Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire
Kamienica, Warwick
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kamienica
Kamienica w której murach od lat zamieszkiwała klasa średnia magicznego świata. Brudna, nigdy nie remontowana, zaniedbana przez mieszkańców jak i właścicieli. Stała się również miejscem spotkań przemytników, handlarzy, oraz uzależnionych od wszelkich środków psychoaktywnych. Nie można powiedzieć, by wojna zmieniła cokolwiek w życiu tych ludzi. Nie wstydzą się pracy i chętnie brudzą sobie ręce. Nie wiedzieć czemu nikt nigdy nie starał się pomóc tym ludziom, nikt ich także nie wyrzucił, a kamienica stoi tak od lat, odstraszając swoim wyglądem ciekawskie spojrzenia.
Dłonie nie ześlizgnęły się z bioder, choć w jej skroniach narastała irytacja; jak to możliwe, że nie potrafiła wykrzesać z siebie magii? Czy to ta okropna kometa wysysała z niej moc? Wprowadzała anomalie w magiczne sieci? Bardzo dobrze znała to zaklęcie, chętnie po nie sięgała i miała je opanowane, dlaczego nie potrafiła poprawnie go użyć? Fuknęła ze złością, po czym zmarszczyła brwi na język, od którego więdły jej uszy. Elvira wyczarowała tarczę, której efektem był atak na nią - i zrobiła to przecież z premedytacją, wiedząc, co robi. Czy zamierzała udawać, że niebo jest zielone?
- "Gdybym wiedziała"! - powtórzyła za nią z jawną kpiną. Każdy kto ją znał - każdy - doskonale wiedział, że nie było dla niej nic ważniejszego od jej dzieci. Elvira najwyraźniej nie znała jej wcale, dlaczego zatem rościła sobie prawa do wygadywania o niej bzdur? - Gdybym ci o tym powiedziała, wiedziałoby o tym już pół Londynu! Chroń Morgano, żebyś nie dotarła do gazet - Pokręciła z dezaprobatą głową. - Rozmawiamy o twoim zachowaniu, nie jego - Nie rozumiała, o czym zaczęła mówić Elvira, ale czarownica przerwała zdanie w pół słowa. Oczywiście, że nie bała się Ramseya i to nie jego w swoich słowach oskarżała o plotkowanie. Znała go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że tego nie robi. I znała Elvirę dotąd za mało, by nie wiedzieć, że to robi. Zignorowała pytanie o to, czy Mulciber ją skrzywdził, to nie była jej sprawa. - Mówiłam ci stanowczo za dużo, Multon - sprostowała jej słowa gorzko, wiedząc, że nie popełni już więcej tego błędu. Elvira nie dostrzegała własnego, a to nie dawało perspektyw na zmiany zachowania. Cassandra bardzo ostrożnie szafowała swoim zaufaniem. Nie żyła dla siebie, żyła dla swoich dzieci - i wlaśnie dlatego musiała pozostać bezpieczną. Ludzie, którymi się otaczała, to bezpieczeństwo jej zapewniali. Elvira była niestabilna, niegodna zaufania i... zaczęła ją atakować - ją, ofiarę jej podłego zachowania. Z tego samego powodu zignorowała jej pytanie o dzieci, nie zamierzała jej o tym opowiadać. Wiedziała, że Elvira nie mogła zobaczyć drugiego dziecka - strzegła go jak oka w głowie, miała trolla, który w tym pomagał i nigdy, ale to nigdy nie zostawiała go tak, by obcy mogli na niego spojrzeć. Pozwalała Lysandrze pomagać w lecznicy i tylko dlatego Elvira ją poznała - tolerowała ich spotkania, nie zostawiając ich jednak nigdy samych i mając nad sytuacją kontrolę. - Nie obchodzi mnie to - Pokręciła głową, veritaserum nie załatwi sprawy w żaden sposób bo nie przekona Cassandry, że Elvira nie popełni tego samego błędu w przyszłości. A warczenie Elviry ni trochę nie sprawiało, by to wrażenie bladło. Czarownica ją atakowała, i słownie i realnie, cóż chciała osiągnąć w ten sposób? Czy Cassandra powinna wezwać tutejsze służby do pomocy? Napadła ją w ciągu dnia!
Zadarła brodę, kiedy Multon upewniła się, czy dobrze rozumie - oczywiście, że dobrze. Cassandra cieszyła się wśród Rycerzy Walpurgii znacznie lepszą reputacją niż Elvira. Czy plotki o jej nieobyczajnym prowadzeniu się miały to zmienić? Czy kierowała nią zazdrość? W jej źrenicach zalśniło politowanie, kiedy wspomniała o swojej walce o te ziemie, swoim poświęceniu. Nie imponowała jej przelana krew. Nie robiły na niej wrażenia również pogróżki dotyczące Ramseya - tak, Cassandra wiedziała, kim był. I wiedziała o tym znacznie lepiej od Elviry, bo znała go lepiej. Znała go dziś lepiej, niż on sam znał siebie, choć czasem miała wrażenie że było tak jeszcze zanim utracił pamięć. - Multon, dwie chwile temu usłyszałam, że zrobiłaś to po to, żeby się mu przypodobać - przypomniała jej, bo widać nie tylko sam Mulciber cierpiał ostatnimi czasy na zaniki wspomnień. Słowa Elviry potwierdzały to, co pisała w listach. To mój dowódca, dlatego musiała mu opowiedzieć o stanie cywilnym i rodzinnym Cassandry.
Nieobliczalna wariatka, tak zamierzała ją nazywać? Skrzywiła się, kiedy zgodziła się na złożenie przysięgi wieczystej, tak zgrzytające ze wszystkimi obelgami, które wypowiedziała, lecz chwilę później pojęła, że była to tylko kpina - Multon ją zaatakowała. Skomplikowane zaklęcie okazało się znaleźć poza jej zasięgiem, lecz nie umniejszało zagrożeniu, które stanowiła. Od wyzwisk, po magię, do czego Multon miała dojść w efekcie?
- Siccitasio - wychrypiała inkantację, ledwie moment po czarze rzuconym przez Elvirę. Osłabienie czarownicy da jej czas, który wykorzysta na ucieczkę.
- "Gdybym wiedziała"! - powtórzyła za nią z jawną kpiną. Każdy kto ją znał - każdy - doskonale wiedział, że nie było dla niej nic ważniejszego od jej dzieci. Elvira najwyraźniej nie znała jej wcale, dlaczego zatem rościła sobie prawa do wygadywania o niej bzdur? - Gdybym ci o tym powiedziała, wiedziałoby o tym już pół Londynu! Chroń Morgano, żebyś nie dotarła do gazet - Pokręciła z dezaprobatą głową. - Rozmawiamy o twoim zachowaniu, nie jego - Nie rozumiała, o czym zaczęła mówić Elvira, ale czarownica przerwała zdanie w pół słowa. Oczywiście, że nie bała się Ramseya i to nie jego w swoich słowach oskarżała o plotkowanie. Znała go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że tego nie robi. I znała Elvirę dotąd za mało, by nie wiedzieć, że to robi. Zignorowała pytanie o to, czy Mulciber ją skrzywdził, to nie była jej sprawa. - Mówiłam ci stanowczo za dużo, Multon - sprostowała jej słowa gorzko, wiedząc, że nie popełni już więcej tego błędu. Elvira nie dostrzegała własnego, a to nie dawało perspektyw na zmiany zachowania. Cassandra bardzo ostrożnie szafowała swoim zaufaniem. Nie żyła dla siebie, żyła dla swoich dzieci - i wlaśnie dlatego musiała pozostać bezpieczną. Ludzie, którymi się otaczała, to bezpieczeństwo jej zapewniali. Elvira była niestabilna, niegodna zaufania i... zaczęła ją atakować - ją, ofiarę jej podłego zachowania. Z tego samego powodu zignorowała jej pytanie o dzieci, nie zamierzała jej o tym opowiadać. Wiedziała, że Elvira nie mogła zobaczyć drugiego dziecka - strzegła go jak oka w głowie, miała trolla, który w tym pomagał i nigdy, ale to nigdy nie zostawiała go tak, by obcy mogli na niego spojrzeć. Pozwalała Lysandrze pomagać w lecznicy i tylko dlatego Elvira ją poznała - tolerowała ich spotkania, nie zostawiając ich jednak nigdy samych i mając nad sytuacją kontrolę. - Nie obchodzi mnie to - Pokręciła głową, veritaserum nie załatwi sprawy w żaden sposób bo nie przekona Cassandry, że Elvira nie popełni tego samego błędu w przyszłości. A warczenie Elviry ni trochę nie sprawiało, by to wrażenie bladło. Czarownica ją atakowała, i słownie i realnie, cóż chciała osiągnąć w ten sposób? Czy Cassandra powinna wezwać tutejsze służby do pomocy? Napadła ją w ciągu dnia!
Zadarła brodę, kiedy Multon upewniła się, czy dobrze rozumie - oczywiście, że dobrze. Cassandra cieszyła się wśród Rycerzy Walpurgii znacznie lepszą reputacją niż Elvira. Czy plotki o jej nieobyczajnym prowadzeniu się miały to zmienić? Czy kierowała nią zazdrość? W jej źrenicach zalśniło politowanie, kiedy wspomniała o swojej walce o te ziemie, swoim poświęceniu. Nie imponowała jej przelana krew. Nie robiły na niej wrażenia również pogróżki dotyczące Ramseya - tak, Cassandra wiedziała, kim był. I wiedziała o tym znacznie lepiej od Elviry, bo znała go lepiej. Znała go dziś lepiej, niż on sam znał siebie, choć czasem miała wrażenie że było tak jeszcze zanim utracił pamięć. - Multon, dwie chwile temu usłyszałam, że zrobiłaś to po to, żeby się mu przypodobać - przypomniała jej, bo widać nie tylko sam Mulciber cierpiał ostatnimi czasy na zaniki wspomnień. Słowa Elviry potwierdzały to, co pisała w listach. To mój dowódca, dlatego musiała mu opowiedzieć o stanie cywilnym i rodzinnym Cassandry.
Nieobliczalna wariatka, tak zamierzała ją nazywać? Skrzywiła się, kiedy zgodziła się na złożenie przysięgi wieczystej, tak zgrzytające ze wszystkimi obelgami, które wypowiedziała, lecz chwilę później pojęła, że była to tylko kpina - Multon ją zaatakowała. Skomplikowane zaklęcie okazało się znaleźć poza jej zasięgiem, lecz nie umniejszało zagrożeniu, które stanowiła. Od wyzwisk, po magię, do czego Multon miała dojść w efekcie?
- Siccitasio - wychrypiała inkantację, ledwie moment po czarze rzuconym przez Elvirę. Osłabienie czarownicy da jej czas, który wykorzysta na ucieczkę.
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 6
'k100' : 6
Nie odbierała tego w takim sam sposób jak Cassandra. Była przekonana, może naiwnie, że ich pożal się Merlinie czary są jedynie efektem słomianego zapału wynikającego z dobrej woli. Bo przecież nie chciała naprawdę Cassandry przekląć, tak jak Cassandra - w to wierzyła - nie chciała naprawdę przekląć jej. Nadal sądziła, że ta sytuacja, ten frustrująco absurdalny rozłam, jest jedynie kwestią czasu. Ziejącą raną, którą mogła zasklepić prostą obietnicą, bezpośrednim rozwiązaniem, tak jak z fizycznymi pęknięciami radziła sobie przy pomocy Curatio Vulnera. Bo to przecież nie mogło być aż tak ostateczne, aż tak bolesne? Cassandra była piękna, kiedy się złościła, ale to musiało jej minąć - gdy Elvira odpokutuje już winę, którą nieświadomie zadała.
Nie docierało do niej, że zaufanie nie jest kością, którą można nastawić i zespolić w kilka dni. Lecz, Merlinie, zapewne dotrze z czasem.
- Powtarzam po raz ostatni, nie jestem plotkarą - wycedziła, i po swoim pełnym agresji i wulgarności wybuchu mówiła już coraz ciszej, coraz bardziej bezradna i zmęczona czuła się wobec faktu, że do Cassandry nic nie docierało. - Z nikim innym nie rozmawiałam. I przykro mi, że myślisz, że zrobiłabym sobie z ciebie rozrywkę. - I z twojego dziecka. Dzieci. Jakiejkolwiek rodziny, którą masz, a o której nikomu nie mówisz, Cass. I gdzie jest jej ojciec, jeśli nie jesteś wdową? Gdzie jest jej ojciec, Cass? Czy to jego tak bardzo się boisz?
Nie zadawała tych pytań, bo wiedziała, że przyjaciółka, być może była, i tak niczego jej nie powie. Nie miało to już większego znaczenia. Kiedy opadły maski, zdała sobie sprawę, że Cass może być tylko kolejną osobą, której nie zależy na tym, by jej wysłuchać. I uwierzyć. Kłamała często, umiała to robić dobrze, prawda. Ale były osoby, którym mówiła tylko prawdę, i wydawało jej się nieprawdopodobne, że Cassandra nie dostrzega, że jest jedną z nich.
- Niczego takiego nie powiedziałam, przestań mi wkładać swoje słowa do ust - warknęłaby z frustracji, gdyby nie to, że miała już po dziurki w nosie tych ciągłych pozbawionych sensu oskarżeń. Zamiast tego zaciskała szczękę, i mrużyła oczy, i trzymała różdżkę dość mocno, by czuć gorąco emanujące z jej rdzenia. - Między strachem, a chęcią przypodobania się jest różnica. Był tylko jeden mężczyzna, któremu kiedykolwiek próbowałam się przypodobać. Nie on. - Ale to też była już przeszłość, tak samo jak przeszłością była jej wiara w to, że była w stanie żyć między ludźmi i spędzić choć miesiąc bez urażenia czyjejś wrażliwej duszy.
Nie zdołała wykrzesać z siebie już dość energii na skomplikowane zaklęcie, ale tak, była zawistna i chciała odpłacić jej się pięknym za nadobne na chwilę po tym jak ta wyciągnęła z niej obietnicę złożenia przysięgi - przysięgi, której skutkiem było ryzykowanie życia. Dlaczego więc to ona miała teraz czelność cofać się krok za krokiem i świszczeć różdżką z desperacją kogoś osaczonego? Dlaczego głos jej osłabł i schrypiał? Tak bardzo bała się być zmieniona w żabę? Cóż, powinna w takim razie zastanowić się, zanim sama ruszyła do ataku.
To nie było przecież cholerne Crucio, nie były cienie, które wiedziała, że jest w stanie przyzwać; jeżeli tylko pozwoliłaby chaosowi przejąć nad sobą kontrolę.
- Co robisz? - spytała ciszej i spokojniej, kiedy zaklęcie Cass znów chybiło. Jak wygodnie. Taka była biedna i bezbronna. - Naprawdę myślisz, że zrobiłabym ci krzywdę, Cass? Naprawdę tak myślisz? - Przez moment miała ochotę; przez najkrótszą chwilę emocje kryjące się w źrenicach Cass połechtały jej najgorsze instynkty, sprawiając, że zastanowiła się jakby to było. Stać się potworem, którego Vablatsky próbowała z niej zrobić. Ale nie dała im dojść do głosu. Bo gdzieś pod tą całą pogardą i żądzą krwi kryła się ta część niej, którą Elvira uznawała za od dawna martwą; ta, która rozbijała lustra i szlochała pod kocem, kiedy ludzie opuszczali ją raz za razem. - To było tylko cholerne Bombino. Sama próbowałaś je dzisiaj rzucić... ile, cztery razy? Może trzy. Co chciałaś osiągnąć? Rozdeptać mnie? Myślałaś, że zrobię ci to samo? Że cię złapię i zabiję? To byłaś w błędzie - Potrzebowała kilku sekund, by się do tego zmusić, ale w końcu rozluźniła palce i wsunęła różdżkę z powrotem do futerału. Uniosła obie ręce, puste. - Proszę bardzo. Złożę ci tę przysięgę, ale najpierw się wyżyj. Przecież o to ci chodziło od początku. Żebym się nie broniła, bo inaczej możesz nazwać mnie napastnikiem. No to dawaj. Pokaż jak się atakuje czarownicę bez różdżki. Może poczujesz się lepiej - Wiedziała, że Cassandra nie będzie w stanie jej zabić. Bólu się nie bała; więcej, sprawiało jej to jakąś dziką, przesączoną adrenaliną satysfakcję.
Miała już dość jej cholernych pretensji, tego, że na każdym kroku robiła z niej swojego wroga. Niech ma satysfakcję z tego, że metaforycznie wytrąciła jej różdżkę z ręki.
Bo nigdy nie pokonałaby jej w prawdziwym pojedynku, a skapujące na beton krople były na to najlepszym dowodem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie docierało do niej, że zaufanie nie jest kością, którą można nastawić i zespolić w kilka dni. Lecz, Merlinie, zapewne dotrze z czasem.
- Powtarzam po raz ostatni, nie jestem plotkarą - wycedziła, i po swoim pełnym agresji i wulgarności wybuchu mówiła już coraz ciszej, coraz bardziej bezradna i zmęczona czuła się wobec faktu, że do Cassandry nic nie docierało. - Z nikim innym nie rozmawiałam. I przykro mi, że myślisz, że zrobiłabym sobie z ciebie rozrywkę. - I z twojego dziecka. Dzieci. Jakiejkolwiek rodziny, którą masz, a o której nikomu nie mówisz, Cass. I gdzie jest jej ojciec, jeśli nie jesteś wdową? Gdzie jest jej ojciec, Cass? Czy to jego tak bardzo się boisz?
Nie zadawała tych pytań, bo wiedziała, że przyjaciółka, być może była, i tak niczego jej nie powie. Nie miało to już większego znaczenia. Kiedy opadły maski, zdała sobie sprawę, że Cass może być tylko kolejną osobą, której nie zależy na tym, by jej wysłuchać. I uwierzyć. Kłamała często, umiała to robić dobrze, prawda. Ale były osoby, którym mówiła tylko prawdę, i wydawało jej się nieprawdopodobne, że Cassandra nie dostrzega, że jest jedną z nich.
- Niczego takiego nie powiedziałam, przestań mi wkładać swoje słowa do ust - warknęłaby z frustracji, gdyby nie to, że miała już po dziurki w nosie tych ciągłych pozbawionych sensu oskarżeń. Zamiast tego zaciskała szczękę, i mrużyła oczy, i trzymała różdżkę dość mocno, by czuć gorąco emanujące z jej rdzenia. - Między strachem, a chęcią przypodobania się jest różnica. Był tylko jeden mężczyzna, któremu kiedykolwiek próbowałam się przypodobać. Nie on. - Ale to też była już przeszłość, tak samo jak przeszłością była jej wiara w to, że była w stanie żyć między ludźmi i spędzić choć miesiąc bez urażenia czyjejś wrażliwej duszy.
Nie zdołała wykrzesać z siebie już dość energii na skomplikowane zaklęcie, ale tak, była zawistna i chciała odpłacić jej się pięknym za nadobne na chwilę po tym jak ta wyciągnęła z niej obietnicę złożenia przysięgi - przysięgi, której skutkiem było ryzykowanie życia. Dlaczego więc to ona miała teraz czelność cofać się krok za krokiem i świszczeć różdżką z desperacją kogoś osaczonego? Dlaczego głos jej osłabł i schrypiał? Tak bardzo bała się być zmieniona w żabę? Cóż, powinna w takim razie zastanowić się, zanim sama ruszyła do ataku.
To nie było przecież cholerne Crucio, nie były cienie, które wiedziała, że jest w stanie przyzwać; jeżeli tylko pozwoliłaby chaosowi przejąć nad sobą kontrolę.
- Co robisz? - spytała ciszej i spokojniej, kiedy zaklęcie Cass znów chybiło. Jak wygodnie. Taka była biedna i bezbronna. - Naprawdę myślisz, że zrobiłabym ci krzywdę, Cass? Naprawdę tak myślisz? - Przez moment miała ochotę; przez najkrótszą chwilę emocje kryjące się w źrenicach Cass połechtały jej najgorsze instynkty, sprawiając, że zastanowiła się jakby to było. Stać się potworem, którego Vablatsky próbowała z niej zrobić. Ale nie dała im dojść do głosu. Bo gdzieś pod tą całą pogardą i żądzą krwi kryła się ta część niej, którą Elvira uznawała za od dawna martwą; ta, która rozbijała lustra i szlochała pod kocem, kiedy ludzie opuszczali ją raz za razem. - To było tylko cholerne Bombino. Sama próbowałaś je dzisiaj rzucić... ile, cztery razy? Może trzy. Co chciałaś osiągnąć? Rozdeptać mnie? Myślałaś, że zrobię ci to samo? Że cię złapię i zabiję? To byłaś w błędzie - Potrzebowała kilku sekund, by się do tego zmusić, ale w końcu rozluźniła palce i wsunęła różdżkę z powrotem do futerału. Uniosła obie ręce, puste. - Proszę bardzo. Złożę ci tę przysięgę, ale najpierw się wyżyj. Przecież o to ci chodziło od początku. Żebym się nie broniła, bo inaczej możesz nazwać mnie napastnikiem. No to dawaj. Pokaż jak się atakuje czarownicę bez różdżki. Może poczujesz się lepiej - Wiedziała, że Cassandra nie będzie w stanie jej zabić. Bólu się nie bała; więcej, sprawiało jej to jakąś dziką, przesączoną adrenaliną satysfakcję.
Miała już dość jej cholernych pretensji, tego, że na każdym kroku robiła z niej swojego wroga. Niech ma satysfakcję z tego, że metaforycznie wytrąciła jej różdżkę z ręki.
Bo nigdy nie pokonałaby jej w prawdziwym pojedynku, a skapujące na beton krople były na to najlepszym dowodem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Cassandra miotała zaklęciami impulsywnie, pod wpływem emocji, sięgała po inkantacje doskonale jej znane, bo zamierzała osiągnąć sukces; być może to nagromadzenie złości wywoływało kolejne potknięcia, ale ni w jednej chwili w trakcie tej rozmowy nie żartowała. Zamiana w żabę nie należała do najprzyjemniejszych - jak podejrzewała, nigdy nie sprawdzała tego na sobie - ale z pewnością potwierdzał to słynny książę z ogrodów w Londynie, który po wieluset latach wciąż oczekiwał odczarowania. Igranie z potężną magią, a taką były te zaklęcia, mogło skończyć się różnie. Jeśli Elvira zamierzała ją przeprosić, miotanie podobnymi nie było ku temu najlepszą drogą - i nawet jeśli Cassandra zasłużyła sobie na tę złość, nie patrzyła na własne zachowanie krytycznie, wciąż wściekła za nóż, który Elvira wbiła jej w plecy. Naraziła jej dzieci. Naraziła ją samą. Bezmyślnie zgadując, jak wygląda rzeczywistość, po to tylko, by przypodobać się Mulciberowi równie bezmyślnymi plotkami na jej temat. Zachowanie czarownicy obnażyło jej prawdziwe zamiary. Jak - po tym wszystkim, co zrobiła - śmiała twierdzić, że nie była plotkarą? Czego tu szukała, po co w ogóle chciała spotkać się z Cassandrą? Dlaczego wciąż zaprzeczała temu, co zrobiła? Wymówka, jakoby Elvira opowiadała o niej, o jej dzieciach, Mulciberowi z powodu strachu, wydawała jej się całkowicie absurdalna. Znała Ramseya wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że jej do tego nie przymuszał. Nie zrobiłby nic, co pozwoliłoby Elvirze odkryć jego słabości. Ukrywał je niemal równie pieczołowicie, jak i ona ukrywała swojego syna. Niewielu o nich wiedziało, bo żadne z nich o tym nie rozpowiadało.
Jak mogła pytać, czy naprawdę sądziła, że zrobiłaby jej krzywdę moment po tym, jak ją zaatakowała? Miała swoje powody, żeby czuć złość względem Elviry. Jeśli ta wciąż nie rozumiała, dlaczego, jeśli sama czuła to samo, nie miały o czym tego dnia rozmawiać.
Nieznacznie uniosła jedną brew, gdy Elvira schowała różdżkę. Jej prowokujące słowa przypominały jej stroszącego pióra koguta - widać słusznie skojarzyła jej zachowanie z męskim. Czy naprawdę sądziła, że Cassandra tego potrzebowała - wyżycia się na bezbronnej kobiecie? Za kogo ją miała? Żądną krwi sadystkę? Skąd u niej takie myśli, czy nie znała jej wcale? Ona nie zamierzała stroszyć kogucich piór, nie zamierzała podnosić rzuconej jej rękawicy ni rzucać się w szczeniackie zapasy. Była ponad takie zachowania, przekonana, że w podobnych okrucieństwach lubowali się wyłącznie mężczyźni o prostych umysłach. Niosły ją impulsy, ale przemoc sama w sobie nigdy nie sprawiała jej satysfakcji.
- Niczego od ciebie już nie chcę, Elviro Multon. Nie interesują mnie twoje gierki - oznajmiła lodowato, była gotowa przyjąć od niej przysięgę i ponownie obdarzyć ją zaufaniem, lecz po słowach, które padły i czynach, których się podjęła, Cassandra tego nie chciała. Nie mogła zaufać komuś, kto był tak nieopanowany i nieobliczalny. Rzeczywiście nie opuściła różdżki, uniosła ją zamaszystym gestem, jakby zamierzała ją zakląć, lecz nic podobnego się nie wydarzyło - zamiast tego wiedźma okryła twarz czarnym skrzydłem, zamykając oczy, gdy ciało przeobraziło się w drobne, lekkie ciało wrony - i wzbiło się w powietrze, znikając miedzy pobliskimi koronami drzew - zostawiając Elvirę za sobą, bezbronną i poddaną, oczekującą na ból, w którym Cassandra nigdy się nie lubowała i który nie mógł przynieść jej ani ukojenia ani tym bardziej satysfakcji.
Nie zemsty potrzebowała, by móc znów jej zaufać. Nie na strachu budowała relacje z tymi, którzy byli jej drodzy. Nie ze złością odlatywała, nie z przerażeniem, a z zawodem i goryczą.
rzut na animagię - udany
/zt
Jak mogła pytać, czy naprawdę sądziła, że zrobiłaby jej krzywdę moment po tym, jak ją zaatakowała? Miała swoje powody, żeby czuć złość względem Elviry. Jeśli ta wciąż nie rozumiała, dlaczego, jeśli sama czuła to samo, nie miały o czym tego dnia rozmawiać.
Nieznacznie uniosła jedną brew, gdy Elvira schowała różdżkę. Jej prowokujące słowa przypominały jej stroszącego pióra koguta - widać słusznie skojarzyła jej zachowanie z męskim. Czy naprawdę sądziła, że Cassandra tego potrzebowała - wyżycia się na bezbronnej kobiecie? Za kogo ją miała? Żądną krwi sadystkę? Skąd u niej takie myśli, czy nie znała jej wcale? Ona nie zamierzała stroszyć kogucich piór, nie zamierzała podnosić rzuconej jej rękawicy ni rzucać się w szczeniackie zapasy. Była ponad takie zachowania, przekonana, że w podobnych okrucieństwach lubowali się wyłącznie mężczyźni o prostych umysłach. Niosły ją impulsy, ale przemoc sama w sobie nigdy nie sprawiała jej satysfakcji.
- Niczego od ciebie już nie chcę, Elviro Multon. Nie interesują mnie twoje gierki - oznajmiła lodowato, była gotowa przyjąć od niej przysięgę i ponownie obdarzyć ją zaufaniem, lecz po słowach, które padły i czynach, których się podjęła, Cassandra tego nie chciała. Nie mogła zaufać komuś, kto był tak nieopanowany i nieobliczalny. Rzeczywiście nie opuściła różdżki, uniosła ją zamaszystym gestem, jakby zamierzała ją zakląć, lecz nic podobnego się nie wydarzyło - zamiast tego wiedźma okryła twarz czarnym skrzydłem, zamykając oczy, gdy ciało przeobraziło się w drobne, lekkie ciało wrony - i wzbiło się w powietrze, znikając miedzy pobliskimi koronami drzew - zostawiając Elvirę za sobą, bezbronną i poddaną, oczekującą na ból, w którym Cassandra nigdy się nie lubowała i który nie mógł przynieść jej ani ukojenia ani tym bardziej satysfakcji.
Nie zemsty potrzebowała, by móc znów jej zaufać. Nie na strachu budowała relacje z tymi, którzy byli jej drodzy. Nie ze złością odlatywała, nie z przerażeniem, a z zawodem i goryczą.
rzut na animagię - udany
/zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
Z jaką łatwością Elvira była w stanie przekonać dziś rano sama siebie, że jest do tej wizyty w pełni gotowa. Że nie gryzą jej już żadne niebezpieczne emocje, że zdołała opanować gniew i żal po niemających sensu listach i wyrzutach Cassandry, które spadły na nią jak grom z jasnego nieba. Udając się do Warwick jako niespodziewany gość w okolicy szpitala Asfodelusa była przekonana, że przy odpowiednio wyważonej mieszance spokoju i skruchy (za jakąkolwiek, wówczas niezrozumiałą dla niej jeszcze przewinę) będzie w stanie raz a dobrze zamknąć tę niewygodną sprawę. Pojawiła się przecież pierwsza, i wyciągnęła rękę, i poprosiła o wyjaśnienie - żeby nie powtarzać dawnych błędów. Dotarło do niej już teraz, że tę histeryczną reakcję wzbudziła w Cassandrze sama świadomość tego, że się o niej rozmawia, nie tylko fakt popełnionych przez nią pomyłek - co było osobliwe, ale nie na tyle, by Elvira nie umiała tego zrozumieć i uszanować. Nigdy nie chciała uczynić jej krzywdy, a już na pewno nie miała takiego zamiaru wobec Lysandry, która była pierwszym i jak dotąd jedynym dzieckiem w tym wieku, które Elvira darzyła sympatią.
Nie była jednak gotowa na to z jak olbrzymią zaciekłością Cassandra będzie ją próbowała ośmieszyć. Zaklęcia, które z ledwością chybiały, raz za razem, jadowita wzgarda i fałszywe oskarżenia o atak nie były czymś, z czym Elvira umiała sobie radzić, gdy przychodziło do przyjaciół. Każdego człowieka, który traktował ją w ten sposób, zwykła karać równie zaciekłą i krwawą odpowiedzią - ale to była przecież Cassandra, której nie chciała wcale skrzywdzić, choć cholernie sobie na to zbierała.
Przyszedł moment, w którym Elvira nie miała już najmniejszych wątpliwości, że Cassandra pragnie się przede wszystkim wyżyć - jak bowiem miałaby uznać, że nie łaknie przemocy, skoro sięgnęła po nią pierwsza i bez najmniejszego zawahania? Mogła pragnąć pojedynku, ale Elvira nie zamierzała jej go dawać. Przeprosiła już za to, co w oczach Cassandry było ponoć jej największą przewiną. Nie była w stanie cofnąć czasu, mogła tylko przyznać się do błędu - ale Cassandrze to nie wystarczało.
Najpierw żądała wieczystej przysięgi, a potem, gdy potraktować ją tak jak sama traktowała innych, błyskawicznie zmieniała zdanie. Była kapryśna, złośliwa i zawistna. Lecz kwestia życia i śmierci - Elviry zwłaszcza - nie była tematem do cholernych żartów.
- Te gierki dzieją się tylko w twojej głowie, Vablatsky - wysyczała wreszcie, szczerze i z resztką już wściekłości. Była zmęczona, a gdy czarownica nagle przyoblekła się w pióra i znikła, także oniemiała.
Została na ulicy sama, z resztkami wody ściekającymi z chodnika w miejscu, w którym dopiero co stała Cassandra. Ręce Elviry wciąż jeszcze lekko drżały, gdy nerwowo poprawiała przepoconego warkocza. Musiała minąć dłuższa chwila nim jej oddech i tętno uspokoiły się na tyle, by była w stanie na powrót zebrać myśli do teleportacji.
Zanim jednak wróciła do domu, obejrzała się na niebo ostatni raz. Prychnięcie, które wydarło się z jej ust, miało w sobie tyle samo gorzkiego rozbawienia co bólu.
/zt
Nie była jednak gotowa na to z jak olbrzymią zaciekłością Cassandra będzie ją próbowała ośmieszyć. Zaklęcia, które z ledwością chybiały, raz za razem, jadowita wzgarda i fałszywe oskarżenia o atak nie były czymś, z czym Elvira umiała sobie radzić, gdy przychodziło do przyjaciół. Każdego człowieka, który traktował ją w ten sposób, zwykła karać równie zaciekłą i krwawą odpowiedzią - ale to była przecież Cassandra, której nie chciała wcale skrzywdzić, choć cholernie sobie na to zbierała.
Przyszedł moment, w którym Elvira nie miała już najmniejszych wątpliwości, że Cassandra pragnie się przede wszystkim wyżyć - jak bowiem miałaby uznać, że nie łaknie przemocy, skoro sięgnęła po nią pierwsza i bez najmniejszego zawahania? Mogła pragnąć pojedynku, ale Elvira nie zamierzała jej go dawać. Przeprosiła już za to, co w oczach Cassandry było ponoć jej największą przewiną. Nie była w stanie cofnąć czasu, mogła tylko przyznać się do błędu - ale Cassandrze to nie wystarczało.
Najpierw żądała wieczystej przysięgi, a potem, gdy potraktować ją tak jak sama traktowała innych, błyskawicznie zmieniała zdanie. Była kapryśna, złośliwa i zawistna. Lecz kwestia życia i śmierci - Elviry zwłaszcza - nie była tematem do cholernych żartów.
- Te gierki dzieją się tylko w twojej głowie, Vablatsky - wysyczała wreszcie, szczerze i z resztką już wściekłości. Była zmęczona, a gdy czarownica nagle przyoblekła się w pióra i znikła, także oniemiała.
Została na ulicy sama, z resztkami wody ściekającymi z chodnika w miejscu, w którym dopiero co stała Cassandra. Ręce Elviry wciąż jeszcze lekko drżały, gdy nerwowo poprawiała przepoconego warkocza. Musiała minąć dłuższa chwila nim jej oddech i tętno uspokoiły się na tyle, by była w stanie na powrót zebrać myśli do teleportacji.
Zanim jednak wróciła do domu, obejrzała się na niebo ostatni raz. Prychnięcie, które wydarło się z jej ust, miało w sobie tyle samo gorzkiego rozbawienia co bólu.
/zt
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
29 X 1958
Dzisiejsze zadanie było zupełnie niezwykłe. Po raz pierwszy bowiem polecono Marii udać się na domową wizytę do jednej z pacjentek odwiedzających Szpital Asfodela. Oczywiście nie samej — Vesna miała jej towarzyszyć, albo raczej to Maria miała towarzyszyć Vesnie. Młoda bułgarka potrafiła już naprawdę dużo, jak na uczennicę uzdrowicielki, ale wciąż momentami miała chyba problem z dokładną komunikacją po angielsku. Marii zupełnie to nie przeszkadzało, zdążyła bardzo polubić starszą koleżankę z pracy, ciepło emanujące z niej jakby zupełnie bez wysiłku, tak całkiem naturalnie. Lubiła zresztą jej pomagać, nawet przy najprostszych czynnościach i wiedziała, że także od niej mogła się wiele nauczyć. Vesna nie była tak strachliwa jak Maria, jej obecność obok trzymała więc nerwy młodszej blondynki na wodzy. Właściwie to naprawdę ją podziwiała. Były do siebie nawet podobne, obie kochały naturę i przebywanie wśród niej, obie podążały po ścieżce przyszłych uzdrowicielek, a jednak Vesna była mile przed nią. Od dawna wiedziała chyba, co chciała robić. Przykładała się do nauki, była empatyczna, ale nie dawała sobie wejść na głowę. Posiadała w sobie wszystkie chyba przymioty idealnej uzdrowicielki, była prawie jak pani Cassandra. A Maria chciała być jak one, dlatego, gdy tylko dostały zadanie dostania się do pani Buchanan, która zajmowała ze swoją rodziną mieszkanie w jednej z zaniedbanych kamienic miasta, naprawdę podekscytowała się tą okazją. Według informacji nakreślonej ręką pani Buchanan w liście, jej rany po magicznym poparzeniu nogi goiły się już całkiem nieźle, ale sama nie mogła przyjść do szpitala na zmianę opatrunków oraz odbiór maści, ponieważ jej dzieci — a miała ich troje — wszystkie zapadły na magiczny katar w tym samym dniu i leżały w łóżkach, a ona pod nieobecność ciężko pracującego męża nie mogła zostawić ich samych. Wizyta domowa była więc jedynym możliwym wyjściem.
— Już jestem gotowa — oznajmiła z radością, wychylając się zza framugi otwartych drzwi izby, w której powinna być równie gotowa panna Krum. Biała szata robocza i przepaska na ramieniu wyraźnie podsuwały to, jakiego zawodu się uczyła. W skórzanej torbie przewieszonej przez ramię miała już zapakowane odpowiednie maści, które miały zanieść pani Buchanan, tak samo jak wszystkie potrzebne opatrunki. — Poczekam na ciebie na zewnątrz — dodała, po chwili pozostawiając Vesnie kolejne, ostatnie chwile sam na sam ze sobą. Sama ruszyła do drzwi szpitala, z ekscytacji ledwo powstrzymując się przed przeskakiwaniem z nogi na nogę. Gdy ruszyły już w podróż, pieszą, bowiem do kamienicy nie miały bardzo długiej drogi, Maria postanowiła sobie, że nie zasypie Vesny pytaniami, przynajmniej nie od razu. Z ciekawością oglądała kolejne fragmenty wciąż obcego miasta. Mieszkała w Warwick już drugi miesiąc, ale miasto było naprawdę duże — nie tak jak Londyn, ale kogoś, kto mieszkał albo w szkole, albo na odludziu, czasami potrafiło przytłoczyć. Raz za razem, głównie przypadkiem, odkrywała kolejne jego zakamarki, wybierając się na sprawunki. Wiedziała już, że po drodze miną najlepszą piekarnię, prowadzoną przez pana Mosleya i jego córkę, Maggie była w tym samym wieku co Maria i czasami poświęcały chwilę na rozmowy, gdy nie było klientów, a w Niedźwiedziej Jamie czy Szpitalu nie była akurat potrzebna. Niedaleko, po drugiej stronie ulicy był z kolei sklep miotlarski, zupełnie nowy, podobno kiedyś był tam jakiś mugolski sklep. W tym sklepie nigdy nie była, ale lubiła obserwować jego wystawę, ułożone w piramidkę opakowania pasty Fleetwooda. Odkładała właśnie pieniądze na jedno z opakowań. Chciała kupić je sobie jeszcze przed świętami, jeżeli nie wpadną jej żadne niespodziewane wydatki, bez problemu uzbiera odpowiednią kwotę.
— Warwick to ładne miasto, prawda? — spytała wreszcie o opinię Vesny; nie było takie duże jak Londyn, ale i mniej od Londynu ucierpiało w feralną noc. Większość budynków była już w trakcie odnawiania, mniejsze szkody zostały uprzątnięte. Panował więc względny porządek, ludzie uśmiechali się nawet czasem do siebie i nawet pod koniec października nie było tak oszałamiająco szaro. A może po prostu Maria wiedziała, gdzie patrzeć, żeby zamiast bruku patrzeć na kruszące się liście, wciąż w ciepłych barwach. — I ludzie są tutaj całkiem uprzejmi. Ale za miastem podobno są prawdziwe cuda. Jest taka pani, która prowadzi... roślinną biblioteczkę. Może wybierzemy się tam kiedyś? Ma podobno nawet bardzo egzotyczne gatunki, ale ty wiesz o roślinach więcej, to na pewno ci się spodoba — miała nadzieję, że dziewczyna jej nie odmówi. Oczywiście gdyby to zrobiła, nie miałaby tego za złe. W końcu znały się głównie przez pracę, poza nią rzadko kiedy znajdowały czas na rozmowy, ale to mogło się jeszcze zmienić, prawda? — Już prawie jesteśmy na miejscu.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Niepewność wciąż trzymała ją za gardło, jakby każdy wydobyty z ust dźwięk mógł naruszyć delikatną równowagę, którą starała się budować. Angielska mowa była dla niej czymś obcym, zbyt szorstka, nie melodyjna, jakby kanciasta i pozbawiona tego, co tak ceniła w ojczystym języku. Słowiańska miękkość brzmiała jak pieśń, znajoma, pełna ciepła, natomiast norweska twardość przypominała skalne ściany, solidne i nieprzeniknione. Angielski natomiast, choć praktyczny, wydawał jej się szarym kamieniem, odartym z barw i życia, pozbawionym blasku. Każda lekcja, każda chwila spędzona na nauce tej nowej, obcej jej sztuki mówienia, była wyzwaniem. Pani Cassandra wymagała od niej więcej z każdym dniem, patrząc na nią tym chłodnym, surowym wzrokiem, który mówił wszystko, choć z ust wychodziło niewiele. Była piękna w swej powadze, zimnej elegancji. Spojrzenie nie pozostawiało miejsca na wymówki, nie znało litości, choć kryła się za nim głęboka mądrość. To ona prowadziła ją przez gąszcz lingwistycznych pułapek, wymagając nie tylko opanowania języka, ale i ducha, aby mogła stać się kimś wartościowym, kimś, kto potrafiłby działać na rzecz świata, który potrzebował uzdrowienia. A ona... Ona potrzebowała tej twardej dłoni przewodniej, jak cień potrzebuje światła, by w końcu odnaleźć swój cel.
- Już idę - Uśmiechnęła się ledwo zauważalnie, jakby ten gest miał pozostać niewidoczny dla świata, ale przeznaczony był jedynie dla niej i towarzyszki. Koleżanka, z którą dzieliła codzienny trud nauki, nie była o wiele młodsza, lecz ich wspólne doświadczenia sprawiały, że czuła się z nią bliżej, jakby ten krótki czas znajomości zbudował między nimi most porozumienia. To było miłe — w wolnych chwilach, gdy szpital na chwilę zamierał w ciszy, a kroki pacjentów i pracowników oddalały się w zapomnienie. Gwar potrzebujących i nieustanny szum rozmów, który przytłaczał na co dzień, ustępował miejsca spokojowi. W tych momentach mogły odetchnąć. Spakowała ostatnie rzeczy do torby, by nie sprawić potencjalnego zawodu z wykonanych czynności na miejscu. Ostatni raz poprawiła pojedynczy kosmyk włosów z ucisku warkocza, chowając go między ciasnym splotem. Czuła wtedy, że nie musi się martwić. Gdy nie było już obserwujących oczu, nie musiała bać się, że popełni błąd, że coś pójdzie nie tak. Z panną Multon powziąć bardziej złożone zdanie, nie obawiać się o brak poprawnego kontekstu. Rozmowy nie były krępujące, wręcz przeciwnie, dawało poczucie rozwoju. Szybko ruszyły przed siebie, ciesząc swe oblicze pojedynczą marą poprawy pogody. - Lepsze niż Londyn - skinęła głową w ramach pełnej zgody, bo faktycznie tak było. Spojrzała przez chwilę na wesołą twarz towarzyszki, próbując podłapać od niej to miłe usposobienie. Nadal nie potrafiła to wykonać pośród obcych. - Ma swój piękny klimat, tego nie można zaprzeczyć. Słyszałam o tym miejscu odrobinę, chętnie bym ujrzała je na własne oczy.
Odrobinę spoważniała, gdy przed nimi wyrósł obraz ponurej, nadgryzionej czasem kamienicy. Odpadający tynk, pęknięcia w murach i okna zasnute kurzem – wyglądała na kolejne z tych miejsc, w których człowiek mieszkał z konieczności, a nie z wyboru. Wzrokiem prześlizgnęła się po ciemnych framugach i zniszczonej elewacji, jakby podświadomie szukała czegoś, co mogłoby zdradzić, że to miejsce jest jeszcze bezpieczne. Westchnęła cicho, w niemal niesłyszalnym geście pogodzenia się z losem. Nie miały innego wyboru. Przekroczyła próg obitych, skrzypiących drzwi, które przy każdym ruchu zdawały się wołać o pomoc. Chłód w środku był ostry i przygnębiający, mieszając się z wilgocią, która wgryzała się w ściany. Wąska klatka schodowa, obdrapane poręcze i zapach stęchlizny, wszystko to wyraźnie przypominało, że znajdowali się na marginesie wygody, tuż za cienką granicą zapomnienia przez lepsze warstwy społeczeństwa. Stawiennictwo przed drzwiami wskazanego mieszkania zdało się formalnością, gdy poinformowały właścicielkę o przybyciu.
- Dzień dobry - cofnęła się lekko, gdy drzwi ustąpiły naglę otworzone na oścież. - W odpowiedzi na list przybyłyśmy zmienić opatrunki - przywitała się lekkim skinieniem głowy. Jej twarz, choć rozświetlona życzliwością, nosiła ślady codziennego zmagania się z obowiązkami, które najwyraźniej odbierały jej siły. Zmarszczki wokół oczu zdradzały wiek, ale i wyraźny upór. - Również sprawdzić stan zdrowia dzieci, prawda? - zapragnęła zwrócić pełnię uwagi na Marię, by pozostać w bezpiecznym cieniu i wykonać obowiązki. - Zerknę na ranę, zaś panna Multon sprawdzi stan dzieci.
- Już idę - Uśmiechnęła się ledwo zauważalnie, jakby ten gest miał pozostać niewidoczny dla świata, ale przeznaczony był jedynie dla niej i towarzyszki. Koleżanka, z którą dzieliła codzienny trud nauki, nie była o wiele młodsza, lecz ich wspólne doświadczenia sprawiały, że czuła się z nią bliżej, jakby ten krótki czas znajomości zbudował między nimi most porozumienia. To było miłe — w wolnych chwilach, gdy szpital na chwilę zamierał w ciszy, a kroki pacjentów i pracowników oddalały się w zapomnienie. Gwar potrzebujących i nieustanny szum rozmów, który przytłaczał na co dzień, ustępował miejsca spokojowi. W tych momentach mogły odetchnąć. Spakowała ostatnie rzeczy do torby, by nie sprawić potencjalnego zawodu z wykonanych czynności na miejscu. Ostatni raz poprawiła pojedynczy kosmyk włosów z ucisku warkocza, chowając go między ciasnym splotem. Czuła wtedy, że nie musi się martwić. Gdy nie było już obserwujących oczu, nie musiała bać się, że popełni błąd, że coś pójdzie nie tak. Z panną Multon powziąć bardziej złożone zdanie, nie obawiać się o brak poprawnego kontekstu. Rozmowy nie były krępujące, wręcz przeciwnie, dawało poczucie rozwoju. Szybko ruszyły przed siebie, ciesząc swe oblicze pojedynczą marą poprawy pogody. - Lepsze niż Londyn - skinęła głową w ramach pełnej zgody, bo faktycznie tak było. Spojrzała przez chwilę na wesołą twarz towarzyszki, próbując podłapać od niej to miłe usposobienie. Nadal nie potrafiła to wykonać pośród obcych. - Ma swój piękny klimat, tego nie można zaprzeczyć. Słyszałam o tym miejscu odrobinę, chętnie bym ujrzała je na własne oczy.
Odrobinę spoważniała, gdy przed nimi wyrósł obraz ponurej, nadgryzionej czasem kamienicy. Odpadający tynk, pęknięcia w murach i okna zasnute kurzem – wyglądała na kolejne z tych miejsc, w których człowiek mieszkał z konieczności, a nie z wyboru. Wzrokiem prześlizgnęła się po ciemnych framugach i zniszczonej elewacji, jakby podświadomie szukała czegoś, co mogłoby zdradzić, że to miejsce jest jeszcze bezpieczne. Westchnęła cicho, w niemal niesłyszalnym geście pogodzenia się z losem. Nie miały innego wyboru. Przekroczyła próg obitych, skrzypiących drzwi, które przy każdym ruchu zdawały się wołać o pomoc. Chłód w środku był ostry i przygnębiający, mieszając się z wilgocią, która wgryzała się w ściany. Wąska klatka schodowa, obdrapane poręcze i zapach stęchlizny, wszystko to wyraźnie przypominało, że znajdowali się na marginesie wygody, tuż za cienką granicą zapomnienia przez lepsze warstwy społeczeństwa. Stawiennictwo przed drzwiami wskazanego mieszkania zdało się formalnością, gdy poinformowały właścicielkę o przybyciu.
- Dzień dobry - cofnęła się lekko, gdy drzwi ustąpiły naglę otworzone na oścież. - W odpowiedzi na list przybyłyśmy zmienić opatrunki - przywitała się lekkim skinieniem głowy. Jej twarz, choć rozświetlona życzliwością, nosiła ślady codziennego zmagania się z obowiązkami, które najwyraźniej odbierały jej siły. Zmarszczki wokół oczu zdradzały wiek, ale i wyraźny upór. - Również sprawdzić stan zdrowia dzieci, prawda? - zapragnęła zwrócić pełnię uwagi na Marię, by pozostać w bezpiecznym cieniu i wykonać obowiązki. - Zerknę na ranę, zaś panna Multon sprawdzi stan dzieci.
Żyje się tylko razJeśli zrobisz to właściwie, to jeden raz wystarczy.
Vesna Krum
Zawód : adeptka sztuki uzdrawiania, imigrantka
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Słodka miłości, jak płatki letniego kwiatu - piękna, lecz ulotna. Chwytajmy te chwile z sercem, zanim wiatr czasu je rozniesie.
OPCM : 5 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 12 +3
TRANSMUTACJA : 3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Kamienica, Warwick
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire