozostawać bezczynna i zapewne żadna klątwa tego nie zmieni- pokiwałem wolno głową na potwierdzenie swych słów. Znałem ją zbyt dobrze, wiedziałem o niej zbyt wiele. Ponadto nie wyobrażałem sobie spędzić życia z kobietą, której jedynym zajęciem było dobranie garderoby na wystawną kolację.
-Głupota też może być równie silna jak moje zaklęcia- mruknąłem tak, aby tylko Irina mogła to usłyszeć. -Czego jesteśmy naocznymi świadkami- dodałem przybierając znacznie poważniejszy wyraz twarzy. Nie podobał mi się ten widok, nie trzeba było być specjalistą, aby uzmysłowić sobie, iż wyjdzie z tego więcej problemów niżeli pożytku. Jak wiele kobiet zasłyszało już tę bzdurę i rzuciło wszystko by umazać się w tym rzekomo magicznym pyle? -Kto o tym powiedział waszej matce?- spytałem, ale nim odpowiedziały uniosłem dłoń pragnąc gestem dać im do zrozumienia, że najlepiej jakby zamilkły. -Zaprowadźcie mnie do niej. Do waszej matki- jeśli tak ochoczo poleciła córkom absurdalną i ryzykowną kąpiel, to z pewnością i sama taplała się w nieznanej sobie substancji. Nieznanej nikomu. Zacisnąłem wolną rękę w pięść, zaś w drugiej różdżkę i ruszyłem ramię w ramię z Iriną we wskazane miejsce.
Już z daleka było słychać radosne krzyki; równie irracjonalne w obliczu katastrofy, co sam pomysł. Zastany obraz był niczym wyrwany z otaczającego nas pejzażu – liczne grono radosnych niewiast przechadzających się pośród pyłu lub zasiadających w buzującej wodzie wypełniającej zapewne jedną z wyrw. Nie przypominałem sobie, aby wcześniej było to owe wgłębienie, lecz nie miało to wówczas żadnego znaczenia.
Donośny głos Iriny zwrócił na nas uwagę obecnych, dlatego wykorzystałem okazję, choć pierwotnie miałem nieco inny plan. -Kto wam powiedział o rzekomym działaniu pyłu?- powiedziałem zaraz po niej, po czym chwyciłem jedną z dziewcząt za ramię i popchnąłem przed siebie. -To jest waszym zdaniem ten cudownie odmładzający środek?- kontynuowałem stanowczym tonem zupełnie ignorując ból, jaki sprawiłem dziewce. Sama sobie była winna. -Pytam ostatni raz. Kto rozsiał tę plotkę?- nie miałem litości dla głupoty, a ich zachowanie niczym innym nie było jak jej definicją.
-Uwierzyłaś we mnie- rzuciłem zerkając na nią ukradkiem. Rad byłem za te słowa, gdyż jej nader wymagająca i oceniająca natura nieskora była do komplementów, a właśnie w jego ramach zamykał się jej komentarz. -To czy uwierzą zależy wyłącznie od nas. Musimy ich zmotywować, dać pewność, iż obudowa jest swego rodzaju nowym początkiem. Być wśród nich, rozmawiać i wysłuchać, nierzadko okłamać. Dać palec, ale za wszelką cenę pilnować ręki- odparłem mając już wiele okazji do szerzenia obłudy dla większego dobra. Liczył się cel, a nasz był prosty. Oni nie musieli go znać, dla nich mógł przybrać inne szaty. Ważne, aby wierzyli równie mocno co my i z podobną siłą pragnęli go osiągnąć.
-Ja to wiem, ty również. Musi zdać sobie sprawę, że gdzieniegdzie będzie trzeba iść na ilość nie jakość, bo z pewnością jego pomoc będzie potrzebna również na innych ziemiach. Część Suffolk obróciło się w popiół, ale wciąż dyszymy- odparłem będąc realistą. Jeśli Mitch podejdzie do tego, niczym do erotycznego snu konstruktora, to ilość pracy go przygniecie – nie będzie w stanie przenieść projektów na rzeczywistość i musieliśmy mówić o tym otwarcie. Być może powtarzać niczym mantrę. Z pewnością pewne obiekty wymagały większego skupienia, lecz do innych, mniej strategicznych tudzież istotnych, powinien podejść z przymrużeniem oka lub najlepiej posłużyć się kontaktami. Zdziwiłbym się, gdyby nie znał nikogo parającego się tym samym zajęciem. -W to nie wątpię- mruknąłem pod nosem. W kącikach ust pojawił się ironiczny uśmiech, bowiem – z całym uszanowaniem cioteczko – nic tak dobrze ci nie wychodziło jak ucieranie nosa młodszym pokoleniom Macnairów.
-Jeśli żyje- spojrzałem wymownie na Irinę. Z ust Sallowa słyszeliśmy, iż miał ku temu wątpliwości, ale gdzieś w kościach czułem, że nie tak łatwo się jej pozbyć. Właściwie to wiedziałem nawet z doświadczenia. Niemniej jednak posiadała niezaprzeczalne umiejętności i z pewnością byłaby cennym nabytkiem polowego szpitala. Wiedziałem, iż profesjonalnie podchodziła do swojej pracy, a zatem byłbym skory odłożyć na bok wszelkie niesnaski i zgodzić się na oddanie jej tam pełnej władzy. Musiała przede wszystkim zadbać o segregację pacjentów – nie mieliśmy możliwości pomóc każdemu, więc ci o największych obrażeniach powinni być odsyłani do domów w pierwszej kolejności. -Doszły mnie słuchy, że ludzie zorganizowali się nieopodal Kentwell Hall. Moglibyśmy udać się tam i wesprzeć ich inicjatywę, nagrodzić pomysłodawcę i zaangażowanych- uniosłem wymownie brew, a w kącikach moich ust zagościł kpiący uśmiech.
-Owszem- przytaknąłem jej. -Zawsze w towarzystwie, nigdy sama, ale wkrótce musi zacząć działać. Trzymanie jej w Przeklętej Warowni, choć wygodne, nie jest dobrym pomysłem. Nie wytrzyma w czterech ścianach, nie umie pozostawać bezczynna i zapewne żadna klątwa tego nie zmieni- pokiwałem wolno głową na potwierdzenie swych słów. Znałem ją zbyt dobrze, wiedziałem o niej zbyt wiele. Ponadto nie wyobrażałem sobie spędzić życia z kobietą, której jedynym zajęciem było dobranie garderoby na wystawną kolację.
-Głupota też może być równie silna jak moje zaklęcia- mruknąłem tak, aby tylko Irina mogła to usłyszeć. -Czego jesteśmy naocznymi świadkami- dodałem przybierając znacznie poważniejszy wyraz twarzy. Nie podobał mi się ten widok, nie trzeba było być specjalistą, aby uzmysłowić sobie, iż wyjdzie z tego więcej problemów niżeli pożytku. Jak wiele kobiet zasłyszało już tę bzdurę i rzuciło wszystko by umazać się w tym rzekomo magicznym pyle? -Kto o tym powiedział waszej matce?- spytałem, ale nim odpowiedziały uniosłem dłoń pragnąc gestem dać im do zrozumienia, że najlepiej jakby zamilkły. -Zaprowadźcie mnie do niej. Do waszej matki- jeśli tak ochoczo poleciła córkom absurdalną i ryzykowną kąpiel, to z pewnością i sama taplała się w nieznanej sobie substancji. Nieznanej nikomu. Zacisnąłem wolną rękę w pięść, zaś w drugiej różdżkę i ruszyłem ramię w ramię z Iriną we wskazane miejsce.
Już z daleka było słychać radosne krzyki; równie irracjonalne w obliczu katastrofy, co sam pomysł. Zastany obraz był niczym wyrwany z otaczającego nas pejzażu – liczne grono radosnych niewiast przechadzających się pośród pyłu lub zasiadających w buzującej wodzie wypełniającej zapewne jedną z wyrw. Nie przypominałem sobie, aby wcześniej było to owe wgłębienie, lecz nie miało to wówczas żadnego znaczenia.
Donośny głos Iriny zwrócił na nas uwagę obecnych, dlatego wykorzystałem okazję, choć pierwotnie miałem nieco inny plan. -Kto wam powiedział o rzekomym działaniu pyłu?- powiedziałem zaraz po niej, po czym chwyciłem jedną z dziewcząt za ramię i popchnąłem przed siebie. -To jest waszym zdaniem ten cudownie odmładzający środek?- kontynuowałem stanowczym tonem zupełnie ignorując ból, jaki sprawiłem dziewce. Sama sobie była winna. -Pytam ostatni raz. Kto rozsiał tę plotkę?- nie miałem litości dla głupoty, a ich zachowanie niczym innym nie było jak jej definicją.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Przytaknęłam ze zrozumieniem, gdy wspomniał o motywacji, ale i stałej kontroli nad społecznością. Owszem, uwierzyłam w niego i pozostawałam wielce przekonana, że inni również tak postąpią. Że inni już teraz pokładali w nim nadzieję, widzieli w nim solidny filar, wokół którego można zbudować dobrą przyszłość. Podążyliśmy dalej, bo prócz poważnej refleksji winniśmy na własne oczy ujrzeć widmo kataklizmu i pokazać ludziom, że pozostawaliśmy obecni między nimi w tak trudnej chwili.
Tym razem to ja pozwoliłam sobie na nieznaczny uśmiech. Ktoś musiał pilnować tej rodziny, ktoś musiał mieć kontrolę nad wizerunkiem i postępowaniem zarówno młodszych… jak i niekiedy tych starszych. Wszak odbudowująca się potęga mogła obrócić się w jednej niepozornej chwili w proch – tak samo jak te wszystkie chaty w czasie gwiezdnej nocy. Tego przecież nie chcieliśmy. Dlatego musiałam od każdego z nich i od siebie samej wymagać nieustannie pewnej dbałości oraz postawy godnej członka tej rodziny. Czułam się w tej roli dobrze, choć ilość wszechobecnych obowiązków bywała przytłaczająca. Nie wyrzekałam się jednak nigdy odpowiedzialności.
- Kentwell Hal? – podchwyciłam z zastanowieniem. – Zatem tak zróbmy. Jeśli jest, jak mówisz, to miejsce z pewnością zasługuje na naszą uwagę. Szczególnie gdy gromadzi się tam więcej ludzi – przyznałam mu rację. Oczywiście winniśmy nie opuszczać tych mniej zaludnionych części regionu, lecz nie bez powodu właśnie tam zbierała się społeczność. W czarnej godzinie ludzie zwykle się jednoczyli i szukali bliskości drugiego człowieka – by poprosić o pomoc, by nie pozostać osamotnionym w swej tragedii lub z wielu innych powodów. Im więcej twarzy nas ujrzy i wysłucha, tym lepszy będzie nasz przekaz.
- Będziemy mieć na nią oko. Musi zacząć żyć normalnie. Dobrze wykorzystajmy jej energię – odrzekłam, nie widząc żadnych przeszkód ku temu, by w pełni nas wsparła. Jednocześnie wciąż powinniśmy się jej przyglądać i chronić ją przede wszystkim przed tymi, którzy rozpoznają w niej dawną przyjaciółkę i będą mogli namącić w nowym życiu, które otrzymała od tej rodziny.
W obliczu wyznania tych dziewcząt jeszcze bardziej cieszyłam się z naszej wizyty w tej wiosce. Zlokalizowaliśmy najwyraźniej problem, który mógł prędko przeobrazić się w kolejną katastrofę. Docierające w ciągu ostatnich dni pogłoski okazywały się prawdziwe. Teraz na własne oczy ujrzeć mogliśmy, że to nie jest tylko niewiarygodna plotka, że te kobiety naprawdę raniły swoje ciała, wierząc w oczywistą bzdurę. Ta obrzydliwa moda była bardzo niebezpieczna, uderzała w tych, którzy katastrofę przetrwali i mogliby z powodzeniem brać udział w budowaniu nowego świata. Uderzała niepotrzebnie w zdrowych czarodziejów. Czyżby większy bałagan powstał w ich umysłach? Czyżbyśmy po wielu dniach ciągłych pogrzebów spodziewać się mieli kolejnych ponurych wieści? Do tego absolutnie nie można było dopuścić. – Dobrze się stało, na nie natrafiliśmy – zwróciłam się do niego cicho. Zastany obraz niestety nie był tylko jedną z lotnych fantazji. Te rytuały odczyniane były tu i teraz, w morzu równoczesnego cierpienia i ekscytacji. Tak bezmyślna fantazja urągała mądrości czarodziejów. Obrażała ich. Obrażała nas wszystkich. Nad tym trzeba było bezwzględnie zapanować.
Dlatego nasz głos był w tym momencie tak istotny. Musieli wysłuchać autorytetu. Musieli zdjąć z oczu maski i ujrzeć, co tak naprawdę działo się z ich ciałem, gdy doświadczali bliskiego spotkania z odpadkami kosmicznymi. Spojrzałam na dziewczę pochwycone przez bratanka. Pisnęła i popatrzyła na niego zlękniona. Lecz to nie on wywoływał ten największy ból, ale rany, które zadała sobie sama. Ludzie nie odpowiadali, widziałam przesuwające się po sobie wzajemnie spojrzenia pełne lęku, niepewne w tak oczywisty sposób. Jednym drżały usta, inni opuszczali głowę i chowali się w cień. Posłałam Drew wymowne wejrzenie. Ci ludzie nie wskażą mu winowajcy. Szeroko rozlana przez krainy głupota nie miała już jednego źródła. Zjawisko stało się zbyt szerokie.
– Spójrzcie na nią. Zobaczcie zniszczone ramiona, zobaczcie sączące się rany na jej szyi – przemówiłam ponownie, zamierzając przemówić im do rozumu. – Nie, nie opuszczajcie głów. Nie zamykajcie oczu. Nie tchórzcie. Wy macie te same ślady. Te rany, które niszczą wasze ciała i odbierają wam energię. Czy ktokolwiek z was odczuł niesamowite działanie tej… kąpieli? Czy widzicie swą głupotę? Czy chcecie za chwilę zdychać w tych niepotrzebnych męczarniach, choć udało wam się szczęśliwie przetrwać gwiezdną noc? – kontynuowałam, wystąpiwszy o krok w ich stronę. Zupełnie jakby deszcz ognia spłynął na ich sylwetki. Widziałam tylko czerwone, krwiste plamy. Ich twarze znikały. Przynajmniej słuchali. Nie mieli odwagi odejść i zignorować naszego głosu. Ze strachu czy z respektu – nieistotne. Naszym celem było przemówienie im do rozsądku. Śmierć łakomie przyjęłaby ich wszystkich do siebie, ale my nie mogliśmy do tego dopuścić.
Tym razem to ja pozwoliłam sobie na nieznaczny uśmiech. Ktoś musiał pilnować tej rodziny, ktoś musiał mieć kontrolę nad wizerunkiem i postępowaniem zarówno młodszych… jak i niekiedy tych starszych. Wszak odbudowująca się potęga mogła obrócić się w jednej niepozornej chwili w proch – tak samo jak te wszystkie chaty w czasie gwiezdnej nocy. Tego przecież nie chcieliśmy. Dlatego musiałam od każdego z nich i od siebie samej wymagać nieustannie pewnej dbałości oraz postawy godnej członka tej rodziny. Czułam się w tej roli dobrze, choć ilość wszechobecnych obowiązków bywała przytłaczająca. Nie wyrzekałam się jednak nigdy odpowiedzialności.
- Kentwell Hal? – podchwyciłam z zastanowieniem. – Zatem tak zróbmy. Jeśli jest, jak mówisz, to miejsce z pewnością zasługuje na naszą uwagę. Szczególnie gdy gromadzi się tam więcej ludzi – przyznałam mu rację. Oczywiście winniśmy nie opuszczać tych mniej zaludnionych części regionu, lecz nie bez powodu właśnie tam zbierała się społeczność. W czarnej godzinie ludzie zwykle się jednoczyli i szukali bliskości drugiego człowieka – by poprosić o pomoc, by nie pozostać osamotnionym w swej tragedii lub z wielu innych powodów. Im więcej twarzy nas ujrzy i wysłucha, tym lepszy będzie nasz przekaz.
- Będziemy mieć na nią oko. Musi zacząć żyć normalnie. Dobrze wykorzystajmy jej energię – odrzekłam, nie widząc żadnych przeszkód ku temu, by w pełni nas wsparła. Jednocześnie wciąż powinniśmy się jej przyglądać i chronić ją przede wszystkim przed tymi, którzy rozpoznają w niej dawną przyjaciółkę i będą mogli namącić w nowym życiu, które otrzymała od tej rodziny.
W obliczu wyznania tych dziewcząt jeszcze bardziej cieszyłam się z naszej wizyty w tej wiosce. Zlokalizowaliśmy najwyraźniej problem, który mógł prędko przeobrazić się w kolejną katastrofę. Docierające w ciągu ostatnich dni pogłoski okazywały się prawdziwe. Teraz na własne oczy ujrzeć mogliśmy, że to nie jest tylko niewiarygodna plotka, że te kobiety naprawdę raniły swoje ciała, wierząc w oczywistą bzdurę. Ta obrzydliwa moda była bardzo niebezpieczna, uderzała w tych, którzy katastrofę przetrwali i mogliby z powodzeniem brać udział w budowaniu nowego świata. Uderzała niepotrzebnie w zdrowych czarodziejów. Czyżby większy bałagan powstał w ich umysłach? Czyżbyśmy po wielu dniach ciągłych pogrzebów spodziewać się mieli kolejnych ponurych wieści? Do tego absolutnie nie można było dopuścić. – Dobrze się stało, na nie natrafiliśmy – zwróciłam się do niego cicho. Zastany obraz niestety nie był tylko jedną z lotnych fantazji. Te rytuały odczyniane były tu i teraz, w morzu równoczesnego cierpienia i ekscytacji. Tak bezmyślna fantazja urągała mądrości czarodziejów. Obrażała ich. Obrażała nas wszystkich. Nad tym trzeba było bezwzględnie zapanować.
Dlatego nasz głos był w tym momencie tak istotny. Musieli wysłuchać autorytetu. Musieli zdjąć z oczu maski i ujrzeć, co tak naprawdę działo się z ich ciałem, gdy doświadczali bliskiego spotkania z odpadkami kosmicznymi. Spojrzałam na dziewczę pochwycone przez bratanka. Pisnęła i popatrzyła na niego zlękniona. Lecz to nie on wywoływał ten największy ból, ale rany, które zadała sobie sama. Ludzie nie odpowiadali, widziałam przesuwające się po sobie wzajemnie spojrzenia pełne lęku, niepewne w tak oczywisty sposób. Jednym drżały usta, inni opuszczali głowę i chowali się w cień. Posłałam Drew wymowne wejrzenie. Ci ludzie nie wskażą mu winowajcy. Szeroko rozlana przez krainy głupota nie miała już jednego źródła. Zjawisko stało się zbyt szerokie.
– Spójrzcie na nią. Zobaczcie zniszczone ramiona, zobaczcie sączące się rany na jej szyi – przemówiłam ponownie, zamierzając przemówić im do rozumu. – Nie, nie opuszczajcie głów. Nie zamykajcie oczu. Nie tchórzcie. Wy macie te same ślady. Te rany, które niszczą wasze ciała i odbierają wam energię. Czy ktokolwiek z was odczuł niesamowite działanie tej… kąpieli? Czy widzicie swą głupotę? Czy chcecie za chwilę zdychać w tych niepotrzebnych męczarniach, choć udało wam się szczęśliwie przetrwać gwiezdną noc? – kontynuowałam, wystąpiwszy o krok w ich stronę. Zupełnie jakby deszcz ognia spłynął na ich sylwetki. Widziałam tylko czerwone, krwiste plamy. Ich twarze znikały. Przynajmniej słuchali. Nie mieli odwagi odejść i zignorować naszego głosu. Ze strachu czy z respektu – nieistotne. Naszym celem było przemówienie im do rozsądku. Śmierć łakomie przyjęłaby ich wszystkich do siebie, ale my nie mogliśmy do tego dopuścić.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Strona 2 z 2 • 1, 2
Stary młyn we Flatford
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk