Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent
Stary wiatrak
AutorWiadomość
Stary wiatrak
Stary, drewniany wiatrak, czarny z białymi żaglami jest jednym z najstarszych w całym hrabstwie Kent. Mieści się na wzgórzu, z którego rozciąga się widok na zabytkowe miasteczko mugolskie, ukryte nieco niżej w dolinie. Stary wiatrak był częścią młyna, w którym okoliczni rolnicy produkowali z otaczających go zbóż mąkę najwyższej jakości. Część młyna została zniszczona w trakcie wojny, jednak drewniana konstrukcja wiatraka wciąż pozostaje niewzruszona, jakby był strażnikiem tych ziem. Na drzwiach służących za wejście wisi rozcięty łańcuch z kłódką, która miała chronić jego wnętrze, brudne, pełne pajęczyn, zaniedbane i zapomniane.
| przenosimy się stąd
O rozgrywanej na planszy partii szachów była dobrze świadoma, tyle że zwykle trzymana na uboczu nie musiała zaprzątać sobie głowy kolejnymi ruchami. Wytrwale pełniła swoją rolę, wystawiając się na świecznik za każdym razem, gdy wymagała tego polityka, ale i przepełnione empatią serce. To ono popychało ją do działań charytatywnych, do zbiórki pieniędzy, ubrań czy jedzenia, byleby wesprzeć strudzonych wojną ludzi, wyzwalanych wreszcie spod buta oprawców. Tak ich teraz nazywała, wstrętnych, bezwzględnych rebeliantów, miłośników mugoli, uporczywie przywiązanych do dawnego, krzywdzącego ładu. Justine Tonks była jedną z nich, niestabilną psychicznie szlamą, biorąc aktywny udział w atakach na czarodziejów krwi czystej, zbyt przestraszonej utratą kontroli, by poddać się wizji nowego, lepszego świata. Lecz o przyszłości nie mogły rozmawiać, zapewne zbyt rozbieżne w swych poglądach, nigdy nie dojdą do porozumienia, w którym każdy wyjdzie z uśmiechem na ustach. Widziała w przepełnionych dumą oczach zbrodniarki wyższość. Tak bardzo cieszyła się z płynnego obrotu spraw, że czuła się pewnie. Czy nie powinna jej na to pozwolić, spróbować uśpić czujność, nie pogłębiać strat?
Zacisnęła mocniej wargi i pod tekstem dopisała tylko: ps czekaj na kontakt. Wsunęła kartkę z powrotem do książki tak, by część wiadomości wystawała poza jej brzeg. Aż podskoczyła na wetkniętą w bok różdżkę, odruchowo chciała się cofnąć przed gwałtownym ruchem, lecz w przypływie trzeźwości zatrzymała się. Przestraszonym błękitem oczu objęła twarz kobiety i zaraz zza jej głowy sięgnęła wzrokiem w kierunku przybyszy. Powieki rozszerzyły się do rozmiarów spodeczków, gdy prędko skojarzyła nadchodzących, rozpoznając rybaka wraz z synem, którzy bywali tu sporadycznie, wdając się z lady Rosier w pogawędki. Mogła do niego zawołać, wznieść larmo, przyspieszyć działania poszukiwawcze, tym samym rozkojarzyć Tonks i wyprowadzić ją z równowagi. Starszy mężczyzna z pewnością udzieliłby jej pomocy, lecz nie miała pewności, że poradzi sobie z poszukiwaną listem gończym rebeliantką. Nie mogła ryzykować życiem jego i jego syna. Sięgające płatka ucha ciepło oddechu wywołało kolejną falę dreszczy; czarownica zacisnęła zęby, nie odrywając wciąż wzroku od wozu. Tonks jasno zaznaczyła, że liczy się dla niej życie postronnych, nie zaatakuje ich więc, jeśli ci wszczęliby alarm - tylko czy aby na pewno?
Odrzuciła książkę na bok, gdzie wcześniej pozostawiła też czerwoną, wełnianą marynarkę, dobrze widoczną na tle zieleni trawy.
- Ciekawiej? - wycedziła bez zrozumienia, osadzając wzrok na kobiecie. Była zdecydowanie drobniejsza, niż ją sobie wyobrażała. Przez umysł półwili przemknęły wizje o tym, jak łatwo byłoby ją unieszkodliwić, gdyby tylko sama miała doświadczenie w podobnych sytuacjach. Nigdy wcześniej nie musiała uciekać ani bronić się przed napastnikiem, zwłaszcza takim, który ma nad nią zdecydowaną przewagę w postaci wyciągniętej różdżki. - Mamy rozbieżne rozumienie względem tego, co uznajemy za ciekawe. - Ledwie ugryzła się w język, po czasie zauważając głupstwo wypowiedzianych słów. Tym mogła wyłącznie pogorszyć swoją sytuację; w walce nie miała z Justine żadnych szans.
Ruszyła przed siebie w kierunku wskazanym jej przez czarownicę. Mijanych mieszkańców nie obdarzyła spojrzeniem, idąc ze wzrokiem osadzonym na gęstwinie drzew. Katem oka widziała jak skinęli doń głowami, usłyszała słowa pozdrowienia, na jakie zwykle odpowiadała - nie dziś. Czy była w stanie spojrzeć im prosto w oczy, kiedy nie miała pewności czy jeszcze kiedyś przyjdzie jej ich zobaczyć? Jak się uśmiechać, kiedy nad losem wisi nieznajoma, która w każdej chwili może zagrozić jej życiu?
Przedłużający się spacer zdawał się trwać w nieskończoność, kiedy zmęczenie dawało się już we znaki. Wzmogła się w niej nagła fala mdłości, która ścisnęła żołądek piętrząc niepokój. Ciemność przed oczami zaburzyła widoczność, więc kiedy wychodząc z wolna spomiędzy drzew na polanę straciła równowagę i padła na kolana. Dłonie zatopiły się w leśnym runie, a rosnące w ziemi ostre pędy naznaczyły je kilkoma drobnymi draśnięciami. Szalejące w piersi serce dudniło głośno, tamując dochodzący z oddali szum morskich fal; umysł przepełnił głuchy pisk. Półwila zakasłała, zakrywając usta rękawem białej koszuli, wolną ręką prędko sięgając do kieszeni po chusteczkę. Głośno nabrała powietrza w płuca, by powoli wpuścić do oczu światło. Haftowany materiał nie pokrył się krwawymi kroplami, atak serpentyny udało się szybko zdusić. Unosząc głowę rozejrzała się po najbliższej okolicy, nie rozpoznając każdego skrawka Kent. Chłodny wiatr smagnął policzki, kilka kolejnych złotych kosmyków wysunęło się spod równo upiętej fryzury.
- Gdzie… gdzie my jesteśmy? - wysapała nie podnosząc się z klęczek, dłoń mocniej zacisnęła się na chusteczce. Mrużąc powieki przed słońcem zwróciła oburzoną, acz bladą twarz ku Justine. - Tutaj? Na leśnej polanie chcesz mnie ukrywać? Przyznasz, że to mało dyskretne miejsce? - Choć z drugiej strony trudno było dostrzec tu inną żywą duszę. Evandra spodziewała się, że czekać ich tu będzie wsparcie Tonks, ktoś go od razu pojmie ją w kajdany i zamknie w lochach, jak to było w przypadku kobiet w Warwick. Te, które Tristan uratował z zamku, które otrzymały schronienie oraz pracę w Château Rose, rzadko chciały mówić o tym, co im się przydarzyło. Za każdym razem nabierały wody w usta, lecz ich twarze oraz nerwowość ruchów zdradzały straszliwy ból. Brutalne pożegnanie z dawnym życiem, ze spokojem ducha i możliwością spełniania przyszłości, jaką sobie wysnuły. Bite, gwałcone i okaleczone, czy tak miało być dziś z lady Rosier?
O rozgrywanej na planszy partii szachów była dobrze świadoma, tyle że zwykle trzymana na uboczu nie musiała zaprzątać sobie głowy kolejnymi ruchami. Wytrwale pełniła swoją rolę, wystawiając się na świecznik za każdym razem, gdy wymagała tego polityka, ale i przepełnione empatią serce. To ono popychało ją do działań charytatywnych, do zbiórki pieniędzy, ubrań czy jedzenia, byleby wesprzeć strudzonych wojną ludzi, wyzwalanych wreszcie spod buta oprawców. Tak ich teraz nazywała, wstrętnych, bezwzględnych rebeliantów, miłośników mugoli, uporczywie przywiązanych do dawnego, krzywdzącego ładu. Justine Tonks była jedną z nich, niestabilną psychicznie szlamą, biorąc aktywny udział w atakach na czarodziejów krwi czystej, zbyt przestraszonej utratą kontroli, by poddać się wizji nowego, lepszego świata. Lecz o przyszłości nie mogły rozmawiać, zapewne zbyt rozbieżne w swych poglądach, nigdy nie dojdą do porozumienia, w którym każdy wyjdzie z uśmiechem na ustach. Widziała w przepełnionych dumą oczach zbrodniarki wyższość. Tak bardzo cieszyła się z płynnego obrotu spraw, że czuła się pewnie. Czy nie powinna jej na to pozwolić, spróbować uśpić czujność, nie pogłębiać strat?
Zacisnęła mocniej wargi i pod tekstem dopisała tylko: ps czekaj na kontakt. Wsunęła kartkę z powrotem do książki tak, by część wiadomości wystawała poza jej brzeg. Aż podskoczyła na wetkniętą w bok różdżkę, odruchowo chciała się cofnąć przed gwałtownym ruchem, lecz w przypływie trzeźwości zatrzymała się. Przestraszonym błękitem oczu objęła twarz kobiety i zaraz zza jej głowy sięgnęła wzrokiem w kierunku przybyszy. Powieki rozszerzyły się do rozmiarów spodeczków, gdy prędko skojarzyła nadchodzących, rozpoznając rybaka wraz z synem, którzy bywali tu sporadycznie, wdając się z lady Rosier w pogawędki. Mogła do niego zawołać, wznieść larmo, przyspieszyć działania poszukiwawcze, tym samym rozkojarzyć Tonks i wyprowadzić ją z równowagi. Starszy mężczyzna z pewnością udzieliłby jej pomocy, lecz nie miała pewności, że poradzi sobie z poszukiwaną listem gończym rebeliantką. Nie mogła ryzykować życiem jego i jego syna. Sięgające płatka ucha ciepło oddechu wywołało kolejną falę dreszczy; czarownica zacisnęła zęby, nie odrywając wciąż wzroku od wozu. Tonks jasno zaznaczyła, że liczy się dla niej życie postronnych, nie zaatakuje ich więc, jeśli ci wszczęliby alarm - tylko czy aby na pewno?
Odrzuciła książkę na bok, gdzie wcześniej pozostawiła też czerwoną, wełnianą marynarkę, dobrze widoczną na tle zieleni trawy.
- Ciekawiej? - wycedziła bez zrozumienia, osadzając wzrok na kobiecie. Była zdecydowanie drobniejsza, niż ją sobie wyobrażała. Przez umysł półwili przemknęły wizje o tym, jak łatwo byłoby ją unieszkodliwić, gdyby tylko sama miała doświadczenie w podobnych sytuacjach. Nigdy wcześniej nie musiała uciekać ani bronić się przed napastnikiem, zwłaszcza takim, który ma nad nią zdecydowaną przewagę w postaci wyciągniętej różdżki. - Mamy rozbieżne rozumienie względem tego, co uznajemy za ciekawe. - Ledwie ugryzła się w język, po czasie zauważając głupstwo wypowiedzianych słów. Tym mogła wyłącznie pogorszyć swoją sytuację; w walce nie miała z Justine żadnych szans.
Ruszyła przed siebie w kierunku wskazanym jej przez czarownicę. Mijanych mieszkańców nie obdarzyła spojrzeniem, idąc ze wzrokiem osadzonym na gęstwinie drzew. Katem oka widziała jak skinęli doń głowami, usłyszała słowa pozdrowienia, na jakie zwykle odpowiadała - nie dziś. Czy była w stanie spojrzeć im prosto w oczy, kiedy nie miała pewności czy jeszcze kiedyś przyjdzie jej ich zobaczyć? Jak się uśmiechać, kiedy nad losem wisi nieznajoma, która w każdej chwili może zagrozić jej życiu?
Przedłużający się spacer zdawał się trwać w nieskończoność, kiedy zmęczenie dawało się już we znaki. Wzmogła się w niej nagła fala mdłości, która ścisnęła żołądek piętrząc niepokój. Ciemność przed oczami zaburzyła widoczność, więc kiedy wychodząc z wolna spomiędzy drzew na polanę straciła równowagę i padła na kolana. Dłonie zatopiły się w leśnym runie, a rosnące w ziemi ostre pędy naznaczyły je kilkoma drobnymi draśnięciami. Szalejące w piersi serce dudniło głośno, tamując dochodzący z oddali szum morskich fal; umysł przepełnił głuchy pisk. Półwila zakasłała, zakrywając usta rękawem białej koszuli, wolną ręką prędko sięgając do kieszeni po chusteczkę. Głośno nabrała powietrza w płuca, by powoli wpuścić do oczu światło. Haftowany materiał nie pokrył się krwawymi kroplami, atak serpentyny udało się szybko zdusić. Unosząc głowę rozejrzała się po najbliższej okolicy, nie rozpoznając każdego skrawka Kent. Chłodny wiatr smagnął policzki, kilka kolejnych złotych kosmyków wysunęło się spod równo upiętej fryzury.
- Gdzie… gdzie my jesteśmy? - wysapała nie podnosząc się z klęczek, dłoń mocniej zacisnęła się na chusteczce. Mrużąc powieki przed słońcem zwróciła oburzoną, acz bladą twarz ku Justine. - Tutaj? Na leśnej polanie chcesz mnie ukrywać? Przyznasz, że to mało dyskretne miejsce? - Choć z drugiej strony trudno było dostrzec tu inną żywą duszę. Evandra spodziewała się, że czekać ich tu będzie wsparcie Tonks, ktoś go od razu pojmie ją w kajdany i zamknie w lochach, jak to było w przypadku kobiet w Warwick. Te, które Tristan uratował z zamku, które otrzymały schronienie oraz pracę w Château Rose, rzadko chciały mówić o tym, co im się przydarzyło. Za każdym razem nabierały wody w usta, lecz ich twarze oraz nerwowość ruchów zdradzały straszliwy ból. Brutalne pożegnanie z dawnym życiem, ze spokojem ducha i możliwością spełniania przyszłości, jaką sobie wysnuły. Bite, gwałcone i okaleczone, czy tak miało być dziś z lady Rosier?
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Problemy, to było jej drugie imię. Może nie bez powodu trzynastego kwietnia w piątek był dniem naznaczonym pechem. A ona, właśnie ze wszystkich trzystu sześćdziesięciu pięciu dni w roku urodziła się właśnie w ten jeden, konkretny. Przyciągała problemy, sama sądziła, że jest jednym wielkim. Codziennie wiedziała, że może stracić życie. Codziennie, wystawiała świat na kolejną próbę, podejmowała się kolejnych walk. I te, miała prowadzić - zgodnie z obietnicą - póki pozostanie w niej choć kropla krwi. Tak przysięgła. A teraz, kiedy nie pozostało jej już nic, kiedy wiedziała, że nie została stworzona do miłości, że jej ciało nie było w stanie unieść kolejnego życia, nie pozostało jej nic innego jak dalej walczyć.
Jak kontrastowo i całkowicie różniła się od czarownicy obok? Wychowanej w luksusie, wygodzie, która dostawała wszystko ozdobione na wykwintnych talerzach, podczas gdy ona zdawała się walczyć czasem o każdy kolejny krok i każdy kolejny oddech. Kiedy co rusz powtarzano jej, że była pomyłką. Błędem w świecie, który powinien być czysty. Kiedy słyszała że jest złodziejem, który ukradł komuś w jakiś nieznany innym sposób magię krążącą we krwi. Mówili to, co było dla nich wygodne - po prostu. Nigdy nie prosiła się o to by posiadać magię. Taka się urodziła. Obdarzona umiejętnościami magicznymi i to nie tylko tymi podstawowymi, ale i tymi, które przynależeć powinny się - według nich - jedynie prawdziwym czarodziejom.
I tu był właśnie problem, prawda? Ona też nim była, choć inni uparcie próbowali temu zaprzeczyć. Ta wojna, była spowodowana chorą myślą kilku jednostek - niczym więcej. Ale nie mogli po prostu się na to zgodzić, nie mogli po prostu pokornie złożyć głów i pozwolić ich sobie ściąć. Jeszcze nie nadszedł na to czas. Nigdy nie nadejdzie, bo ludzie od zawsze i na zawsze będą pragnąć wolności. Wiedziała o tym dobrze. I wiedziała też, że nie walczy o lepszy świat dla siebie, ona miała oddać siebie całą, żeby nikt więcej tego nie musiał. W końcu to zrozumiała dobitnie - może w końcu do tego dorosła.
Kim była tak naprawdę dla Tristana Rosiera? Czy potwór jedynie pod postacią człowieka był zdolny do miłości? Czy może była tylko pustą lalką, kolejną zabawką w jego rękach? Czy i jak wiele był w stanie dla niej zrobić. I czy pozwalanie mu na działanie miało być odpowiednią drogą? Na razie, nie była jeszcze niczego pewna.
Napięła się, gotowa zareagować od razu, gdyby Evandra zdecydowała się podnieść alarm. Ta dwójka nie była dla niej zagrożeniem. Nie mogła być, choć z pewnością mogłaby wpłynąć znacząco na plan, który miała - a raczej planowała - zrealizować. Ale nic takiego się nie stało. Trudno powiedzieć, czy przez świadomość sytuacji w jakiej czarownica się znajdowała, czy może w obawie o ich życia - choć w to drugie Justine ciężko było uwierzyć.
Jej własne słowo rozbrzmiewające w ustach kobiety uniosło jej wargi. Rozciągnęła usta w uśmiechu. Dokładnie tak Evandro, miej mnie za szaleńca, wierz w każdą jedną plotkę, którą usłyszałaś. Szaleństwo właśnie przed tobą stało i zabierało na wycieczkę w niewiadomą stronę.
- Ekscytująco wręcz. - z wystudiowaną rozkoszą wypowiedziała każde z kolejnych słów. Nie konfrontując się już odnośnie tego, co lady Rosier uważała za ciekawe i jak bardzo różniły się ich postrzegania. Tonks nie pamiętała już dni wypełnionych błogim bezpieczeństwem, choć nie minęło aż tak wiele czasu. Może nie tyle, co nie pamiętała, ale te wspomnienia zdawały się należeć do kogoś innego - a może do innego życia. Teraz… teraz było inne.
Krótkim stwierdzeniem wcześniej, zakończyła ich rozmowę.
- To moment w którym oddajesz mi swoją różdżkę. - puściła ją, kierując jasne, osikowe drewno w jej stronę. Lewą dłoń wyciągając i mrużąc odrobinę oczy. - Chyba że wolisz żebym jej poszukała sama. Pokażę Ci jak robią to w Tower. - obiecała jej unosząc odrobinę brwi w oczekiwaniu. - Ruszaj się. - wyartykuowała kolejne polecenie by poprowadzić ją przed sobą w obranym kierunku. Po prostu szły, wytyczonym przez Tonks szlakiem, a czas mijał je zmieniając położenie słońca. Pozostawała skupiona i czujna. Przystanęła kiedy Evandra upadła, wzdychając lekko. Bez mrugnięcia okiem patrzyła, jak walczy z własnymi słabościami.
- Wstawaj. - poleciła krótko. Rozejrzała się po polanie nie odpowiadając na zadane przez Evandrę pytanie. Nie musiała. Miejsc takich jak to było wiele. Podobnych; trawa, drzewa, polany i rozciągające się dalej lasy. Na wypowiedziane przez Evandrę słowa zaśmiała się. - Może cię ukrzyżuję i rozetnę żyły. Będziesz cierpieć za wszystkie jego zbrodnie. Dasz przykład. Zobaczymy, czy Twój mąż zdąży, zanim ostatnie kropla krwi opadnie na piasek. To takie w jego stylu, nie sądzisz? - odpowiedziała na jej kpinę pochylając się, mało delikatnie łapiąc ją pod ramię. - Chociaż nie, on pewnie zostawiłby same zwłoki. Jak myślisz? Wstawaj. - poleciła drugi raz ze spokojem, choć tym razem dało się wyczuć w głosie ostrzejszą nutę niosąca ostrzeżenie.
Jak kontrastowo i całkowicie różniła się od czarownicy obok? Wychowanej w luksusie, wygodzie, która dostawała wszystko ozdobione na wykwintnych talerzach, podczas gdy ona zdawała się walczyć czasem o każdy kolejny krok i każdy kolejny oddech. Kiedy co rusz powtarzano jej, że była pomyłką. Błędem w świecie, który powinien być czysty. Kiedy słyszała że jest złodziejem, który ukradł komuś w jakiś nieznany innym sposób magię krążącą we krwi. Mówili to, co było dla nich wygodne - po prostu. Nigdy nie prosiła się o to by posiadać magię. Taka się urodziła. Obdarzona umiejętnościami magicznymi i to nie tylko tymi podstawowymi, ale i tymi, które przynależeć powinny się - według nich - jedynie prawdziwym czarodziejom.
I tu był właśnie problem, prawda? Ona też nim była, choć inni uparcie próbowali temu zaprzeczyć. Ta wojna, była spowodowana chorą myślą kilku jednostek - niczym więcej. Ale nie mogli po prostu się na to zgodzić, nie mogli po prostu pokornie złożyć głów i pozwolić ich sobie ściąć. Jeszcze nie nadszedł na to czas. Nigdy nie nadejdzie, bo ludzie od zawsze i na zawsze będą pragnąć wolności. Wiedziała o tym dobrze. I wiedziała też, że nie walczy o lepszy świat dla siebie, ona miała oddać siebie całą, żeby nikt więcej tego nie musiał. W końcu to zrozumiała dobitnie - może w końcu do tego dorosła.
Kim była tak naprawdę dla Tristana Rosiera? Czy potwór jedynie pod postacią człowieka był zdolny do miłości? Czy może była tylko pustą lalką, kolejną zabawką w jego rękach? Czy i jak wiele był w stanie dla niej zrobić. I czy pozwalanie mu na działanie miało być odpowiednią drogą? Na razie, nie była jeszcze niczego pewna.
Napięła się, gotowa zareagować od razu, gdyby Evandra zdecydowała się podnieść alarm. Ta dwójka nie była dla niej zagrożeniem. Nie mogła być, choć z pewnością mogłaby wpłynąć znacząco na plan, który miała - a raczej planowała - zrealizować. Ale nic takiego się nie stało. Trudno powiedzieć, czy przez świadomość sytuacji w jakiej czarownica się znajdowała, czy może w obawie o ich życia - choć w to drugie Justine ciężko było uwierzyć.
Jej własne słowo rozbrzmiewające w ustach kobiety uniosło jej wargi. Rozciągnęła usta w uśmiechu. Dokładnie tak Evandro, miej mnie za szaleńca, wierz w każdą jedną plotkę, którą usłyszałaś. Szaleństwo właśnie przed tobą stało i zabierało na wycieczkę w niewiadomą stronę.
- Ekscytująco wręcz. - z wystudiowaną rozkoszą wypowiedziała każde z kolejnych słów. Nie konfrontując się już odnośnie tego, co lady Rosier uważała za ciekawe i jak bardzo różniły się ich postrzegania. Tonks nie pamiętała już dni wypełnionych błogim bezpieczeństwem, choć nie minęło aż tak wiele czasu. Może nie tyle, co nie pamiętała, ale te wspomnienia zdawały się należeć do kogoś innego - a może do innego życia. Teraz… teraz było inne.
Krótkim stwierdzeniem wcześniej, zakończyła ich rozmowę.
- To moment w którym oddajesz mi swoją różdżkę. - puściła ją, kierując jasne, osikowe drewno w jej stronę. Lewą dłoń wyciągając i mrużąc odrobinę oczy. - Chyba że wolisz żebym jej poszukała sama. Pokażę Ci jak robią to w Tower. - obiecała jej unosząc odrobinę brwi w oczekiwaniu. - Ruszaj się. - wyartykuowała kolejne polecenie by poprowadzić ją przed sobą w obranym kierunku. Po prostu szły, wytyczonym przez Tonks szlakiem, a czas mijał je zmieniając położenie słońca. Pozostawała skupiona i czujna. Przystanęła kiedy Evandra upadła, wzdychając lekko. Bez mrugnięcia okiem patrzyła, jak walczy z własnymi słabościami.
- Wstawaj. - poleciła krótko. Rozejrzała się po polanie nie odpowiadając na zadane przez Evandrę pytanie. Nie musiała. Miejsc takich jak to było wiele. Podobnych; trawa, drzewa, polany i rozciągające się dalej lasy. Na wypowiedziane przez Evandrę słowa zaśmiała się. - Może cię ukrzyżuję i rozetnę żyły. Będziesz cierpieć za wszystkie jego zbrodnie. Dasz przykład. Zobaczymy, czy Twój mąż zdąży, zanim ostatnie kropla krwi opadnie na piasek. To takie w jego stylu, nie sądzisz? - odpowiedziała na jej kpinę pochylając się, mało delikatnie łapiąc ją pod ramię. - Chociaż nie, on pewnie zostawiłby same zwłoki. Jak myślisz? Wstawaj. - poleciła drugi raz ze spokojem, choć tym razem dało się wyczuć w głosie ostrzejszą nutę niosąca ostrzeżenie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 02.11.22 21:18, w całości zmieniany 1 raz
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Strach mieszał się ze złością, a zawroty głowy uniemożliwiały jasne myślenie. Wyobrażenie tortur, ukrzyżowania i rozciętych żył znów wywołało mdłości. Przy Tonks musiała brać każde słowo za potencjalnie prawdopodobny scenariusz. Cichy głos z tyłu głowy podpowiadał, że przecież nie może zrobić jej krzywdy, jeśli naprawdę chce uzyskać od Tristana coś innego, niż wściekłość, tyle że zbyt wiele nasłuchała się już o barbarzyństwie rebeliantów, by ufać, że pozostawi ją bez szwanku. Na samą myśl wzdłuż pleców przebiegł znów zimny dreszcz, jeżąc włosy na karku i wprowadzając dłonie w drżenie.
- Cierpieć za zbrodnie? - powtórzyła za nią cichym głosem częściowo bez zrozumienia. Spodziewała się podobnych słów, wszak sympatycy mugoli i szlam stosowali język buntowników, bogaty w kłamstwa i oszczerstwa. Tak bardzo nasączeni byli jadem, że nie sposób przemówić im do rozumu. - Powinniście się wszyscy wstydzić. Nastał już kres bestialskiemu okrucieństwu, jakie stosujecie wobec czarodziejów. Nie pozwolimy się tak dłużej traktować. - Nawet w tak dramatycznej chwili, gdzie w każdej chwili mogła stracić życie, nie zamierzała porzucić wyznawanych przez siebie - jedynych słusznych - prawd. Choćby ogarnięta strachem nie mogła się poddać i dać za wygraną, bo co innego jej pozostało? Zdezorientowana Evandra z braku jakiegokolwiek przeszkolenia, jakie nie opierałoby się wyłącznie na niezapuszczaniu się nigdzie samej, godziła się na swój los, czekając na szansę. Justine była szalona i na strachu oraz zaskoczeniu budowała swoją dominację. Nie miała jednak świadomości, że szalone były we dwie.
- Nie mam różdżki. Kazałaś mi wszystko zostawić, pamiętasz? - skłamała gładko, osadzając wzrok na wymierzonym w nią osikowym drewnie. Przyznanie się do posiadania wetkniętej głęboko w wysoką cholewę buta różdżki mogło pozbawić ją ostatniej szansy na ratunek. Wystarczyło przeczekać do dogodnego momentu, uśpić czujność porywaczki i czym prędzej zbiec, kierując się do domu - tylko czy wtedy nie utrudni znalezienia Justine? Miała ją na wyciągnięcie ręki, groźną intrygantkę, zbiegłą z więzienia, oskarżoną o tak liczne przewinienia, za jakie powinna zostać postawiona w jednym rzędzie ze zbrodniarzami na Connaught Square. Poczuła niechęć i rozczarowanie strażnikami w Tower, którzy nie zdołali powstrzymać tej drobnej, acz niebezpiecznej kobiety przed dalszym sianiem spustoszenia - kto ich zatrudnił, kto wyszkolił, kto zgodził się postawić ich przy jej celi?
Szarpnięta ku górze zerwała się na równe nogi, walcząc z falami męczących emocji. W pojedynku nie miała z nią żadnych szans, zresztą jak na złość w panice nie była w stanie przypomnieć sobie żadnego z zaklęć. Uniosła ręce i zadarła wyzywająco brodę. Delikatne mrowienie na powierzchni dłoni nie było wystarczająco napędzane żywą wściekłością, by uformować ognistą kulę i wycelować ją w Tonks. Trzeba było silniejszego impulsu, jaki przedrzeć się mógł przez strach. - Proszę bardzo, jeśli potrzebujesz mieć pewność, sprawdź. - Powstrzymała się przed warknięciem, które przy dziewczęcym, acz łamiącym się głosie półwili mogło zabrzmieć nieprzekonująco. Szczerze liczyła, że kobieta odpuści, nie dała jej wszak dotychczas powodu do wątpliwości co do prawdomówności. Wykonywała kolejno wszystkie polecenia, szła jej na rękę, pozwalała kontynuować plan. Co, jeśli się zawaha, postanowi sprawdzić? Wtedy liczyć się będzie refleks.
- Cierpieć za zbrodnie? - powtórzyła za nią cichym głosem częściowo bez zrozumienia. Spodziewała się podobnych słów, wszak sympatycy mugoli i szlam stosowali język buntowników, bogaty w kłamstwa i oszczerstwa. Tak bardzo nasączeni byli jadem, że nie sposób przemówić im do rozumu. - Powinniście się wszyscy wstydzić. Nastał już kres bestialskiemu okrucieństwu, jakie stosujecie wobec czarodziejów. Nie pozwolimy się tak dłużej traktować. - Nawet w tak dramatycznej chwili, gdzie w każdej chwili mogła stracić życie, nie zamierzała porzucić wyznawanych przez siebie - jedynych słusznych - prawd. Choćby ogarnięta strachem nie mogła się poddać i dać za wygraną, bo co innego jej pozostało? Zdezorientowana Evandra z braku jakiegokolwiek przeszkolenia, jakie nie opierałoby się wyłącznie na niezapuszczaniu się nigdzie samej, godziła się na swój los, czekając na szansę. Justine była szalona i na strachu oraz zaskoczeniu budowała swoją dominację. Nie miała jednak świadomości, że szalone były we dwie.
- Nie mam różdżki. Kazałaś mi wszystko zostawić, pamiętasz? - skłamała gładko, osadzając wzrok na wymierzonym w nią osikowym drewnie. Przyznanie się do posiadania wetkniętej głęboko w wysoką cholewę buta różdżki mogło pozbawić ją ostatniej szansy na ratunek. Wystarczyło przeczekać do dogodnego momentu, uśpić czujność porywaczki i czym prędzej zbiec, kierując się do domu - tylko czy wtedy nie utrudni znalezienia Justine? Miała ją na wyciągnięcie ręki, groźną intrygantkę, zbiegłą z więzienia, oskarżoną o tak liczne przewinienia, za jakie powinna zostać postawiona w jednym rzędzie ze zbrodniarzami na Connaught Square. Poczuła niechęć i rozczarowanie strażnikami w Tower, którzy nie zdołali powstrzymać tej drobnej, acz niebezpiecznej kobiety przed dalszym sianiem spustoszenia - kto ich zatrudnił, kto wyszkolił, kto zgodził się postawić ich przy jej celi?
Szarpnięta ku górze zerwała się na równe nogi, walcząc z falami męczących emocji. W pojedynku nie miała z nią żadnych szans, zresztą jak na złość w panice nie była w stanie przypomnieć sobie żadnego z zaklęć. Uniosła ręce i zadarła wyzywająco brodę. Delikatne mrowienie na powierzchni dłoni nie było wystarczająco napędzane żywą wściekłością, by uformować ognistą kulę i wycelować ją w Tonks. Trzeba było silniejszego impulsu, jaki przedrzeć się mógł przez strach. - Proszę bardzo, jeśli potrzebujesz mieć pewność, sprawdź. - Powstrzymała się przed warknięciem, które przy dziewczęcym, acz łamiącym się głosie półwili mogło zabrzmieć nieprzekonująco. Szczerze liczyła, że kobieta odpuści, nie dała jej wszak dotychczas powodu do wątpliwości co do prawdomówności. Wykonywała kolejno wszystkie polecenia, szła jej na rękę, pozwalała kontynuować plan. Co, jeśli się zawaha, postanowi sprawdzić? Wtedy liczyć się będzie refleks.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zbyt gładko. Wszystko szło po prostu zbyt gładko, by Justine mogła - czy chciała - uwierzyć we własne szczęście. Nic w prawie trzydziestoletnim życiu nie przyszło jej łatwo. O wszystko, od zawsze musiała walczyć. Na wszystko musiała zapracować swoją własną ciężką pracą. To uczucie, rzeczy idących jak dobrze naoliwiony mechanizm był zgubny. Zrozumiała to od razu. Szybko. Do miejsca, które wybrała był jeszcze kawałek. Zignorowała powtórzone przez szlachciankę słowa pociągając ją do góry, do pionu. Ale kiedy odezwała się ponownie na chwilę, po wypowiedzianych przez nią słowach nastała cisza. Wszystko zdawało się wokół wstrzymać oddech. A później w ułamku sekundy, szybciej, niż Evandra by się zorientowała ręką Justine wystrzeliła. Jej otwarta dłoń z całym impetem świsnęła przez powietrze uderzając młodą kobietę w policzek z całej siły. Jej dłoń zapiekła od środka, ale wiedziała, że mocniej odczuła to ona. Twarz Justine nie zmieniła się nawet na chwilę. Ale jej ręka nie opadła. Zacisnęła się na materiale jaj ubrań, kiedy przyciągała ją do siebie. Nie miało znaczenia, że Evandra była trochę wyższa. Brutalnie pociągnęła ją dół korzystając z zaskoczenia, które musiało ją ogarnąć.
- Ja też jestem czarodziejem. - powiedziała chłodnym głosem spoglądając w oczy. - Twój mąż zabił wiele niewinnych istnień. Setki, tysiące. Ty też przyłożyłaś do tego rękę. Do krwi, która polała się ulicami miast. Krwi ludzi, istot, których jedyną zbrodnią było to, że nie urodzili się jednymi z was. Ale zauważyłam, że to nie przeszkadza Ci spokojnie składać wieczorem głowę na poduszce, trwając w naiwnej bańce że wokół nie dzieje się nic złego. Że trochę oddanego jedzenia, którego nie przecie jest rekomenstą za horror, którego doświadczają z waszej winy. Nie pozwolicie się jak traktować, Evandro? W waszych wielkich pałacach brakuje ci czegoś? Jedzenia, pieniędzy, przywilejów? Czego jeszcze wam trzeba, by wasze głodne, brudne, serca mogły się w końcu nasycić? - stawiała kolejne pytania, żaden mięsień na jej twarzy nie drgnął kiedy mówiła. - Ten świat nie jest wasz. Nigdy nie będzie należał do garstki ludzi, którym ciemność przegniła do końca serca i umysły. Zapamiętaj moje słowa. Po mnie, przyjdą następni. Nigdy nie otrzymacie zgody na to, co próbujecie uczynić. - popchnęła ją, cofając się o pół kroku. Choć jej twarz nie zmieniła się wiele - potrafiła panować nad mimiką. Kiedy Rosier odpowiedziała, uniosła na nią wzrok. Nie uwierzyła jej nawet przez chwilę. Mogła być szalona. Ale już dawno przestała być naiwna. - A więc Tower. - odpowiedziała jedynie cicho, ponuro, popychając ją w stronę drzew. Potrzebowała miejsca, które będzie z daleka od wzroku innych. A kiedy tylko znalazły się obok zrobiła to co obiecała, co Evandra sama dla siebie wybrała. Bez delikatności zsuwała z niej nadmierne warstwy ubrań by w końcu znaleźć to, czego szukała. Uniosła jej różdżkę pod jej nos i zacmokała kręcąc głową. - Ubieraj się. - poleciła jej bez emocji. Posądzała ich o bestialstwo? Czy w ogóle orientowała się w czymkolwiek, czy żyła jedynie karmiona półsłówkami, szeptami diabła, które składał na jej ustach. Jej niewiedza, nie usprawiedliwiała jej w żaden sposób. Kiedy już miała jej różdżkę uniosła swoją wyczarowując jej na oczach opaskę. Ręce i nogi spętała jej kolejnym zaklęciem. W następnym rzuciła na nią kameleona, narzucając jej też na ramiona płaszcz, który kiedyś dostała. Droga przed nimi była jeszcze spora, opaska, miała uniemożliwić zorientowanie się w terenie. Cała reszta nie dopuścić do ucieczki, póki nie znajdą się tam, dokąd zamierzała ją zabrać. Wepchnęła ją przed siebie na miotłę, wypowiadając jedynie ciche ostrzeżenie, by nie próbowała niczego głupiego, zapewniając, że upadek z wysokości na którą wzleciała zabije ją na pewno.
Kolejne minuty mijały w ciszy, przecinanej jedynie odgłosem wiatru, który czasem poruszył ubraniami, które miały na sobie. Miniony czas rozgościł noc na dobre i o to jej chodziło. W nocy, nie istniała szansa, by ktoś mógł ją dostrzec dokładnie. Poza tym, zanim wyleciała z nad korony drzew zmieniła twarz i kolor włosów. W końcu odnalazła stary wiatrak, który wcześniej zabezpieczyła i obłożyła zabezpieczeniami. A może bardziej w końcu przy nim wylądowała wcześniej, lecąc o wiele dłużej, niż dystans, który rzeczywiście przebyły. Skręcała, lawirowała między nieistniejącymi przeszkodami, by zmylić, oszukać jej zmysły bardziej. Wepchnęła ją przez wejście w podłożu do środka, a potem poprowadziła w dół schodami. Przygotowała wszystko wcześniej, do środka nie docierał nawet promień światła a wokół nie znalazło się nic, co mogłoby jej pomóc. Była już więziona. Pierwszy raz w Hogwarcie w którym spędziła tyle czasu. Nawet rama obrazu, jedna deska, mogła stać się bronią, która mogła pomóc. Ale to, nie była zwyczajna piwnica - miała ciężkie metalowe drzwi. W środku nie znajdowało się nic, poza specyficzną wonią zgnilizny. Nie docierało do niej żadne światło. Tam ją wpuściła i tam ją zostawiła. Zabierając opaskę. ale pozostawiając kajdany.
Samą w ciemności.
Noce potrafiły być przerażające. Tak samo jak miejsca w których brakowało słońca. Te, zaciemnione niczym wrota do piekieł, potrafiły odbierać nadzieję, zaburzać poczucie mijającego czasu. Gubiły dzień z nocą i minuty z godzinami. Łatwo było stracić rachubę, pogubić się. Powoli, coraz mocniej, coraz głębiej zapaść się w sobie. Oszaleć.
Stary wiatrak z obszerną piwnicą, który znalazła podczas jednego z patrolii zdawał się idealny, posiadał w sobie dostatecznie dużo miejsca, a jednocześnie nie był w stanie rzucić się nikomu przypadkiem w oczu. Choć na dworze było ciepło, tutaj, nie było tego czuć.
Pierwszego dnia, pozostawiła ją po prostu samą ze sobą. Co jakiś czas upewniając się, że była na miejscu. Nie miała jak się wydostać. Jej różdżka znajdowała się w jej kieszeni, a drzwi były zamknięte, pozbawione jakiegokolwiek odpowiednika klamki z jej strony. Zostawiła ją samą z jej własnymi myślami. Zostawiła ją samą nie gwarantując żadnych dogodności dla ludzkich potrzeb. Chciała, żeby poczuła głód, żeby go zrozumiała, a nie tylko chodziła z wielką dobrodusznością na rękach mówiąc o czymś, o czym nie miała tak naprawdę pojęcia. Pamiętała, co stało się z nią, kiedy pierwszy raz zrozumiała, co znaczy być głodnym. Co znaczyło, kiedy czegoś brakowało. Evandra Rosier, miała się o tym wszystkim przekonać.
Drugi dzień, niewiele się różnił od pierwszego. Pozostawiła ją samą, doglądając co kilka godzin, czy pozostawała na miejscu. Nie wchodziła do niej, rzucając jedynie zaklęcia. W ciemności, ciszy, kiedy pozostawało się samym ze sobą odkrywało się swoje największe demony. Nie napisała do Rosiera, nie teraz, nie jeszcze, może nie w ogóle. Musiała się zastanowić. Przemyśleć wszystko dokładnie i konkretnie. Nie mogła pozwolić, żeby jej działania przyniosły więcej szkód niż korzyści. W końcu formułując coś więcej niż plan. Ale potrzebowała czasu - a może chciała go sobie dać, żeby mieć pewność, że obiera najlepszą z dróg.
Ale nocą drugiego dnia otworzyły się drzwi do pomieszczenia w którym ją trzymała. Druga noc, miała jawić się złudną nadzieją i pękającym sercem. Znalazła zdjęcia w gazetach i korzystając ze swojej zdolności zmieniła swoją twarz. Pożyczyła ubrania, choć nijak miały się mieć do drogich tkanin wyszywanych złotymi nićmi, które nosili. To nie miało znaczenia. Nawet chwila złudnej nadziei, że ją znalazł miała wystarczyć. Szarpnęła za ciężki drzwi stając w nich jako on, oświetlona przytłumionym światłem padającym zza pleców. Jej twarz wyrażała złość, ale przekształciła się w ulgę gdy tęczówki zawisły na niej. Podeszła, szybko w dobrze wyklakulownej trosce, pozwalając jej uwierzyć, dostrzec go. By później nachylić się do jej ucha i szepnąć przeciągle, że zostanie tu na zawsze. Zostawił ją, zniknął, znalazł i odszedł. Uwierzyła, czy nie, nie miało to znaczenia. Wróciła jako ona sama kilka godzin później. rzuciła jej kawałek czerstwego chleba i postawiła obok kubek z wodą. Pierwsze jedzenie po ponad dwóch. Potem znów została sama.
Trzeciego dnia odwiedził ją ktoś. Jeden z lordów zamieszkujących Sorphshire. Na to, mogło się zdawać. Wszedł do środka, wnosząc za sobą krzesło. Zaczynając zadawać pytania, padły jedno za drugim, ale żadna z odpowiedzi nie niosła niczego wartościowego. Jej czar na niego nie działał - nie mógł, wewnątrz, nadal znajdowała się Justine. Ale jedna informacja utkwiła jej w głowie dość wyraźnie. Jedna, która zdawała się… coś zmienić, chociaż Evandra tego nie wiedziała. Jej ciąża osiadła na końcu jej myśli. Tego dnia dostała znów jedzenie. Było go trochę więcej. A Justine już wiedziała, że ta jedna informacja wlała w nią niepotrzebne współczucie. Wypuści ją, nie potrafiła pozwolić na śmierć kolejnego dziecka, nim to nie zobaczy świata. Westchnęła. Po południu trzeciego dnia wchodząc do niej sama, wciągając za sobą krzesło. Usiadła na nim, spoglądając na nią z góry. Ułożyła łokcie na nogach i splotła dłonie przed sobą.
- Porozmawiajmy, Evandro - to były dwa pierwsze słowa, które do niej wypowiedziała, sięgnęła do torby położonej obok krzesła wyciągając w jej stronę butelkę z wodą. - Chciałabyś wyjść? Wrócić do domu? - zadała pytania, spoglądając w jej kierunku.
- Ja też jestem czarodziejem. - powiedziała chłodnym głosem spoglądając w oczy. - Twój mąż zabił wiele niewinnych istnień. Setki, tysiące. Ty też przyłożyłaś do tego rękę. Do krwi, która polała się ulicami miast. Krwi ludzi, istot, których jedyną zbrodnią było to, że nie urodzili się jednymi z was. Ale zauważyłam, że to nie przeszkadza Ci spokojnie składać wieczorem głowę na poduszce, trwając w naiwnej bańce że wokół nie dzieje się nic złego. Że trochę oddanego jedzenia, którego nie przecie jest rekomenstą za horror, którego doświadczają z waszej winy. Nie pozwolicie się jak traktować, Evandro? W waszych wielkich pałacach brakuje ci czegoś? Jedzenia, pieniędzy, przywilejów? Czego jeszcze wam trzeba, by wasze głodne, brudne, serca mogły się w końcu nasycić? - stawiała kolejne pytania, żaden mięsień na jej twarzy nie drgnął kiedy mówiła. - Ten świat nie jest wasz. Nigdy nie będzie należał do garstki ludzi, którym ciemność przegniła do końca serca i umysły. Zapamiętaj moje słowa. Po mnie, przyjdą następni. Nigdy nie otrzymacie zgody na to, co próbujecie uczynić. - popchnęła ją, cofając się o pół kroku. Choć jej twarz nie zmieniła się wiele - potrafiła panować nad mimiką. Kiedy Rosier odpowiedziała, uniosła na nią wzrok. Nie uwierzyła jej nawet przez chwilę. Mogła być szalona. Ale już dawno przestała być naiwna. - A więc Tower. - odpowiedziała jedynie cicho, ponuro, popychając ją w stronę drzew. Potrzebowała miejsca, które będzie z daleka od wzroku innych. A kiedy tylko znalazły się obok zrobiła to co obiecała, co Evandra sama dla siebie wybrała. Bez delikatności zsuwała z niej nadmierne warstwy ubrań by w końcu znaleźć to, czego szukała. Uniosła jej różdżkę pod jej nos i zacmokała kręcąc głową. - Ubieraj się. - poleciła jej bez emocji. Posądzała ich o bestialstwo? Czy w ogóle orientowała się w czymkolwiek, czy żyła jedynie karmiona półsłówkami, szeptami diabła, które składał na jej ustach. Jej niewiedza, nie usprawiedliwiała jej w żaden sposób. Kiedy już miała jej różdżkę uniosła swoją wyczarowując jej na oczach opaskę. Ręce i nogi spętała jej kolejnym zaklęciem. W następnym rzuciła na nią kameleona, narzucając jej też na ramiona płaszcz, który kiedyś dostała. Droga przed nimi była jeszcze spora, opaska, miała uniemożliwić zorientowanie się w terenie. Cała reszta nie dopuścić do ucieczki, póki nie znajdą się tam, dokąd zamierzała ją zabrać. Wepchnęła ją przed siebie na miotłę, wypowiadając jedynie ciche ostrzeżenie, by nie próbowała niczego głupiego, zapewniając, że upadek z wysokości na którą wzleciała zabije ją na pewno.
Kolejne minuty mijały w ciszy, przecinanej jedynie odgłosem wiatru, który czasem poruszył ubraniami, które miały na sobie. Miniony czas rozgościł noc na dobre i o to jej chodziło. W nocy, nie istniała szansa, by ktoś mógł ją dostrzec dokładnie. Poza tym, zanim wyleciała z nad korony drzew zmieniła twarz i kolor włosów. W końcu odnalazła stary wiatrak, który wcześniej zabezpieczyła i obłożyła zabezpieczeniami. A może bardziej w końcu przy nim wylądowała wcześniej, lecąc o wiele dłużej, niż dystans, który rzeczywiście przebyły. Skręcała, lawirowała między nieistniejącymi przeszkodami, by zmylić, oszukać jej zmysły bardziej. Wepchnęła ją przez wejście w podłożu do środka, a potem poprowadziła w dół schodami. Przygotowała wszystko wcześniej, do środka nie docierał nawet promień światła a wokół nie znalazło się nic, co mogłoby jej pomóc. Była już więziona. Pierwszy raz w Hogwarcie w którym spędziła tyle czasu. Nawet rama obrazu, jedna deska, mogła stać się bronią, która mogła pomóc. Ale to, nie była zwyczajna piwnica - miała ciężkie metalowe drzwi. W środku nie znajdowało się nic, poza specyficzną wonią zgnilizny. Nie docierało do niej żadne światło. Tam ją wpuściła i tam ją zostawiła. Zabierając opaskę. ale pozostawiając kajdany.
Samą w ciemności.
Noce potrafiły być przerażające. Tak samo jak miejsca w których brakowało słońca. Te, zaciemnione niczym wrota do piekieł, potrafiły odbierać nadzieję, zaburzać poczucie mijającego czasu. Gubiły dzień z nocą i minuty z godzinami. Łatwo było stracić rachubę, pogubić się. Powoli, coraz mocniej, coraz głębiej zapaść się w sobie. Oszaleć.
Stary wiatrak z obszerną piwnicą, który znalazła podczas jednego z patrolii zdawał się idealny, posiadał w sobie dostatecznie dużo miejsca, a jednocześnie nie był w stanie rzucić się nikomu przypadkiem w oczu. Choć na dworze było ciepło, tutaj, nie było tego czuć.
Pierwszego dnia, pozostawiła ją po prostu samą ze sobą. Co jakiś czas upewniając się, że była na miejscu. Nie miała jak się wydostać. Jej różdżka znajdowała się w jej kieszeni, a drzwi były zamknięte, pozbawione jakiegokolwiek odpowiednika klamki z jej strony. Zostawiła ją samą z jej własnymi myślami. Zostawiła ją samą nie gwarantując żadnych dogodności dla ludzkich potrzeb. Chciała, żeby poczuła głód, żeby go zrozumiała, a nie tylko chodziła z wielką dobrodusznością na rękach mówiąc o czymś, o czym nie miała tak naprawdę pojęcia. Pamiętała, co stało się z nią, kiedy pierwszy raz zrozumiała, co znaczy być głodnym. Co znaczyło, kiedy czegoś brakowało. Evandra Rosier, miała się o tym wszystkim przekonać.
Drugi dzień, niewiele się różnił od pierwszego. Pozostawiła ją samą, doglądając co kilka godzin, czy pozostawała na miejscu. Nie wchodziła do niej, rzucając jedynie zaklęcia. W ciemności, ciszy, kiedy pozostawało się samym ze sobą odkrywało się swoje największe demony. Nie napisała do Rosiera, nie teraz, nie jeszcze, może nie w ogóle. Musiała się zastanowić. Przemyśleć wszystko dokładnie i konkretnie. Nie mogła pozwolić, żeby jej działania przyniosły więcej szkód niż korzyści. W końcu formułując coś więcej niż plan. Ale potrzebowała czasu - a może chciała go sobie dać, żeby mieć pewność, że obiera najlepszą z dróg.
Ale nocą drugiego dnia otworzyły się drzwi do pomieszczenia w którym ją trzymała. Druga noc, miała jawić się złudną nadzieją i pękającym sercem. Znalazła zdjęcia w gazetach i korzystając ze swojej zdolności zmieniła swoją twarz. Pożyczyła ubrania, choć nijak miały się mieć do drogich tkanin wyszywanych złotymi nićmi, które nosili. To nie miało znaczenia. Nawet chwila złudnej nadziei, że ją znalazł miała wystarczyć. Szarpnęła za ciężki drzwi stając w nich jako on, oświetlona przytłumionym światłem padającym zza pleców. Jej twarz wyrażała złość, ale przekształciła się w ulgę gdy tęczówki zawisły na niej. Podeszła, szybko w dobrze wyklakulownej trosce, pozwalając jej uwierzyć, dostrzec go. By później nachylić się do jej ucha i szepnąć przeciągle, że zostanie tu na zawsze. Zostawił ją, zniknął, znalazł i odszedł. Uwierzyła, czy nie, nie miało to znaczenia. Wróciła jako ona sama kilka godzin później. rzuciła jej kawałek czerstwego chleba i postawiła obok kubek z wodą. Pierwsze jedzenie po ponad dwóch. Potem znów została sama.
Trzeciego dnia odwiedził ją ktoś. Jeden z lordów zamieszkujących Sorphshire. Na to, mogło się zdawać. Wszedł do środka, wnosząc za sobą krzesło. Zaczynając zadawać pytania, padły jedno za drugim, ale żadna z odpowiedzi nie niosła niczego wartościowego. Jej czar na niego nie działał - nie mógł, wewnątrz, nadal znajdowała się Justine. Ale jedna informacja utkwiła jej w głowie dość wyraźnie. Jedna, która zdawała się… coś zmienić, chociaż Evandra tego nie wiedziała. Jej ciąża osiadła na końcu jej myśli. Tego dnia dostała znów jedzenie. Było go trochę więcej. A Justine już wiedziała, że ta jedna informacja wlała w nią niepotrzebne współczucie. Wypuści ją, nie potrafiła pozwolić na śmierć kolejnego dziecka, nim to nie zobaczy świata. Westchnęła. Po południu trzeciego dnia wchodząc do niej sama, wciągając za sobą krzesło. Usiadła na nim, spoglądając na nią z góry. Ułożyła łokcie na nogach i splotła dłonie przed sobą.
- Porozmawiajmy, Evandro - to były dwa pierwsze słowa, które do niej wypowiedziała, sięgnęła do torby położonej obok krzesła wyciągając w jej stronę butelkę z wodą. - Chciałabyś wyjść? Wrócić do domu? - zadała pytania, spoglądając w jej kierunku.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Często pozornie najtrudniejsze działania przychodziły z zaskakującą łatwością, właśnie dlatego, że niewielu chciałoby się na nie pokusić. Przeraża ogrom pracy oraz liczne niewiadome, które pokrzyżować mogą plan i ostatecznie pogrzebać wszelkie nadzieje. Nagle wystrzelona ręka Justine odznaczyła się piekącym śladem na nie tak jasnym już policzku półwili. Impet sprawił, że z trudem zachowała równowagę na trzęsących się nogach, a cios promieniował w dół i górę szczęki. Oszołomiona ze świstem wciągnęła powietrze, czując jak odruchowe łzy cisną się do oczu; nie od razu skupia się na wściekle wyrzucanych z siebie słowach Justine. Zmuszona do osadzenia w niej swojego spojrzenia, nie kryła strachu. Nikt dotąd nie zwracał się do Evandry w podobny sposób. Sączący się z terrorystki jad nijak miał się do znanej lady doyenne rzeczywistości. Miała świadomość, że jedzeniem czy kilkoma kocami nie naprawi wszystkich powstałych szkód, nie łudziła się, że tak drobny plaster odbuduje im domy, przywróci miejsca pracy, ożywi straconych zmarłych. Pojedyncze łzy spłynęły po kobiecej twarzy, znacząc wilgocią palce Tonks, gdy przytrzymywała ją wciąż przy sobie.
- To nie tak… - mogła jedynie z siebie wyrzucić po zmarnowanej próbie odzyskania siły w głosie. Choć dostrzegała sposób rozumowania czarownicy i widziała jego fanatyczną skrajność, nie mogła uwierzyć tak stronniczym oskarżeniom. Czy chciała się bronić, dyskutować z oprawczynią? Czy był jakiś sens w rozmowie z kimś, kto jest tak zaślepiony bzdurnymi wierzeniami, roztoczonym przedeń fałszywym obrazem?
Jeśli do tej pory jakaś jedna cząstka wierzyła jeszcze w ograniczenia Justine, w rozum czy przyzwoitość, to w chwili wyszarpania z siebie jednego z elementów odzienia, bezpowrotnie straciła nadzieję. Pozbawiona koszuli natychmiast objęła się ramionami, przesłaniając skryty pod cienką warstwą jedwabnej halki biust. Kiedy Tonks chwyciła za brzeg spodni, sama wskazała jej but z wysoką cholewą, w który wsunęła wcześniej różdżkę, nie chcąc być ogołoconą z resztek wstydu, jakiego ta chciała ją pozbawić. Kolejne łzy zaznaczyły mokry ślad na płonących już czerwienią policzkach, gdy mozolnie, powstrzymując paniczny szloch, nakładała na siebie z powrotem warstwy ubrań.
Skrępowana i oślepiona szła przed siebie, zupełnie tracąc orientację w terenie. Nie miała pojęcia gdzie jest, zwłaszcza gdy posadzona na miotle z trudem łapała równowagę. Objęła Tonks w pasie, bojąc się, że spadnie, lub że ta ją zrzuci wprost w morską otchłań, skąd nie wydostanie się już nigdy. W szkole unikała zajęć związanych z wysiłkiem fizycznym, posiadana diagnoza serpentyny oraz zalecenia od uzdrowiciela pozwalały uniknąć zaliczenia z lotu na miotle, tym samym pozbawiając półwilę tej umiejętności. Wiszenie w powietrzu, prędkie przecinanie chmur, smagający policzki wiatr - jak długo znajdowały się nad ziemią? przesłaniająca oczy opaska blokowała wszelki dostęp światła, uniemożliwiając rozpoznanie gdzie oraz kiedy są. Zastany pod nogami grunt był zaskoczeniem; przyzwyczajone już do lewitacji ciało nie od razu złapało ponownie równowagę. Nie było czasu na oswojenie się i próbę orientacji w przestrzeni; wepchnięta od razu do budynku zeszła po schodach, czując gwałtownie narastające poczucie klaustrofobii.
I wtedy została sama. Mimo braku przesłaniającej oczy opaski otaczała ją ciemność.
- Wypuść mnie stąd! - Wołania pozostawały bez żadnego odzewu. Pozostawiona sobie pozwoliła na powrót złości, jaka w jednej chwili ogarnęła ją bez reszty. Błyskające z dłoni płomienie ciskane bez opamiętania w przestrzeń przynosiły odrobinę światła, lecz kamienne otoczenie nie zajmowało się ogniem, który mógłby kogoś zaalarmować.
To nie może być prawda, to tylko zwykły koszmar, zaraz się obudzisz!
Krzyk tonął głucho, wysiłek zdzierał gardło, pozbawiał resztek sił. Mnogość myśli zapełniała umysł ciągłym sprzeciwem, wyraźnym sprzeciwem wobec sytuacji bez wyjścia. Miotała się po piwnicy ze skrępowanymi wciąż rękami i nogami, krążąc bez żadnego celu, łudząc się, że zaraz znajdzie się rozwiązanie - już za moment nadejdzie pomoc i wyrwie ją z niebezpieczeństwa, dając Justine nauczkę. Tylko nikt nie nadchodził.
Zapłaci za to, za wszystkie wyrządzone krzywdy!
Wściekłe myśli snuły już wizje odpłacenia się Tonks za tak haniebne zachowanie. Za porwanie, za poniżanie, znieważanie i rękoczyny. Złość obierała różne kierunki, mierzone raz w terrorystkę, a raz w samą siebie. Mogła przecież wszystkiemu zapobiec, zaryzykować wcześniej, rzucić w nią ognistą kulą i przerwać to całe szaleństwo, nim rozpętało się na dobre.
Wróciły kolejne ataki serpentyny i chwytały za płuca, ból rozrywał ją od środka eksplozjami magii, ściskała gardło bezustanną dusznością. Zbierająca się w ustach krew plamiła klepisko i jasną koszulę, której kołnierz próbowała wyszarpać po chaust oddechu.
Koniec - to nie może być koniec! Nie zgadzam się!
Siedziała na środku piwnicy, dygocząc z ogarniającego ją zimna. Zupełnie zatraciła poczucie mijającego czasu, utonęła w zalewających ją myślach. Pierwsze ataki paniki ustępowały miejsca lamentowi. Spierzchnięte wargi poruszały się niemal bezgłośnie, szepcząc słowa sprzeciwu. Głód i pragnienie dawały się we znaki, ściskały żołądek, osłabiając organizm. Wreszcie wycieńczenie wzięło górę, przymknęła oczy, próbując zasnąć. Skoro to koszmar, tylko tak może się z niego wybudzić. Tyle że sen nie zajmował jej na długo. Budziła się co chwilę tylko po to, by znów zalać się łzami.
Kiedy zbudził ją szczęk otwieranego zamka, przesłoniła oczu dłonią, uciekając przed światłem.
- Tristan? Czy to ty? - wychrypiała, zrywając się na klęczki, kiedy uchyliły się wreszcie drzwi i stanęła w nich znajoma postać. Z szalejącym w nadziei sercem wyciągnęła ręce, by chwycić skraj jego szaty i przyciągnąć bliżej siebie. - Jesteś, nareszcie jesteś! - mamrotała, pozwalając się z czułością objąć. Coś jej nie pasowało w sylwetce męża. Brak mu było ciężaru zapachu wody kolońskiej, tytoniu i smoczego ognia. W czułym dotyku przeważała szorstka sztuczność, jakiej mimo usilnego pragnienia nie chciała się poddać, nie mogła uwierzyć, że jest prawdziwa. - Nie, nie możesz… Nie zostawiaj mnie tu! - Nawet jeśli był tylko snem, zabrać ją mógł ze sobą, bo przecież cała ta sytuacja tylko jej się wydawała, była zwykłym snem, najgorszym z koszmarów.
To nie on, to nie mógł być on.
Z wolna zaczynało brakować jej łez. Ciche, niosące się po ciasnej przestrzeni chlipanie stało się wiernie towarzyszącą melodią, w takt której ponure myśli tańczyć chciały walca.
To twoja wina, to wszystko twoja wina.
Gdyby tylko nie wyszła wtedy z domu, gdyby zrezygnowała z przejażdżki, wiedząc że brak jej będzie towarzystwa. Gdyby lepiej się pilnowała, z większą czujnością i nieufnością podeszła do zaczepiającej ją na plaży postaci, wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej. Ściągnęła na siebie problemy - nie tylko na siebie, ale i całą rodzinę, która martwi się pewnie teraz, próbując prześledzić każdy z postawionych przez nią kroków. Czy znaleźli list? Czy rozszyfrowali wskazówkę?
Jaką wskazówkę? Przecież nic nie mówiła, nie dawała żadnych poszlak. Popełniłaś błąd, kolejny błąd.
Nie od razu sięgnęła po rzucony jej chleb i kubek z wodą. Niechęć budziła głęboki, wewnętrzny sprzeciw, który nie pozwalał się poddać.
Kłamstwo, to musi być kłamstwo. Oszukuje mnie.
Czerstwość pajdy nijak się miała do dań, do jakich przywykła. Nie pachniał piekarnią ani dobrą oliwą. Próżno w nim szukać rozpływającej się w ustach miękkości, a mimo to pochłonęła wszystko, nawet jeśli każdy kęs ranił poharatany serpentyną przełyk. Lichość posiłku nie zdołała nasycić głodu, a ostatnia kropla wody ugasić pragnienia. Znów została sama, nie wiadomo na jak długo.
Lord Avery znany był jej tylko z widzenia, nie rozpoznała w nim więc podającej się za niego Justine. Czy próbował zdobyć jej zaufanie? A może wyłącznie potrzebne mu informacje?
- Uwolnij mnie, zabierz mnie stąd - mówiła rozczarowanym tonem, kręcąc głową i nie rozumiejąc dlaczego nadal jest spętana. Skupiała nań swoją moc, dziwiąc się, że urok nie działa, że czarodziej tkwi przed nią niewzruszony, pozbawiony skrupułów. Czy lordowie Shropshire byli po stronie Zakonu Feniksa? Siedziała przed nim z podkulonymi nogami, nie unosząc nań wzroku.
Zdrajcy, wszędzie są zdrajcy. Nie możesz mu ufać. Nikomu nie możesz już ufać.
O ciąży rzuciła mimochodem, wspominając tylko w akcie poddania, że boi się o nienarodzone dziecko, które wraz z nią miało stracić szansę na jakąkolwiek przyszłość. Wszelki stres dotyczący najbliższych miesięcy nie był już wcale istotny. Na myśl wróciły wspomnienia sprzed roku, kiedy to zamknięta w swych komnatach godziła się z ciemnością, jaka zabrać miała jej wątłe, osłabione ciało na drugą stronę. Czy tak miał wyglądać jej koniec? Nie w połogu, nie podczas ataku serpentyny, nie trafiona zaklęciem prosto w serce, tylko w samotności, z dala od promieni słońca, z dala od bliskich. Nic się nie zmieniło, poza kształtem klatki.
Nikt nie przyjdzie, już nikt tu nie przyjdzie. Nawet o tobie nie pamiętają.
- Nieprawda, to nie może być prawda - odpowiadała już na głos słyszanym w głowie myślom, które coraz częściej i coraz głośniej podpowiadały, że ostatnia nadzieja odeszła w zapomnienie. - Taka jest prawda, to całkowita prawda.
Otrzymany tego dnia posiłek zjadła w milczeniu, nie zauważając nawet, że poprawiła się jego jakość. Wszystko smakowało smutkiem, żalem, pustką, nicością.
Dochodzące z korytarza światło kuło w przyzwyczajone do ciemności oczy. Zmrużyła je z kreślącym się na twarzy grymasem, nie od razu zwracając w stronę postawionego na wprost przejścia krzesła. Wzdrygnęła się ze strachem, gdy Justine wyciągnęła w jej stronę butelkę z wodą. Sięgnęła po nią z ociąganiem obawiając się kolejnej sztuczki, mirażu mającego ją zmylić, doprowadzić do głębszego szaleństwa. Pragnienie było zbyt silne, wyschnięte gardło domagało się orzeźwienia, choć paru kropel, jakie przynieść mogło ukojenie.
- Zostaw mnie już. Czego więcej chcesz? - rzuciła zduszonym głosem, gdy w kilku gwałtownych łykach opróżniła butelkę do połowy. - Dlaczego mnie po prostu nie zabijesz? - Czy śmierć nie będzie rozwiązaniem, które przyniesie wreszcie upragniony spokój? Dla niej, na dziecka, dla rodziny, która zarzucić będzie mogła poszukiwania - Jakie poszukiwania? Przecież nic już nie znaczysz. - dla samej Justine, mającej z pewnością ciekawsze rzeczy do roboty, od sprawdzania kiedy półwila wyda ostatnie tchnienie. Uniosła na nią wzrok, mrużąc nadal oczy, gdy sylwetka oprawczyni otoczona była delikatną łuną światła z korytarza.
Pozbądź się jej. Zaatakuj. To ostatnia szansa.
- To już nie ma sensu. Przestań - odparła do samej siebie, krzywiąc się nagle do butelki. Marny sposób, by podtrzymać ją przy życiu. Czy chciała w nim jeszcze trwać? Dopiero wtedy spostrzegła, że zaciskające się na plastiku drżące palce brudne są od pyłu i zaschniętej krwi. Podobnie zresztą jak rękawy koszuli, tak jak i policzki lady Rosier. - Przestań! - Butelka poszybowała w kąt piwnicy, rozlewając po podłodze resztki wody. Z wyschniętych oczu Evandry nie popłynęła już żadna łza. Ukryła twarz w dłoniach, łudząc się, że Justine zrezygnuje i odejdzie.
Niech to się już skończy.
- To nie tak… - mogła jedynie z siebie wyrzucić po zmarnowanej próbie odzyskania siły w głosie. Choć dostrzegała sposób rozumowania czarownicy i widziała jego fanatyczną skrajność, nie mogła uwierzyć tak stronniczym oskarżeniom. Czy chciała się bronić, dyskutować z oprawczynią? Czy był jakiś sens w rozmowie z kimś, kto jest tak zaślepiony bzdurnymi wierzeniami, roztoczonym przedeń fałszywym obrazem?
Jeśli do tej pory jakaś jedna cząstka wierzyła jeszcze w ograniczenia Justine, w rozum czy przyzwoitość, to w chwili wyszarpania z siebie jednego z elementów odzienia, bezpowrotnie straciła nadzieję. Pozbawiona koszuli natychmiast objęła się ramionami, przesłaniając skryty pod cienką warstwą jedwabnej halki biust. Kiedy Tonks chwyciła za brzeg spodni, sama wskazała jej but z wysoką cholewą, w który wsunęła wcześniej różdżkę, nie chcąc być ogołoconą z resztek wstydu, jakiego ta chciała ją pozbawić. Kolejne łzy zaznaczyły mokry ślad na płonących już czerwienią policzkach, gdy mozolnie, powstrzymując paniczny szloch, nakładała na siebie z powrotem warstwy ubrań.
Skrępowana i oślepiona szła przed siebie, zupełnie tracąc orientację w terenie. Nie miała pojęcia gdzie jest, zwłaszcza gdy posadzona na miotle z trudem łapała równowagę. Objęła Tonks w pasie, bojąc się, że spadnie, lub że ta ją zrzuci wprost w morską otchłań, skąd nie wydostanie się już nigdy. W szkole unikała zajęć związanych z wysiłkiem fizycznym, posiadana diagnoza serpentyny oraz zalecenia od uzdrowiciela pozwalały uniknąć zaliczenia z lotu na miotle, tym samym pozbawiając półwilę tej umiejętności. Wiszenie w powietrzu, prędkie przecinanie chmur, smagający policzki wiatr - jak długo znajdowały się nad ziemią? przesłaniająca oczy opaska blokowała wszelki dostęp światła, uniemożliwiając rozpoznanie gdzie oraz kiedy są. Zastany pod nogami grunt był zaskoczeniem; przyzwyczajone już do lewitacji ciało nie od razu złapało ponownie równowagę. Nie było czasu na oswojenie się i próbę orientacji w przestrzeni; wepchnięta od razu do budynku zeszła po schodach, czując gwałtownie narastające poczucie klaustrofobii.
I wtedy została sama. Mimo braku przesłaniającej oczy opaski otaczała ją ciemność.
- Wypuść mnie stąd! - Wołania pozostawały bez żadnego odzewu. Pozostawiona sobie pozwoliła na powrót złości, jaka w jednej chwili ogarnęła ją bez reszty. Błyskające z dłoni płomienie ciskane bez opamiętania w przestrzeń przynosiły odrobinę światła, lecz kamienne otoczenie nie zajmowało się ogniem, który mógłby kogoś zaalarmować.
To nie może być prawda, to tylko zwykły koszmar, zaraz się obudzisz!
Krzyk tonął głucho, wysiłek zdzierał gardło, pozbawiał resztek sił. Mnogość myśli zapełniała umysł ciągłym sprzeciwem, wyraźnym sprzeciwem wobec sytuacji bez wyjścia. Miotała się po piwnicy ze skrępowanymi wciąż rękami i nogami, krążąc bez żadnego celu, łudząc się, że zaraz znajdzie się rozwiązanie - już za moment nadejdzie pomoc i wyrwie ją z niebezpieczeństwa, dając Justine nauczkę. Tylko nikt nie nadchodził.
Zapłaci za to, za wszystkie wyrządzone krzywdy!
Wściekłe myśli snuły już wizje odpłacenia się Tonks za tak haniebne zachowanie. Za porwanie, za poniżanie, znieważanie i rękoczyny. Złość obierała różne kierunki, mierzone raz w terrorystkę, a raz w samą siebie. Mogła przecież wszystkiemu zapobiec, zaryzykować wcześniej, rzucić w nią ognistą kulą i przerwać to całe szaleństwo, nim rozpętało się na dobre.
Wróciły kolejne ataki serpentyny i chwytały za płuca, ból rozrywał ją od środka eksplozjami magii, ściskała gardło bezustanną dusznością. Zbierająca się w ustach krew plamiła klepisko i jasną koszulę, której kołnierz próbowała wyszarpać po chaust oddechu.
Koniec - to nie może być koniec! Nie zgadzam się!
Siedziała na środku piwnicy, dygocząc z ogarniającego ją zimna. Zupełnie zatraciła poczucie mijającego czasu, utonęła w zalewających ją myślach. Pierwsze ataki paniki ustępowały miejsca lamentowi. Spierzchnięte wargi poruszały się niemal bezgłośnie, szepcząc słowa sprzeciwu. Głód i pragnienie dawały się we znaki, ściskały żołądek, osłabiając organizm. Wreszcie wycieńczenie wzięło górę, przymknęła oczy, próbując zasnąć. Skoro to koszmar, tylko tak może się z niego wybudzić. Tyle że sen nie zajmował jej na długo. Budziła się co chwilę tylko po to, by znów zalać się łzami.
Kiedy zbudził ją szczęk otwieranego zamka, przesłoniła oczu dłonią, uciekając przed światłem.
- Tristan? Czy to ty? - wychrypiała, zrywając się na klęczki, kiedy uchyliły się wreszcie drzwi i stanęła w nich znajoma postać. Z szalejącym w nadziei sercem wyciągnęła ręce, by chwycić skraj jego szaty i przyciągnąć bliżej siebie. - Jesteś, nareszcie jesteś! - mamrotała, pozwalając się z czułością objąć. Coś jej nie pasowało w sylwetce męża. Brak mu było ciężaru zapachu wody kolońskiej, tytoniu i smoczego ognia. W czułym dotyku przeważała szorstka sztuczność, jakiej mimo usilnego pragnienia nie chciała się poddać, nie mogła uwierzyć, że jest prawdziwa. - Nie, nie możesz… Nie zostawiaj mnie tu! - Nawet jeśli był tylko snem, zabrać ją mógł ze sobą, bo przecież cała ta sytuacja tylko jej się wydawała, była zwykłym snem, najgorszym z koszmarów.
To nie on, to nie mógł być on.
Z wolna zaczynało brakować jej łez. Ciche, niosące się po ciasnej przestrzeni chlipanie stało się wiernie towarzyszącą melodią, w takt której ponure myśli tańczyć chciały walca.
To twoja wina, to wszystko twoja wina.
Gdyby tylko nie wyszła wtedy z domu, gdyby zrezygnowała z przejażdżki, wiedząc że brak jej będzie towarzystwa. Gdyby lepiej się pilnowała, z większą czujnością i nieufnością podeszła do zaczepiającej ją na plaży postaci, wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej. Ściągnęła na siebie problemy - nie tylko na siebie, ale i całą rodzinę, która martwi się pewnie teraz, próbując prześledzić każdy z postawionych przez nią kroków. Czy znaleźli list? Czy rozszyfrowali wskazówkę?
Jaką wskazówkę? Przecież nic nie mówiła, nie dawała żadnych poszlak. Popełniłaś błąd, kolejny błąd.
Nie od razu sięgnęła po rzucony jej chleb i kubek z wodą. Niechęć budziła głęboki, wewnętrzny sprzeciw, który nie pozwalał się poddać.
Kłamstwo, to musi być kłamstwo. Oszukuje mnie.
Czerstwość pajdy nijak się miała do dań, do jakich przywykła. Nie pachniał piekarnią ani dobrą oliwą. Próżno w nim szukać rozpływającej się w ustach miękkości, a mimo to pochłonęła wszystko, nawet jeśli każdy kęs ranił poharatany serpentyną przełyk. Lichość posiłku nie zdołała nasycić głodu, a ostatnia kropla wody ugasić pragnienia. Znów została sama, nie wiadomo na jak długo.
Lord Avery znany był jej tylko z widzenia, nie rozpoznała w nim więc podającej się za niego Justine. Czy próbował zdobyć jej zaufanie? A może wyłącznie potrzebne mu informacje?
- Uwolnij mnie, zabierz mnie stąd - mówiła rozczarowanym tonem, kręcąc głową i nie rozumiejąc dlaczego nadal jest spętana. Skupiała nań swoją moc, dziwiąc się, że urok nie działa, że czarodziej tkwi przed nią niewzruszony, pozbawiony skrupułów. Czy lordowie Shropshire byli po stronie Zakonu Feniksa? Siedziała przed nim z podkulonymi nogami, nie unosząc nań wzroku.
Zdrajcy, wszędzie są zdrajcy. Nie możesz mu ufać. Nikomu nie możesz już ufać.
O ciąży rzuciła mimochodem, wspominając tylko w akcie poddania, że boi się o nienarodzone dziecko, które wraz z nią miało stracić szansę na jakąkolwiek przyszłość. Wszelki stres dotyczący najbliższych miesięcy nie był już wcale istotny. Na myśl wróciły wspomnienia sprzed roku, kiedy to zamknięta w swych komnatach godziła się z ciemnością, jaka zabrać miała jej wątłe, osłabione ciało na drugą stronę. Czy tak miał wyglądać jej koniec? Nie w połogu, nie podczas ataku serpentyny, nie trafiona zaklęciem prosto w serce, tylko w samotności, z dala od promieni słońca, z dala od bliskich. Nic się nie zmieniło, poza kształtem klatki.
Nikt nie przyjdzie, już nikt tu nie przyjdzie. Nawet o tobie nie pamiętają.
- Nieprawda, to nie może być prawda - odpowiadała już na głos słyszanym w głowie myślom, które coraz częściej i coraz głośniej podpowiadały, że ostatnia nadzieja odeszła w zapomnienie. - Taka jest prawda, to całkowita prawda.
Otrzymany tego dnia posiłek zjadła w milczeniu, nie zauważając nawet, że poprawiła się jego jakość. Wszystko smakowało smutkiem, żalem, pustką, nicością.
Dochodzące z korytarza światło kuło w przyzwyczajone do ciemności oczy. Zmrużyła je z kreślącym się na twarzy grymasem, nie od razu zwracając w stronę postawionego na wprost przejścia krzesła. Wzdrygnęła się ze strachem, gdy Justine wyciągnęła w jej stronę butelkę z wodą. Sięgnęła po nią z ociąganiem obawiając się kolejnej sztuczki, mirażu mającego ją zmylić, doprowadzić do głębszego szaleństwa. Pragnienie było zbyt silne, wyschnięte gardło domagało się orzeźwienia, choć paru kropel, jakie przynieść mogło ukojenie.
- Zostaw mnie już. Czego więcej chcesz? - rzuciła zduszonym głosem, gdy w kilku gwałtownych łykach opróżniła butelkę do połowy. - Dlaczego mnie po prostu nie zabijesz? - Czy śmierć nie będzie rozwiązaniem, które przyniesie wreszcie upragniony spokój? Dla niej, na dziecka, dla rodziny, która zarzucić będzie mogła poszukiwania - Jakie poszukiwania? Przecież nic już nie znaczysz. - dla samej Justine, mającej z pewnością ciekawsze rzeczy do roboty, od sprawdzania kiedy półwila wyda ostatnie tchnienie. Uniosła na nią wzrok, mrużąc nadal oczy, gdy sylwetka oprawczyni otoczona była delikatną łuną światła z korytarza.
Pozbądź się jej. Zaatakuj. To ostatnia szansa.
- To już nie ma sensu. Przestań - odparła do samej siebie, krzywiąc się nagle do butelki. Marny sposób, by podtrzymać ją przy życiu. Czy chciała w nim jeszcze trwać? Dopiero wtedy spostrzegła, że zaciskające się na plastiku drżące palce brudne są od pyłu i zaschniętej krwi. Podobnie zresztą jak rękawy koszuli, tak jak i policzki lady Rosier. - Przestań! - Butelka poszybowała w kąt piwnicy, rozlewając po podłodze resztki wody. Z wyschniętych oczu Evandry nie popłynęła już żadna łza. Ukryła twarz w dłoniach, łudząc się, że Justine zrezygnuje i odejdzie.
Niech to się już skończy.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
To nie tak wypadło niemrawo z ust Evandro, a Tonks wykrzywiła usta w nieprzyjemnym grymasie. - Właśnie dokładnie tak, Evandro. Tylko po prostu odwróciłaś wzrok od tego, co ci nie odpowiadało. Nie spoglądałaś tam, gdzie nie musiałaś. Nie pozwolicie się jak traktować? Kto wam cokolwiek zrobił, nim zdecydowaliście się zabić tysiące? Wy, choć jesteś niczym więcej jak pięknym pionkiem. Twój mąż lubuje się w krwi, czerpie przyjemność z zabijania, para się czarną magią i nadal będziesz w stanie stwierdzić, że to wy jesteście ofiarami? Nie zaznawszy głodu, cierpienia, bólu. Obie krwawimy w ten sam sposób. Więc powiedz mi raz jeszcze - co zrobił Ci świat. Tobie, tylko i wyłącznie. Co zrobili Ci mugole, co zrobili czarodzieje? Potrafisz wymienić cokolwiek? - zmrużyła oczy, a kiedy Rosierówna zakpiła z niej sądząc, że nie sprawdzi dokładnie, wyraźnie podążyła ściężką, którą sama wybrała. Pociągnęła bez delikatności za koszulę, nie zamierzając poprzestać, póki nie znajdzie różdżki, albo Evandra nie pozostanie w stroju Ewy. Nie ruszały jej łzy które spłynęły po jej pięknej twarzy. Nie obchodził wstyd. Mogła zostać potworem, teraz i tak nie miała już mieć niczego.
Słyszała jak woła, ale i im nie uległa. Nawoływaniam, czy prośbą. To musiał być szok, dla kobiety, której każdy usługiwał. Kobiety z której decyzją się nie sprzeciwiano. Była żoną nestora, świat chodził wedle jej życzenia, czyż nie? A teraz… teraz na jej prośby czy rozkazy odpowiadała cisza. Ciemność strach i samotność. To było jej pierwszą karą. Jej pierwszym wyzwaniem. Może próbą.
Nadzieja, miała być ulotna. Niepewna, nieistniejąca, nieistotna. Miała nieść się twarzą fałszywego bohatera. Który nie zamierzał zabrać jej z powrotem. Zostawiła ją z kilkoma słowami wyszeptanymi do ucha. Samotność, beznadziejność, spalone nadzieje. A wszystko było wynikiem jej własnej bezczelności. Wędrowała samotnie w środku wojny, nonszalancko obchodząc się nie tylko z własnym życiem, ale i swoją beztroską wymierzając policzek każdemu, kto walczył o kolejny dzień. Pojawienie się lorda formalnie im sprzyjającego miało znów przynieść nadziei, a potem gorzko rozczarować. Wzbudzić nieufność. Całkiem właściwie myśli o zdradzie, graniu na dwa fronty. Tylko pozornym wspieraniu szlachty.
W końcu weszła ponownie, podając jej butelkę z wodą. Zasiadając na krześle. Obracając w palcach różdżkę. Przekrzywiła lekko głowę, kiedy Evandra się wzdrygnęła. Widziała jej samotne rozmowy. Widziała strach, zrezygnowanie, rozpalające się wątpliwości i szaleństwo o które posądzała ją samą. Jej brwi uniosły się lekko gdy jej odpowiedziała.
- Niczego. Mam wszystko co chciałam… prawie. - podniosła się sięgając do kieszeni. Na kolejne słowa Evandry zatrzymała się spoglądając na nią zaskoczona odrobinę. Żeby po chwili roześmiać się rozbawiona jak z dobrego żartu. Pokręciła w rozbawieniu głową. Spoglądając ku niej niebieskimi tęczówkami. - Nie zabijam, jeśli nie muszę. - odpowiedziała jej jednak poważnie. Nie dodała, że nie potrafiłaby świadomie uśmiercić kobiety w ciąży. Niezależnie ile mogłaby zyskać. Tylko czy jej śmierć rzeczywiście dałaby jej jakikolwiek zysk. Jednocześnie te słowa, nie zdawały się być odpowiedzią na zadane pytanie. Wyciągnęła nóż. Niewielki, obróciła go w palcach, unosząc brwi na kolejne ze słów padające z ust Evandry. Przekręciła lekko głowę patrząc jak odrzuca butelkę. Zrobiła krok, a potem kolejny żeby znaleźć obok. Kucnęła, przysuwając się bliżej. - Wszystko ma sens. Wrócisz do domu, wezmę tylko kilka pamiątek. Kilka kropli krwi. - przesunęła się, łapiąc ją za nadgarstek, rozcinając na nim skórę, podstawiając fiolkę, patrząc jak spływa do niej ciecz. Wsadziła fiolkę do jednej z przegród przy pasie. - Tristan Ci powie, co można z nią zdziałać. Nie wątpię, że wie. - dodała jeszcze cicho, pozostając w czuwaniu, gdyby Evandra zamierzała walczyć. To było zabezpieczenie w jakiś sposób. Choć diabła, nie dało się czasem zatrzymać w czas. Podniosła się nachylając do jej ucha. - Wypuszczę cię, Evandro, mam nadzieję że urodzisz zdrowe dziecko. A jego widok za każdym razem będzie przypominał Ci o tym, że mogło umrzeć przez działania twojego męża i że żyje, dzięki mnie. Oh, no tak, jeszcze pukiel włosów, gdyż łączy nas już prawdziwa przyjaźń, czyż nie? - zapytała, unosząc rękę, żeby złapać za jasne kosmyki i sprawnym ruchem uciąć ich trochę. - Wypuszczę Cię. - powiedziała raz jeszcze. - Wystarczy, że mi coś przysięgniesz. - odsunęła się odrobinę, pozostając jednak blisko. Obok. Rozciągając usta w łagodnym, łudząco przyjemnym uśmiechu.
Słyszała jak woła, ale i im nie uległa. Nawoływaniam, czy prośbą. To musiał być szok, dla kobiety, której każdy usługiwał. Kobiety z której decyzją się nie sprzeciwiano. Była żoną nestora, świat chodził wedle jej życzenia, czyż nie? A teraz… teraz na jej prośby czy rozkazy odpowiadała cisza. Ciemność strach i samotność. To było jej pierwszą karą. Jej pierwszym wyzwaniem. Może próbą.
Nadzieja, miała być ulotna. Niepewna, nieistniejąca, nieistotna. Miała nieść się twarzą fałszywego bohatera. Który nie zamierzał zabrać jej z powrotem. Zostawiła ją z kilkoma słowami wyszeptanymi do ucha. Samotność, beznadziejność, spalone nadzieje. A wszystko było wynikiem jej własnej bezczelności. Wędrowała samotnie w środku wojny, nonszalancko obchodząc się nie tylko z własnym życiem, ale i swoją beztroską wymierzając policzek każdemu, kto walczył o kolejny dzień. Pojawienie się lorda formalnie im sprzyjającego miało znów przynieść nadziei, a potem gorzko rozczarować. Wzbudzić nieufność. Całkiem właściwie myśli o zdradzie, graniu na dwa fronty. Tylko pozornym wspieraniu szlachty.
W końcu weszła ponownie, podając jej butelkę z wodą. Zasiadając na krześle. Obracając w palcach różdżkę. Przekrzywiła lekko głowę, kiedy Evandra się wzdrygnęła. Widziała jej samotne rozmowy. Widziała strach, zrezygnowanie, rozpalające się wątpliwości i szaleństwo o które posądzała ją samą. Jej brwi uniosły się lekko gdy jej odpowiedziała.
- Niczego. Mam wszystko co chciałam… prawie. - podniosła się sięgając do kieszeni. Na kolejne słowa Evandry zatrzymała się spoglądając na nią zaskoczona odrobinę. Żeby po chwili roześmiać się rozbawiona jak z dobrego żartu. Pokręciła w rozbawieniu głową. Spoglądając ku niej niebieskimi tęczówkami. - Nie zabijam, jeśli nie muszę. - odpowiedziała jej jednak poważnie. Nie dodała, że nie potrafiłaby świadomie uśmiercić kobiety w ciąży. Niezależnie ile mogłaby zyskać. Tylko czy jej śmierć rzeczywiście dałaby jej jakikolwiek zysk. Jednocześnie te słowa, nie zdawały się być odpowiedzią na zadane pytanie. Wyciągnęła nóż. Niewielki, obróciła go w palcach, unosząc brwi na kolejne ze słów padające z ust Evandry. Przekręciła lekko głowę patrząc jak odrzuca butelkę. Zrobiła krok, a potem kolejny żeby znaleźć obok. Kucnęła, przysuwając się bliżej. - Wszystko ma sens. Wrócisz do domu, wezmę tylko kilka pamiątek. Kilka kropli krwi. - przesunęła się, łapiąc ją za nadgarstek, rozcinając na nim skórę, podstawiając fiolkę, patrząc jak spływa do niej ciecz. Wsadziła fiolkę do jednej z przegród przy pasie. - Tristan Ci powie, co można z nią zdziałać. Nie wątpię, że wie. - dodała jeszcze cicho, pozostając w czuwaniu, gdyby Evandra zamierzała walczyć. To było zabezpieczenie w jakiś sposób. Choć diabła, nie dało się czasem zatrzymać w czas. Podniosła się nachylając do jej ucha. - Wypuszczę cię, Evandro, mam nadzieję że urodzisz zdrowe dziecko. A jego widok za każdym razem będzie przypominał Ci o tym, że mogło umrzeć przez działania twojego męża i że żyje, dzięki mnie. Oh, no tak, jeszcze pukiel włosów, gdyż łączy nas już prawdziwa przyjaźń, czyż nie? - zapytała, unosząc rękę, żeby złapać za jasne kosmyki i sprawnym ruchem uciąć ich trochę. - Wypuszczę Cię. - powiedziała raz jeszcze. - Wystarczy, że mi coś przysięgniesz. - odsunęła się odrobinę, pozostając jednak blisko. Obok. Rozciągając usta w łagodnym, łudząco przyjemnym uśmiechu.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
W istocie był to pierwszy raz, gdy została porwana i zamknięta w odosobnieniu bez dostępu do żadnych wygód czy podstawowych choć potrzeb. Nie pierwszy raz jednak pozostawała w samotności, pozwalając wszelkiej myśli zalać się od stóp do głów, pogrążyć we wszechogarniającej pustce, pogodzić z nieuchronnym upadkiem. W tamtych miesiącach utrzymywała, że pogodzona jest ze śmiercią, ze wszelką krzywdą, jaka ma na nią spaść w sądnych dniach, kolejno wyrywając z piersi to, za czym tęskni i to, co ją definiuje.
Niejednokrotnie spadały na nią wątpliwości czy aby na pewno dobrze postępuje. Cały ten konflikt zdawał się być irracjonalny, pozbawiony głębszego sensu, a wyłącznie oblany glazurą fanatycznego szaleństwa. Wszelkie pytania zostawiała dla siebie, bo gdy tylko ktoś dostrzegł, że ściąga brwi w zastanowieniu, nakazywał zmienić tok myślenia, dostosować się do reszty, wrócić do szeregu. W lady Rosier budził się sprzeciw, niechęć do zasad, których słuszności nie potrafiła uznać, a które zamykać ją miały w szczelnej sieci konwenansów, jakich nie sposób zerwać bez tragicznych konsekwencji. Szczerze wierzyła w zmianę, w siłę ofiarowanej pomocy. Tkwiła w przekonaniu, że dzielenie się szczodrością i miłością, a także współczuciem przynieść może owoce, z których czerpać będą wszyscy, także najbiedniejsi w społeczeństwie czarodziejskim, także ci, których krew nie była w pełni czysta. Znała się i przyjaźniła z tymi, których w pewnych kręgach zwano szlamem, odwracała jednak wzrok, gdy działa się im krzywda, nie chcąc zostać skazaną za zdradę. Czy w ten oto sposób zginął Francis? Broniąc własnych przekonań, wobec których nie zyskał poparcia w szerszym towarzystwie? Nie, to niemożliwe, powracał naraz głos, wywołując ból głowy. Francis został oszukany, skrzywdzony, wykorzystany.
Perlisty dźwięk oprawczyni rozbił się echem po kamiennych ścianach więzienia, wdzierał się boleśnie do uszu, odbierając resztki nadziei na odmianę losu. Justine Tonks świetnie panowała nad sytuacją, w której Evandra Rosier nie miała ochoty już więcej brać udziału. Czy śmierć nie byłaby tu ułaskawieniem? Dla niej samej pewnie tak, ale dla Justine Tonks niepodważalnym argumentem ku straceniu. Porywaczka nie mogła pozwolić sobie na zgon przetrzymywanej, nie chciała być odbierana jako bezwzględna wariatka. Powieki okalające błękit tęczówek rozwarły się szerzej na widok błyszczącego w półmroku ostrza noża. Gdyby doszło do wypadku, kto by uwierzył, że nie targnęła się na życie lady doyenne celowo? Nikt nie zastanawiałby się nad jej argumentami, nie słuchał wyjaśnień, tylko wymierzył doń różdżką i pozbawił ostatniego tchu. Wystarczyło aby ostrze wyślizgnęło się z jej dłoni i przesunęło po krtani szlachcianki, kąpiąc posadzkę piwnicy błękitnym szkarłatem. Tylko czy pogodzona z nadchodzącą śmiercią półwila naprawdę chciałaby oddać się tak dla słusznej sprawy?
Kolejne wiadro lodowatej wody, którym dreszcz spłynął wzdłuż pleców, niechętnie oddała swój nadgarstek. Przy nacięciu między szczupłymi, brudnymi już palcami zatańczyły blade iskry, lecz nie ułożyły się w płomień, jaki mógłby kogoś zranić.
- A tobie? - warknęła zdenerwowana. - Po co ci to, skoro nie parasz się czarną magią? - Logika chciała wysuwać się na prowadzenie, spróbować oszukać strach przed konsekwencjami. Ile istniało zaklęć, w ramach których można było wyrządzić komuś krzywdę? Czy Zakon Feniksa gotów był dla własnego zwycięstwa pokusić się o sięgnięcie po czarną magię?
Nie zdziwiła się na wzmiankę o dziecku, choć jego przywołanie gromadziło w Evandrze nagły strach. Wolna ręka powędrowała do brzucha, oddzielając nią siebie od Justine, gdyby ta jednak zdecydowała się zmienić zdanie i ją zaatakować.
- Tak bardzo nami pogardzasz, tak bardzo szczycić chcesz się litością, że nie dostrzegasz jak swym działaniu niczym się nie różnimy - mruknęła już ciszej, kręcąc głową z niedowierzaniem. A więc to prawda, to wszystko prawda - to, co mówią o wielkich rewolucjonistach, “bojownikach o wolność”.
Złote włosy już dawno wymknęły się spod kontroli, niesfornie kłębiąc się wokół kobiecej twarzy. Odwrócenie głowy na niewiele się zdało, porywaczka z łatwością chwyciła kosmyk, pozbawiając eleganckie cięcie równej struktury.
- Przysięgnę? Co mam przysiąc? - pytała zaraz za nią, plącząc nieco słowa, gdy umysł płatał figle, nie chcąc podpowiedzieć czy słowa Justine są prawdziwe, czy odbijają się tylko zmyślonym echem w jej głowie. Jak długo jeszcze będzie przetrzymywana w tej ciemnej piwnicy? Czy wypuści ją, zdobywszy wszystko to, czego chce?
Niejednokrotnie spadały na nią wątpliwości czy aby na pewno dobrze postępuje. Cały ten konflikt zdawał się być irracjonalny, pozbawiony głębszego sensu, a wyłącznie oblany glazurą fanatycznego szaleństwa. Wszelkie pytania zostawiała dla siebie, bo gdy tylko ktoś dostrzegł, że ściąga brwi w zastanowieniu, nakazywał zmienić tok myślenia, dostosować się do reszty, wrócić do szeregu. W lady Rosier budził się sprzeciw, niechęć do zasad, których słuszności nie potrafiła uznać, a które zamykać ją miały w szczelnej sieci konwenansów, jakich nie sposób zerwać bez tragicznych konsekwencji. Szczerze wierzyła w zmianę, w siłę ofiarowanej pomocy. Tkwiła w przekonaniu, że dzielenie się szczodrością i miłością, a także współczuciem przynieść może owoce, z których czerpać będą wszyscy, także najbiedniejsi w społeczeństwie czarodziejskim, także ci, których krew nie była w pełni czysta. Znała się i przyjaźniła z tymi, których w pewnych kręgach zwano szlamem, odwracała jednak wzrok, gdy działa się im krzywda, nie chcąc zostać skazaną za zdradę. Czy w ten oto sposób zginął Francis? Broniąc własnych przekonań, wobec których nie zyskał poparcia w szerszym towarzystwie? Nie, to niemożliwe, powracał naraz głos, wywołując ból głowy. Francis został oszukany, skrzywdzony, wykorzystany.
Perlisty dźwięk oprawczyni rozbił się echem po kamiennych ścianach więzienia, wdzierał się boleśnie do uszu, odbierając resztki nadziei na odmianę losu. Justine Tonks świetnie panowała nad sytuacją, w której Evandra Rosier nie miała ochoty już więcej brać udziału. Czy śmierć nie byłaby tu ułaskawieniem? Dla niej samej pewnie tak, ale dla Justine Tonks niepodważalnym argumentem ku straceniu. Porywaczka nie mogła pozwolić sobie na zgon przetrzymywanej, nie chciała być odbierana jako bezwzględna wariatka. Powieki okalające błękit tęczówek rozwarły się szerzej na widok błyszczącego w półmroku ostrza noża. Gdyby doszło do wypadku, kto by uwierzył, że nie targnęła się na życie lady doyenne celowo? Nikt nie zastanawiałby się nad jej argumentami, nie słuchał wyjaśnień, tylko wymierzył doń różdżką i pozbawił ostatniego tchu. Wystarczyło aby ostrze wyślizgnęło się z jej dłoni i przesunęło po krtani szlachcianki, kąpiąc posadzkę piwnicy błękitnym szkarłatem. Tylko czy pogodzona z nadchodzącą śmiercią półwila naprawdę chciałaby oddać się tak dla słusznej sprawy?
Kolejne wiadro lodowatej wody, którym dreszcz spłynął wzdłuż pleców, niechętnie oddała swój nadgarstek. Przy nacięciu między szczupłymi, brudnymi już palcami zatańczyły blade iskry, lecz nie ułożyły się w płomień, jaki mógłby kogoś zranić.
- A tobie? - warknęła zdenerwowana. - Po co ci to, skoro nie parasz się czarną magią? - Logika chciała wysuwać się na prowadzenie, spróbować oszukać strach przed konsekwencjami. Ile istniało zaklęć, w ramach których można było wyrządzić komuś krzywdę? Czy Zakon Feniksa gotów był dla własnego zwycięstwa pokusić się o sięgnięcie po czarną magię?
Nie zdziwiła się na wzmiankę o dziecku, choć jego przywołanie gromadziło w Evandrze nagły strach. Wolna ręka powędrowała do brzucha, oddzielając nią siebie od Justine, gdyby ta jednak zdecydowała się zmienić zdanie i ją zaatakować.
- Tak bardzo nami pogardzasz, tak bardzo szczycić chcesz się litością, że nie dostrzegasz jak swym działaniu niczym się nie różnimy - mruknęła już ciszej, kręcąc głową z niedowierzaniem. A więc to prawda, to wszystko prawda - to, co mówią o wielkich rewolucjonistach, “bojownikach o wolność”.
Złote włosy już dawno wymknęły się spod kontroli, niesfornie kłębiąc się wokół kobiecej twarzy. Odwrócenie głowy na niewiele się zdało, porywaczka z łatwością chwyciła kosmyk, pozbawiając eleganckie cięcie równej struktury.
- Przysięgnę? Co mam przysiąc? - pytała zaraz za nią, plącząc nieco słowa, gdy umysł płatał figle, nie chcąc podpowiedzieć czy słowa Justine są prawdziwe, czy odbijają się tylko zmyślonym echem w jej głowie. Jak długo jeszcze będzie przetrzymywana w tej ciemnej piwnicy? Czy wypuści ją, zdobywszy wszystko to, czego chce?
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie było jej nigdzie.
Podróż śladem jej nieroztropnej wycieczki doprowadziła do pierwszego tropu, gdy obok jej rzeczy odnalazł list, niewątpliwie spisany jej dłonią i jej pismem. Znał go zbyt dobrze, żeby się pomylić. Odczytaną notatkę miął w dłoni, między palcami, jakby tym sposobem mógł wsiąknąć jego tajemnice - nic z tego, lakoniczny zapisek nie niósł żadnych odpowiedzi. Pewne było tylko jedno, nie zniknęła z własnej woli. Wspominała o baczeniu na ofiary cywilne, nie dostali jej zatem w ręce przypadkowi bandyci, którym los postronnych byłby obojętny - a skojarzenia nie bez powodu od razu pomknęły jednym torem. Pieprzeni zwyrodnialcy - kobietę w ciąży? Tchórze - czy nie potrafią mierzyć się z nikim równym sobie? Evandra tymczasem... Jego droga żona nosiła pod sercem jego dziecko i uznała, że spędzi czas na samotnej konnej wycieczce, w trakcie której nikt nie zdoła opanować wielkiego spłoszonego zwierzęcia, a z pewnością nie zdoła uczynić tego ona sama, bo ledwie trzymała się w siodle. Słyszał o jej postępach, ale nie miała doświadczenia na samotną jazdę w terenie. W co ona grała? Czego tutaj szukała? Czy mogła być wobec niego tak nieszczerą, by szukać w ten sposób metody na spędzenie płodu? Odpowiedzialna za ten wyskok służba już została w całości zwolniona, od stajennego, który wydał i przygotował zwierzę, po służkę, która posłusznie odeszła, i najpewniej nigdy już nie znajdą pracy na żadnym angielskim dworze, ale to przecież niczego nie zmieniało. Ale to przecież nie mogło cofnąć czasu. Wątpliwości kłębiły się w jego sercu, burzliwe emocje kotłowały się jak błyskawice rozstrzeliwujące pochmurne niebo. Gniew palił. Palił jak pięść ściskająca gardło na chwilę przed pochwyceniem ostatniego oddechu. Co z nią robili? Wyobraźnia podsuwała najczarniejsze obrazy, gwałcona, katowana, głodzona, czy szaleńcy wspierający Harolda mogli być aż takimi głupcami, by pozbawić ją życia? Żywa była dla nich warta znacznie więcej i tylko ta myśl sprawiała, że nie tracił nadziei, przeczesując okoliczne tereny, impulsywnie reagując na każdy ruch gałęzi kołysanej wiatrem. Mogła być wszędzie i nigdzie, mogła być już martwa. A on zawiódł, skoro na to pozwolił.
Wpierw odnalazł zwierzę - aetonan, którego zabrała z dworu, był prowadzony przez mężczyznę, który rozpoznał lorda już z daleka i pośpieszył ku niemu z wyjaśnieniami. Tristan wysłuchiwał jego opowieści w milczeniu, choć baczny obserwator dostrzegłby zbyt mocno zaciśniętą szczękę. Stał naprzeciw odnalezionego konia, spoglądając w jego oczy, większe od jej zaciśniętych pięści, dłonią w zamyśleniu muskając sierść jego szyi. Zastanawiał się, czy i aetonan winien ponieść karę za ten wybryk - jaką wykazał się tego dnia lojalnością? Czy potrafił zrozumieć jej sens? Ważysz kilka ton, mówił do niego, choć nie otwierał ust, a nieznajomy mężczyzna wciąż snuł opowieść, opisując przeklętą porywaczkę. Kilka ton żywej wagi, które bez trudu mogło pokonać napastnika, gdyby tylko nie było cholernym tchórzem. Miał już dość tchórzów w swoim życiu. Tchórzliwi bandyci też się ukrywali, nie mając odwagi podnieść swoich żądań. Czy już żałowali tego, na co się porwali? Czy przerażeni wagą własnego występku nie mieli odwagi pójść dalej? Czy w tym przerażeniu - nie zrobią nic głupiego i nie pozbędą się problemu w sposób, który nigdy go z nimi nie połączy?
Wspomniał coś o miotle, samotnym lotniku przemierzającym nocne niebo. Evandra nienawidziła mioteł. Avada kedavra, wypowiedział beznamiętnie, gdy mężczyzna skończył snuć swoją opowieść. Szkoda człowieka, był dobry i lojalny. Oddany. I był też jedynym znanym mu świadkiem całkowitej kompromitacji lordów tych ziem, bo lady doyenne zapragnęła tego dnia zachować się jak rozkapryszony podlotek - a może nim właśnie była? Jej uprowadzenie tworzyło niebezpieczny precedens, pokazywała wrogom, że mogą działać w ten sposób. Że nic nie stało na przeszkodzie. Że jego żonę mogłoby porwać dziecko, bo ona sama była jak dziecko: lekkomyślne i naiwne.
Przemawiały przez niego gorycz i żal, złość, nie chciał słuchać strachu. Niebawem miało świtać, a on w dalszym ciągu nie wiedział nawet, czy Evandra wciąż żyła. Nie poczynił żadnych postępów i nie zdołał zyskać żadnych dodatkowych informacji. Miał czekać na odzew, ale przecież wiedziała, że tego nie zrobi bezczynnie. Czy jej słowa mogły nieść wskazówkę, której nie wyciągnął z niej wcześniej? W pierwszym odruchu zapragnął wywabić tchórzy z kryjówek, wzniecając pożogę, która niewątpliwie ściągnie uwagę tych, którzy wyraźnie usiłowali go sprowokować. Straszliwą, wielką, szalejącą - taką, która w pełni odda jego gniew i taką, która za ten haniebny czyn zbierze krwawe żniwo. Nie robiły na nim wrażenia przestrogi głoszone przez te anonimowe szczury - mógłby zabić każdego, by sięgnąć własnego celu. Lecz czy wiedzieni ślepą i ogłupioną zemstą nie pozbawiliby wtedy jego ukochanej życia? Czy mógł im dać jeszcze chwilę na odzew?
Ni tej nocy, ni kolejnej, nie złożył się do snu, podążając za uzyskanymi wskazówkami, rozpytując okolicznych o nadzwyczajne okoliczności i nieproszonych gości - wioski Kentu były niewielkie, ludzie się w nich znali. Osoba z zewnątrz szybko zostałaby rozpoznana, a jednak - wciąż - nigdzie nie znajdował odpowiedzi. Podchwytywał ślepe tropy, wchodził w ślepe zaułki, sprawdzał stodoły i obory niezadowolonych czarodziejów. Gdy tracił już cierpliwość, z pomocą przyszli rybacy, którzy napomknęli o sylwetce kręcącej się wokół nieczynnego młyna.
Wyczerpane ciało ocierało się o skrajności, adrenalina trzymała w ryzach jego fizyczność, lecz myśli płynęły coraz mocniej poszarpane ostrzem chaosu. Zdeterminowany, by odnaleźć żonę, gotów był przecież na wszystko. Ostatni raz, powtarzał sobie, spokojny stęp pośpieszając do galopu, gdy tylko na horyzoncie objawiły się imponujące wahadła młyna; wkrótce rumak pognał sam, gdy jeździec roztopił się w niematerialnej powłoce, czerniąc powietrze tworem zlepionym ze strzępów złowieszczo czarnej mgły.
Uderzył w drzwi młyna - połamane odbiły się na bok, z hukiem uderzając o sąsiednią ścianę. Na tym samym impecie pędził dalej, w drzwi prowadzące do piwnicy, zamierzając przeczesać to miejsce poczynając od dołu, gdzie zawsze najprościej było przecież ukryć więźnia. Deski pękły pod wpływem uderzenia, ostre, twarde drzazgi rozprysły się na boki - nie miał czasu na subtelności, każdy krok, każdy oddech, każde jedno uderzenie serca, każda z tych chwil mogła być świadkiem jej ostatniego tchnienia. Drewno pozostałe po drzwiach i po zderzeniu się z brutalną siłą nie wyglądało jednak tylko na zniszczone - było też zepsute, przesiąknięte najplugawszą ze znanych magicznych sztuk, czarną magią.
Z czarnej mgły wynurzyła się sylwetka czarodzieja, chwiejnie stojącego na nogach, który w pierwszym odruchu spostrzegł srebro jej jasnych włosów. Znużony profil, okrwawiony i brudny, butnie zadartą brodę, wreszcie i dłoń strzegącą brzemiennego łona. Czy to złudzenie? Czy istniała szansa, że to tylko przypadkowa dziewczyna mamiła jego wzrok, że była tylko podobna, a on zjawił się w trakcie przypadkowej zbrodni, która ni trochę go nie interesowała? Czy ta dziewczyna mogła nie być jego Evandrą? Zlekceważył znajdującego się wewnątrz pomieszczenia mężczyznę, nie uznając go za wartego uwagi - równie chwiejnym krokiem, bez słowa, powoli postępując w jej stronę. Ścisk przeszył jego wnętrzności w okrutnym napięciu, wibrując niedowierzaniem.
- Evandra - szepnął, z sercem ściśniętym przeraźliwym strachem - strachem, jakiego nie czuł już od dawna. Bał się - jak nigdy bał się, że ją stracił. Z łamaną bezradnością w głosie, bo nie mógł cofnąć czasu. Jak mógł, jak mógł na to pozwolić? Pochwyciwszy różdżkę palce z ostrożnością przesunęły się po rzeźbionym drewnie, trzymając oręż w gotowości. Znużone spojrzenie wpatrywało się w jej twarz, szukając błękitu jej oczu, żywych iskier źrenic, nadziei, że nic nie było jeszcze stracone, że krew i brud, w których była skąpana, nie były jeszcze ostateczne. Musiał zabrać ją stąd jak najszybciej, nim serpentyna zbierze ostateczne żniwo; spojrzenie z ukosa rzucone trzeciej sylwetce zmieniło tańczącą w nim iskrę diametralnie, pochłaniając je gniewem. Nie obchodziło go, czy ten człowiek winny był porwaniu, czy tylko się nią tutaj zajmował - zginą wszyscy.
- Crucio! - A śmierć nie będzie lekka. Będzie długa i bolesna.
nie jestem opętany
EM: 45/50
Podróż śladem jej nieroztropnej wycieczki doprowadziła do pierwszego tropu, gdy obok jej rzeczy odnalazł list, niewątpliwie spisany jej dłonią i jej pismem. Znał go zbyt dobrze, żeby się pomylić. Odczytaną notatkę miął w dłoni, między palcami, jakby tym sposobem mógł wsiąknąć jego tajemnice - nic z tego, lakoniczny zapisek nie niósł żadnych odpowiedzi. Pewne było tylko jedno, nie zniknęła z własnej woli. Wspominała o baczeniu na ofiary cywilne, nie dostali jej zatem w ręce przypadkowi bandyci, którym los postronnych byłby obojętny - a skojarzenia nie bez powodu od razu pomknęły jednym torem. Pieprzeni zwyrodnialcy - kobietę w ciąży? Tchórze - czy nie potrafią mierzyć się z nikim równym sobie? Evandra tymczasem... Jego droga żona nosiła pod sercem jego dziecko i uznała, że spędzi czas na samotnej konnej wycieczce, w trakcie której nikt nie zdoła opanować wielkiego spłoszonego zwierzęcia, a z pewnością nie zdoła uczynić tego ona sama, bo ledwie trzymała się w siodle. Słyszał o jej postępach, ale nie miała doświadczenia na samotną jazdę w terenie. W co ona grała? Czego tutaj szukała? Czy mogła być wobec niego tak nieszczerą, by szukać w ten sposób metody na spędzenie płodu? Odpowiedzialna za ten wyskok służba już została w całości zwolniona, od stajennego, który wydał i przygotował zwierzę, po służkę, która posłusznie odeszła, i najpewniej nigdy już nie znajdą pracy na żadnym angielskim dworze, ale to przecież niczego nie zmieniało. Ale to przecież nie mogło cofnąć czasu. Wątpliwości kłębiły się w jego sercu, burzliwe emocje kotłowały się jak błyskawice rozstrzeliwujące pochmurne niebo. Gniew palił. Palił jak pięść ściskająca gardło na chwilę przed pochwyceniem ostatniego oddechu. Co z nią robili? Wyobraźnia podsuwała najczarniejsze obrazy, gwałcona, katowana, głodzona, czy szaleńcy wspierający Harolda mogli być aż takimi głupcami, by pozbawić ją życia? Żywa była dla nich warta znacznie więcej i tylko ta myśl sprawiała, że nie tracił nadziei, przeczesując okoliczne tereny, impulsywnie reagując na każdy ruch gałęzi kołysanej wiatrem. Mogła być wszędzie i nigdzie, mogła być już martwa. A on zawiódł, skoro na to pozwolił.
Wpierw odnalazł zwierzę - aetonan, którego zabrała z dworu, był prowadzony przez mężczyznę, który rozpoznał lorda już z daleka i pośpieszył ku niemu z wyjaśnieniami. Tristan wysłuchiwał jego opowieści w milczeniu, choć baczny obserwator dostrzegłby zbyt mocno zaciśniętą szczękę. Stał naprzeciw odnalezionego konia, spoglądając w jego oczy, większe od jej zaciśniętych pięści, dłonią w zamyśleniu muskając sierść jego szyi. Zastanawiał się, czy i aetonan winien ponieść karę za ten wybryk - jaką wykazał się tego dnia lojalnością? Czy potrafił zrozumieć jej sens? Ważysz kilka ton, mówił do niego, choć nie otwierał ust, a nieznajomy mężczyzna wciąż snuł opowieść, opisując przeklętą porywaczkę. Kilka ton żywej wagi, które bez trudu mogło pokonać napastnika, gdyby tylko nie było cholernym tchórzem. Miał już dość tchórzów w swoim życiu. Tchórzliwi bandyci też się ukrywali, nie mając odwagi podnieść swoich żądań. Czy już żałowali tego, na co się porwali? Czy przerażeni wagą własnego występku nie mieli odwagi pójść dalej? Czy w tym przerażeniu - nie zrobią nic głupiego i nie pozbędą się problemu w sposób, który nigdy go z nimi nie połączy?
Wspomniał coś o miotle, samotnym lotniku przemierzającym nocne niebo. Evandra nienawidziła mioteł. Avada kedavra, wypowiedział beznamiętnie, gdy mężczyzna skończył snuć swoją opowieść. Szkoda człowieka, był dobry i lojalny. Oddany. I był też jedynym znanym mu świadkiem całkowitej kompromitacji lordów tych ziem, bo lady doyenne zapragnęła tego dnia zachować się jak rozkapryszony podlotek - a może nim właśnie była? Jej uprowadzenie tworzyło niebezpieczny precedens, pokazywała wrogom, że mogą działać w ten sposób. Że nic nie stało na przeszkodzie. Że jego żonę mogłoby porwać dziecko, bo ona sama była jak dziecko: lekkomyślne i naiwne.
Przemawiały przez niego gorycz i żal, złość, nie chciał słuchać strachu. Niebawem miało świtać, a on w dalszym ciągu nie wiedział nawet, czy Evandra wciąż żyła. Nie poczynił żadnych postępów i nie zdołał zyskać żadnych dodatkowych informacji. Miał czekać na odzew, ale przecież wiedziała, że tego nie zrobi bezczynnie. Czy jej słowa mogły nieść wskazówkę, której nie wyciągnął z niej wcześniej? W pierwszym odruchu zapragnął wywabić tchórzy z kryjówek, wzniecając pożogę, która niewątpliwie ściągnie uwagę tych, którzy wyraźnie usiłowali go sprowokować. Straszliwą, wielką, szalejącą - taką, która w pełni odda jego gniew i taką, która za ten haniebny czyn zbierze krwawe żniwo. Nie robiły na nim wrażenia przestrogi głoszone przez te anonimowe szczury - mógłby zabić każdego, by sięgnąć własnego celu. Lecz czy wiedzieni ślepą i ogłupioną zemstą nie pozbawiliby wtedy jego ukochanej życia? Czy mógł im dać jeszcze chwilę na odzew?
Ni tej nocy, ni kolejnej, nie złożył się do snu, podążając za uzyskanymi wskazówkami, rozpytując okolicznych o nadzwyczajne okoliczności i nieproszonych gości - wioski Kentu były niewielkie, ludzie się w nich znali. Osoba z zewnątrz szybko zostałaby rozpoznana, a jednak - wciąż - nigdzie nie znajdował odpowiedzi. Podchwytywał ślepe tropy, wchodził w ślepe zaułki, sprawdzał stodoły i obory niezadowolonych czarodziejów. Gdy tracił już cierpliwość, z pomocą przyszli rybacy, którzy napomknęli o sylwetce kręcącej się wokół nieczynnego młyna.
Wyczerpane ciało ocierało się o skrajności, adrenalina trzymała w ryzach jego fizyczność, lecz myśli płynęły coraz mocniej poszarpane ostrzem chaosu. Zdeterminowany, by odnaleźć żonę, gotów był przecież na wszystko. Ostatni raz, powtarzał sobie, spokojny stęp pośpieszając do galopu, gdy tylko na horyzoncie objawiły się imponujące wahadła młyna; wkrótce rumak pognał sam, gdy jeździec roztopił się w niematerialnej powłoce, czerniąc powietrze tworem zlepionym ze strzępów złowieszczo czarnej mgły.
Uderzył w drzwi młyna - połamane odbiły się na bok, z hukiem uderzając o sąsiednią ścianę. Na tym samym impecie pędził dalej, w drzwi prowadzące do piwnicy, zamierzając przeczesać to miejsce poczynając od dołu, gdzie zawsze najprościej było przecież ukryć więźnia. Deski pękły pod wpływem uderzenia, ostre, twarde drzazgi rozprysły się na boki - nie miał czasu na subtelności, każdy krok, każdy oddech, każde jedno uderzenie serca, każda z tych chwil mogła być świadkiem jej ostatniego tchnienia. Drewno pozostałe po drzwiach i po zderzeniu się z brutalną siłą nie wyglądało jednak tylko na zniszczone - było też zepsute, przesiąknięte najplugawszą ze znanych magicznych sztuk, czarną magią.
Z czarnej mgły wynurzyła się sylwetka czarodzieja, chwiejnie stojącego na nogach, który w pierwszym odruchu spostrzegł srebro jej jasnych włosów. Znużony profil, okrwawiony i brudny, butnie zadartą brodę, wreszcie i dłoń strzegącą brzemiennego łona. Czy to złudzenie? Czy istniała szansa, że to tylko przypadkowa dziewczyna mamiła jego wzrok, że była tylko podobna, a on zjawił się w trakcie przypadkowej zbrodni, która ni trochę go nie interesowała? Czy ta dziewczyna mogła nie być jego Evandrą? Zlekceważył znajdującego się wewnątrz pomieszczenia mężczyznę, nie uznając go za wartego uwagi - równie chwiejnym krokiem, bez słowa, powoli postępując w jej stronę. Ścisk przeszył jego wnętrzności w okrutnym napięciu, wibrując niedowierzaniem.
- Evandra - szepnął, z sercem ściśniętym przeraźliwym strachem - strachem, jakiego nie czuł już od dawna. Bał się - jak nigdy bał się, że ją stracił. Z łamaną bezradnością w głosie, bo nie mógł cofnąć czasu. Jak mógł, jak mógł na to pozwolić? Pochwyciwszy różdżkę palce z ostrożnością przesunęły się po rzeźbionym drewnie, trzymając oręż w gotowości. Znużone spojrzenie wpatrywało się w jej twarz, szukając błękitu jej oczu, żywych iskier źrenic, nadziei, że nic nie było jeszcze stracone, że krew i brud, w których była skąpana, nie były jeszcze ostateczne. Musiał zabrać ją stąd jak najszybciej, nim serpentyna zbierze ostateczne żniwo; spojrzenie z ukosa rzucone trzeciej sylwetce zmieniło tańczącą w nim iskrę diametralnie, pochłaniając je gniewem. Nie obchodziło go, czy ten człowiek winny był porwaniu, czy tylko się nią tutaj zajmował - zginą wszyscy.
- Crucio! - A śmierć nie będzie lekka. Będzie długa i bolesna.
nie jestem opętany
EM: 45/50
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 43
--------------------------------
#2 'k10' : 10
--------------------------------
#3 'k8' : 1, 1, 4, 2, 4, 1, 6, 7, 1, 8, 2, 8
#1 'k100' : 43
--------------------------------
#2 'k10' : 10
--------------------------------
#3 'k8' : 1, 1, 4, 2, 4, 1, 6, 7, 1, 8, 2, 8
- Nie param. - przyznała jej spokojnie rację. - Ale mam sporo przyjaciół, jeden tu był, czyż nie? - przypomniała jej spokojnie z rozwagą odnosząc się do rzekomej obecności jednego z lordów domu Avery. Zajęła się pobraniem krwi. Fiolkę schowała do jednej z przegródek pasa, który miała na sobie. Zatrzymała się, przed odcięciem jej jasnych kosmyków, gdy wypowiedziała kolejne słowa. A potem szybkim ruchem je ucięła. Z jej ust zniknął wykalkulowany uśmiech. W oczach pojawił się chłód.
- Nie, Evandro. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, kim ta wojna mnie uczyniła. - odpowiedziała jej, podnosząc się do pionu. Spoglądając na nią z góry. - Jestem mordercą, którego dłonie spływają krwią. Jestem, bo ktoś musi. Wojna, wymaga poświęceń. A śmierć, czasem jest jedynym rozwiązaniem. Odpowiem za swoje zbrodnie, każdą jedną, kiedy to wszystko dobiegnie końca. Choć pewnie wcześniej zakończę swój żywot. W końcu zrozumiałam, choć sporo mi to zajęło, że nie możemy wygrać, póki nie zaczniemy grać w tą samą grę. - musieli zmienić warcaby na szachy. A jednak, nadal była słaba. Nadal miała sumienie, którego nie potrafiła całkowicie odsunąć. Nie potrafiła zatrzymać jej tu dłużej, nie w stanie w którym była. Może jej współczując, a może zazdroszcząc. Może miała wydać na świat kolejnego potwora? Ale, nie mogła winić i skazywać życia, które jeszcze nie zaistniało i nie obrało swojej ścieżki. - To smutne, jak łatwo przychodzi wam lekceważenie życia, tylko dlatego, że jest inne niż wasze. Mniej dostojne, mniej magiczne, o nie takiej krwi. Odkąd pamiętam słyszałam, że ukradłam magię z którą się urodziłam. Ale nie pozwolę by zabijano ludzi, tylko dlatego, że nie urodzili się wami. - odwróciła się odsuwając trochę. Jeszcze się zastanawiając. Jeszcze ze sobą walcząc. Myśląc. Wysuwając w końcu w jej stronę propozycję.
- Nigdy mnie tu nie było. Opowiedz bajkę, jaką tylko chcesz. Ale pamiętaj mam twoją k… - nie zdążyła skończyć. Trzaśnięcie drzwi rozległo się z mocą. Uniosła wzrok sięgając po różdżkę. W ledwie ułamkach sekund zdążyła jedynie zmienić długość włosów i zmian na twarzy. Wyglądała chłopięco. Ubrania na szczęście zawsze miała dość męskie.
Cóż, plan poszedł całkowicie się…
Uniosła różdżkę.
Cóż, jej plany miały to do siebie, że sypały się zbyt często. Ale z drugiej strony - czy to nie była też szansa? Skrzyżowała z nim spojrzenie, mrużąc odrobinę jasne brwi. Piwnica była niewielka, przestrzeń wręcz mała, co znaczyło jeszcze mniej czasu na reakcję. Serce jej zabiło. Znów coś poczuła. Irracjonalne podniecie, że jednak jeszcze potrafiła cokolwiek poczuć? Adrenalinę. która krążyła w jej żyłach? Niepewność, co przyniesie najbliższa przyszłość? Może wszystko na raz.
Diabeł w ludzkiej skórze, właśnie pojawił się przed nią.
- Protego Maxima. - wybrała od razu, bez zawahania, bez wątpliwości.
i idziemy do szafki, szafka będzie za niedługo
- Nie, Evandro. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, kim ta wojna mnie uczyniła. - odpowiedziała jej, podnosząc się do pionu. Spoglądając na nią z góry. - Jestem mordercą, którego dłonie spływają krwią. Jestem, bo ktoś musi. Wojna, wymaga poświęceń. A śmierć, czasem jest jedynym rozwiązaniem. Odpowiem za swoje zbrodnie, każdą jedną, kiedy to wszystko dobiegnie końca. Choć pewnie wcześniej zakończę swój żywot. W końcu zrozumiałam, choć sporo mi to zajęło, że nie możemy wygrać, póki nie zaczniemy grać w tą samą grę. - musieli zmienić warcaby na szachy. A jednak, nadal była słaba. Nadal miała sumienie, którego nie potrafiła całkowicie odsunąć. Nie potrafiła zatrzymać jej tu dłużej, nie w stanie w którym była. Może jej współczując, a może zazdroszcząc. Może miała wydać na świat kolejnego potwora? Ale, nie mogła winić i skazywać życia, które jeszcze nie zaistniało i nie obrało swojej ścieżki. - To smutne, jak łatwo przychodzi wam lekceważenie życia, tylko dlatego, że jest inne niż wasze. Mniej dostojne, mniej magiczne, o nie takiej krwi. Odkąd pamiętam słyszałam, że ukradłam magię z którą się urodziłam. Ale nie pozwolę by zabijano ludzi, tylko dlatego, że nie urodzili się wami. - odwróciła się odsuwając trochę. Jeszcze się zastanawiając. Jeszcze ze sobą walcząc. Myśląc. Wysuwając w końcu w jej stronę propozycję.
- Nigdy mnie tu nie było. Opowiedz bajkę, jaką tylko chcesz. Ale pamiętaj mam twoją k… - nie zdążyła skończyć. Trzaśnięcie drzwi rozległo się z mocą. Uniosła wzrok sięgając po różdżkę. W ledwie ułamkach sekund zdążyła jedynie zmienić długość włosów i zmian na twarzy. Wyglądała chłopięco. Ubrania na szczęście zawsze miała dość męskie.
Cóż, plan poszedł całkowicie się…
Uniosła różdżkę.
Cóż, jej plany miały to do siebie, że sypały się zbyt często. Ale z drugiej strony - czy to nie była też szansa? Skrzyżowała z nim spojrzenie, mrużąc odrobinę jasne brwi. Piwnica była niewielka, przestrzeń wręcz mała, co znaczyło jeszcze mniej czasu na reakcję. Serce jej zabiło. Znów coś poczuła. Irracjonalne podniecie, że jednak jeszcze potrafiła cokolwiek poczuć? Adrenalinę. która krążyła w jej żyłach? Niepewność, co przyniesie najbliższa przyszłość? Może wszystko na raz.
Diabeł w ludzkiej skórze, właśnie pojawił się przed nią.
- Protego Maxima. - wybrała od razu, bez zawahania, bez wątpliwości.
i idziemy do szafki, szafka będzie za niedługo
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 44
'k100' : 44
Z trudem słuchała kolejnych słów Justine. Jak mogła przyznawać się do tych wszystkich zbrodni i jednocześnie wierzyć, że jest od nich lepszą? Czymże się różniła od tych, których oskarżała?
- Nie wygracie, bo tkwicie w błędzie - mruknęła tylko w odpowiedzi, nie mając sił, ani tym bardziej motywacji, by wdawać się ze swą porywaczką w jakiekolwiek dyskusje. Kobieta ślepo była zapatrzona w kłamstwa powtarzane przez Harolda Longbottoma. Do tej pory fanatyzm zwolenników Zakonu Feniksa pozostawał dla niej mętną, odległą wizją, której zgliszcza przyszło jej łatać. Wielu było biednych ludzi, których dosięgła niesprawiedliwość tych niegodziwców, ich upór oraz niechęć do przyznania się do błędu. Dziś to Evandrze przyszło być ich ofiarą, lecz w żadnym momencie, mimo podłego traktowania, tych wszystkich tortur oraz kradzieży, nie zamierzała dać jej satysfakcji z płaszczenia się i próby ratowania własnej skóry.
To już koniec, to będzie twój koniec.
Bo jak inaczej miała z nią postąpić Justine Tonks? Nawet jeśli nie zamierzała zabić jej na miejscu, a zostawić tu na pastwę losu, siłą odebrane pukiel włosów oraz krew jeszcze się na niej odbiją. Pokręciła głową, wykrzywiając twarz w rozpaczy - nad tak prostymi, pierwotnymi odruchami nie była już w stanie panować.
Aż podskoczyła w miejscu na dźwięk wyważanych drzwi. Od razu skryła twarz za kurtyną brudnych, potarganych włosów, mrużąc oczy przed wpadającą do środka strugą światła. Siedząc tu dotąd w niemal absolutnej ciemności, przywykła do szczątkowego wyłapywania kształtów, a każda jaśniejsza poświata odznaczała się boleśnie. Założyła, że to część przedstawienia, zmyślnie uknuta intryga, mająca nadal mamić jej umysł, łamać na coraz mniejsze fragmenty, zmusić do ugięcia się pod psychiczną torturą. Cichy głos mężczyzny dotarł do jej uszu, kiedy zbliżył się wolno o te kilka kroków.
Czy to on, czy to naprawdę on?
- Odejdź, zostaw mnie - wychlipiała do czarodzieja, gdy po policzku półwili zaczęły toczyć się łzy. Już raz dała się oszukać, ponownie się nie nabierze. - Dość już tych kłamstw. Już mnie nie oszukasz - powtarzała cichym, zrezygnowanym tonem. Potrząsnęła głową, nawet nie chcąc na niego patrzeć.
Natychmiast oblał ją zimny pot. Czy to możliwe, by w swych projekcjach, tym wysnutym misternie planie, chciała traktować swych kompanów (samą siebie?) czarną magią? Niewiele myśląc skuliła się, chowając głowę w ramionach. Jak tylko posypały się pierwsze zaklęcia w ciasnej piwnicy skłębił się czarny dym, otulając zebrane w pomieszczeniu sylwetki. Serce Evandry załopotało gwałtownie, oddech przyspieszył, stając się płytkim. Wybrzmiały kolejne zaklęcia, a jedyne, o czym myślała półwila, to próba ucieczki. Ze skrępowanymi rękami i kostkami nie miała możliwości zerwać się na równe nogi. Wycofała się pospiesznie, ciasno przylegając plecami do zimnej ściany piwnicy. Świszcząca wokół magia kuła w uszy, wbijając się zgrzytem w bębenki, wywołując ponowną falę dreszczy.
- Niech to się skończy… niech to się wreszcie skończy… - mamrotała do siebie, mocno zaciskając powieki, jakby inkantacja ta miała pomóc w przyspieszeniu rychłego końca - walki, życia, snu - czymkolwiek była ta cała sytuacja. Ta jednak tylko nabierała tempa. Poczuła znów przerażający chłód, a półwili jęk zmieszał się z warkotem wykształconych z dymu wilków. Rozwarła powieki i rozejrzała po piwnicy, obawiając najgorszego. Umysł natychmiast przywołał skojarzenie ze wspomnieniem z dworu w Ambleside, kiedy to w ogrodach Fawleyów pojawiły się upiorne stworzenia. - Tylko nie to, tylko nie znowu one! - majaczyła dalej, w przeciwieństwie do marcowego popołudnia tym razem mogąc się poruszyć. Skuliła się w blasku kolejnych zaklęć, jakie tylko uwypuklały kształty rogatych istot. Te rzuciły się na Justine, najwidoczniej stając w obronie jej i tego, który miotał zaklęciami ochrypłym głosem Tristana - Czy to on, czy to naprawdę on?! - To niemożliwe, skąd się tutaj wziął?! - Czy odczytał pozostawioną mu wiadomość, odnalazł ją na krańcu świata? - To kłamstwo, to wszystko kłamstwo, głupia, nikt cię tu nie odnajdzie!!
Zawładnięty serpentyną organizm Evandry rządził się własnymi prawami, nie dostrzegając cienia szansy. Wątłe, osłabione ciało było podatne na ataki choroby bardziej, niż zwykle. Napędzana przerażeniem magia szarpnęła wnętrznościami arystokratki, wywołując nagły zryw. Kobieta osunęła się na kamienną podłogę, usilnie zaciskając w bólu szczęki. Jęknęła dygocząc, pozostawiona sama sobie, próbując opanować swoje ciało. Zaniosła się kaszlem, niemal krztusząc się własną krwią. Tańczące wokół nich zrodzone z cienia skrzydlate owady zaatakowały, a wijąca się z bólu na posadzce czarownica nie miała możliwości, by przed nimi uciec. W następnej chwili nie było już nic.
”Kim jesteś?” dotarło do niej z oddali, głos dochodził jakby znad tafli wody, wytłumiony, zniekształcony. Wpół przytomna nie miała szansy, by zastanowić się nad swoim jestestwem - skąd się tu wzięła, kim byli ci ludzie, kim była ona sama? Umysł próbował się dostroić do nowej rzeczywistości, odnaleźć harmonię, znany sobie chór. Siła serpentyny osłabła, obolałe ciało przestało dygotać.
Nie słyszała już następującej po tym wymiany zaklęć, ani pożegnalnych słów Justine Tonks, jakie ta rzuciła w jej kierunku w ostatniej chwili. Jak zza mgły powróciły wspomnienia - przestronne komnaty Château Rose, odbijający się echem śmiech Evana, czułe, kochające objęcia Tristana. Umysł przywołał obraz spokojnego morza. Zmącona lekko tafla szumiała cicho, przesłaniając ciemną piwnicę i zebrane w niej postacie. Blady, splamiony jej własną krwią policzek przylgnął do chłodu, dając wrażenie ukojenia.
Ez nem fontos.
Már semmi sem az.
- Nie wygracie, bo tkwicie w błędzie - mruknęła tylko w odpowiedzi, nie mając sił, ani tym bardziej motywacji, by wdawać się ze swą porywaczką w jakiekolwiek dyskusje. Kobieta ślepo była zapatrzona w kłamstwa powtarzane przez Harolda Longbottoma. Do tej pory fanatyzm zwolenników Zakonu Feniksa pozostawał dla niej mętną, odległą wizją, której zgliszcza przyszło jej łatać. Wielu było biednych ludzi, których dosięgła niesprawiedliwość tych niegodziwców, ich upór oraz niechęć do przyznania się do błędu. Dziś to Evandrze przyszło być ich ofiarą, lecz w żadnym momencie, mimo podłego traktowania, tych wszystkich tortur oraz kradzieży, nie zamierzała dać jej satysfakcji z płaszczenia się i próby ratowania własnej skóry.
To już koniec, to będzie twój koniec.
Bo jak inaczej miała z nią postąpić Justine Tonks? Nawet jeśli nie zamierzała zabić jej na miejscu, a zostawić tu na pastwę losu, siłą odebrane pukiel włosów oraz krew jeszcze się na niej odbiją. Pokręciła głową, wykrzywiając twarz w rozpaczy - nad tak prostymi, pierwotnymi odruchami nie była już w stanie panować.
Aż podskoczyła w miejscu na dźwięk wyważanych drzwi. Od razu skryła twarz za kurtyną brudnych, potarganych włosów, mrużąc oczy przed wpadającą do środka strugą światła. Siedząc tu dotąd w niemal absolutnej ciemności, przywykła do szczątkowego wyłapywania kształtów, a każda jaśniejsza poświata odznaczała się boleśnie. Założyła, że to część przedstawienia, zmyślnie uknuta intryga, mająca nadal mamić jej umysł, łamać na coraz mniejsze fragmenty, zmusić do ugięcia się pod psychiczną torturą. Cichy głos mężczyzny dotarł do jej uszu, kiedy zbliżył się wolno o te kilka kroków.
Czy to on, czy to naprawdę on?
- Odejdź, zostaw mnie - wychlipiała do czarodzieja, gdy po policzku półwili zaczęły toczyć się łzy. Już raz dała się oszukać, ponownie się nie nabierze. - Dość już tych kłamstw. Już mnie nie oszukasz - powtarzała cichym, zrezygnowanym tonem. Potrząsnęła głową, nawet nie chcąc na niego patrzeć.
Natychmiast oblał ją zimny pot. Czy to możliwe, by w swych projekcjach, tym wysnutym misternie planie, chciała traktować swych kompanów (samą siebie?) czarną magią? Niewiele myśląc skuliła się, chowając głowę w ramionach. Jak tylko posypały się pierwsze zaklęcia w ciasnej piwnicy skłębił się czarny dym, otulając zebrane w pomieszczeniu sylwetki. Serce Evandry załopotało gwałtownie, oddech przyspieszył, stając się płytkim. Wybrzmiały kolejne zaklęcia, a jedyne, o czym myślała półwila, to próba ucieczki. Ze skrępowanymi rękami i kostkami nie miała możliwości zerwać się na równe nogi. Wycofała się pospiesznie, ciasno przylegając plecami do zimnej ściany piwnicy. Świszcząca wokół magia kuła w uszy, wbijając się zgrzytem w bębenki, wywołując ponowną falę dreszczy.
- Niech to się skończy… niech to się wreszcie skończy… - mamrotała do siebie, mocno zaciskając powieki, jakby inkantacja ta miała pomóc w przyspieszeniu rychłego końca - walki, życia, snu - czymkolwiek była ta cała sytuacja. Ta jednak tylko nabierała tempa. Poczuła znów przerażający chłód, a półwili jęk zmieszał się z warkotem wykształconych z dymu wilków. Rozwarła powieki i rozejrzała po piwnicy, obawiając najgorszego. Umysł natychmiast przywołał skojarzenie ze wspomnieniem z dworu w Ambleside, kiedy to w ogrodach Fawleyów pojawiły się upiorne stworzenia. - Tylko nie to, tylko nie znowu one! - majaczyła dalej, w przeciwieństwie do marcowego popołudnia tym razem mogąc się poruszyć. Skuliła się w blasku kolejnych zaklęć, jakie tylko uwypuklały kształty rogatych istot. Te rzuciły się na Justine, najwidoczniej stając w obronie jej i tego, który miotał zaklęciami ochrypłym głosem Tristana - Czy to on, czy to naprawdę on?! - To niemożliwe, skąd się tutaj wziął?! - Czy odczytał pozostawioną mu wiadomość, odnalazł ją na krańcu świata? - To kłamstwo, to wszystko kłamstwo, głupia, nikt cię tu nie odnajdzie!!
Zawładnięty serpentyną organizm Evandry rządził się własnymi prawami, nie dostrzegając cienia szansy. Wątłe, osłabione ciało było podatne na ataki choroby bardziej, niż zwykle. Napędzana przerażeniem magia szarpnęła wnętrznościami arystokratki, wywołując nagły zryw. Kobieta osunęła się na kamienną podłogę, usilnie zaciskając w bólu szczęki. Jęknęła dygocząc, pozostawiona sama sobie, próbując opanować swoje ciało. Zaniosła się kaszlem, niemal krztusząc się własną krwią. Tańczące wokół nich zrodzone z cienia skrzydlate owady zaatakowały, a wijąca się z bólu na posadzce czarownica nie miała możliwości, by przed nimi uciec. W następnej chwili nie było już nic.
”Kim jesteś?” dotarło do niej z oddali, głos dochodził jakby znad tafli wody, wytłumiony, zniekształcony. Wpół przytomna nie miała szansy, by zastanowić się nad swoim jestestwem - skąd się tu wzięła, kim byli ci ludzie, kim była ona sama? Umysł próbował się dostroić do nowej rzeczywistości, odnaleźć harmonię, znany sobie chór. Siła serpentyny osłabła, obolałe ciało przestało dygotać.
Nie słyszała już następującej po tym wymiany zaklęć, ani pożegnalnych słów Justine Tonks, jakie ta rzuciła w jej kierunku w ostatniej chwili. Jak zza mgły powróciły wspomnienia - przestronne komnaty Château Rose, odbijający się echem śmiech Evana, czułe, kochające objęcia Tristana. Umysł przywołał obraz spokojnego morza. Zmącona lekko tafla szumiała cicho, przesłaniając ciemną piwnicę i zebrane w niej postacie. Blady, splamiony jej własną krwią policzek przylgnął do chłodu, dając wrażenie ukojenia.
Ez nem fontos.
Már semmi sem az.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Tristan
Rozkaz wypowiedziany w kierunku cienistych wilków pozostawił w twoich ustach rdzawy posmak krwi – metaliczny zapach wypełnił twoje nozdrza, a ciebie ogarnęło niezbite przekonanie, że twoje wołanie nie pozostało bez odzewu. Powietrze, do tej pory zatęchłe i zastałe, poruszyło się, jakby zawiał gorący wiatr – a wraz z nim spod twoich stóp i zza twoich pleców pomknęła czarna jak noc mgła. Wilki odwróciły łby w twoim kierunku, w ciemności zamigotały trzy pary czerwonych ślepi – a później posłusznie rzuciły się w stronę uciekającej Justine, otaczając ją szczelnym kręgiem. Powietrze wypełnił zwierzęcy warkot, wściekły, gniewny, żądny krwi; krew zaczęła wypływać też spod wielkich, czarnych łap, połyskując słabo rozlewała się coraz szerzej po brudnej podłodze, układając się w niemal idealne, geometryczne kształty – zupełnie, jakby linie i łuki kreśliła czyjaś precyzyjna dłoń. Krwistoczerwone ślady połączyły się ze sobą, zamykając skomplikowany wzór w otaczającym Zakonniczkę okręgu – a gdy to się stało, wilki rzuciły się na nią, przemykając przez okrąg straciły zwierzęcą formę, w postaci czarnych, gęstych oparów zasnuwając całą jej sylwetkę. Zdobiąca posadzkę krew zaczęła również spływać w jej kierunku, wspinając się na stopy, bulgocząc, jakby chciała wciągnąć ją pod powierzchnię – a gdy Justine zniknęła, niesiona aktywowanym świstoklikiem, cienie i ślady zniknęły razem z nią. Czułeś – w podszeptach starożytnego bóstwa, w warkocie wilków – że chciały nieść zniszczenie, ból, śmierć; krótka walka ich nie nasyciła, wciąż miały siły – by podążyć za ofiarą i rozpełznąć się w poszukiwaniu kolejnych.
Dalsza część posta znajduje się tutaj.
Rozkaz wypowiedziany w kierunku cienistych wilków pozostawił w twoich ustach rdzawy posmak krwi – metaliczny zapach wypełnił twoje nozdrza, a ciebie ogarnęło niezbite przekonanie, że twoje wołanie nie pozostało bez odzewu. Powietrze, do tej pory zatęchłe i zastałe, poruszyło się, jakby zawiał gorący wiatr – a wraz z nim spod twoich stóp i zza twoich pleców pomknęła czarna jak noc mgła. Wilki odwróciły łby w twoim kierunku, w ciemności zamigotały trzy pary czerwonych ślepi – a później posłusznie rzuciły się w stronę uciekającej Justine, otaczając ją szczelnym kręgiem. Powietrze wypełnił zwierzęcy warkot, wściekły, gniewny, żądny krwi; krew zaczęła wypływać też spod wielkich, czarnych łap, połyskując słabo rozlewała się coraz szerzej po brudnej podłodze, układając się w niemal idealne, geometryczne kształty – zupełnie, jakby linie i łuki kreśliła czyjaś precyzyjna dłoń. Krwistoczerwone ślady połączyły się ze sobą, zamykając skomplikowany wzór w otaczającym Zakonniczkę okręgu – a gdy to się stało, wilki rzuciły się na nią, przemykając przez okrąg straciły zwierzęcą formę, w postaci czarnych, gęstych oparów zasnuwając całą jej sylwetkę. Zdobiąca posadzkę krew zaczęła również spływać w jej kierunku, wspinając się na stopy, bulgocząc, jakby chciała wciągnąć ją pod powierzchnię – a gdy Justine zniknęła, niesiona aktywowanym świstoklikiem, cienie i ślady zniknęły razem z nią. Czułeś – w podszeptach starożytnego bóstwa, w warkocie wilków – że chciały nieść zniszczenie, ból, śmierć; krótka walka ich nie nasyciła, wciąż miały siły – by podążyć za ofiarą i rozpełznąć się w poszukiwaniu kolejnych.
szafka była tutaj
Między błyskiem jednej tarczy a drugiej, w skupieniu przywoływanych najpotężniejszych inkantacji, usłyszał jej płacz; odejdź, zostaw mnie, dość tych kłamstw, co ona z nią robiła? Nie ruszaj się, błagał w myślach, nie mogąc jednak poświęcić jej ni chwili, skoncentrowany na wymagającej przeciwniczce. Kątem oka dostrzegał jej sylwetkę przylgniętą do zimnej ściany, a świadomość jej bliskości i cierpień, jakie tutaj przeszła, potęgowały tylko jego gniew i chęć wzięcia odpłaty za to, czego dokonała oprawczyni. Stanowcze żądanie spotkało się z reakcją, wilcze stworzenia zniknęły, gnając za Zakonniczką, a wkrótce nastała cisza; ucichły zaklęcia, ucichły jej słowa, ucichł nawet płacz Evandry, lecz nie ucichło zbyt głośne bicie jego serca.
Zdawało mu się, że trwało to całe eony, gdy zgiął szyję, by spojrzeć na jej sylwetkę, czy nie była tylko snem, ułudą? Czy naprawdę ją tu odnalazł? A co ważniejsze - czy zdążył? Runął w jej stronę w kilka susów, upadł na kolana tuż obok, by odsunąć kosmki włosów z bladej twarzy i obrócić ją ku sobie, upewniając się, że była tą, której poszukiwał - ani brud ani znużenie wymalowane na jej twarzy nie odbierały jej nadnaturalnego piękna. Pokręcił rozpaczliwie głową, kładąc dłoń na jej pierś, szukając odgłosów bijącego serca. Żyła, lecz ile zostało jej czasu? Nie dostrzegał krwi na jej ubraniu, nie było jej też na jeździeckich spodniach, co dawało złudną nadzieję, że żywe pozostawało też ich nienarodzone dziecię - okazać miało się wkrótce. Usłyszał pisk w uszach, gdy zaczynała zalewać go fala znużenia; poczuł ciężar własnych ramion i własnego ciała, ugięty pod nieprzespanymi nocami i rozpaczliwymi poszukiwaniami, pod ciężarem przebytych emocji i trudów podjętej walki. Szrama na policzku była lekka, krew sącząca się z nozdrzy znaczyła blizny po cenie, jakiej czarna magia żądała za swoje przysługi. Sińce pod oczami jakby pogłębiły się nagle, gdy w uldze pochylił się nad jej ciałem, a palce złożonej na jej ciele dłoni wezbrały materiał koszuli, rozpaczliwie przylegając do jej białej, lecz wciąż ciepłej skóry. Wsparł czoło o jej łono, nie wstrzymując dłużej grymasu rozpaczy i przyciągnął ją bliżej siebie, skąd w tych barbarzyńcach tyle bezczelności? Buty i gniewu? Cóż im zrobiła ona, zawsze szukająca dobra? Myśl, że nie był to bynajmniej atak wymierzony w nią, a w niego, budził gniew tym większy. Morale Zakonu dawno upadły, gdy zaczynali posuwać się do czynów tak wyrachowanych. Ucałował jej ciało przez gruby materiał zabrudzonych spodni, dłonią sięgając jej policzka, czy mógł zrobić coś więcej? Żyj, szeptał rozpaczliwie, próbując poruszyć jej licem, zostań przy mnie. Nie zamykaj oczu. Nie chciał uczynić jej krzywdy, musiał zabrać ją do uzdrowiciela. Wsunął rękę pod jej kolana, drugie pod plecy, biorąc ją w ramiona i, powstając chwiejnie, wraz z nią opuścił piwnicę. Na wyższym poziomie spostrzegł jej różdżkę, której Tonks zapomnieć musiała zabrać. Niedbałym gestem strącił ją do kieszeni własnego płaszcza.
Czujny aetonan opieszale podgryzał trawę w bezpiecznej odległości od młyna - niemożliwym było, by nie wyczuł cienistych istot, które zalęgły się w jego piwnicach. Na widok Tristana podniósł łeb i otrząsnął szyję, spoglądając ku niemu bystrym wzrokiem. Powłócząc ze znużenia nogami dotarł do niego; usadowił ją w siodle, dając jej oparcie na własnej piersi, by móc objąć ją w trakcie jazdy i popędził konia, od razu w galop i cwał, a potem lot, tak szybki, jak szybki był w stanie podjąć, nie narażając jej na upadek. Czym prędzej, potrzebowała pomocy.
/zt wszyscy
Między błyskiem jednej tarczy a drugiej, w skupieniu przywoływanych najpotężniejszych inkantacji, usłyszał jej płacz; odejdź, zostaw mnie, dość tych kłamstw, co ona z nią robiła? Nie ruszaj się, błagał w myślach, nie mogąc jednak poświęcić jej ni chwili, skoncentrowany na wymagającej przeciwniczce. Kątem oka dostrzegał jej sylwetkę przylgniętą do zimnej ściany, a świadomość jej bliskości i cierpień, jakie tutaj przeszła, potęgowały tylko jego gniew i chęć wzięcia odpłaty za to, czego dokonała oprawczyni. Stanowcze żądanie spotkało się z reakcją, wilcze stworzenia zniknęły, gnając za Zakonniczką, a wkrótce nastała cisza; ucichły zaklęcia, ucichły jej słowa, ucichł nawet płacz Evandry, lecz nie ucichło zbyt głośne bicie jego serca.
Zdawało mu się, że trwało to całe eony, gdy zgiął szyję, by spojrzeć na jej sylwetkę, czy nie była tylko snem, ułudą? Czy naprawdę ją tu odnalazł? A co ważniejsze - czy zdążył? Runął w jej stronę w kilka susów, upadł na kolana tuż obok, by odsunąć kosmki włosów z bladej twarzy i obrócić ją ku sobie, upewniając się, że była tą, której poszukiwał - ani brud ani znużenie wymalowane na jej twarzy nie odbierały jej nadnaturalnego piękna. Pokręcił rozpaczliwie głową, kładąc dłoń na jej pierś, szukając odgłosów bijącego serca. Żyła, lecz ile zostało jej czasu? Nie dostrzegał krwi na jej ubraniu, nie było jej też na jeździeckich spodniach, co dawało złudną nadzieję, że żywe pozostawało też ich nienarodzone dziecię - okazać miało się wkrótce. Usłyszał pisk w uszach, gdy zaczynała zalewać go fala znużenia; poczuł ciężar własnych ramion i własnego ciała, ugięty pod nieprzespanymi nocami i rozpaczliwymi poszukiwaniami, pod ciężarem przebytych emocji i trudów podjętej walki. Szrama na policzku była lekka, krew sącząca się z nozdrzy znaczyła blizny po cenie, jakiej czarna magia żądała za swoje przysługi. Sińce pod oczami jakby pogłębiły się nagle, gdy w uldze pochylił się nad jej ciałem, a palce złożonej na jej ciele dłoni wezbrały materiał koszuli, rozpaczliwie przylegając do jej białej, lecz wciąż ciepłej skóry. Wsparł czoło o jej łono, nie wstrzymując dłużej grymasu rozpaczy i przyciągnął ją bliżej siebie, skąd w tych barbarzyńcach tyle bezczelności? Buty i gniewu? Cóż im zrobiła ona, zawsze szukająca dobra? Myśl, że nie był to bynajmniej atak wymierzony w nią, a w niego, budził gniew tym większy. Morale Zakonu dawno upadły, gdy zaczynali posuwać się do czynów tak wyrachowanych. Ucałował jej ciało przez gruby materiał zabrudzonych spodni, dłonią sięgając jej policzka, czy mógł zrobić coś więcej? Żyj, szeptał rozpaczliwie, próbując poruszyć jej licem, zostań przy mnie. Nie zamykaj oczu. Nie chciał uczynić jej krzywdy, musiał zabrać ją do uzdrowiciela. Wsunął rękę pod jej kolana, drugie pod plecy, biorąc ją w ramiona i, powstając chwiejnie, wraz z nią opuścił piwnicę. Na wyższym poziomie spostrzegł jej różdżkę, której Tonks zapomnieć musiała zabrać. Niedbałym gestem strącił ją do kieszeni własnego płaszcza.
Czujny aetonan opieszale podgryzał trawę w bezpiecznej odległości od młyna - niemożliwym było, by nie wyczuł cienistych istot, które zalęgły się w jego piwnicach. Na widok Tristana podniósł łeb i otrząsnął szyję, spoglądając ku niemu bystrym wzrokiem. Powłócząc ze znużenia nogami dotarł do niego; usadowił ją w siodle, dając jej oparcie na własnej piersi, by móc objąć ją w trakcie jazdy i popędził konia, od razu w galop i cwał, a potem lot, tak szybki, jak szybki był w stanie podjąć, nie narażając jej na upadek. Czym prędzej, potrzebowała pomocy.
/zt wszyscy
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Stary wiatrak
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent