Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk
Tor wyścigów konnych
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Tor wyścigów konnych
Newmarket od wieków słynie z końskich sportów, od wyścigów konnych, przez polo aż do gonitw przełajowych po okolicznych lasach i polowań. Kilkadziesiąt razy w roku cała śmietanka towarzyska zjeżdża się do miasta, by podziwiać majestatyczne zwierzęta i dosiadających je jeźdźców. Co sobotę na torze odbywają się wyścigi konne. Obsługujący je bukmacherzy nierzadko wzbogacają się na nowych odkryciach.
Każdy posiadacz wierzchowca może wystawić konia na wyścigach po jego uprzednim zgłoszeniu (wymagana umiejętność jazdy konnej na co najmniej I poziomie) raz na kwartał. Wpisowe wynosi 20PM (należy je odpisać w skrytce). W pierwszym poście należy rzucić kością k3, odpowiadającą za formę wierzchowca w danym dniu, a po starcie w każdym kolejnym k100. Do każdego rzutu należy doliczyć bonus z biegłości: jazda konna. Wyścig trwa 3 tury. Wyniki rzutów kością k300 należy zsumować i ustosunkować się do poniższych wyników.
k1 - koń jest dziś w kiepskiej formie. Otrzymuje -10 do każdego rzutu k100.
k2 - zwierzę jest posłuszne, ale niczym cię nie zachwyci
33 - wierzchowiec da z siebie maksimum. Dolicz +10 do każdego rzutu k100.
Wynik z trzech tur:
660 - 600 - Twój koń zajął pierwsze miejsce. Otrzymujesz nagrodę w wysokości 100PM, bukiet kwiatów i pudełko czekoladek, a informacja o Twoim wyczynie pojawia się w krajowej gazecie. Twoje 5 minut sławy trwa.
599-530 - Zajmujesz drugie miejsce, zaraz za liderem. Otrzymujesz nagrodę pieniężną w wysokości 50 PM i bukiet kwiatów. O twoim wierzchowcu i tobie wspominają lokalne gazety.
529-450 - Zajmujesz ostatnie miejsce na podium. Otrzymujesz nagrodę pieniężną w wysokości 25PM i kwietną girlandę. Wzbudzasz zainteresowanie handlarzy koni i zaproszonych gości.
449-360 - Otrzymujesz wyróżnienie 15PM- kwietną girlandę i worek końskiej paszy.
359 i niżej - Zajmujesz dalsze pozycje, zupełnie bez znaczenia dla świata wyścigów konnych.
Każdy posiadacz wierzchowca może wystawić konia na wyścigach po jego uprzednim zgłoszeniu (wymagana umiejętność jazdy konnej na co najmniej I poziomie) raz na kwartał. Wpisowe wynosi 20PM (należy je odpisać w skrytce). W pierwszym poście należy rzucić kością k3, odpowiadającą za formę wierzchowca w danym dniu, a po starcie w każdym kolejnym k100. Do każdego rzutu należy doliczyć bonus z biegłości: jazda konna. Wyścig trwa 3 tury. Wyniki rzutów kością k300 należy zsumować i ustosunkować się do poniższych wyników.
k1 - koń jest dziś w kiepskiej formie. Otrzymuje -10 do każdego rzutu k100.
k2 - zwierzę jest posłuszne, ale niczym cię nie zachwyci
33 - wierzchowiec da z siebie maksimum. Dolicz +10 do każdego rzutu k100.
Wynik z trzech tur:
660 - 600 - Twój koń zajął pierwsze miejsce. Otrzymujesz nagrodę w wysokości 100PM, bukiet kwiatów i pudełko czekoladek, a informacja o Twoim wyczynie pojawia się w krajowej gazecie. Twoje 5 minut sławy trwa.
599-530 - Zajmujesz drugie miejsce, zaraz za liderem. Otrzymujesz nagrodę pieniężną w wysokości 50 PM i bukiet kwiatów. O twoim wierzchowcu i tobie wspominają lokalne gazety.
529-450 - Zajmujesz ostatnie miejsce na podium. Otrzymujesz nagrodę pieniężną w wysokości 25PM i kwietną girlandę. Wzbudzasz zainteresowanie handlarzy koni i zaproszonych gości.
449-360 - Otrzymujesz wyróżnienie 15PM- kwietną girlandę i worek końskiej paszy.
359 i niżej - Zajmujesz dalsze pozycje, zupełnie bez znaczenia dla świata wyścigów konnych.
Lokacja zawiera kości.
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5, 1, 4
'k6' : 5, 1, 4
Zawsze miałem odpowiedź na wszystko. Nawet wtedy, gdy mierzono we mnie różdżką, a ja pozostawałem bez ciepła wężowego drewna, czy gdy panna przyłapała mnie z inną. Niewyparzony język towarzyszył mi od najmłodszych lat i choć starałem się ukrócić jego zapędy to przeważnie na nic się to zdawało. Na salonach pamiętałem o dyscyplinie, podobnie w trakcie rycerskich debat, jednakże kiedy już spotykałem się z kimś twarzą w twarz wszelkie hamulce odmawiały posłuszeństwa. Elvira wiedziała o tym najlepiej.
Gdy towarzyszka dość jasno zaznaczyła swój teren zerknąłem na nią z ukosa i uniosłem brew. Dobrze, że akurat nic nie piłem, bo pewnie bym się zachłysnął. Nie sądziłem, aby Belvina kiedykolwiek na to przystała, ale nikt nikomu nie bronił marzyć. -Ona też jest na twoim celowniku?- pokręciłem głową nieco zrezygnowany jej postawą, po czym ponownie przeniosłem spojrzenie na wysokość namiotu naszego sportowca. -Odnalazłabyś się w takim domu? Jako jedna z wielu?- spytałem będąc poniekąd ciekawy jej podejścia do sprawy. Chodziło tylko i wyłącznie o mnie, czy zupełnie absurdalny model rodziny naprawdę by jej pasował? Zdrady, zapach innych kobiet? Wydawało mi się, że płeć piękna jest o wiele bardziej terytorialna niżeli mężczyźni. Może jednak zostałem daleko w tyle, co by potwierdzało ciepło jej ciała na mojej szyi. Nie przestawała mnie zaskakiwać, była wyjątkowo pewna siebie, nawet po tym co ją spotkało. Choć zapewne liczyła na jakąkolwiek reakcję, to jej nie otrzymała. Wszedłem w swą rolę i nie chciałem wzbudzać żadnych podejrzeń.
Gniew, furia, złość. Cała Elvira. Wiedziałem gdzie uderzyć, żeby zabolało, aby wzmogło reakcję i spowodowało złociste iskierki szalejące w oczach. -Nie masz tylu, a ja nie bawię się w lichwę- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie i lekko wbiłem jej łokieć pomiędzy żebra. Żartowałem, nie zamierzałem zakładać się o równie irracjonalne rzeczy. Szanowałem jej uczucia, nawet jeśli bezlitośnie z nich drwiłem. Typowy ja. Czy zabolało? Mogłem spekulować, choć potwierdzało to wbicie paznokci w materiał marynarki. -Już się tak nie unoś, to tylko durny dowcip- mruknąłem przyciszonym tonem. Nie chciałem aby ktokolwiek był świadkiem naszej rozmowy wszak takowa mogłaby schrzanić cały nasz plan, a w końcu dla niego się tutaj spotkaliśmy.
Rozmowa – choć miła – została przerwana. Zupełna ciemność i oplatające swym szeptem cienie wzbudziły swego rodzaju niepewność, a dla tych którzy nigdy nie mieli z nimi styczności obezwładniający strach. Mordercza, potężna i nieznana nam siła, czerpiąca żniwa nie tylko z ofiar, ale i osób, jakie gotów były wezwać je ze źródła, z głębi Locus Nihil. Próbowałem odnaleźć Elvirę w tych odmętach, lecz dowodem jej obecności był tylko i wyłącznie dotyk, silny zacisk placów na mej dłoni. Odwzajemniłem ten gest, chciałem, aby miała pewność, że wciąż tu byłem – ja, nie oni. Zaklęcie dosięgnęło młokosa, ale nim zdążyłem wyprowadzić kolejny cios ponownie… zapadła ciemność zaraz po tym, jak Multon sięgnęła po magię. Była przeklęta u licha?
-Ty dowodzisz- odparłem pragnąć dać jej tą nutę radości, ale też garb odpowiedzialności. To był jej trop, jej pomysł i liczyłem, że go wykona i udowodni własną przydatność. -Ile mamy czasu?- warknąłem znacznie głośniej na wieść o ładunkach wybuchowych. Pamiętałem opowieści rycerzy o Zamku w Warwick, co jeśli mierzyliśmy się z tym samym? Niech go Merlin brodą udusi, a psidwak zeżre ciżemki.
Gdy towarzyszka dość jasno zaznaczyła swój teren zerknąłem na nią z ukosa i uniosłem brew. Dobrze, że akurat nic nie piłem, bo pewnie bym się zachłysnął. Nie sądziłem, aby Belvina kiedykolwiek na to przystała, ale nikt nikomu nie bronił marzyć. -Ona też jest na twoim celowniku?- pokręciłem głową nieco zrezygnowany jej postawą, po czym ponownie przeniosłem spojrzenie na wysokość namiotu naszego sportowca. -Odnalazłabyś się w takim domu? Jako jedna z wielu?- spytałem będąc poniekąd ciekawy jej podejścia do sprawy. Chodziło tylko i wyłącznie o mnie, czy zupełnie absurdalny model rodziny naprawdę by jej pasował? Zdrady, zapach innych kobiet? Wydawało mi się, że płeć piękna jest o wiele bardziej terytorialna niżeli mężczyźni. Może jednak zostałem daleko w tyle, co by potwierdzało ciepło jej ciała na mojej szyi. Nie przestawała mnie zaskakiwać, była wyjątkowo pewna siebie, nawet po tym co ją spotkało. Choć zapewne liczyła na jakąkolwiek reakcję, to jej nie otrzymała. Wszedłem w swą rolę i nie chciałem wzbudzać żadnych podejrzeń.
Gniew, furia, złość. Cała Elvira. Wiedziałem gdzie uderzyć, żeby zabolało, aby wzmogło reakcję i spowodowało złociste iskierki szalejące w oczach. -Nie masz tylu, a ja nie bawię się w lichwę- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie i lekko wbiłem jej łokieć pomiędzy żebra. Żartowałem, nie zamierzałem zakładać się o równie irracjonalne rzeczy. Szanowałem jej uczucia, nawet jeśli bezlitośnie z nich drwiłem. Typowy ja. Czy zabolało? Mogłem spekulować, choć potwierdzało to wbicie paznokci w materiał marynarki. -Już się tak nie unoś, to tylko durny dowcip- mruknąłem przyciszonym tonem. Nie chciałem aby ktokolwiek był świadkiem naszej rozmowy wszak takowa mogłaby schrzanić cały nasz plan, a w końcu dla niego się tutaj spotkaliśmy.
Rozmowa – choć miła – została przerwana. Zupełna ciemność i oplatające swym szeptem cienie wzbudziły swego rodzaju niepewność, a dla tych którzy nigdy nie mieli z nimi styczności obezwładniający strach. Mordercza, potężna i nieznana nam siła, czerpiąca żniwa nie tylko z ofiar, ale i osób, jakie gotów były wezwać je ze źródła, z głębi Locus Nihil. Próbowałem odnaleźć Elvirę w tych odmętach, lecz dowodem jej obecności był tylko i wyłącznie dotyk, silny zacisk placów na mej dłoni. Odwzajemniłem ten gest, chciałem, aby miała pewność, że wciąż tu byłem – ja, nie oni. Zaklęcie dosięgnęło młokosa, ale nim zdążyłem wyprowadzić kolejny cios ponownie… zapadła ciemność zaraz po tym, jak Multon sięgnęła po magię. Była przeklęta u licha?
-Ty dowodzisz- odparłem pragnąć dać jej tą nutę radości, ale też garb odpowiedzialności. To był jej trop, jej pomysł i liczyłem, że go wykona i udowodni własną przydatność. -Ile mamy czasu?- warknąłem znacznie głośniej na wieść o ładunkach wybuchowych. Pamiętałem opowieści rycerzy o Zamku w Warwick, co jeśli mierzyliśmy się z tym samym? Niech go Merlin brodą udusi, a psidwak zeżre ciżemki.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nie powinna dać się tak sprowokować; było to co prawda zaledwie potknięcie, uniesienie wzroku w niewłaściwym momencie, zdradzające zbyt wiele skrzywienie warg i słowa podszyte czymś więcej niż tylko pogardą - ale jednak. Całą siłą woli zmusiła myśli do ustania w swoich gorączkowych poszukiwaniach tajemnej furtki w postawie Drew, tej prowadzącej do miejsc, który były zaledwie marzeniem i to jej własnym. Kpił sobie z niej, nic więcej. Znał prawdę i wykorzystywał ją dla zabawy, w sposób dość delikatny, by potem nie zostać winnym, ale wystarczająco sugestywnym, by pobudzić jej zmysły. Kochała go za to. I nienawidziła.
A nienawiść smakowała lepiej, znajoma i pozbawiona goryczy.
- Zależy co masz na myśli - parsknęła śmiechem, jakby opowiedziała dowcip, którego puentę znała tylko ona. Czy miała ją jeszcze na celowniku? Wszystko miało się okazać. W ostatnich tygodniach, podczas wielokrotnych spotkań, szarpała się rozkosznie między pożądaniem i żądzą krwi. Szala dopiero zaczynała przeważać się na jedną ze stron, w miarę jak pogłębiała się jej uraza do towarzyszy i do własnych słabości i błędów.
Zwolniła w ich prędkim spacerze, aby unieść wzrok i odszukać jego przeklęte oczy. Zadał jej pytanie, a ona zamierzała być bardziej szczera niż się spodziewał.
- Nie. Nigdy. To co należy do mnie, koniec końców zawsze do mnie wraca - Odwróciła się w stronę mijanych widzów wyścigu, jej spięte włosy zawirowały w powietrzu, uśmiech nie schodził z ust. Ani na moment nie puściła ramienia Drew.
Sapnęła zeźlona dopiero, gdy wbił jej łokieć w żebra. Wahała się tylko przez krótki moment zanim odwdzięczyła mu się tym samym; jej łokieć był mniejszy, bardziej kościsty, łatwiej było jej znaleźć tę bolesną przerwę między jego żebrami.
- Zdziwiłbyś się. Prowadzę własny gabinet, mam własne prosektorium. I dom. To chyba więcej niż ty? - Dolna warga jej zadrżała w próbie powstrzymania śmiechu. Durny dowcip, no tak.
Wciąż się z nią zabawiał, nawet wtedy, kiedy sytuacja stała się poważna. Te ciepłe palce, ten uścisk... Nie mogła zbyt długo trzymać go za dłoń, by nie stracić koncentracji. W jego obecności zdarzało się to zbyt często.
Kiedy dżokej wyznał im prawdę o materiałach wybuchowych, kierowała nią już tylko wściekłość. Zadra potęgowana przez gorzkie emocje i ból w skroniach, który nasilał się z każdą kolejną falą ciemności, każdym kolejnym szeptem rozbijającym się echem w czaszce. Jej ciało było ciężkie, zachwiała się na stopach i próbowała znów odnaleźć jego dłoń, ale zbyt się oddaliła i już go nie widziała.
- Drew... - szepnęła, jakby do siebie, a potem zacisnęła zęby. Może naprawdę była przeklęta. - Świetnie - warknęła, nawet nie ironicznie. Poczuwała się do władzy, do podejmowania decyzji. To ona go tu sprowadziła. Zasługiwała na szacunek. - Betula - wycelowała na ślepo w kierunku kamiennej figury, miejsca, w którym stała wcześniej. Czas im uciekał, a poprzednie zaklęcie rozmyło się w ciemnościach. Tym razem jednak również nie zdołała wzbudzić w sobie mocy, jedyne co osiągnęła, to kolejna fala bólu i krew buchająca z nosa. Otarła ją rękawem pięknego, eleganckiego płaszcza i gdyby tylko ktokolwiek mógł zobaczyć ją w tym przeklętym mroku, stanowiłaby pełny obraz bestii, wiedźmy z rozwichrzonym włosem i obnażonymi zębami, lepkimi od krwi. - Odpowiedz mojemu mężowi. - zażądała, myśląc gorączkowo. - Chyba, że chcesz spędzić resztę życia w absolutnej ciemności, pijąc własną krew i szczyny. - Nie miała lepszego pomysłu niż wykorzystać ten nadnaturalny, stawiający włoski na ciele mrok, tę pierwotną czarną magię.
- Litości, proszę. Nie wiem - załkał dżokej, nawet bardziej przerażony i zagubiony niż oni.
- Zła odpowiedź - szepnęła Elvira, zaciskając spocone palce na różdżce. - Zaczniemy od twojego przyjaciela.
Pieprzona groźba, gdy nawet go nie widzę.
- Piętna...piętnaście minut albo dwadzieścia do drugiej tury. Miałem dać znak. Puścić racę, gdy będę gotowy do drogi...
- Do ucieczki, to masz na myśli? - parsknęła z rozjuszeniem. - Ty pieprzony tchórzu - Nie kontrolowała już słów wypływających z jej ust, zdominowana przez gniew, lęk i paranoję.
- Nie mogę... nie... - charczał dalej, ale ona już go nie słuchała.
- Zostaw mi ich, idź złap tego trenera - Mężczyznę, który perfidnie dopiero co ich tu przyprowadził. - Zanim ją odpali. Jeśli chcesz, ewakuuj ludzi. - Może zdążą nim stanie się to koniecznie. - Mnie i moich nowych przyjaciół czeka ważna rozmowa. - Musiała zdobyć schemat tej bomby, dowiedzieć się, kto z nimi współpracował i czy należeli do organizacji.
Elvira 197/231 (-34 psychiczne) -5 do rzutów
Pomocnik dżokeja Duro 3/3
[bylobrzydkobedzieladnie]
A nienawiść smakowała lepiej, znajoma i pozbawiona goryczy.
- Zależy co masz na myśli - parsknęła śmiechem, jakby opowiedziała dowcip, którego puentę znała tylko ona. Czy miała ją jeszcze na celowniku? Wszystko miało się okazać. W ostatnich tygodniach, podczas wielokrotnych spotkań, szarpała się rozkosznie między pożądaniem i żądzą krwi. Szala dopiero zaczynała przeważać się na jedną ze stron, w miarę jak pogłębiała się jej uraza do towarzyszy i do własnych słabości i błędów.
Zwolniła w ich prędkim spacerze, aby unieść wzrok i odszukać jego przeklęte oczy. Zadał jej pytanie, a ona zamierzała być bardziej szczera niż się spodziewał.
- Nie. Nigdy. To co należy do mnie, koniec końców zawsze do mnie wraca - Odwróciła się w stronę mijanych widzów wyścigu, jej spięte włosy zawirowały w powietrzu, uśmiech nie schodził z ust. Ani na moment nie puściła ramienia Drew.
Sapnęła zeźlona dopiero, gdy wbił jej łokieć w żebra. Wahała się tylko przez krótki moment zanim odwdzięczyła mu się tym samym; jej łokieć był mniejszy, bardziej kościsty, łatwiej było jej znaleźć tę bolesną przerwę między jego żebrami.
- Zdziwiłbyś się. Prowadzę własny gabinet, mam własne prosektorium. I dom. To chyba więcej niż ty? - Dolna warga jej zadrżała w próbie powstrzymania śmiechu. Durny dowcip, no tak.
Wciąż się z nią zabawiał, nawet wtedy, kiedy sytuacja stała się poważna. Te ciepłe palce, ten uścisk... Nie mogła zbyt długo trzymać go za dłoń, by nie stracić koncentracji. W jego obecności zdarzało się to zbyt często.
Kiedy dżokej wyznał im prawdę o materiałach wybuchowych, kierowała nią już tylko wściekłość. Zadra potęgowana przez gorzkie emocje i ból w skroniach, który nasilał się z każdą kolejną falą ciemności, każdym kolejnym szeptem rozbijającym się echem w czaszce. Jej ciało było ciężkie, zachwiała się na stopach i próbowała znów odnaleźć jego dłoń, ale zbyt się oddaliła i już go nie widziała.
- Drew... - szepnęła, jakby do siebie, a potem zacisnęła zęby. Może naprawdę była przeklęta. - Świetnie - warknęła, nawet nie ironicznie. Poczuwała się do władzy, do podejmowania decyzji. To ona go tu sprowadziła. Zasługiwała na szacunek. - Betula - wycelowała na ślepo w kierunku kamiennej figury, miejsca, w którym stała wcześniej. Czas im uciekał, a poprzednie zaklęcie rozmyło się w ciemnościach. Tym razem jednak również nie zdołała wzbudzić w sobie mocy, jedyne co osiągnęła, to kolejna fala bólu i krew buchająca z nosa. Otarła ją rękawem pięknego, eleganckiego płaszcza i gdyby tylko ktokolwiek mógł zobaczyć ją w tym przeklętym mroku, stanowiłaby pełny obraz bestii, wiedźmy z rozwichrzonym włosem i obnażonymi zębami, lepkimi od krwi. - Odpowiedz mojemu mężowi. - zażądała, myśląc gorączkowo. - Chyba, że chcesz spędzić resztę życia w absolutnej ciemności, pijąc własną krew i szczyny. - Nie miała lepszego pomysłu niż wykorzystać ten nadnaturalny, stawiający włoski na ciele mrok, tę pierwotną czarną magię.
- Litości, proszę. Nie wiem - załkał dżokej, nawet bardziej przerażony i zagubiony niż oni.
- Zła odpowiedź - szepnęła Elvira, zaciskając spocone palce na różdżce. - Zaczniemy od twojego przyjaciela.
Pieprzona groźba, gdy nawet go nie widzę.
- Piętna...piętnaście minut albo dwadzieścia do drugiej tury. Miałem dać znak. Puścić racę, gdy będę gotowy do drogi...
- Do ucieczki, to masz na myśli? - parsknęła z rozjuszeniem. - Ty pieprzony tchórzu - Nie kontrolowała już słów wypływających z jej ust, zdominowana przez gniew, lęk i paranoję.
- Nie mogę... nie... - charczał dalej, ale ona już go nie słuchała.
- Zostaw mi ich, idź złap tego trenera - Mężczyznę, który perfidnie dopiero co ich tu przyprowadził. - Zanim ją odpali. Jeśli chcesz, ewakuuj ludzi. - Może zdążą nim stanie się to koniecznie. - Mnie i moich nowych przyjaciół czeka ważna rozmowa. - Musiała zdobyć schemat tej bomby, dowiedzieć się, kto z nimi współpracował i czy należeli do organizacji.
Elvira 197/231 (-34 psychiczne) -5 do rzutów
Pomocnik dżokeja Duro 3/3
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Zerknąłem na nią z ukosa, nieco groźniej niżeli wcześniej, kiedy dość otwarcie zasugerowała inny celownik, niżeli początkowo miałem na myśli. Nie wyobrażałem sobie sytuacji, w której miałaby skrzywdzić Belvinę z własnych pobudek, bowiem akurat ona nie zrobiła niczego złego. Poniekąd również była ofiarą wszak nie miała pojęcia o łączącej nas przeszłości. Dniach, jakie na długie miesiące odcisnęły na Elvirze swe piętno. Pamiętnej nocy nie przypuszczałem, że zbliżenie rozpali w czarownicy uczucie, silne przywiązanie graniczące z obsesją, jakiej pierwszy dowód otrzymałem wraz ze spływającym po twarzy alkoholem. Miałem wiele kobiet, ale żadna nie trwała w swych przekonaniach równie mocno i długo. Czasem odnosiłem wrażenie, że nawet uczucie Belviny nie było równie głębokie.
Zaśmiałem się słysząc jej słowa. Lubiłem, kiedy ktoś obstawiał przy swoim i cechował się nienaganną pewnością siebie. Uderzającą, acz w całokształcie na swój sposób subtelną. Czy sądziła, że należałem do niej? Czekała, aż wrócę z podkulonym ogonem? Naprawdę tliła się w niej nadzieja? -W takim razie musisz być niezwykle cierpliwa. Nie podejrzewałem cię o to- odparłem. Na próżno mogła szukać w tonie mojego głosu kpinę, bowiem gdzieś w głębi siebie czułem, że mówiła prawdę. Czyniła to zwykle wtedy, gdy targały nią emocje, a tak też było tym razem. Mogła próbować udawać niewrażliwą, ale jednak znałem ją zbyt długo, aby mogła mnie oszukać.
Kościsty łokieć trafił idealnie pomiędzy żebra, co spowodowało chwilowe spięcie ca
Posłałem jej przeciągłe spojrzenie, a moje wargi wygięły się w ironicznym wyrazie. Tym razem nie mogłem powstrzymać podobnej reakcji, albowiem czym był dom, prosektorium, czy nawet gabinet w perspektywie całego hrabstwa? -O wiele więcej- mruknąłem w ramach odpowiedzi. Rzecz jasna mijała się ona z prawdą, ale nie zamierzałem nad tym dłużej debatować. Rad byłem, że osiągnęła wiele i szczerze trzymałem kciuki za dalsze sukcesy. Zasłużyła na to nawet mimo błędów. Tylko ten, który nie robił nic takowych nie popełniał.
Rozścielona ciemność zaburzała koncentrację, burzyła przewagę, jaką zyskaliśmy dzięki elementowi zaskoczenia. Obaj mężczyźni byli ewidentnie przerażeni, szepty prawdopodobnie były dla nich nowością, siłą z jaką wcześniej nie przyszło im się zmierzyć. Atakując ponownie nie dały im możliwości przyjrzenia się nam, wymyślenia na szybko planu ewakuacji. Wiedziałem o tym, bowiem kiedy znów mogłem rozejrzeć się po pomieszczeniu ci krążyli niczym dzieci we mgle. Ręce mieli wyciągnięte przed siebie, jakoby szukali drogi do wyjścia, jakiejkolwiek nadziei na wyrwanie się z sideł pradawnej magii.
Kątem oka dostrzegłem krew na twarzy Elviry. Ściągnąłem brwi i wyciągnąłem różdżkę w kierunku oponenta, który stał znacznie bliżej niej. Zaklęcie okazało się nieudane, a czarna magia najwyraźniej zapragnęła zebrać żniwa, odebrać zapłatę za korzystanie z jej potęgi. Nie powiedziałem nic, gdy stanowczo zażądała odpowiedzi. Wbiłem jedynie wzrok w mężczyznę i ze spojrzeniem niecierpiącym sprzeciwu próbowałem odczytać cokolwiek z jego twarzy. Zebrać informacje zapewniające ocenę jego wyznania – kłamał, celowo pominął jakiś szkopuł, czy był na tyle zlękniony, że powiedział wszystko? -Oczywiście, że ucieczki. Jemu podobnym zawsze to wychodziło najlepiej- warknąłem, po czym splunąłem tuż obok siebie. Gdybym tylko był bliżej nie omieszkałbym splunąć wprost na jego lico.
Plan Elviry wydawał się sensowny, lecz była osłabiona, a magia zdawała jej się wyjątkowo nie służyć. Kiedy jednak wspomniałem o tym, że ona dowodzi mówiłem prawdę – chciałem, aby na własnych barkach poczuła ciężar odpowiedzialności i z godnością przyjęła wszelkie konsekwencje. Wbrew pozorom władza nie była prosta, wymagała odpowiednich działań i decyzji – nierzadko podejmowanych instynktownie. Uczyniłem zatem to czego chciała i zaraz po tym jak skinąłem głową opuściłem namiot w celu odnalezienia ostatniego z trójki rebeliantów.
Ruszyłem wzdłuż boiska analizując, czy lepiej uporać się z trenerem i zażegnać problem, czy zorganizować ewakuację. Druga opcja była zgoła bezpieczniejsza, jednak z pewnością wzbudziłaby panikę oraz zepsuła nastroje, które i nie należały do najlepszych. Za wszelką cenę chciałem unikać podobnych sytuacji, albowiem wzmagały one w mieszkańcach przekonanie, że wojna nadal zaglądała im w oczy oraz dawały nadzieje na przewrót pozostałym w mieście wielbicieli Longbottoma. Wybrałem więc pierwszą możliwość i bez większej dozy ostrożności zbliżyłem się do mężczyzny, którego ponownie przywitałem uśmiechem – tym razem gorzkim i pozbawionym wdzięczności. Moment jego zawahania sprawił, że musiałem zacisnąć dłoń na wątłym ramieniu i wbić wężowe drewno w lędźwie. -Grzecznie opuścimy tor i udamy się do namiotu, gdzie będziemy mogli porozmawiać. Nie musisz szukać kolegów wzrokiem, moja koleżanka już się nimi zajęła- szepnąłem wprost do jego ucha i delikatnie pchnąłem go do przodu. Nie protestował, a więc droga minęła nam szybko. Miałem wrażenie, że słyszę przyspieszony oddech i szybkie bicie serca, czyżby już wiedział, że były to jego ostatnie chwile? -Petrificus Totalus- wypowiedziałem, kiedy tylko znaleźliśmy się w środku, a następnie uniosłem spojrzenie na Elvirę. Dowiedziała się czegoś nowego? Sam chciałem unieruchomić trenera, aby przypadkiem nie wpadł na pomysł działania w pojedynkę.
Zaśmiałem się słysząc jej słowa. Lubiłem, kiedy ktoś obstawiał przy swoim i cechował się nienaganną pewnością siebie. Uderzającą, acz w całokształcie na swój sposób subtelną. Czy sądziła, że należałem do niej? Czekała, aż wrócę z podkulonym ogonem? Naprawdę tliła się w niej nadzieja? -W takim razie musisz być niezwykle cierpliwa. Nie podejrzewałem cię o to- odparłem. Na próżno mogła szukać w tonie mojego głosu kpinę, bowiem gdzieś w głębi siebie czułem, że mówiła prawdę. Czyniła to zwykle wtedy, gdy targały nią emocje, a tak też było tym razem. Mogła próbować udawać niewrażliwą, ale jednak znałem ją zbyt długo, aby mogła mnie oszukać.
Kościsty łokieć trafił idealnie pomiędzy żebra, co spowodowało chwilowe spięcie ca
Posłałem jej przeciągłe spojrzenie, a moje wargi wygięły się w ironicznym wyrazie. Tym razem nie mogłem powstrzymać podobnej reakcji, albowiem czym był dom, prosektorium, czy nawet gabinet w perspektywie całego hrabstwa? -O wiele więcej- mruknąłem w ramach odpowiedzi. Rzecz jasna mijała się ona z prawdą, ale nie zamierzałem nad tym dłużej debatować. Rad byłem, że osiągnęła wiele i szczerze trzymałem kciuki za dalsze sukcesy. Zasłużyła na to nawet mimo błędów. Tylko ten, który nie robił nic takowych nie popełniał.
Rozścielona ciemność zaburzała koncentrację, burzyła przewagę, jaką zyskaliśmy dzięki elementowi zaskoczenia. Obaj mężczyźni byli ewidentnie przerażeni, szepty prawdopodobnie były dla nich nowością, siłą z jaką wcześniej nie przyszło im się zmierzyć. Atakując ponownie nie dały im możliwości przyjrzenia się nam, wymyślenia na szybko planu ewakuacji. Wiedziałem o tym, bowiem kiedy znów mogłem rozejrzeć się po pomieszczeniu ci krążyli niczym dzieci we mgle. Ręce mieli wyciągnięte przed siebie, jakoby szukali drogi do wyjścia, jakiejkolwiek nadziei na wyrwanie się z sideł pradawnej magii.
Kątem oka dostrzegłem krew na twarzy Elviry. Ściągnąłem brwi i wyciągnąłem różdżkę w kierunku oponenta, który stał znacznie bliżej niej. Zaklęcie okazało się nieudane, a czarna magia najwyraźniej zapragnęła zebrać żniwa, odebrać zapłatę za korzystanie z jej potęgi. Nie powiedziałem nic, gdy stanowczo zażądała odpowiedzi. Wbiłem jedynie wzrok w mężczyznę i ze spojrzeniem niecierpiącym sprzeciwu próbowałem odczytać cokolwiek z jego twarzy. Zebrać informacje zapewniające ocenę jego wyznania – kłamał, celowo pominął jakiś szkopuł, czy był na tyle zlękniony, że powiedział wszystko? -Oczywiście, że ucieczki. Jemu podobnym zawsze to wychodziło najlepiej- warknąłem, po czym splunąłem tuż obok siebie. Gdybym tylko był bliżej nie omieszkałbym splunąć wprost na jego lico.
Plan Elviry wydawał się sensowny, lecz była osłabiona, a magia zdawała jej się wyjątkowo nie służyć. Kiedy jednak wspomniałem o tym, że ona dowodzi mówiłem prawdę – chciałem, aby na własnych barkach poczuła ciężar odpowiedzialności i z godnością przyjęła wszelkie konsekwencje. Wbrew pozorom władza nie była prosta, wymagała odpowiednich działań i decyzji – nierzadko podejmowanych instynktownie. Uczyniłem zatem to czego chciała i zaraz po tym jak skinąłem głową opuściłem namiot w celu odnalezienia ostatniego z trójki rebeliantów.
Ruszyłem wzdłuż boiska analizując, czy lepiej uporać się z trenerem i zażegnać problem, czy zorganizować ewakuację. Druga opcja była zgoła bezpieczniejsza, jednak z pewnością wzbudziłaby panikę oraz zepsuła nastroje, które i nie należały do najlepszych. Za wszelką cenę chciałem unikać podobnych sytuacji, albowiem wzmagały one w mieszkańcach przekonanie, że wojna nadal zaglądała im w oczy oraz dawały nadzieje na przewrót pozostałym w mieście wielbicieli Longbottoma. Wybrałem więc pierwszą możliwość i bez większej dozy ostrożności zbliżyłem się do mężczyzny, którego ponownie przywitałem uśmiechem – tym razem gorzkim i pozbawionym wdzięczności. Moment jego zawahania sprawił, że musiałem zacisnąć dłoń na wątłym ramieniu i wbić wężowe drewno w lędźwie. -Grzecznie opuścimy tor i udamy się do namiotu, gdzie będziemy mogli porozmawiać. Nie musisz szukać kolegów wzrokiem, moja koleżanka już się nimi zajęła- szepnąłem wprost do jego ucha i delikatnie pchnąłem go do przodu. Nie protestował, a więc droga minęła nam szybko. Miałem wrażenie, że słyszę przyspieszony oddech i szybkie bicie serca, czyżby już wiedział, że były to jego ostatnie chwile? -Petrificus Totalus- wypowiedziałem, kiedy tylko znaleźliśmy się w środku, a następnie uniosłem spojrzenie na Elvirę. Dowiedziała się czegoś nowego? Sam chciałem unieruchomić trenera, aby przypadkiem nie wpadł na pomysł działania w pojedynkę.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 11
--------------------------------
#2 'k8' : 4, 4, 1, 6, 7, 1, 5, 7
#1 'k100' : 11
--------------------------------
#2 'k8' : 4, 4, 1, 6, 7, 1, 5, 7
Była cierpliwa wówczas, gdy było to najbardziej istotne. Może nie sprawiała takiego wrażenia, może w codziennych sprawach goniły ją żądze i ambicja, ale koniec końców życie nauczyło ją czekać. Na najlepsze rzeczy czekała, czasem latami, innym razem tygodniami. Znajdywała sobie zajęcia, obowiązki, by nie zaprzepaszczać żadnego miesiąca, nawet jeśli wciąż i wciąż oczekiwała odzyskania utraconego tytułu.
- Myliłeś się w wielu rzeczach, które mnie dotyczą - skontrowała łagodnie, prawie słodko, póki jeszcze mieli czas na to, by przerzucać się słówkami. A czasu tego było coraz mniej, nie spotkali się, w ogóle nie spotykali się już towarzysko i Elvira wątpiła w to, by Drew zechciał ją na taką okazję zaprosić.
Jest ślepy. Dokładnie tak jak i ty. Para żałosnych ślepców.
I w istocie, los zadrwił z nich okrutnie, odbierając im wzrok raz za razem w podmuchach starożytnej magii, która nigdy tak naprawdę ich nie opuszczała, wisząc nad ramieniem i szepcząc do ucha zakazane słowa w równie zakazanych językach. Elvira straciła zaraz rachubę ile zaklęć rzuciła, które z powodzeniem, a które nie, musiało minąć parę dłuższych chwil nim ustało piszczenie w jej czaszce, a ciężki, rozchwiany krok przybrał na pewności. Ich przeciwnicy, banda żałosnych niedorostków aspirujących na terrorystów, zdawała się z tym zmagać dłużej. Czuła wszak tę obecność nawet gdy odzyskała wzrok. Być może doświadczenia wyniesione z Locus Nihil uczyniły ją silniejszą.
Uniosła brew, gdy Drew rzucił jej dłuższe spojrzenie. Czyżby wątpił w to, że sobie poradzi? Czy wystarczyła odrobina krwi i bladości, by zechciał się o nią zmartwić? Nie. On już doskonale wiedział, jak wygląda Elvira na skraju śmierci, sam ją na ten skraj zepchnął, niech więc teraz jej nie upokarza.
Uśmiechnęła się kątem ust, gdy w końcu bez słowa spełnił jej polecenie. Akurat w porę, gdy kamienny człowiek wrócił do siebie i upadł na kolana, wciąż błądząc w oparach czarnej mgły.
Zostawiła dżokeja w swoim wewnętrznym koszmarze o śmierci przez utopienie, całą uwagę skupiła na jego małym, butnym pomocniku.
- Czyj to był plan? Kto was nasłał? - spytała wprost, bo nie była kobietą owijającą w bawełnę, zwłaszcza nie w rozmowie z wrogiem.
Chłopiec jedynie pokręcił głową z zaciśniętymi oczami.
- Crucio - powiedziała cicho, lecz bez efektu, czując jedynie coraz większe osłabienie, coraz większą mętność w spojrzeniu, w świecie, w którym wszystko było tylko czarne, białe lub czerwone. Dżokej w kącie nadal charczał i prosił o litość. Poczuła jak świerzbią ją pięści. Nie będzie tą słabą kobietą, która nie daje sobie rady. - Gadaj albo twój wspólnik umrze.
- I tak umrze - szepnął wreszcie chłopak, zrezygnowany, a potem skulił się i przestał szukać dłońmi oparcia.
Mogłaby go okłamać. Wiedziała jak. A jednak...
- Tak, ale to ty zdecydujesz czy to będzie śmierć w męczarniach. Nie udawaj bohatera, na torze jest setka niewinnych ludzi, których chcieliście zamordować.
- Zdrajcy i oportuniści - splunął w odpowiedzi, bo przecież na zakłady konne wpuszczano tylko czarodziei i tylko tych, których było stać. Jak zatem znaleźli się tu oni?
- Kto was wprowadził? Coli. - Machnęła różdżką, tym razem skutecznie. - Ten wieczór może trwać i trwać. Jesteście spaleni. Drew powstrzyma wybuch. A wy zginiecie tutaj lub po długich męczarniach w więzieniu.
Mężczyzna spojrzał w przestrzeń załzawionymi oczami, wijąc się i trzęsąc z bólu.
- Macnair? - westchnął z niedowierzaniem. Może nie mógł uwierzyć we własne szczęście, a może pecha.
Elvira nie odpowiedziała, tylko dała mu kilka chwil kiszenia się w bólu przy akompaniamencie agonalnych charknięć przyjaciela. Może dżokej już stracił przytomność, przekonany, że umiera.
- Plumosa. - Osłabiona wiązka zaklęcia pomknęła w kierunku dżokeja; równie dobrze mogła mu pomóc zdechnąć, nie będą potrzebowali ich wszystkich.
W końcu młodziutki chłopak, pomocnik, się złamał. Może rozumiał co się dzieje, nawet jeśli nie znał zaklęć, które używała.
- To my sami, wszystko my sami... bomba też jest nasza, szwagier Kowalsky'ego jest mugolem. Mamy taką małą drużynę... Ogniste Salamandry...
Elvira uśmiechnęła się sardonicznie, podeszła i pogłaskała go po spoconej głowie.
- To nie było takie trudne. - Jeśli nawet nie mieli tu planów, znajdą tę ich grupę i rozbiją w proch. Tak jakby Zakon Feniksa nie był wystarczającym problemem. Samozwańczy piromani od siedmiu boleści. - Rebus calceamenta. - Unieruchomiła mężczyznę, na wypadek, gdyby przyszła mu myśl o ucieczce. Nawet czarnomagiczna mgła kiedyś się rozwieje.
Kiedy wrócił Drew i rzucił jej pod nogi spetryfikowanego grubasa, tylko skinęła głową.
- Dżokej umrze jak damy mu chwilę, a tych dwóch weźmiemy na przesłuchanie, najlepiej wsadzając do aresztu. Są członkami terrorystycznej grupy z Suffolk o nazwie Ogniste Salamandry. Domorośli piromani. - Obnażyła z obrzydzeniem zęby. - Bomba jest prawdopodobnie mugolska, trzeba będzie po wyścigach znaleźć ją i się jej pozbyć. A oni, w więzieniu wyśpiewają wszystko, wierz mi. - Zbliżyła się do Drew, z dumą oparła dłoń na biodrze, drugą musnęła jego łokieć. - Moja propozycja kary śmierci; stos. Prawdziwe odrodzenie w ogniu.
Niewiele było już słychać w namiocie, poza rzężeniem i łkaniem.
Elvira 182/231 (-34 psychiczne) -10 do rzutów
/zt x2
- Myliłeś się w wielu rzeczach, które mnie dotyczą - skontrowała łagodnie, prawie słodko, póki jeszcze mieli czas na to, by przerzucać się słówkami. A czasu tego było coraz mniej, nie spotkali się, w ogóle nie spotykali się już towarzysko i Elvira wątpiła w to, by Drew zechciał ją na taką okazję zaprosić.
Jest ślepy. Dokładnie tak jak i ty. Para żałosnych ślepców.
I w istocie, los zadrwił z nich okrutnie, odbierając im wzrok raz za razem w podmuchach starożytnej magii, która nigdy tak naprawdę ich nie opuszczała, wisząc nad ramieniem i szepcząc do ucha zakazane słowa w równie zakazanych językach. Elvira straciła zaraz rachubę ile zaklęć rzuciła, które z powodzeniem, a które nie, musiało minąć parę dłuższych chwil nim ustało piszczenie w jej czaszce, a ciężki, rozchwiany krok przybrał na pewności. Ich przeciwnicy, banda żałosnych niedorostków aspirujących na terrorystów, zdawała się z tym zmagać dłużej. Czuła wszak tę obecność nawet gdy odzyskała wzrok. Być może doświadczenia wyniesione z Locus Nihil uczyniły ją silniejszą.
Uniosła brew, gdy Drew rzucił jej dłuższe spojrzenie. Czyżby wątpił w to, że sobie poradzi? Czy wystarczyła odrobina krwi i bladości, by zechciał się o nią zmartwić? Nie. On już doskonale wiedział, jak wygląda Elvira na skraju śmierci, sam ją na ten skraj zepchnął, niech więc teraz jej nie upokarza.
Uśmiechnęła się kątem ust, gdy w końcu bez słowa spełnił jej polecenie. Akurat w porę, gdy kamienny człowiek wrócił do siebie i upadł na kolana, wciąż błądząc w oparach czarnej mgły.
Zostawiła dżokeja w swoim wewnętrznym koszmarze o śmierci przez utopienie, całą uwagę skupiła na jego małym, butnym pomocniku.
- Czyj to był plan? Kto was nasłał? - spytała wprost, bo nie była kobietą owijającą w bawełnę, zwłaszcza nie w rozmowie z wrogiem.
Chłopiec jedynie pokręcił głową z zaciśniętymi oczami.
- Crucio - powiedziała cicho, lecz bez efektu, czując jedynie coraz większe osłabienie, coraz większą mętność w spojrzeniu, w świecie, w którym wszystko było tylko czarne, białe lub czerwone. Dżokej w kącie nadal charczał i prosił o litość. Poczuła jak świerzbią ją pięści. Nie będzie tą słabą kobietą, która nie daje sobie rady. - Gadaj albo twój wspólnik umrze.
- I tak umrze - szepnął wreszcie chłopak, zrezygnowany, a potem skulił się i przestał szukać dłońmi oparcia.
Mogłaby go okłamać. Wiedziała jak. A jednak...
- Tak, ale to ty zdecydujesz czy to będzie śmierć w męczarniach. Nie udawaj bohatera, na torze jest setka niewinnych ludzi, których chcieliście zamordować.
- Zdrajcy i oportuniści - splunął w odpowiedzi, bo przecież na zakłady konne wpuszczano tylko czarodziei i tylko tych, których było stać. Jak zatem znaleźli się tu oni?
- Kto was wprowadził? Coli. - Machnęła różdżką, tym razem skutecznie. - Ten wieczór może trwać i trwać. Jesteście spaleni. Drew powstrzyma wybuch. A wy zginiecie tutaj lub po długich męczarniach w więzieniu.
Mężczyzna spojrzał w przestrzeń załzawionymi oczami, wijąc się i trzęsąc z bólu.
- Macnair? - westchnął z niedowierzaniem. Może nie mógł uwierzyć we własne szczęście, a może pecha.
Elvira nie odpowiedziała, tylko dała mu kilka chwil kiszenia się w bólu przy akompaniamencie agonalnych charknięć przyjaciela. Może dżokej już stracił przytomność, przekonany, że umiera.
- Plumosa. - Osłabiona wiązka zaklęcia pomknęła w kierunku dżokeja; równie dobrze mogła mu pomóc zdechnąć, nie będą potrzebowali ich wszystkich.
W końcu młodziutki chłopak, pomocnik, się złamał. Może rozumiał co się dzieje, nawet jeśli nie znał zaklęć, które używała.
- To my sami, wszystko my sami... bomba też jest nasza, szwagier Kowalsky'ego jest mugolem. Mamy taką małą drużynę... Ogniste Salamandry...
Elvira uśmiechnęła się sardonicznie, podeszła i pogłaskała go po spoconej głowie.
- To nie było takie trudne. - Jeśli nawet nie mieli tu planów, znajdą tę ich grupę i rozbiją w proch. Tak jakby Zakon Feniksa nie był wystarczającym problemem. Samozwańczy piromani od siedmiu boleści. - Rebus calceamenta. - Unieruchomiła mężczyznę, na wypadek, gdyby przyszła mu myśl o ucieczce. Nawet czarnomagiczna mgła kiedyś się rozwieje.
Kiedy wrócił Drew i rzucił jej pod nogi spetryfikowanego grubasa, tylko skinęła głową.
- Dżokej umrze jak damy mu chwilę, a tych dwóch weźmiemy na przesłuchanie, najlepiej wsadzając do aresztu. Są członkami terrorystycznej grupy z Suffolk o nazwie Ogniste Salamandry. Domorośli piromani. - Obnażyła z obrzydzeniem zęby. - Bomba jest prawdopodobnie mugolska, trzeba będzie po wyścigach znaleźć ją i się jej pozbyć. A oni, w więzieniu wyśpiewają wszystko, wierz mi. - Zbliżyła się do Drew, z dumą oparła dłoń na biodrze, drugą musnęła jego łokieć. - Moja propozycja kary śmierci; stos. Prawdziwe odrodzenie w ogniu.
Niewiele było już słychać w namiocie, poza rzężeniem i łkaniem.
Elvira 182/231 (-34 psychiczne) -10 do rzutów
/zt x2
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Strona 2 z 2 • 1, 2
Tor wyścigów konnych
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk