Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent
Nawiedzony wrak
AutorWiadomość
Nawiedzony wrak
Na zachód od Margate, przy plaży w zatoce Herne spoczywa wrak statku o wdzięcznej nazwie Wichura. Za czasów swej świetności przedzierał się przez najgroźniejsze fale mórz i oceanów. Niezwyciężony, a przez samego kapitana uznany za niezatapialny. Drewno spróchniało już dawno temu, a kadłub i połamane maszty porosły mchem. Obraz nędznego końca, który był efektem jedynie buty i brawury kapitana. Stracił na morzu całą załogę, a Wichurę wyrzuciło na brzeg, razem z duchem kapitana, który nawet po śmierci, nie chce opuścić swego stanowiska.
10 VI 1958
Wielokrotnie w trakcie przerw w pracy opiekunki jednorożców spotykały się w budynku zarządu, spędzając niemal cały czas na rozmowie, przerywanej wyłącznie na wzięcie kolejnego łyka herbaty lub wody przygotowanej specjalnie na ich użytek, albo spróbowanie kolejnego gryza przyniesionych z domu kanapek. Maria uwielbiała te rozmowy, szczególnie ciekawie przysłuchując się opowiadaniom dziewczyn pochodzących z innych rejonów kraju, niż jej rodzinne Worcestershire i Gloucestershire, w którym znajdował się rezerwat. Majorie, jej najbliższa koleżanka z rezerwatu pochodziła z północnego Yorku i najczęściej opowiadała o zwyczajach rozpowszechnionych w jej rodzinnych stronach. Czasami zwyczaje te zazębiały się z tymi, które z dzieciństwa znała Maria, albo które sama dojrzała w trakcie letniej pracy w hodowli aetonanów. Ostatnimi czasy bardziej gadatliwa stała się jednak Greta, milcząca dotychczas dziewczyna, wyjątkowo wysoka, o ciemnych, niemal czarnych włosach i uważnym spojrzeniu ciemnych oczu. Zazwyczaj w trakcie podobnych rozmów milczała, lecz Maria zauważyła, że im bliżej było cieplejszej pogody, tym bardziej ożywała, rozkwitając podobnie do kwiatu. Opowiadała o swoim rodzinnym Kent z takim zawzięciem i zapałem, że widok słynnych na cały kraj białych klifów zapisał się w wyobraźni panny Multon tak mocno, że zdołał pojawić się nawet w jej snach. Im więcej nocy mijało jej w sennych podróżach na wschód kraju, tym bardziej w jej sercu rosło pragnienie udania się tam na jawie. Wyczekała więc kolejnego wolnego dnia od pracy, by wybrać się wreszcie tam, dokąd wołały ją sny.
Droga do Kent okazała się długa i wyczerpująca. Część jej Maria pokonała przy pomocy teleportacji, ale po upewnieniu się, że znajduje się w odpowiednim hrabstwie, wsiadła na miotłę i wybrała kurs na morze. Białe klify zdobiły przecież wybrzeże, a im mocniej do nosa trafiał zapach morskiej bryzy, tym bardziej była pewna, że zmierza w odpowiednim kierunku. Nie miała jednak na własność ani kompasu, ani mapy z zaznaczoną dokładną lokalizacją, musiała więc polegać wyłącznie na swojej intuicji, a ta doprowadziła ją wreszcie na plażę...
Jednak na pewno nie było to miejsce, które chciała odwiedzić.
Wylądowała miękko na piasku i zwinnie zeskoczyła z miotły, wciąż trzymając ją w lewej ręce. Nie spodziewała się dojrzeć tutaj wraku statku. Wyglądał na bardzo zaniedbany, nie mógł więc być zabytkiem, albo szczególnie często odwiedzany. Właściwie Maria miała wrażenie, że miejsce, w którym się znalazła, znajdowało się na jakimś dziwnym odludziu.
A mimo to, wydawało jej się, że nie była tu zupełnie sama...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
To chyba nic niezwykłego, że młody Lord Lestrange, kiedy miał wolną chwilę, spędzał czas na poznawaniu bliższych i dalszych okolic Château Rose. Dzisiaj akurat padło na te dalsze. Od jakiegoś czasu nie miał okazji wsiąść na miotłę i zaczynało mu tego brakować. Zresztą, od zawsze potrzebował ruchu. Ostatnio nawet zastanawiał się czy nie nadrobić zaległości i może nie nauczyć się szermierki. To bardzo szlachetny sport wymagający zwinności, skupienia i wymyślenia odpowiedniej taktyki. Na pewno by sobie poradził. W ogóle tak jak się zastanawiał to miał wrażenie, że dużo rzeczy będzie się musiał nauczyć w najbliższym czasie. Oby mu tylko doby starczyło.
Timothée doskonale wiedział gdzie chce się znaleźć. Coś mu się obiło o uszy o nawiedzonym wraku na wybrzeżu. Gdyby to był zwykły szkielet okrętu to nawet by się nie wybierał. Nuda. No ale nawiedzony okręt brzmiał dużo ciekawiej.
Po dotarciu na miejsce, ku jego zdziwieniu okazało się, że nie był sam. Wcześniej Lestrange odniósł wrażenie, że to nie jest zbyt popularne miejsce, ale może się mylił? W końcu on się zdecydował tu przylecieć. Zaraz jednak te rozmyślania spłynęły na dalszy plan, bo chłopak odniósł wrażenie, że skądś kojarzył kobiecą sylwetkę, która znalazła się tutaj przed nim. Przez krótką chwilę, przyglądał się jej w milczeniu, jakby zastanawiając się czy faktycznie ją zna czy mu się tylko wydaje. Na szczęście po tym jak zauważył miotłę w jej ręce, zapadki w mózgu mu zaskoczyły i nieznajoma zyskała imię.
- Maria! – rzucił w jej kierunku trochę zaskoczony, że spotkał akurat ją. No bo ilu absolwentów z Beauxbatons kręciło się po Wielkiej Brytanii? A jakie były szanse, że akurat dwoje z nich trafi na jakieś odludzie w tym samym momencie? Nikłe. A jednak. Los bywał przewrotny. Swoją drogą zastanawiał się czy to dobrze, że ją spotkał czy niekoniecznie. Niby nie byli ze sobą w złych stosunkach, ale może Multon miała mu za złe ile razy wysłał tłuczek w jej kierunku podczas meczu Gryfów przeciwko Smokom? Co poradzi, że wydawała mu się łatwym celem?
Timothée doskonale wiedział gdzie chce się znaleźć. Coś mu się obiło o uszy o nawiedzonym wraku na wybrzeżu. Gdyby to był zwykły szkielet okrętu to nawet by się nie wybierał. Nuda. No ale nawiedzony okręt brzmiał dużo ciekawiej.
Po dotarciu na miejsce, ku jego zdziwieniu okazało się, że nie był sam. Wcześniej Lestrange odniósł wrażenie, że to nie jest zbyt popularne miejsce, ale może się mylił? W końcu on się zdecydował tu przylecieć. Zaraz jednak te rozmyślania spłynęły na dalszy plan, bo chłopak odniósł wrażenie, że skądś kojarzył kobiecą sylwetkę, która znalazła się tutaj przed nim. Przez krótką chwilę, przyglądał się jej w milczeniu, jakby zastanawiając się czy faktycznie ją zna czy mu się tylko wydaje. Na szczęście po tym jak zauważył miotłę w jej ręce, zapadki w mózgu mu zaskoczyły i nieznajoma zyskała imię.
- Maria! – rzucił w jej kierunku trochę zaskoczony, że spotkał akurat ją. No bo ilu absolwentów z Beauxbatons kręciło się po Wielkiej Brytanii? A jakie były szanse, że akurat dwoje z nich trafi na jakieś odludzie w tym samym momencie? Nikłe. A jednak. Los bywał przewrotny. Swoją drogą zastanawiał się czy to dobrze, że ją spotkał czy niekoniecznie. Niby nie byli ze sobą w złych stosunkach, ale może Multon miała mu za złe ile razy wysłał tłuczek w jej kierunku podczas meczu Gryfów przeciwko Smokom? Co poradzi, że wydawała mu się łatwym celem?
The member 'Timothee Lestrange' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Choć w czerwcu było już zupełnie ciepło, lato witało się z Anglią w typowy dla wyspy, delikatnie kapryśny sposób, zimny wiatr zawiał nagle od morza, porywając skromną, lecz czystą i wykonaną z dbałością sukienkę Marii, trzepocząc nią podobnie jak żaglem. Rozwiały się też włosy — pukle złotych loków z bladoróżową wstążką zawiązaną na szczycie głowy, na kilka chwil stały się podobne do flagi, do drogowskazu, niemal mówiły, zobacz mnie, znajdź mnie, choć do tej pory nie miały do kogo. Okolice nawiedzonego wraku, ta plaża, wszystko to wydawało się miejscem zbyt odludnym, zbyt oddalonym od wszystkiego, co mogło zainteresować kogoś przypadkowego tak bardzo, że Maria myślała, iż jedynym dźwiękiem, który przyjdzie jej w tej okolicy usłyszeć, będą odgłosy natury — spienione morskie fale odbijające się od murszejącej, drewnianej konstrukcji czegoś, co musiało być kiedyś wielkim statkiem, może nawet postrachem morskich wód; delikatny chrzęst ziarenek piasku, które chciały porwać jej buty, wraz z nimi stopy, zatrzymać w miejscu, jeszcze chwilkę, jeszcze na dłużej; może krzyk ptactwa, mewy uwielbiały podobne okolice.
Na pewno nie myślała, że przyjdzie jej usłyszeć swe własne imię, zawołane znajomym głosem, w ukochanej, bo francuskiej przecież manierze, tak dawno niesłyszanej.
Wyjrzała przez ramię, a jej twarz — zazwyczaj przecież pogrążoną w niewytłumaczalnej melancholii, naznaczonej rysem marzeń, które snuła w wolnych chwilach, a które wydawały jej się tak bardzo nieosiągalne — rozjaśniła się od wciąż nieśmiałego, ale jednak uśmiechu. Szarozielone oczy otworzyły się szerzej, zaskoczone widokiem tego, kto miał już na zawsze pozostać tylko podniebnym wspomnieniem, świstem lecącego w jej stronę tłuczka, kręciołkiem w powietrzu, gdy go unikała (czasem jedynie o milimetry), wszystkimi rodzajami bólu (piekącym, tępym, zapierającym dech), gdy nie zdążyła. Był Gryfem, ona zaś Smokiem, na boisku zawsze po obu stronach, z przeciwstawnymi celami.
A jak było teraz?
— Timothée — i on przestał być dla scenerii anonimowy; nie widzieli się rok, równy rok, bo choć byli rówieśnikami, lord Lestrange urodził się w drugiej połowie roku, przez co w mury Beauxbatons stawił się odpowiednio później. O ile dobrze pamiętała, pochodził z francuskiej gałęzi rodu Lestrange, Hampshire i wyspa Wight nie były włościami jego dzieciństwa. Skąd więc jego pobyt w Kent? Zawsze, według szkolnych zasad, rozmawiali tylko po francusku, czy w ogóle umiał mówić po angielsku? Każde z tych pytań mogło być ważne, lecz żadne na tyle, by Maria zaczęła je zadawać. Często wystarczało przecież, że była cierpliwa, odpowiedzi przychodziły same.
Może jednak zadałaby jakieś pytanie, lecz ubraniem i włosami znów szarpnął wiatr, nie oszczędzając przy tym również szaty lorda Lestrange. Zrobiło się zdecydowanie chłodniej, a przeczucie dwóch młodych czarodziejów kazało im skupić się na znajdującym się przecież niedaleko nich wraku.
Maria opuściła dłonie w dół, chcąc przytrzymać sukienkę w miejscu, a w tym samym momencie oczom Timothée ukazał się formujący się duch starego kapitana Wichury.
— Goście! — zawołał, zanosząc się głębokim, choć chrapliwym śmiechem, gdy półprzezroczysta dłoń poczęła gładzić półprzezroczystą brodę. — Nie spodziewałem się, że jacyś się trafią i to jeszcze tacy młodzi... No, powiedzcie, dzieci, przyszliście posłuchać historii Wichury? — spytał, wodząc wzrokiem między Timem a Marią, z wyraźnym wyczekiwaniem. Widać było, że był złakniony kontaktu z ludźmi.
Maria również wzniosła ostrożnie wzrok na swego towarzysza, zastanawiając się, ile ze słów kapitana mógł zrozumieć. Wreszcie postanowiła przemówić, trzymając się francuskiej formy. Nie tylko dla wygody, okrutnie tęskniła za tym językiem.
— Timothée, le capitaine te demande si tu veux entendre l'histoire de... probablement de son navire — krok, jeden, drugi, znalazła się na tyle blisko Lestrange'a, by nie musieć do niego krzyczeć, by wystarczył jej zwyczajowo cichy ton. Ona sama wydawała się być ciekawa tego, co mogą usłyszeć, ale co na to Timothée?
Na pewno nie myślała, że przyjdzie jej usłyszeć swe własne imię, zawołane znajomym głosem, w ukochanej, bo francuskiej przecież manierze, tak dawno niesłyszanej.
Wyjrzała przez ramię, a jej twarz — zazwyczaj przecież pogrążoną w niewytłumaczalnej melancholii, naznaczonej rysem marzeń, które snuła w wolnych chwilach, a które wydawały jej się tak bardzo nieosiągalne — rozjaśniła się od wciąż nieśmiałego, ale jednak uśmiechu. Szarozielone oczy otworzyły się szerzej, zaskoczone widokiem tego, kto miał już na zawsze pozostać tylko podniebnym wspomnieniem, świstem lecącego w jej stronę tłuczka, kręciołkiem w powietrzu, gdy go unikała (czasem jedynie o milimetry), wszystkimi rodzajami bólu (piekącym, tępym, zapierającym dech), gdy nie zdążyła. Był Gryfem, ona zaś Smokiem, na boisku zawsze po obu stronach, z przeciwstawnymi celami.
A jak było teraz?
— Timothée — i on przestał być dla scenerii anonimowy; nie widzieli się rok, równy rok, bo choć byli rówieśnikami, lord Lestrange urodził się w drugiej połowie roku, przez co w mury Beauxbatons stawił się odpowiednio później. O ile dobrze pamiętała, pochodził z francuskiej gałęzi rodu Lestrange, Hampshire i wyspa Wight nie były włościami jego dzieciństwa. Skąd więc jego pobyt w Kent? Zawsze, według szkolnych zasad, rozmawiali tylko po francusku, czy w ogóle umiał mówić po angielsku? Każde z tych pytań mogło być ważne, lecz żadne na tyle, by Maria zaczęła je zadawać. Często wystarczało przecież, że była cierpliwa, odpowiedzi przychodziły same.
Może jednak zadałaby jakieś pytanie, lecz ubraniem i włosami znów szarpnął wiatr, nie oszczędzając przy tym również szaty lorda Lestrange. Zrobiło się zdecydowanie chłodniej, a przeczucie dwóch młodych czarodziejów kazało im skupić się na znajdującym się przecież niedaleko nich wraku.
Maria opuściła dłonie w dół, chcąc przytrzymać sukienkę w miejscu, a w tym samym momencie oczom Timothée ukazał się formujący się duch starego kapitana Wichury.
— Goście! — zawołał, zanosząc się głębokim, choć chrapliwym śmiechem, gdy półprzezroczysta dłoń poczęła gładzić półprzezroczystą brodę. — Nie spodziewałem się, że jacyś się trafią i to jeszcze tacy młodzi... No, powiedzcie, dzieci, przyszliście posłuchać historii Wichury? — spytał, wodząc wzrokiem między Timem a Marią, z wyraźnym wyczekiwaniem. Widać było, że był złakniony kontaktu z ludźmi.
Maria również wzniosła ostrożnie wzrok na swego towarzysza, zastanawiając się, ile ze słów kapitana mógł zrozumieć. Wreszcie postanowiła przemówić, trzymając się francuskiej formy. Nie tylko dla wygody, okrutnie tęskniła za tym językiem.
— Timothée, le capitaine te demande si tu veux entendre l'histoire de... probablement de son navire — krok, jeden, drugi, znalazła się na tyle blisko Lestrange'a, by nie musieć do niego krzyczeć, by wystarczył jej zwyczajowo cichy ton. Ona sama wydawała się być ciekawa tego, co mogą usłyszeć, ale co na to Timothée?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Widząc jak na twarz czarownicy pojawia się uśmiech nie pozostało mu nic innego jak odpowiedzieć tym samym. Czyli nie miała mu za złe tych wielokrotnych ataków tłuczkiem posyłanym niezmordowanie w jej kierunku. Dobrze, że nie wiedziała jaką czuł satysfakcję gdy wreszcie udało mu się ją dopaść podczas meczu. Zawsze zwrotnych ścigających traktował jak swego rodzaju wyzwanie.
Już nabierał powietrza w płuca mając zamiar powiedzieć coś na powitanie. Przecież nie będzie tak stał jak słup soli, chociaż rzeczywiście spotkanie Marii było dla niego niespodzianką. Co robiła w Kent? Nie był pewien, ale wydawało mu się, że nie pochodziła z tych rejonów. Czyżby też ją przygnała ciekawość albo nuda i zasłyszana od kogoś historia?
Zanim jednak zdążył cokolwiek z siebie wykrztusić jego uwagę oderwał nagły podmuch wiatru i gwałtowne ochłodzenie. Czyżby nie musieli się zbytnio wysilać, żeby poznać tego do którego w zasadzie tu przyszli? Zamrugał parę razy gdy duch się formował. Wyglądało to dość osobliwie i przez moment młody Lestrange miał wrażenie, że wzrok płata mu figle. Wszystko stało się jednak jasne kiedy usłyszał głos kapitana Wichury. Szybko poszło. Znów zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć Maria zwróciła się do niego po francusku i podeszła bliżej. W sumie tak było wygodniej. Co prawda duch miał całkiem donośny głos, ale na wietrze łatwo było zgubić słowa.
- Ne t'inquiète pas pour ça. Je connais bien l'anglais. Mais merci- odpowiedział dziewczynie również po francusku zaraz jednak przeszedł na angielski, żeby kapitan również mógł ich rozumieć.
-Z chęcią. Chcielibyśmy usłyszeć historię z czasów kiedy był najsławniejszy. – chociaż ciekaw był dlaczego Wichura wylądowała akurat tutaj na tej plaży domyślił się, że to może nie być najprzyjemniejszy temat dla ducha. Chociaż… niektóre lubiły w kółko rozmawiać o swojej śmierci. Na razie jednak Timothée nie był pewien do której kategorii należy ich rozmówca.
-Możemy podejść bliżej? Czy to raczej niebezpieczne?- tak naprawdę to najchętniej wlazł by do środka wraku, by móc sobie wyobrazić jak kiedyś mógł on wyglądać za czasów swej świetności. Aż pożałował, że nie miał talentu w rysunku, może mógłby go narysować takim jakim był kiedyś? Nie było nad czym się zastanawiać skoro nie potrafił. Miał nadzieję, że dzisiejsze spotkanie pozwoli mu się uporać z Latającym Holendrem, operą Wagnera. Sama techniczna strona utworu nie była dla niego ciężka, ale brakowało mu wbicia się w nastrój, by muzyka miała tę magię. Może po powrocie do Château, po rozmowie z kapitanem, pobycie nad morzem i obejrzeniu wraku, zyska natchnienie.
Już nabierał powietrza w płuca mając zamiar powiedzieć coś na powitanie. Przecież nie będzie tak stał jak słup soli, chociaż rzeczywiście spotkanie Marii było dla niego niespodzianką. Co robiła w Kent? Nie był pewien, ale wydawało mu się, że nie pochodziła z tych rejonów. Czyżby też ją przygnała ciekawość albo nuda i zasłyszana od kogoś historia?
Zanim jednak zdążył cokolwiek z siebie wykrztusić jego uwagę oderwał nagły podmuch wiatru i gwałtowne ochłodzenie. Czyżby nie musieli się zbytnio wysilać, żeby poznać tego do którego w zasadzie tu przyszli? Zamrugał parę razy gdy duch się formował. Wyglądało to dość osobliwie i przez moment młody Lestrange miał wrażenie, że wzrok płata mu figle. Wszystko stało się jednak jasne kiedy usłyszał głos kapitana Wichury. Szybko poszło. Znów zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć Maria zwróciła się do niego po francusku i podeszła bliżej. W sumie tak było wygodniej. Co prawda duch miał całkiem donośny głos, ale na wietrze łatwo było zgubić słowa.
- Ne t'inquiète pas pour ça. Je connais bien l'anglais. Mais merci- odpowiedział dziewczynie również po francusku zaraz jednak przeszedł na angielski, żeby kapitan również mógł ich rozumieć.
-Z chęcią. Chcielibyśmy usłyszeć historię z czasów kiedy był najsławniejszy. – chociaż ciekaw był dlaczego Wichura wylądowała akurat tutaj na tej plaży domyślił się, że to może nie być najprzyjemniejszy temat dla ducha. Chociaż… niektóre lubiły w kółko rozmawiać o swojej śmierci. Na razie jednak Timothée nie był pewien do której kategorii należy ich rozmówca.
-Możemy podejść bliżej? Czy to raczej niebezpieczne?- tak naprawdę to najchętniej wlazł by do środka wraku, by móc sobie wyobrazić jak kiedyś mógł on wyglądać za czasów swej świetności. Aż pożałował, że nie miał talentu w rysunku, może mógłby go narysować takim jakim był kiedyś? Nie było nad czym się zastanawiać skoro nie potrafił. Miał nadzieję, że dzisiejsze spotkanie pozwoli mu się uporać z Latającym Holendrem, operą Wagnera. Sama techniczna strona utworu nie była dla niego ciężka, ale brakowało mu wbicia się w nastrój, by muzyka miała tę magię. Może po powrocie do Château, po rozmowie z kapitanem, pobycie nad morzem i obejrzeniu wraku, zyska natchnienie.
Dziwnym dziewczęciem była Maria, że zdecydowanie większą niespodzianką od nagłego pojawienia się ducha kapitana statku zdecydowanie bardziej zdziwiły ją zdolności językowe lorda Lestrange. Gdy tylko przekazał jej, że w istocie zna francuski, a w dodatku jeszcze podziękował, Maria skinęła głową, przede wszystkim chyba nie dla niego, a dla siebie, próbując wyrwać się wraz z tym prostym gestem z zaskoczenia, które objęło jej sylwetkę z podobną czułością, co naciągana co noc kołdra. Ale miała przecież jeszcze trochę czasu — młody lord w sposób właściwy arystokratom prędko przejął inicjatywę, szczęśliwie wybawiając Marię od roli osoby decydującej.
Tymczasem kapitan uśmiechnął się niefortunnie szeroko. Niefortunnie przede wszystkim dlatego, że gdy młodzi czarodzieje zechcieli przyjrzeć mu się bliżej, dojrzeli od razu, że w miejscach, w których powinno znajdować się kilka jego zębów, zionęła pustka. Maria zauważyła ubytki, ostatnimi czasy starała się przykładać uwagę do detali większości napotykanych na swej drodze osób — a dziś okazało się, że osoby te nie musiały być do końca żywe.
— Ile masz lat, chłopcze? — spytał duch, przekrzywiając odrobinę głowę. Pytanie wydawać się mogło nieco wymijające, jeżeli nie podchwytliwe, lecz zaraz półprzezroczysta dłoń wystrzeliła do góry, z wysuniętym palcem wskazującym. — Zresztą, nieważne! Jeżeli teraz żyjecie, dzieciaki, to znaczy tylko, że wasi przodkowie nigdy nie napotkali Wichury! — kolejny chrapliwy śmiech rozlał się po plaży, ale z każdą kolejną sekundą porywy wiatru traciły na mocy, aż wreszcie ustały zupełnie, w momencie, w którym Timothee zadał kolejne pytanie.
— Nie wiem, czy powinniśmy... — cichy głos Marii wymsknął się spomiędzy jej warg prędzej, niż zdążyła pomyśleć. Spoglądała na zmarłego kapitana nieco zaniepokojona, a jej wrodzona nieśmiałość kontrastowała teraz z postawą młodego lorda jeszcze mocniej, niż zazwyczaj. Splotła palce obu dłoni ze sobą, podnosząc je powoli do swoich ust w geście, który często przynosił jej komfort, gdy wypadało jej poznawać coś nowego. Niekoniecznie ludzi, ale także zachowania, czy też sytuacje.
— Hwakanah — dźwięk, który wydostał się z ust kapitana, przypominał coś na pograniczu charknięcia i syczenia. Maria wyprostowała się natychmiastowo, napięta jak struna, spodziewając się, że właśnie narazili się duchowi kapitana, lecz ten machnął wreszcie ręką, którą trzymał do tej pory w górze — Zdaje się, że znacie ludzkie języki, ale trytoński jest wam obcy — zauważył mężczyzna, odwracając się na nieistniejącej pięcie i zbliżając się powoli do wraku statku, mniej—więcej w tempie spacerującego człowieka. — Powinniście — odwrócił się przez ramię, spoglądając nagląco na Marię, po czym przeniósł wzrok na Timothee. — Ffaour, Sshiiji. Prędzej, synku. Pomóż tylko koleżance, musi się trochę odważyć.
Słysząc to, Maria niemal natychmiast przytknęła dłonie do swych ust, a jej szarozielone oczy otworzyły się szerzej, w wyrazie szoku. Gdyby była śmielsza, spojrzałaby chyba w kierunku Lestrange, dając mu do zrozumienia, że nie potrzebuje (chyba?) niczyjej pomocy w nabieraniu odwagi, ale czuła już, że czubki uszu pieką ją niemiłosiernie, że duch kapitana statku zdołał ją zawstydzić. Tragedia...
— Przecież nie wypada opowiadać takich historii na stałym lądzie! — duch znikał już w środku statku, wyraźnie nie czekając na to, aż czarodzieje do niego dołączą. Maria wiedziała jednak jedno — nie chciała wyjść na tchórza, nie w takim towarzystwie. Opuściła powoli dłonie z ust, ust, które zacisnęła w wąską kreskę, po czym ruszyła za duchem na statek.
Tymczasem kapitan uśmiechnął się niefortunnie szeroko. Niefortunnie przede wszystkim dlatego, że gdy młodzi czarodzieje zechcieli przyjrzeć mu się bliżej, dojrzeli od razu, że w miejscach, w których powinno znajdować się kilka jego zębów, zionęła pustka. Maria zauważyła ubytki, ostatnimi czasy starała się przykładać uwagę do detali większości napotykanych na swej drodze osób — a dziś okazało się, że osoby te nie musiały być do końca żywe.
— Ile masz lat, chłopcze? — spytał duch, przekrzywiając odrobinę głowę. Pytanie wydawać się mogło nieco wymijające, jeżeli nie podchwytliwe, lecz zaraz półprzezroczysta dłoń wystrzeliła do góry, z wysuniętym palcem wskazującym. — Zresztą, nieważne! Jeżeli teraz żyjecie, dzieciaki, to znaczy tylko, że wasi przodkowie nigdy nie napotkali Wichury! — kolejny chrapliwy śmiech rozlał się po plaży, ale z każdą kolejną sekundą porywy wiatru traciły na mocy, aż wreszcie ustały zupełnie, w momencie, w którym Timothee zadał kolejne pytanie.
— Nie wiem, czy powinniśmy... — cichy głos Marii wymsknął się spomiędzy jej warg prędzej, niż zdążyła pomyśleć. Spoglądała na zmarłego kapitana nieco zaniepokojona, a jej wrodzona nieśmiałość kontrastowała teraz z postawą młodego lorda jeszcze mocniej, niż zazwyczaj. Splotła palce obu dłoni ze sobą, podnosząc je powoli do swoich ust w geście, który często przynosił jej komfort, gdy wypadało jej poznawać coś nowego. Niekoniecznie ludzi, ale także zachowania, czy też sytuacje.
— Hwakanah — dźwięk, który wydostał się z ust kapitana, przypominał coś na pograniczu charknięcia i syczenia. Maria wyprostowała się natychmiastowo, napięta jak struna, spodziewając się, że właśnie narazili się duchowi kapitana, lecz ten machnął wreszcie ręką, którą trzymał do tej pory w górze — Zdaje się, że znacie ludzkie języki, ale trytoński jest wam obcy — zauważył mężczyzna, odwracając się na nieistniejącej pięcie i zbliżając się powoli do wraku statku, mniej—więcej w tempie spacerującego człowieka. — Powinniście — odwrócił się przez ramię, spoglądając nagląco na Marię, po czym przeniósł wzrok na Timothee. — Ffaour, Sshiiji. Prędzej, synku. Pomóż tylko koleżance, musi się trochę odważyć.
Słysząc to, Maria niemal natychmiast przytknęła dłonie do swych ust, a jej szarozielone oczy otworzyły się szerzej, w wyrazie szoku. Gdyby była śmielsza, spojrzałaby chyba w kierunku Lestrange, dając mu do zrozumienia, że nie potrzebuje (chyba?) niczyjej pomocy w nabieraniu odwagi, ale czuła już, że czubki uszu pieką ją niemiłosiernie, że duch kapitana statku zdołał ją zawstydzić. Tragedia...
— Przecież nie wypada opowiadać takich historii na stałym lądzie! — duch znikał już w środku statku, wyraźnie nie czekając na to, aż czarodzieje do niego dołączą. Maria wiedziała jednak jedno — nie chciała wyjść na tchórza, nie w takim towarzystwie. Opuściła powoli dłonie z ust, ust, które zacisnęła w wąską kreskę, po czym ruszyła za duchem na statek.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
W zasadzie Maria nie powinna być zaskoczona. Mimo, że Timothée urodził się i wychował we Francji to spora część jego rodziny rezydowała na Wyspie Wight. No a poza tym jego matka była Brytyjką. Ciężko nie znać języka własnej rodzicielki. Na tym jednak jego umiejętności językowe się kończyły. No chyba, że dodamy jeszcze czytanie nut, w zasadzie jest to też swego rodzaju język, którego uczą się muzycy.
O ile panna Multon zdawała się dostrzegać liczne detale, tak młody Lestrange się nimi nie przejmował bardziej skupiając się na rozmowie. Tym razem było widać cień irytacji przebiegający przez jego twarz, kiedy duch zadał pytanie i wcale nie zamierzał czekać na odpowiedź. Przez moment miał ochotę się odgryźć, że może to Wichura miała szczęście, że nie napotkała na swej drodze jego przodków. No ale jakby to wyglądało, gdyby się zaczął kłócić z duchem o taką błahostkę. Zmilczał więc i się nie odezwał.
-Dlaczego nie? - zdziwił się słysząc słowa Marii. - Skoro już tu jesteśmy, możemy obejrzeć wra… Wichurę z bliska. - szybko się poprawił nie chcąc obrazić ukochanego okrętu martwego kapitana nazywając go wrakiem, chociaż tym właśnie był.
Timothée zmarszczył nieco brwi słysząc dziwny dźwięk z ust kapitana. Nie był zaniepokojony, po prostu miał wrażenie, że gdzieś kiedyś już coś podobnego słyszał. Nie mógł sobie tylko przypomnieć, kiedy dokładnie. Dopiero kiedy padło słowo trytoński zębatki w jego mózgu wpadły na odpowiednie miejsca. Faktycznie czasem słyszał ten język spędzając część wakacji na Wyspie Wight. Niestety bywał tam zbyt krótko, żeby porządnie nauczyć się języka.
-Znam jedynie parę pojedynczych słów- wypalił. Jego kuzyni nauczyli go paru podstawowych zwrotów, ale Timothée z nich nie korzystał. Nie miał okazji. Po kolejnych słowach kapitana chłopak spojrzał na Marię.
-Chodź. Gwarantuję Ci, że zwykle żałuje się bardziej tego czego się nie zrobiło niż to co się zrobiło- powiedział. -W najgorszym, wypadku wpadniemy przez jakąś zbutwiałą deskę i może się trochę potłuczemy- wzruszył ramionami jakby to nie było nic wielkiego. W razie, gdyby się nie ruszyła z miejsca miał zamiar nawet ją chwycić za rękę i pociągnąć za sobą, ale widać dziewczyna postanowiła ruszyć w kierunku statku. Tak więc młody Lestrange ruszył również.
- Myślę, że nie będziemy uświadamiać kapitana, że jego statek znajduje się na stałym lądzie, co? - powiedział szeptem do swojej towarzyszki, nie mogąc się powstrzymać przed nieco złośliwym komentarzem. -Ciekaw jestem jaką historię usłyszymy. Myślisz, że będzie to jedna z tych, którą można usłyszeć w każdej tawernie? - zapytał dalej pilnując się, żeby jego głos był cichy. Tak aby duch niczego nie usłyszał. Nie znał się zbyt dobrze na duchach, nie wiedział do końca co mogą zrobić, a czego nie. Nie potrzebował problemów z wkurzonym poltergeistem.
O ile panna Multon zdawała się dostrzegać liczne detale, tak młody Lestrange się nimi nie przejmował bardziej skupiając się na rozmowie. Tym razem było widać cień irytacji przebiegający przez jego twarz, kiedy duch zadał pytanie i wcale nie zamierzał czekać na odpowiedź. Przez moment miał ochotę się odgryźć, że może to Wichura miała szczęście, że nie napotkała na swej drodze jego przodków. No ale jakby to wyglądało, gdyby się zaczął kłócić z duchem o taką błahostkę. Zmilczał więc i się nie odezwał.
-Dlaczego nie? - zdziwił się słysząc słowa Marii. - Skoro już tu jesteśmy, możemy obejrzeć wra… Wichurę z bliska. - szybko się poprawił nie chcąc obrazić ukochanego okrętu martwego kapitana nazywając go wrakiem, chociaż tym właśnie był.
Timothée zmarszczył nieco brwi słysząc dziwny dźwięk z ust kapitana. Nie był zaniepokojony, po prostu miał wrażenie, że gdzieś kiedyś już coś podobnego słyszał. Nie mógł sobie tylko przypomnieć, kiedy dokładnie. Dopiero kiedy padło słowo trytoński zębatki w jego mózgu wpadły na odpowiednie miejsca. Faktycznie czasem słyszał ten język spędzając część wakacji na Wyspie Wight. Niestety bywał tam zbyt krótko, żeby porządnie nauczyć się języka.
-Znam jedynie parę pojedynczych słów- wypalił. Jego kuzyni nauczyli go paru podstawowych zwrotów, ale Timothée z nich nie korzystał. Nie miał okazji. Po kolejnych słowach kapitana chłopak spojrzał na Marię.
-Chodź. Gwarantuję Ci, że zwykle żałuje się bardziej tego czego się nie zrobiło niż to co się zrobiło- powiedział. -W najgorszym, wypadku wpadniemy przez jakąś zbutwiałą deskę i może się trochę potłuczemy- wzruszył ramionami jakby to nie było nic wielkiego. W razie, gdyby się nie ruszyła z miejsca miał zamiar nawet ją chwycić za rękę i pociągnąć za sobą, ale widać dziewczyna postanowiła ruszyć w kierunku statku. Tak więc młody Lestrange ruszył również.
- Myślę, że nie będziemy uświadamiać kapitana, że jego statek znajduje się na stałym lądzie, co? - powiedział szeptem do swojej towarzyszki, nie mogąc się powstrzymać przed nieco złośliwym komentarzem. -Ciekaw jestem jaką historię usłyszymy. Myślisz, że będzie to jedna z tych, którą można usłyszeć w każdej tawernie? - zapytał dalej pilnując się, żeby jego głos był cichy. Tak aby duch niczego nie usłyszał. Nie znał się zbyt dobrze na duchach, nie wiedział do końca co mogą zrobić, a czego nie. Nie potrzebował problemów z wkurzonym poltergeistem.
Timothée zawsze wydawał się być od Marii śmielszy — nie, żeby to było szczególnie trudne zadanie, ponieważ i panna Multon była stworzeniem z natury płochliwym, a i odebrawszy właściwe lordowi wykształcenie, wymagano od młodego Lestrange większego wyjścia z inicjatywą. Jednakże dzięki ich różnicom: śmiałości chłopca i atencji do detali dziewczyny, mieli okazję być świadkami czegoś prawdziwie wyjątkowego. Musieli tylko odrobinę sobie zaufać, a reszta — za pośrednictwem kapitana Wichury — zadzieje się sama.
Szarozielone spojrzenie samo powędrowało w kierunku bruneta, choć zatrzymało się w okolicy jego lica ledwie na kilka sekund. Gdy młodzieniec niemal nazwał statek (zgodnie z prawdą zresztą) wrakiem, Maria ledwo zdołała powstrzymać się przed nagłym zaciśnięciem zębów i spięciem mięśni. Rozmawiała z duchami Beauxbatons dzięki Celine, wiedziała, że te potrafiły często być bardzo kapryśne, a raz naruszone zaufanie potrafiło im doskwierać przez całą wieczność. Wydawało się jednak, że kapitan był w dobrym humorze i nawet jeżeli usłyszał tę uwagę — to nie poświęcił jej wiele czasu, znikając między próchniejącymi deskami.
— Chyba masz rację... — przyznała, wciąż z widocznym wahaniem, jednakże czasami naprawdę można było żałować rzeczy, których się nie robiło. Trytoński brzmiał bardzo intrygująco, w dodatku miała obok siebie kogoś mimo wszystko znajomego, a to ułatwiało odrobinę podjęcie decyzji. Całe zamieszanie na plaży wydawało się należeć do innej bajki, przypominało bardziej sen — jak bowiem traktować nagłe spotkanie z chłopcem, z którym chodziła do szkoły we Francji, a później słuchanie we dwoje opowieści ducha kapitana na jego rozbitym statku? Bardzo możliwe, że zapamiętają ten dzień do końca swojego życia. A gdy było się młodym i głupim, trzeba było korzystać z okazji.
Słysząc szept Timothée, jeszcze raz zwróciła ku niemu głowę, akurat wchodząc powoli i ostrożnie na jedną z desek, po przechylonej w kierunku plaży stronie Wichury. Ta kąśliwa uwaga była jednak tak bardzo francuska, tak bardzo sprawiła, że Maria poczuła w żołądku tęsknotę za tamtymi czasami, za bezpieczeństwem, które kryło się po drugiej stronie kanału La Manche, że postanowiła uśmiechnąć się tylko w uroczym rozbawieniu, przykładając dłoń do lewego kącika swych ust.
— Jeżeli spróbujemy, może zechcieć wypchnąć nas na morze — szepnęła w pełnym zaufaniu, czekając aż i Lestrange znajdzie się na pokładzie. Nie wiedziała, jak wielce mógł znać się na duchach, lepiej było go ostrzec — Są na świecie takie duchy, które potrafią korzystać w dobrodziejstwa wody i ją kontrolować. Albo powietrza i może naprawdę popchnąć statek z brzegu. Lepiej... go nie denerwować... — dodała, wciąż cicho, ostrożnie i starając się wyczuć początkowo pod stopami wszystkie nierówności i fraktury desek, przechodziła po nich tak, aby nie narobić wielkiego hałasu; stare deski potrafiły być bardzo głośne. — A ja nie umiem pływać — przyznała wreszcie, na końcu oddechu, z wyraźnie zmartwioną miną. Jej żywiołem było powietrze i latanie na miotle, odkąd skończyła szkołę także ziemia i niezliczona ilość godzin spędzonych w lesie. Worcestershire nigdy nie miało dostępu do morza, a Maria wystarczająco bliskiego zbiornika wodnego, by nauczyć się pływać.
Niemniej jednak zanim zdążyła odpowiedzieć na przewidywania odnośnie historii, którą zaraz zasłyszą, dwójka młodych czarodziejów trafiła do większego pomieszczenia. Nie było tam duszno tylko za sprawą dziury, przez którą do środka dostawała się nie tylko morska bryza, ale i promienie słoneczne, ukazujące jak na dłoni tysiące tańczących w tym miejscu drobinek kurzu. Pomieszczenie było wypełnione przez (w większości połamane) ławy i stoły, lecz kapitan zasiadł akurat przy jednym, który znajdował się w najlepszym stanie. Nie licząc szczegółu, że był zupełnie siwy od kurzu, choć drewno jego było z pewnością znacznie ciemniejsze.
— Krrishti! Ffaour, Ffaour! — zawołał donośnie kapitan, machając do nich ręką — Nareszcie, szybciej, szybciej! Już myślałem, żeście jushush warrah — mówiąc ostatnie dwa słowa, kapitan wykonał dość sugestywny gest, który dopomógł młodym czarodziejom domyśleć się, że kapitan obawiał się, że wpadli do wody. Gdy Lestrange i Multon zasiedli naprzeciw kapitana (Maria najpierw wyciągnęła z kieszeni sukienki chusteczkę, przecierając siedzenie i blat, milcząco oferując to samo Timothéemu), kapitan odchrząknął i zaczął swą opowieść.
— Znajdując się akurat tutaj, gdzie się znajdujemy, opowiedzieć wam muszę o najsłynniejszej potyczce, którą przeżyła Wichura — kapitan zaczął cicho, niemal konspiracyjnie ściszając głos i wysuwając się do przodu. — Pierwsza Wojna Baronów, to dopiero były czasy! — zaśmiał się w głos, po czym przymknął oczy, klasnął w dłonie, a drobinki magii poruszyły kurzem zebranym na stole. Drobinki przemieszczały się przez moment, tworząc dziwnego rodzaju rysunek, a gdy opadły, Maria i Timothée mogli zauważyć, że przyglądali się właśnie mapie Kent i znajdującego się niedaleko Londynu, na dole zaś w odpowiednim oddaleniu naznaczone zostały granice francuskie z zaznaczonym Calais — 23 sierpnia, 1217, pamiętam to jak dzisiaj. Flota Eustachego Monka, tego francuskiego parobka, wpływa do ujścia Tamizy. Chcą dotrzeć do Londynu, nieszczęśliwie udało im — znaczy się tym co popierali Ludwika, syna króla Francji Filipa Augusta — zająć miasto, płyną więc z zapasami. 60 okrętów transportowych, 10 wojennych, tak nam pisali, takie listy odbieraliśmy od sów. Na czele stoi ten Monk, już wam mówiłem, wyobraźcie sobie, co to za sprzedawczyk. Był kiedyś jednym ze słynniejszych angielskich piratów, a splunął na swoją ojczyznę i miast króla prawowitego, popierał jakiegoś francuzika od siedmiu boleści — kapitan zdawał się być wyraźnie zirytowany, lecz niektóre drobinki kurzu zbiły się w mocniejsze grupy, przypominając poruszającą się w górę rzeki flotę. — Nie mogliśmy zaatakować od razu, musieliśmy zebrać siły. Ale udało się, w dobę. Okrążyliśmy ich, o tak — mówił, kurz przesuwał się przed oczami młodych czarodziejów — Mieliśmy mniejsze statki i to było naszym atutem. Tamtych było zdecydowanie za dużo — ściśnięci byli jak przetwory w beczkach, gdy zaczęliśmy ich ostrzeliwać wybuchła panika, nie mieli dokąd uciec — kilkanaście drobinek wyrzuciło się w powietrze, a kapitan uśmiechnął się szeroko. — Setki Lancei, mugole mówili, że zarzuciliśmy ich gradem strzał, ale kto by widział takie wielkie? Podkomendny Monka był zbyt pewny siebie, kazał nas zaatakować od razu i dostał to, na co zasłużył. My zresztą też — mówiąc to, sięgnął ręką pod ubranie, wyciągając spod niego równie przezroczysty co on sam, ciężki wisior wysadzany drogim kamieniem — Rycerzy, jako szlachtę, wzięliśmy do niewoli, gdy zapłacili okup zostali puszczeni wolno. Eustace został pojmany, sam wyciągałem go z kryjówki, próbował ukryć się, szczur jeden. Mój przyjaciel, nieodżałowanej pamięci Stephen Crabbe, ściął mu głowę jednym zaklęciem, choć wymawiał się ten Monk, że on zapłaci i to dziesięć razy więcej, niż chcieliśmy za jego rycerzy. Ale jedno wam powiem, dzieciaki — tutaj raz jeszcze nachylił się nad stołem, kontury bitwy morskiej zniknęły, zamiast tego, pojawił się napis "Navaer huffer wiza eeta". — Powtórzcie za mną. Navaer huffer wiza eeta.
Maria zamrugała kilkukrotnie, spoglądając ukradkiem na towarzysza, lecz czując na sobie naglące spojrzenie kapitana, sama powtórzyła jego słowa.
— Navaer huffer wiza eeta — kapitan wydawał się wtedy być zadowolony.
— Nigdy. Nie. Przebaczaj. Zdrady. — wycedził z taką złośliwością, że wydawać by się mogło, że Wichura brała udział w tej bitwie ledwo w zeszłym tygodniu, nie aż tak dawno temu. — Byłem wtedy młody, niewiele rozumiałem. Ale z tego złego wyszło coś dobrego, rzeczy, które przejęliśmy od Francuzów, spieniężył później ród Rosier, by założyć szpital w Sandwich. Ja brałem niewiele, to była moja pierwsza prawdziwa bitwa, miałem wtedy moooże z czternaście lat. Później jeszcze wiele razy wprawiliśmy się męstwem, a nasza Wichura nigdy nie utonęła.
Szarozielone spojrzenie samo powędrowało w kierunku bruneta, choć zatrzymało się w okolicy jego lica ledwie na kilka sekund. Gdy młodzieniec niemal nazwał statek (zgodnie z prawdą zresztą) wrakiem, Maria ledwo zdołała powstrzymać się przed nagłym zaciśnięciem zębów i spięciem mięśni. Rozmawiała z duchami Beauxbatons dzięki Celine, wiedziała, że te potrafiły często być bardzo kapryśne, a raz naruszone zaufanie potrafiło im doskwierać przez całą wieczność. Wydawało się jednak, że kapitan był w dobrym humorze i nawet jeżeli usłyszał tę uwagę — to nie poświęcił jej wiele czasu, znikając między próchniejącymi deskami.
— Chyba masz rację... — przyznała, wciąż z widocznym wahaniem, jednakże czasami naprawdę można było żałować rzeczy, których się nie robiło. Trytoński brzmiał bardzo intrygująco, w dodatku miała obok siebie kogoś mimo wszystko znajomego, a to ułatwiało odrobinę podjęcie decyzji. Całe zamieszanie na plaży wydawało się należeć do innej bajki, przypominało bardziej sen — jak bowiem traktować nagłe spotkanie z chłopcem, z którym chodziła do szkoły we Francji, a później słuchanie we dwoje opowieści ducha kapitana na jego rozbitym statku? Bardzo możliwe, że zapamiętają ten dzień do końca swojego życia. A gdy było się młodym i głupim, trzeba było korzystać z okazji.
Słysząc szept Timothée, jeszcze raz zwróciła ku niemu głowę, akurat wchodząc powoli i ostrożnie na jedną z desek, po przechylonej w kierunku plaży stronie Wichury. Ta kąśliwa uwaga była jednak tak bardzo francuska, tak bardzo sprawiła, że Maria poczuła w żołądku tęsknotę za tamtymi czasami, za bezpieczeństwem, które kryło się po drugiej stronie kanału La Manche, że postanowiła uśmiechnąć się tylko w uroczym rozbawieniu, przykładając dłoń do lewego kącika swych ust.
— Jeżeli spróbujemy, może zechcieć wypchnąć nas na morze — szepnęła w pełnym zaufaniu, czekając aż i Lestrange znajdzie się na pokładzie. Nie wiedziała, jak wielce mógł znać się na duchach, lepiej było go ostrzec — Są na świecie takie duchy, które potrafią korzystać w dobrodziejstwa wody i ją kontrolować. Albo powietrza i może naprawdę popchnąć statek z brzegu. Lepiej... go nie denerwować... — dodała, wciąż cicho, ostrożnie i starając się wyczuć początkowo pod stopami wszystkie nierówności i fraktury desek, przechodziła po nich tak, aby nie narobić wielkiego hałasu; stare deski potrafiły być bardzo głośne. — A ja nie umiem pływać — przyznała wreszcie, na końcu oddechu, z wyraźnie zmartwioną miną. Jej żywiołem było powietrze i latanie na miotle, odkąd skończyła szkołę także ziemia i niezliczona ilość godzin spędzonych w lesie. Worcestershire nigdy nie miało dostępu do morza, a Maria wystarczająco bliskiego zbiornika wodnego, by nauczyć się pływać.
Niemniej jednak zanim zdążyła odpowiedzieć na przewidywania odnośnie historii, którą zaraz zasłyszą, dwójka młodych czarodziejów trafiła do większego pomieszczenia. Nie było tam duszno tylko za sprawą dziury, przez którą do środka dostawała się nie tylko morska bryza, ale i promienie słoneczne, ukazujące jak na dłoni tysiące tańczących w tym miejscu drobinek kurzu. Pomieszczenie było wypełnione przez (w większości połamane) ławy i stoły, lecz kapitan zasiadł akurat przy jednym, który znajdował się w najlepszym stanie. Nie licząc szczegółu, że był zupełnie siwy od kurzu, choć drewno jego było z pewnością znacznie ciemniejsze.
— Krrishti! Ffaour, Ffaour! — zawołał donośnie kapitan, machając do nich ręką — Nareszcie, szybciej, szybciej! Już myślałem, żeście jushush warrah — mówiąc ostatnie dwa słowa, kapitan wykonał dość sugestywny gest, który dopomógł młodym czarodziejom domyśleć się, że kapitan obawiał się, że wpadli do wody. Gdy Lestrange i Multon zasiedli naprzeciw kapitana (Maria najpierw wyciągnęła z kieszeni sukienki chusteczkę, przecierając siedzenie i blat, milcząco oferując to samo Timothéemu), kapitan odchrząknął i zaczął swą opowieść.
— Znajdując się akurat tutaj, gdzie się znajdujemy, opowiedzieć wam muszę o najsłynniejszej potyczce, którą przeżyła Wichura — kapitan zaczął cicho, niemal konspiracyjnie ściszając głos i wysuwając się do przodu. — Pierwsza Wojna Baronów, to dopiero były czasy! — zaśmiał się w głos, po czym przymknął oczy, klasnął w dłonie, a drobinki magii poruszyły kurzem zebranym na stole. Drobinki przemieszczały się przez moment, tworząc dziwnego rodzaju rysunek, a gdy opadły, Maria i Timothée mogli zauważyć, że przyglądali się właśnie mapie Kent i znajdującego się niedaleko Londynu, na dole zaś w odpowiednim oddaleniu naznaczone zostały granice francuskie z zaznaczonym Calais — 23 sierpnia, 1217, pamiętam to jak dzisiaj. Flota Eustachego Monka, tego francuskiego parobka, wpływa do ujścia Tamizy. Chcą dotrzeć do Londynu, nieszczęśliwie udało im — znaczy się tym co popierali Ludwika, syna króla Francji Filipa Augusta — zająć miasto, płyną więc z zapasami. 60 okrętów transportowych, 10 wojennych, tak nam pisali, takie listy odbieraliśmy od sów. Na czele stoi ten Monk, już wam mówiłem, wyobraźcie sobie, co to za sprzedawczyk. Był kiedyś jednym ze słynniejszych angielskich piratów, a splunął na swoją ojczyznę i miast króla prawowitego, popierał jakiegoś francuzika od siedmiu boleści — kapitan zdawał się być wyraźnie zirytowany, lecz niektóre drobinki kurzu zbiły się w mocniejsze grupy, przypominając poruszającą się w górę rzeki flotę. — Nie mogliśmy zaatakować od razu, musieliśmy zebrać siły. Ale udało się, w dobę. Okrążyliśmy ich, o tak — mówił, kurz przesuwał się przed oczami młodych czarodziejów — Mieliśmy mniejsze statki i to było naszym atutem. Tamtych było zdecydowanie za dużo — ściśnięci byli jak przetwory w beczkach, gdy zaczęliśmy ich ostrzeliwać wybuchła panika, nie mieli dokąd uciec — kilkanaście drobinek wyrzuciło się w powietrze, a kapitan uśmiechnął się szeroko. — Setki Lancei, mugole mówili, że zarzuciliśmy ich gradem strzał, ale kto by widział takie wielkie? Podkomendny Monka był zbyt pewny siebie, kazał nas zaatakować od razu i dostał to, na co zasłużył. My zresztą też — mówiąc to, sięgnął ręką pod ubranie, wyciągając spod niego równie przezroczysty co on sam, ciężki wisior wysadzany drogim kamieniem — Rycerzy, jako szlachtę, wzięliśmy do niewoli, gdy zapłacili okup zostali puszczeni wolno. Eustace został pojmany, sam wyciągałem go z kryjówki, próbował ukryć się, szczur jeden. Mój przyjaciel, nieodżałowanej pamięci Stephen Crabbe, ściął mu głowę jednym zaklęciem, choć wymawiał się ten Monk, że on zapłaci i to dziesięć razy więcej, niż chcieliśmy za jego rycerzy. Ale jedno wam powiem, dzieciaki — tutaj raz jeszcze nachylił się nad stołem, kontury bitwy morskiej zniknęły, zamiast tego, pojawił się napis "Navaer huffer wiza eeta". — Powtórzcie za mną. Navaer huffer wiza eeta.
Maria zamrugała kilkukrotnie, spoglądając ukradkiem na towarzysza, lecz czując na sobie naglące spojrzenie kapitana, sama powtórzyła jego słowa.
— Navaer huffer wiza eeta — kapitan wydawał się wtedy być zadowolony.
— Nigdy. Nie. Przebaczaj. Zdrady. — wycedził z taką złośliwością, że wydawać by się mogło, że Wichura brała udział w tej bitwie ledwo w zeszłym tygodniu, nie aż tak dawno temu. — Byłem wtedy młody, niewiele rozumiałem. Ale z tego złego wyszło coś dobrego, rzeczy, które przejęliśmy od Francuzów, spieniężył później ród Rosier, by założyć szpital w Sandwich. Ja brałem niewiele, to była moja pierwsza prawdziwa bitwa, miałem wtedy moooże z czternaście lat. Później jeszcze wiele razy wprawiliśmy się męstwem, a nasza Wichura nigdy nie utonęła.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nietrudno być śmiałym będąc Lordem. Timothée od małego był przyzwyczajony do tego, że jego zdanie w ten czy inny sposób się liczyło, a nawet jeśli nie to przynajmniej zostawał wysłuchany, bądź dostawał złudną iluzję wyboru. Rzadko kiedy był ignorowany, dzięki czemu miał poczucie kontroli nad własnym życiem.
Widać długo nie musiał Marii namawiać, bo ruszyli w stronę wraku. Timothée nawet uśmiechnął się w jej kierunku tak jakby starał się ją zapewnić, że wszystko będzie w porządku. Przecież nie pozwoli jej spaść na dolny pokład, a duch miał to do siebie, że chociaż mógł brzmieć strasznie to nie miał, aż tak wielkiego wpływu na to co działo się w świecie śmiertelników. Poza tym z zachowania kapitana można było wywnioskować, że ten raczej był pokojowo nastawionym widmem. I dobrze. Zaraz jednak te jego przekonania o niewielkiej mocy sprawczej duchów miały zostać podważone przez słowa panny Multon.
-Co?- wyrwało mu się. - Naprawdę mogą?- jego mina w tym momencie wyglądała nieszczególnie. Do tej pory nawet do głowy by mu nie wpadło, że duch mógłby im w jakikolwiek sposób zagrozić.
-Nie martw się, ja pływam bardzo dobrze. W razie czego myślę, że nie będziemy mieć problemu z powrotem na brzeg. - teraz zaczął się zastanawiać nad tym jak szybko robiło się głęboko w tym miejscu. Niektóre plaże były płytkie przez wiele metrów by nagle zaskoczyć śmiałków nagłym uskokiem, a niektóre były głębokie prawie od razu. Tak czy siak chłopak postanowił bardziej uważać na słowa i to co mówi do pirata.
-Jeśli… będziesz kiedyś chciała to mogę Cię nauczyć- zaproponował. Nie miał zamiaru robić z niej pływaczki, ale uważał, że umiejętność choćby i niezgrabnego unoszenia się na wodzie mogła być przydatna. Zawsze to mniejsze szanse na zostanie topielcem.
Po wejściu na statek Lestrange ruszył ostrożnie przodem, żeby sprawdzić czy deski okrętu utrzymają jego ciężar. Skoro on przejdzie to Maria nie powinna mieć z tym najmniejszego problemu. Kiedy dotarli do większego pomieszczenia Timothée rozejrzał się z ciekawością dookoła starając się wyobrazić sobie jak mogło ono wyglądać za czasów świetności Wichury. Musiał przyznać, że kiedyś w istocie okręt musiał być piękny.
-Na szczęście nigdzie nie wpadliśmy - powiedział w stronę ducha domyślając się o co mogło mu chodzić. W międzyczasie sięgnął po oferowaną mu chusteczkę i zrobił to samo co Maria ze swoim siedziskiem.
Kiedy przed ich oczami pojawiła się "kurzowa" mapa, francuz nie mógł powstrzymać pewnego rodzaju podziwu jaki wymalował się na jego twarzy. Przydatna sztuczka, a do tego mapa była całkiem dokładna. Chociaż musiał ze wstydem przyznać, że ledwie kojarzył takie wydarzenie jak Wojna Baronów. Kolejną rzeczą która go zaskoczyła była data wydarzenia. To oznaczało, że wrak Wichury leży tutaj już od wielu wieków. Nawet jeśli był magiczny… to i tak minął szmat czasu. Podczas opowieści kapitana Timothée starał się jak mógł panować nad swoją mimiką i nie krzywić się kiedy wspomniał z pewną pogardą o francuskim Ludwiku. Chociaż musiał przyznać, że opowieść sama w sobie była ciekawa.
-Był zbyt pewny siebie. Czasem więcej nie oznacza lepiej- skomentował tylko. Wielka, ciężka flota miała zdecydowanie mniejsze pole manewru od lżejszych i zwrotniejszych statków. Tu nie było żadnych wątpliwości.
-Nie rozumiem jednej rzeczy. Ten Monk, był anglikiem czy francuzem?- zapytał. Może gdzieś czegoś nie zrozumiał, ale czy najpierw kapitan nie mówił o nim jako o francuzie, a potem coś wspominał o zdradzie kraju?
Młody Lestrange powtórzył słowa kapitana.
-Navaer huffer wiza eeta- powiedział za Marią. Co mu szkodziło. Nie będzie się kłócił z widmem. Zresztą jakaś prawdziwość w tych słowach była. Ktoś kto zdradził raz… zawsze mógł to zrobić kolejny. Szkoda tylko, że lojalność była coraz rzadsza.
-Jak zostałeś kapitanem?- zapytał jeszcze ducha. Ciekawiło go czy został wybrany przez kamratów czy może kryła się za tym jakaś dłuższa historia.
Widać długo nie musiał Marii namawiać, bo ruszyli w stronę wraku. Timothée nawet uśmiechnął się w jej kierunku tak jakby starał się ją zapewnić, że wszystko będzie w porządku. Przecież nie pozwoli jej spaść na dolny pokład, a duch miał to do siebie, że chociaż mógł brzmieć strasznie to nie miał, aż tak wielkiego wpływu na to co działo się w świecie śmiertelników. Poza tym z zachowania kapitana można było wywnioskować, że ten raczej był pokojowo nastawionym widmem. I dobrze. Zaraz jednak te jego przekonania o niewielkiej mocy sprawczej duchów miały zostać podważone przez słowa panny Multon.
-Co?- wyrwało mu się. - Naprawdę mogą?- jego mina w tym momencie wyglądała nieszczególnie. Do tej pory nawet do głowy by mu nie wpadło, że duch mógłby im w jakikolwiek sposób zagrozić.
-Nie martw się, ja pływam bardzo dobrze. W razie czego myślę, że nie będziemy mieć problemu z powrotem na brzeg. - teraz zaczął się zastanawiać nad tym jak szybko robiło się głęboko w tym miejscu. Niektóre plaże były płytkie przez wiele metrów by nagle zaskoczyć śmiałków nagłym uskokiem, a niektóre były głębokie prawie od razu. Tak czy siak chłopak postanowił bardziej uważać na słowa i to co mówi do pirata.
-Jeśli… będziesz kiedyś chciała to mogę Cię nauczyć- zaproponował. Nie miał zamiaru robić z niej pływaczki, ale uważał, że umiejętność choćby i niezgrabnego unoszenia się na wodzie mogła być przydatna. Zawsze to mniejsze szanse na zostanie topielcem.
Po wejściu na statek Lestrange ruszył ostrożnie przodem, żeby sprawdzić czy deski okrętu utrzymają jego ciężar. Skoro on przejdzie to Maria nie powinna mieć z tym najmniejszego problemu. Kiedy dotarli do większego pomieszczenia Timothée rozejrzał się z ciekawością dookoła starając się wyobrazić sobie jak mogło ono wyglądać za czasów świetności Wichury. Musiał przyznać, że kiedyś w istocie okręt musiał być piękny.
-Na szczęście nigdzie nie wpadliśmy - powiedział w stronę ducha domyślając się o co mogło mu chodzić. W międzyczasie sięgnął po oferowaną mu chusteczkę i zrobił to samo co Maria ze swoim siedziskiem.
Kiedy przed ich oczami pojawiła się "kurzowa" mapa, francuz nie mógł powstrzymać pewnego rodzaju podziwu jaki wymalował się na jego twarzy. Przydatna sztuczka, a do tego mapa była całkiem dokładna. Chociaż musiał ze wstydem przyznać, że ledwie kojarzył takie wydarzenie jak Wojna Baronów. Kolejną rzeczą która go zaskoczyła była data wydarzenia. To oznaczało, że wrak Wichury leży tutaj już od wielu wieków. Nawet jeśli był magiczny… to i tak minął szmat czasu. Podczas opowieści kapitana Timothée starał się jak mógł panować nad swoją mimiką i nie krzywić się kiedy wspomniał z pewną pogardą o francuskim Ludwiku. Chociaż musiał przyznać, że opowieść sama w sobie była ciekawa.
-Był zbyt pewny siebie. Czasem więcej nie oznacza lepiej- skomentował tylko. Wielka, ciężka flota miała zdecydowanie mniejsze pole manewru od lżejszych i zwrotniejszych statków. Tu nie było żadnych wątpliwości.
-Nie rozumiem jednej rzeczy. Ten Monk, był anglikiem czy francuzem?- zapytał. Może gdzieś czegoś nie zrozumiał, ale czy najpierw kapitan nie mówił o nim jako o francuzie, a potem coś wspominał o zdradzie kraju?
Młody Lestrange powtórzył słowa kapitana.
-Navaer huffer wiza eeta- powiedział za Marią. Co mu szkodziło. Nie będzie się kłócił z widmem. Zresztą jakaś prawdziwość w tych słowach była. Ktoś kto zdradził raz… zawsze mógł to zrobić kolejny. Szkoda tylko, że lojalność była coraz rzadsza.
-Jak zostałeś kapitanem?- zapytał jeszcze ducha. Ciekawiło go czy został wybrany przez kamratów czy może kryła się za tym jakaś dłuższa historia.
Zdziwienie odmalowujące się na twarzy Timothée sprawiło, że jasne brwi Marii uniosły się na moment, w podobnym wyrazie. Niedługo później jednak udało jej się powrócić do wcześniejszej, pewniejszej nieco miny i skinąć kilkukrotnie głową na potwierdzenie swych słów.
— Nie chadzałeś nigdy nocą po Akademii? — spytała ściszonym głosem, na moment skupiając wzrok w niebieskoszarych oczach młodego lorda. Jej zdarzało się, nie raz ani nie dwa — nocą bowiem, dokładniej między drugą, a trzecią, duchy Beauxbatons były najbardziej aktywne, raczyły obserwujących wszelkiego rodzaju dusznymi sztuczkami, raz za razem przesuwając wyobrażenia Marii o tych cudownych istotach zawieszonych pomiędzy światami. — Są takie, które potrafią też bawić się błyskawicami... Albo wzniecać ogień. Powinieneś uważać, by ducha nie zezłościć, jeżeli jakiegoś spotkasz — dodała, mając nadzieję, że może kiedyś taka wiedza wyjdzie Lestrange'owi na dobre.
Tak, jak na dobre wyszła mu umiejętność pływania. To, że przynajmniej on z ich dwójki potrafił utrzymać się na tafli sprawiło, że Maria odetchnęła nieco z ulgą, choć... Chyba zrobiła to odrobinę przedwcześnie. Nie korzystawszy z dobrodziejstw kąpieli w morzach, rzekach, czy jeziorach, zatapiając się wyłącznie do wysokości pasa, nie wiedziała, czy to, że Timothée umie pływać, uratuje także i ją. Chciała wierzyć, że tak, ale... pewności mieć nie mogła. Pewny był przynajmniej jej towarzysz, a to — póki co — w zupełności wystarczyło.
— A... a to wypada? — podpytała cicho, czując, że na policzki występuje jej powoli rumieniec. Prędko odwróciła jednak wzrok, zebrała kilka kosmyków włosów w dłonie tak, by przykryć, przynajmniej częściowo policzki, po czym nic już nie mówiła, poświęcając chwilę spaceru za chłopakiem na przywrócenie rytmu serca do normalności. Była niczym łania, bardzo łatwo się płoszyła, ale starała się ze wszystkich sił nie dać zapędzić w pułapkę. Lecz na szczęście dla Marii, gdy jej chusteczka trafiła znowu w ręce dziewczęcia, rumieniec wstydu zniknął z jej twarzy, pozostawiając tylko zdrową kolorację cery.
Kapitan, choć obserwował uważnie reakcje przysłuchujących mu się młodych czarodziejów (i wyłapał drobne drgnięcie na twarzy Lestrange'a, nie komentując go jednak), ożywił się w chwili, gdy chłopak zapytał o pochodzenie Monka. Półprzezroczysta dłoń uniosła się w górę z zamiarem uderzenia w stół, co oczywiście nie nastąpiło; zamiast tego kurzowa mapa rozmyła się z blatu, pozostawiając go nieskazitelnie czystym.
— Był królem angielskich piratów, synku — mężczyzna ledwo wycedził tę informację przez zaciśnięte zęby, a zaraz zmarszczył mocno nos i odwrócił głowę przez ramię, próbując splunąć za nie, na zły urok. — Ale sprzedał się Francuzom, gdy zaczęło mu się to podobać. W środku wojny, rozumiesz? Dlatego nie było dla niego ratunku. Navaer huffer wiza eeta.
Widać było, że zdrada była tematem, który wzbudzał w duchu wiele emocji. Maria przyglądała się kapitanowi ze szczególną ciekawością, wiedziała bowiem, że duchy nie mają tak bogatej palety emocji, co żywi ludzie. Zastygali w czasie jako pewne wydmuszki, nie rozwijając się ani nie dojrzewając. A poczucie krzywdy po śmierci było w nim duże, naprawdę duże. Ciężko było objąć rozumem to, jakie musiało być za życia.
— Ciekawi cię to? — dopytał, uśmiechając się wreszcie, podobnie jak na ich przywitanie: szeroko i odrobinę bezzębnie. — Obawiam się, że to nie jest długa historia, synku. Pływałem na Wichurze jako majtek, odkąd skończyłem dziesięć lat. Znałem ten statek jak własną kieszeń, a załoga była dla mnie jak rodzina. Po Pierwszej Wojnie Baronów pływaliśmy po morzach i oceanach całego świata, głównie jako flota tego czy owego ambasadora, lorda... Praca jak każda inna. Gdy robiło się gorąco, władcy Kent wysyłali nas i na bitwy morskie, z których zawsze wychodziliśmy cało. Nie wszyscy, ale większość — mężczyzna potarł brodę, na moment milknąc. Wydawało się, że starał się sobie coś bardzo intensywnie przypomnieć. — Musiałem mieć wtedy już czterdzieści lat. Tu, w tych okolicach, bardzo często pojawiały się morskie smoki. Dostaliśmy zadanie zmierzyć się z jednym, blokował wpłynięcie statkom do Londynu, straszny potwór. Rzucił się na nas i jednym hapsem, wyobraź sobie, pożarł naszego kapitana i stojącego obok pierwszego oficera!
Tym razem głośne westchnienie, przepełnione strachem wydostało się z ust Marii, która prędko przytknęła do swych warg jasną dłoń, przyglądając się kapitanowi z szeroko otwartymi oczami.
— Na Wichurze wybuchła panika, chłopcy myśleli, że nie damy sobie rady. Ktoś musiał pokazać im, że razem jesteśmy silniejsi i że damy radę. Udało mi się ich zjednoczyć, spętaliśmy tę maszkarę zaklęciami. Potem mieliśmy żałobę, trzeba było wrócić do żon i dzieci kapitana i pierwszego, a potem wybrać kogoś, kto będzie nam przewodził. Wiesz, synku, ja nawet nie do końca tego chciałem. Zrobiłem po prostu to, co czułem, że powinienem. To poczucie obowiązku zawsze pchało mnie do przodu. Mnie i moją kochaną Wichurę — mówiąc ostatnie słowa Kapitan brzmiał na szczególnie wzruszonego. Wyciągnął jedną rękę, która przeszła przez belkę podtrzymującą sufit. Młodzi czarodzieje niedługo musieli czekać na efekt. Przez dziury w kadłubie wdał się kolejny zimny podmuch, wzbijający w górę tumany kurzu. Gdy te opadły, pozostali już sami.
Marii udało się w porę unieść łokcie tak, by schować twarz w ich zagłębieniach. Kurz kręcił w nosie, kichnęła nawet raz, choć trochę cicho, ale chyba poza tym wszystko było... dobrze?
— Może już stąd pójdźmy? — zaproponowała nieśmiało, wskazując brodą w kierunku, z którego nadeszli. — Kapitan chyba nie chce już z nami rozmawiać...
— Nie chadzałeś nigdy nocą po Akademii? — spytała ściszonym głosem, na moment skupiając wzrok w niebieskoszarych oczach młodego lorda. Jej zdarzało się, nie raz ani nie dwa — nocą bowiem, dokładniej między drugą, a trzecią, duchy Beauxbatons były najbardziej aktywne, raczyły obserwujących wszelkiego rodzaju dusznymi sztuczkami, raz za razem przesuwając wyobrażenia Marii o tych cudownych istotach zawieszonych pomiędzy światami. — Są takie, które potrafią też bawić się błyskawicami... Albo wzniecać ogień. Powinieneś uważać, by ducha nie zezłościć, jeżeli jakiegoś spotkasz — dodała, mając nadzieję, że może kiedyś taka wiedza wyjdzie Lestrange'owi na dobre.
Tak, jak na dobre wyszła mu umiejętność pływania. To, że przynajmniej on z ich dwójki potrafił utrzymać się na tafli sprawiło, że Maria odetchnęła nieco z ulgą, choć... Chyba zrobiła to odrobinę przedwcześnie. Nie korzystawszy z dobrodziejstw kąpieli w morzach, rzekach, czy jeziorach, zatapiając się wyłącznie do wysokości pasa, nie wiedziała, czy to, że Timothée umie pływać, uratuje także i ją. Chciała wierzyć, że tak, ale... pewności mieć nie mogła. Pewny był przynajmniej jej towarzysz, a to — póki co — w zupełności wystarczyło.
— A... a to wypada? — podpytała cicho, czując, że na policzki występuje jej powoli rumieniec. Prędko odwróciła jednak wzrok, zebrała kilka kosmyków włosów w dłonie tak, by przykryć, przynajmniej częściowo policzki, po czym nic już nie mówiła, poświęcając chwilę spaceru za chłopakiem na przywrócenie rytmu serca do normalności. Była niczym łania, bardzo łatwo się płoszyła, ale starała się ze wszystkich sił nie dać zapędzić w pułapkę. Lecz na szczęście dla Marii, gdy jej chusteczka trafiła znowu w ręce dziewczęcia, rumieniec wstydu zniknął z jej twarzy, pozostawiając tylko zdrową kolorację cery.
Kapitan, choć obserwował uważnie reakcje przysłuchujących mu się młodych czarodziejów (i wyłapał drobne drgnięcie na twarzy Lestrange'a, nie komentując go jednak), ożywił się w chwili, gdy chłopak zapytał o pochodzenie Monka. Półprzezroczysta dłoń uniosła się w górę z zamiarem uderzenia w stół, co oczywiście nie nastąpiło; zamiast tego kurzowa mapa rozmyła się z blatu, pozostawiając go nieskazitelnie czystym.
— Był królem angielskich piratów, synku — mężczyzna ledwo wycedził tę informację przez zaciśnięte zęby, a zaraz zmarszczył mocno nos i odwrócił głowę przez ramię, próbując splunąć za nie, na zły urok. — Ale sprzedał się Francuzom, gdy zaczęło mu się to podobać. W środku wojny, rozumiesz? Dlatego nie było dla niego ratunku. Navaer huffer wiza eeta.
Widać było, że zdrada była tematem, który wzbudzał w duchu wiele emocji. Maria przyglądała się kapitanowi ze szczególną ciekawością, wiedziała bowiem, że duchy nie mają tak bogatej palety emocji, co żywi ludzie. Zastygali w czasie jako pewne wydmuszki, nie rozwijając się ani nie dojrzewając. A poczucie krzywdy po śmierci było w nim duże, naprawdę duże. Ciężko było objąć rozumem to, jakie musiało być za życia.
— Ciekawi cię to? — dopytał, uśmiechając się wreszcie, podobnie jak na ich przywitanie: szeroko i odrobinę bezzębnie. — Obawiam się, że to nie jest długa historia, synku. Pływałem na Wichurze jako majtek, odkąd skończyłem dziesięć lat. Znałem ten statek jak własną kieszeń, a załoga była dla mnie jak rodzina. Po Pierwszej Wojnie Baronów pływaliśmy po morzach i oceanach całego świata, głównie jako flota tego czy owego ambasadora, lorda... Praca jak każda inna. Gdy robiło się gorąco, władcy Kent wysyłali nas i na bitwy morskie, z których zawsze wychodziliśmy cało. Nie wszyscy, ale większość — mężczyzna potarł brodę, na moment milknąc. Wydawało się, że starał się sobie coś bardzo intensywnie przypomnieć. — Musiałem mieć wtedy już czterdzieści lat. Tu, w tych okolicach, bardzo często pojawiały się morskie smoki. Dostaliśmy zadanie zmierzyć się z jednym, blokował wpłynięcie statkom do Londynu, straszny potwór. Rzucił się na nas i jednym hapsem, wyobraź sobie, pożarł naszego kapitana i stojącego obok pierwszego oficera!
Tym razem głośne westchnienie, przepełnione strachem wydostało się z ust Marii, która prędko przytknęła do swych warg jasną dłoń, przyglądając się kapitanowi z szeroko otwartymi oczami.
— Na Wichurze wybuchła panika, chłopcy myśleli, że nie damy sobie rady. Ktoś musiał pokazać im, że razem jesteśmy silniejsi i że damy radę. Udało mi się ich zjednoczyć, spętaliśmy tę maszkarę zaklęciami. Potem mieliśmy żałobę, trzeba było wrócić do żon i dzieci kapitana i pierwszego, a potem wybrać kogoś, kto będzie nam przewodził. Wiesz, synku, ja nawet nie do końca tego chciałem. Zrobiłem po prostu to, co czułem, że powinienem. To poczucie obowiązku zawsze pchało mnie do przodu. Mnie i moją kochaną Wichurę — mówiąc ostatnie słowa Kapitan brzmiał na szczególnie wzruszonego. Wyciągnął jedną rękę, która przeszła przez belkę podtrzymującą sufit. Młodzi czarodzieje niedługo musieli czekać na efekt. Przez dziury w kadłubie wdał się kolejny zimny podmuch, wzbijający w górę tumany kurzu. Gdy te opadły, pozostali już sami.
Marii udało się w porę unieść łokcie tak, by schować twarz w ich zagłębieniach. Kurz kręcił w nosie, kichnęła nawet raz, choć trochę cicho, ale chyba poza tym wszystko było... dobrze?
— Może już stąd pójdźmy? — zaproponowała nieśmiało, wskazując brodą w kierunku, z którego nadeszli. — Kapitan chyba nie chce już z nami rozmawiać...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
-Czasem, ale nie zwracałem uwagi na duchy- odparł wzruszając ramionami. Jakoś nigdy go nie interesowały. Wiedział, że potrafiły odrobinę wpływać na świat śmiertelników, nie sądził jednak, że miały aż takie możliwości. Cóż, dzięki dzisiejszemu spotkaniu istniała całkiem spora szansa, że Timothee już żadnego ducha nie wkurzy. Tak profilaktycznie. Nie chciał się przekonywać na własnej skórze czy to akurat taka zjawa co może Cię podpalić. To niech sobie inni sprawdzają.
-Dlaczego nie?- odpowiedział pytaniem na pytanie. Dla niego to nie było nic dziwnego, ale w sumie młody Lestrange wychował się na południu Francji nad wybrzeżem. Chyba tylko masochista nie korzystałby z kąpieli w ciepłym morzu przy tak pięknych plażach. Pływanie było czymś naturalnym. Tak czy siak widząc lekkie zmieszanie Marii, nie ciągnął tematu. Zaproponował, jeśli będzie chciała kiedyś skorzystać z oferty to wiedziała do kogo uderzyć. Nic na siłę.
-Och- skwitował tylko kiedy narodowość Monka została wyjaśniona. Może gdyby nie ostrzeżenie Marii to Timothee wypaliłby coś o sprzedajnych angielskich wieprzach, tylko po to, żeby zobaczyć reakcję kapitana, ale się powstrzymał. Wolałby jednak nie pójść na dno z wrakiem. Wydostanie się z tego okrętu byłoby dużo trudniejsze niż po prostu wypłynięcie na powierzchnię. No ale teraz też lepiej rozumiał oburzenie kapitana. Zmiana stron w czasie wojny zawsze była karana w jeden sposób. W końcu ktoś kto zdradził raz… zawsze mógł to zrobić po raz kolejny.
-Ciekawi- przytaknął i w skupieniu słuchał dalszej opowieści kapitana. Tym razem o jego osobistej historii. Takiej, która wyjątkowo często się powtarzała. Poczucie obowiązku pchające do objęcia stanowisk jakich się nawet nie pożądało. Przez wieki nic się nie zmieniło. Timothee nawet poczuł coś na kształt sympatii do ducha. Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, wzbił się tuman kurzu i sylwetka ducha znikła. Widać to był koniec dzisiejszego spotkania, chociaż ciekawego.
-Chyba masz rację- zgodził się z Marią i trochę nieelegancko pociągnął nosem. No ale co miał zrobić? Te tumany kurzu niemiłosiernie łaskotały.
-Chodźmy- wstał ze swojego miejsca i podał rękę dziewczynie, żeby jej pomóc. Droga powrotna na plażę nie była ciężka, szczególnie, że raz już przeszli tę drogę.
-Co powiesz na kontynuowanie wycieczki gdzie indziej?- zaproponował kiedy byli z powrotem przy swoich miotłach. -Podobno niedaleko są białe klify- dodał jeszcze dosiadając swojej miotły.
-Zobaczymy czy nadążysz!- zawołał jeszcze i ruszył pędem przed siebie. Czemu miał nie skorzystać z okazji na mały „wyścig” skoro już spotkał się z Multonową.
|zt x 2 tutaj
-Dlaczego nie?- odpowiedział pytaniem na pytanie. Dla niego to nie było nic dziwnego, ale w sumie młody Lestrange wychował się na południu Francji nad wybrzeżem. Chyba tylko masochista nie korzystałby z kąpieli w ciepłym morzu przy tak pięknych plażach. Pływanie było czymś naturalnym. Tak czy siak widząc lekkie zmieszanie Marii, nie ciągnął tematu. Zaproponował, jeśli będzie chciała kiedyś skorzystać z oferty to wiedziała do kogo uderzyć. Nic na siłę.
-Och- skwitował tylko kiedy narodowość Monka została wyjaśniona. Może gdyby nie ostrzeżenie Marii to Timothee wypaliłby coś o sprzedajnych angielskich wieprzach, tylko po to, żeby zobaczyć reakcję kapitana, ale się powstrzymał. Wolałby jednak nie pójść na dno z wrakiem. Wydostanie się z tego okrętu byłoby dużo trudniejsze niż po prostu wypłynięcie na powierzchnię. No ale teraz też lepiej rozumiał oburzenie kapitana. Zmiana stron w czasie wojny zawsze była karana w jeden sposób. W końcu ktoś kto zdradził raz… zawsze mógł to zrobić po raz kolejny.
-Ciekawi- przytaknął i w skupieniu słuchał dalszej opowieści kapitana. Tym razem o jego osobistej historii. Takiej, która wyjątkowo często się powtarzała. Poczucie obowiązku pchające do objęcia stanowisk jakich się nawet nie pożądało. Przez wieki nic się nie zmieniło. Timothee nawet poczuł coś na kształt sympatii do ducha. Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, wzbił się tuman kurzu i sylwetka ducha znikła. Widać to był koniec dzisiejszego spotkania, chociaż ciekawego.
-Chyba masz rację- zgodził się z Marią i trochę nieelegancko pociągnął nosem. No ale co miał zrobić? Te tumany kurzu niemiłosiernie łaskotały.
-Chodźmy- wstał ze swojego miejsca i podał rękę dziewczynie, żeby jej pomóc. Droga powrotna na plażę nie była ciężka, szczególnie, że raz już przeszli tę drogę.
-Co powiesz na kontynuowanie wycieczki gdzie indziej?- zaproponował kiedy byli z powrotem przy swoich miotłach. -Podobno niedaleko są białe klify- dodał jeszcze dosiadając swojej miotły.
-Zobaczymy czy nadążysz!- zawołał jeszcze i ruszył pędem przed siebie. Czemu miał nie skorzystać z okazji na mały „wyścig” skoro już spotkał się z Multonową.
|zt x 2 tutaj
Nawiedzony wrak
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent