Pokój dzienny II
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Pokój dzienny
Poddasze jest przestronnym miejscem, często zagraconym przez braci Doe pomimo usilnych starań żeńskiej części rodziny. W jego największej części znajduje się dość obszerna przestrzeń do życia, w której też ułożone są czy fotele, czy już zużyta rozkładana kanapa, która służy za posłanie, nadgryziony już czasem i wojną stolik, pierdolety w postaci wieszaków i stojaków, czy drewnianych skrzyń znalezionych gdzieś jako niczyje, albo zbite nieporadnie, materiałów i części odzieży, a może i jakiś suszonych dla ozdoby - lub do zastosowań zielarskich - kwiatów polnych. Niewiele jest tutaj drogocennych przedmiotów, bo i mieszkańcy nie posiadają wiele. Przedmioty codziennego użytku, pudełka i schowki, czasem bardziej, a czasem mniej, ale zawsze już dobrze wysłużone. Z tej części można znaleźć się jeszcze w otwartej części kuchni, lub przejść do drugiego, znacznie mniejszego pokoiku robiącego za sypialnię.
29 listopada 1957
Nie rozumiała już swoich odczuć odnośnie Thomasa.
Kochała go nie tylko dlatego, że to był jej brat – kochała go, bo byli rodziną która przeszła tak wiele, że ciężko był nie być ze sobą zżytymi. Thomas zajmował się nią w nieco inny sposób niż James – to młodszy z braci zawsze brał za nią odpowiedzialność, podczas gdy starszy raczej starał się wynagradzać swoją nieobecność. Był tam w czasach spokoju, dbając o nią, plotąc jej warkocze i przynosząc nieco rozeźlone psy, które jednak łagodniały przy chorej dziewczynce, spokojnie dając się głaskać i wsuwać pod kołdrę niczym najlepszy towarzysz podróży. W szkole z dumą pokazywał ją przyjaciołom.
Moja mała siostrzyczka!
Tak o niej mówił.
Problem był, że teraz, kiedy znowu się odnaleźli, nie byli już w czasach spokoju. Zagrożenie dookoła było prawdziwe i musieli się zmierzyć z przeciwnościami losu, które na nich czekały, a czekało ich sporo, jako że za cyganami nikt przepadać zbytnio nie przepadał. Ciążył na nich nie tylko obowiązek podtrzymania dalej ich własnej kultury, ale również utrzymania się nawzajem. Cztery osoby jadły więcej, brudziły więcej, więcej trzeba było im zapewnić miejsca i możliwości snu. Do tego doszły jeszcze zwierzęta – wszystkie sowy, gołębie i kruki, Dynia, którego Tomek przyniósł kiedyś z dumą w kaszkiecie i teraz Mars. Jeżeli tylko jedna osoba na to pracowała…cóż, nie zapowiadało się to optymistycznie względem reszty.
Znaczy nie sądziła, że tylko ona pracowała, bo James też wychodził. I Eve. Nie wydawało się jednak, aby ich stan życia się polepszył. A teraz Thomas zniknął i już w ogóle nie wiedziała, co myśleć. Wcześniej informował o wyjeździe do pracy albo o tym, że ma jakieś zajęcie, nawet jeżeli wracał już do domu bez pieniędzy. Teraz zaś…no właśnie. Zniknął i wsiąkł jak kamfora – pytała Marcela, na jego docinki odnośnie Thomasa rzucając mu jedynie wilcze spojrzenie, pytała ludzi od prac dorywczych, innych znajomych…nic.
Bała się mocno, bo przecież jej samej zabrali różdżkę po rejestracji – miała nadzieję, że na takie rzeczy nie wpadł Tommy, aby iść i próbować się o nią wykłócać. Teraz zaś siedziała pod wieczór, czesząc jeszcze Marsa kiedy ten uniósł głowę, warcząc gardłowo, aby zasygnalizować zbliżanie się człowieka. Zaraz przyskoczył na miejsce, rzucając się w kierunku drzwi i obszczekując je, zanim Sheila nie uchyliła ich lekko, zwężając spojrzenie na osobę, która w końcu postanowiła wrócić do domu.
- Tommy… - zacisnęła usta w wąską kreskę, ale wpuściła go do pomieszczenia, nie robiąc jednak nic w kierunku uspokojenia Marsa, który wciąż warcząc obserwował każdy ruch najstarszego z Doe.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Była jego małą siostrzyczką, oczywiście że ją kochał i był w stanie zrobić wiele dla niej. Dla niej, dla Jamesa, dla rodziny. Tylko czasem… nie wychodziło. Po prostu przez przypadek wpakował się w kłopoty, nawet kiedy próbował zrobić coś dobrze. Miał wiele wątpliwości, szczególnie po rozmowie z Marcelem - pierwszej i drugiej, jaką odbyli. Wiedział przecież, że cyrkowiec miał rację, był dla nich zagrożeniem. On jako najstarszy brat, który powinien dbać o ich bezpieczeństwo, sam sprowadzał kłopoty jeden za drugim za każdym razem, kiedy tylko znajdował się w ich towarzystwie! Może powinien zniknąć, po prostu… odejść. Tak byłoby lepiej, prawdopodobnie gdyby zginął wtedy te dwa lata temu byłoby im wszystkim łatwiej…
Ale nie zginął wtedy, nie zginął w zeszłym tygodniu w Tower. Może zginie w styczniu, nie wiedział wciąż czy powinien w ogóle się pchać tam znowu… Był pewny, że umrze. Zabiją go, jeśli znowu się tam pojawi.
Ale na razie pojawił się na poddaszu, przy tych samych drzwiach co siódmego listopada. Dwadzieścia dni wcześniej… Ile spędził czasu z rodzina zanim trafił do Tower? Dziesięć dni… Może nawet nieco mniej. Czuł się okropnie.
Na szczek nieco się spiął. Od kiedy mieli psa? Nie bardzo to zrozumiał, ale widząc jak Sheila otwiera mu drzwi, delikatnie się do niej uśmiechnął. Była zła? Smutna, zawiedziona? Zawiódł ją znowu, wiedział o tym. I nie był w stanie nic z tym zrobić, ta bezsilność czy jakikolwiek pomysł na to, jak mógłby to obrócić, była okropna. Nie dawała mu spokoju.
- Paprotko… - uśmiechnął się delikatnie, tak żeby nie pokazać braku w uzębieniu. Wciąż był posiniaczony, starsze siniaki było nieco gorzej zaleczyć w końcu. No i wciąż kolano przeszkadzało mu w chodzeniu, chociaż na pewno odpoczynek i zerknięcie przez panią Baudelaire dało dużo w tej kwestii, tak samo jak maść, którą trzymał w dłoniach i miał zalecenie smarować nią kolano.
Ostrożnie wszedł, obserwując nieznajomego mu psa. Powoli i spokojnie, nie chcąc wykonać jakiegoś gwałtowniejszego ruchu. Miał zawsze problem ze zwierzętami, te po prostu za nim nie przepadały, a wyraźnie nowy domownik również podzielał to zdanie z nieznajomymi mu przedstawicielami własnej rasy, jak i tych innych przedstawicieli królestwa zwierząt.
- Nowy domownik? Jak się wabi? Chyba już mnie nie lubi… - powiedział, posyłając siostrze uśmiech, jakby nic się nie stało - jakby wcale nie wyszedł z mieszkania tydzień temu bez słowa, mówiąc tylko luźno, że wróci wieczorem. Cóż, nie sprecyzował którego dnia wieczorem, prawda? - Pani Baudelaire już mnie nakarmiła… I wspominała, że nie mogę za dużo jeść na razie… Wszystko w porządku Paprotko? Jak się czujesz? Mam nadzieję, że nic ci się nie stało przez ten ostatni tydzień… Odzyskałaś już różdżkę? - zapytał spokojnie, bo pamiętał przecież, że jego siostra była pozbawiona tej ochrony i mieli razem z Jamesem pilnować jej bezpieczeństwa… Chociaż jemu słabo to wyszło, patrząc na fakt, że sam trafił do celi na tydzień.
- Przepraszam, że… zniknąłem. Nie planowałem, że mnie zamkną w Tower… - rzucił nieco ciszej, zerkając niepewnie na twarz siostry. Nie chciał jej martwić, ale… tak wyszło. Po prostu… Nie panował nad tym wtedy. Oczywiście, że gdyby od niego to zależało, 19 listopada wróciłby do domu od razu po wizycie w ministerstwie. Albo po prostu nigdy by tam nie wyszedł w pierwszej kolejności.
Ale nie zginął wtedy, nie zginął w zeszłym tygodniu w Tower. Może zginie w styczniu, nie wiedział wciąż czy powinien w ogóle się pchać tam znowu… Był pewny, że umrze. Zabiją go, jeśli znowu się tam pojawi.
Ale na razie pojawił się na poddaszu, przy tych samych drzwiach co siódmego listopada. Dwadzieścia dni wcześniej… Ile spędził czasu z rodzina zanim trafił do Tower? Dziesięć dni… Może nawet nieco mniej. Czuł się okropnie.
Na szczek nieco się spiął. Od kiedy mieli psa? Nie bardzo to zrozumiał, ale widząc jak Sheila otwiera mu drzwi, delikatnie się do niej uśmiechnął. Była zła? Smutna, zawiedziona? Zawiódł ją znowu, wiedział o tym. I nie był w stanie nic z tym zrobić, ta bezsilność czy jakikolwiek pomysł na to, jak mógłby to obrócić, była okropna. Nie dawała mu spokoju.
- Paprotko… - uśmiechnął się delikatnie, tak żeby nie pokazać braku w uzębieniu. Wciąż był posiniaczony, starsze siniaki było nieco gorzej zaleczyć w końcu. No i wciąż kolano przeszkadzało mu w chodzeniu, chociaż na pewno odpoczynek i zerknięcie przez panią Baudelaire dało dużo w tej kwestii, tak samo jak maść, którą trzymał w dłoniach i miał zalecenie smarować nią kolano.
Ostrożnie wszedł, obserwując nieznajomego mu psa. Powoli i spokojnie, nie chcąc wykonać jakiegoś gwałtowniejszego ruchu. Miał zawsze problem ze zwierzętami, te po prostu za nim nie przepadały, a wyraźnie nowy domownik również podzielał to zdanie z nieznajomymi mu przedstawicielami własnej rasy, jak i tych innych przedstawicieli królestwa zwierząt.
- Nowy domownik? Jak się wabi? Chyba już mnie nie lubi… - powiedział, posyłając siostrze uśmiech, jakby nic się nie stało - jakby wcale nie wyszedł z mieszkania tydzień temu bez słowa, mówiąc tylko luźno, że wróci wieczorem. Cóż, nie sprecyzował którego dnia wieczorem, prawda? - Pani Baudelaire już mnie nakarmiła… I wspominała, że nie mogę za dużo jeść na razie… Wszystko w porządku Paprotko? Jak się czujesz? Mam nadzieję, że nic ci się nie stało przez ten ostatni tydzień… Odzyskałaś już różdżkę? - zapytał spokojnie, bo pamiętał przecież, że jego siostra była pozbawiona tej ochrony i mieli razem z Jamesem pilnować jej bezpieczeństwa… Chociaż jemu słabo to wyszło, patrząc na fakt, że sam trafił do celi na tydzień.
- Przepraszam, że… zniknąłem. Nie planowałem, że mnie zamkną w Tower… - rzucił nieco ciszej, zerkając niepewnie na twarz siostry. Nie chciał jej martwić, ale… tak wyszło. Po prostu… Nie panował nad tym wtedy. Oczywiście, że gdyby od niego to zależało, 19 listopada wróciłby do domu od razu po wizycie w ministerstwie. Albo po prostu nigdy by tam nie wyszedł w pierwszej kolejności.
Wierzyła, że Thomas po prostu czasem nie chciał się ogarnąć. Miał wiele umiejętności, nawet pech nie był w stanie wytłumaczyć tego, jak często odpuszczał sobie takie kwestie, aby jednak przyłożyć się do czegoś i zadbać o to, aby być z rodziną. Jak często biegał do obcych i stawiał ich ponad rodzeństwem, zupełnie nieświadomie. Jak często sprawiał problemy nieobecnością jak i obecnością. Kochała Tommy’ego, bo w końcu to był jej Tommy, ale czasem sądziła, że on po prostu nie chciał się poprawić, nawet kiedy miał tę możliwość.
Nie wiedziała, gdzie był. Nie wiedziała, co robił, czy stała mu się krzywda, czy może ktoś jednak wbił mu nóż w plecy, a może jednak postanowili odnaleźć go ci ludzie, którzy kiedyś postanowili wymordować wszystkich. Idioci z tych braci, nie rozumieli, jak bardzo martwiła się o nich, zachowując się tak, jakby nigdy nic im się nie działo. Czemu jej to robili, skoro wiedzieli, że siedzi w domu i się zamartwia? Co było tak ważnego, że ponownie wymagało pozostawienia rodziny.
Otworzyła drzwi szerzej, zaraz też zamykając je ostrożnie. Dopiero po chwili przykucnęła przy Marsie, drapiąc go za uchem i dała znać, że dobrze się spisał. W końcu tak właśnie powinien reagować na obcych. Zaraz też jednak uspokoiła go, ostrożnie biorąc wolną dłoń Thomasa i ostrożnie przytykając ją pod nos psa. Ten obwąchał dłoń Tomka, tracąc nią zaraz zainteresowanie, a chociaż uspokoił się bardziej, jego wzrok wciąż śledził każdą z akcji najstarszego z Doe.
- Mars – burknęła Sheila w stronę Thomasa, nie patrząc nawet na niego przez chwilę. Była wciąż zła i nie zasługiwał na to, aby dostać od niej chociaż odrobinę uwagi. Jak tak mógł, wracać jakby nic się nie stało! Czemu chociaż tej jednej rzeczy nie mógłby potraktować na poważnie? Czemu tego nie rozumiał?! Nie mógł być kompletnie głupi – nikt taki w końcu nie kłamałby tak dobrze, by inni ludzie się na to nabierali. Miał w sobie jakieś rozważania przecież, na pewno!
Na wspomnienie o pani Baudelaire zmarszczyła zaraz brwi – to była ta uzdrowicielka, którą polecał Marcel. Co robił u uzdrowiciela? Co się stało?! Miała wrażenie, że zaraz dostanie spazmów z tego wszystkiego, panikując jak zawsze nad wyrost, ale przy tej rodzinie nie dało się zachować spokoju.
- Nie…jeszcze nie – ledwie z siebie to wykrztusiła, zastanawiając się, czy naprawdę było to pytanie, które jako pierwsze postanowił je zadawać już teraz, po powrocie. Kiedy do jej uszu dotarła sytuacja, że był w Tower, złość wyparowała natychmiast, przeradzając się w panikę. Złapała ostrożnie brata, prowadząc do kanapy i kładąc go ostrożnie, tak aby jego głowa spoczywała na poduszce, a nogi były wyciągnięte i mógł je rozprostować. Jednocześnie klęknęła przy nim, dłoń jego biorąc w swoją i spoglądając na niego z oczekiwaniem.
- Tommy…powiedz mi wszystko. Wszystko.
Nie wiedziała, gdzie był. Nie wiedziała, co robił, czy stała mu się krzywda, czy może ktoś jednak wbił mu nóż w plecy, a może jednak postanowili odnaleźć go ci ludzie, którzy kiedyś postanowili wymordować wszystkich. Idioci z tych braci, nie rozumieli, jak bardzo martwiła się o nich, zachowując się tak, jakby nigdy nic im się nie działo. Czemu jej to robili, skoro wiedzieli, że siedzi w domu i się zamartwia? Co było tak ważnego, że ponownie wymagało pozostawienia rodziny.
Otworzyła drzwi szerzej, zaraz też zamykając je ostrożnie. Dopiero po chwili przykucnęła przy Marsie, drapiąc go za uchem i dała znać, że dobrze się spisał. W końcu tak właśnie powinien reagować na obcych. Zaraz też jednak uspokoiła go, ostrożnie biorąc wolną dłoń Thomasa i ostrożnie przytykając ją pod nos psa. Ten obwąchał dłoń Tomka, tracąc nią zaraz zainteresowanie, a chociaż uspokoił się bardziej, jego wzrok wciąż śledził każdą z akcji najstarszego z Doe.
- Mars – burknęła Sheila w stronę Thomasa, nie patrząc nawet na niego przez chwilę. Była wciąż zła i nie zasługiwał na to, aby dostać od niej chociaż odrobinę uwagi. Jak tak mógł, wracać jakby nic się nie stało! Czemu chociaż tej jednej rzeczy nie mógłby potraktować na poważnie? Czemu tego nie rozumiał?! Nie mógł być kompletnie głupi – nikt taki w końcu nie kłamałby tak dobrze, by inni ludzie się na to nabierali. Miał w sobie jakieś rozważania przecież, na pewno!
Na wspomnienie o pani Baudelaire zmarszczyła zaraz brwi – to była ta uzdrowicielka, którą polecał Marcel. Co robił u uzdrowiciela? Co się stało?! Miała wrażenie, że zaraz dostanie spazmów z tego wszystkiego, panikując jak zawsze nad wyrost, ale przy tej rodzinie nie dało się zachować spokoju.
- Nie…jeszcze nie – ledwie z siebie to wykrztusiła, zastanawiając się, czy naprawdę było to pytanie, które jako pierwsze postanowił je zadawać już teraz, po powrocie. Kiedy do jej uszu dotarła sytuacja, że był w Tower, złość wyparowała natychmiast, przeradzając się w panikę. Złapała ostrożnie brata, prowadząc do kanapy i kładąc go ostrożnie, tak aby jego głowa spoczywała na poduszce, a nogi były wyciągnięte i mógł je rozprostować. Jednocześnie klęknęła przy nim, dłoń jego biorąc w swoją i spoglądając na niego z oczekiwaniem.
- Tommy…powiedz mi wszystko. Wszystko.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Grzecznie pozwolił siostrze poprowadzić swoją dłoń do psa, aby ten go powąchał… W końcu nie powinien się wykłócać o to.
- Wygląda na walecznego - rzucił z uśmiechem do siostry, chociaż wiedział i widział to, że ta się na niego gniewała. W końcu zniknął na tydzień, nie mógł się jej dziwić… Przecież on też tęsknił za nimi! Dokładnie dlatego kłamał, próbując się wyłgać z kłamstw, które wypowiedział w pierwszej kolejności. Czasem to było jedyną opcją, bo powiedzenie prawdy wtedy nic by mu nie dało. Przecież ludzie zawsze sami wybierali w to co chcieli wierzyć! Przecież on nie był lepszy. Dlatego wtedy ich nie szukał, ani Jamesa ani Sheili - bo tak było łatwiej. Okłamywać się, że żyją, nawet jeśli nie był wtedy tego pewny. Wybierał w to, co chciał wierzyć. Informacja, że mogłoby być inaczej… Nie chciał nawet o tym myśleć. To by było dla niego za dużo.
Zaraz jednak ruszył za siostrą, widząc doskonale, że ta się martwi. On też by się martwił przecież, gdyby się dowiedział że James czy ona znaleźli się w Tower. Dowiadując się, że straciła różdżkę w ministerstwie, sam był przerażony o jej dobro teraz! Oczywiście, ze naciskał, żeby sama nigdzie nie wychodziła… I może to lepiej, że mieli teraz tak walecznego psiaka w domu? Sheila miała dobrą rękę do zwierząt, do psów - w przeciwieństwie do niego. Ją one zawsze uwielbiały.
Usadowiony na kanapie, wcale się nie sprzeciwiał. Wiedział, że powinien odpocząć nieco, chociaż zaraz przyciągnął siostrę tak, aby się ułożyła na nim tułowiem. Potrzebował jej przytulić, cieszył się, że mógł ją zobaczyć znów… Tak się bał podczas tych tortur jakie mu zaserwowano, że już jej nie zobaczy!
- Dobrze. Ale… Ale jeśli nie będziesz chciała słuchać więcej, powiedz mi, dobrze? - poprosił, głaszcząc ją delikatnie po ciemnych włosach, powoli i kojąco, mimo że przez to wszystko co przeszedł to nawet ciężar jej lekkiego ciała był odczuwalny, kiedy tak na nim leżała. Ale chciał ją mieć blisko siebie, potrzebował ją przytulić - i zapewnić tym samym, że jest obok i jest z nim w porządku. Mniej lub bardziej, ale w porządku…
- Ja… wyszedłem zarejestrować różdżkę. Bo powinienem też, prawda? To miało być bezpieczniej… ale… No doszło do nieporozumienia w ministerstwie - wyjaśniał powoli, nieco cicho. Nie musiał w końcu podnosić głosu. Uśmiechnął się delikatnie do siostry. - Możesz się położyć obok jeśli chcesz… Ale ostrożnie, proszę. Mam jeszcze trochę siniaków - zaproponował jej, bo i tak wątpił, aby siostra miała zamiar mu przerywać to, co streszczał…
- Ale… pomylili mnie z kimś, kto ma kontakty z tymi rebeliantami, wiesz… i… zabrali do tower, do celi i na przesłuchanie… I… Grozili mi egzekucją. Skłamałem, że mam kontakty i mogę się przydać, dostarczyć im jakieś informacje na temat buntowników… - mówił cicho, poprawiając nieco włosy Sheili. Bał się jej reakcji. Nie chciał jej martwić, ale… co jeśli znów zniknie w styczniu? Nie chciał jej tego robić, znikać znów bez słowa. Powinna wiedzieć tym razem, co się dzieje.
- Wygląda na walecznego - rzucił z uśmiechem do siostry, chociaż wiedział i widział to, że ta się na niego gniewała. W końcu zniknął na tydzień, nie mógł się jej dziwić… Przecież on też tęsknił za nimi! Dokładnie dlatego kłamał, próbując się wyłgać z kłamstw, które wypowiedział w pierwszej kolejności. Czasem to było jedyną opcją, bo powiedzenie prawdy wtedy nic by mu nie dało. Przecież ludzie zawsze sami wybierali w to co chcieli wierzyć! Przecież on nie był lepszy. Dlatego wtedy ich nie szukał, ani Jamesa ani Sheili - bo tak było łatwiej. Okłamywać się, że żyją, nawet jeśli nie był wtedy tego pewny. Wybierał w to, co chciał wierzyć. Informacja, że mogłoby być inaczej… Nie chciał nawet o tym myśleć. To by było dla niego za dużo.
Zaraz jednak ruszył za siostrą, widząc doskonale, że ta się martwi. On też by się martwił przecież, gdyby się dowiedział że James czy ona znaleźli się w Tower. Dowiadując się, że straciła różdżkę w ministerstwie, sam był przerażony o jej dobro teraz! Oczywiście, ze naciskał, żeby sama nigdzie nie wychodziła… I może to lepiej, że mieli teraz tak walecznego psiaka w domu? Sheila miała dobrą rękę do zwierząt, do psów - w przeciwieństwie do niego. Ją one zawsze uwielbiały.
Usadowiony na kanapie, wcale się nie sprzeciwiał. Wiedział, że powinien odpocząć nieco, chociaż zaraz przyciągnął siostrę tak, aby się ułożyła na nim tułowiem. Potrzebował jej przytulić, cieszył się, że mógł ją zobaczyć znów… Tak się bał podczas tych tortur jakie mu zaserwowano, że już jej nie zobaczy!
- Dobrze. Ale… Ale jeśli nie będziesz chciała słuchać więcej, powiedz mi, dobrze? - poprosił, głaszcząc ją delikatnie po ciemnych włosach, powoli i kojąco, mimo że przez to wszystko co przeszedł to nawet ciężar jej lekkiego ciała był odczuwalny, kiedy tak na nim leżała. Ale chciał ją mieć blisko siebie, potrzebował ją przytulić - i zapewnić tym samym, że jest obok i jest z nim w porządku. Mniej lub bardziej, ale w porządku…
- Ja… wyszedłem zarejestrować różdżkę. Bo powinienem też, prawda? To miało być bezpieczniej… ale… No doszło do nieporozumienia w ministerstwie - wyjaśniał powoli, nieco cicho. Nie musiał w końcu podnosić głosu. Uśmiechnął się delikatnie do siostry. - Możesz się położyć obok jeśli chcesz… Ale ostrożnie, proszę. Mam jeszcze trochę siniaków - zaproponował jej, bo i tak wątpił, aby siostra miała zamiar mu przerywać to, co streszczał…
- Ale… pomylili mnie z kimś, kto ma kontakty z tymi rebeliantami, wiesz… i… zabrali do tower, do celi i na przesłuchanie… I… Grozili mi egzekucją. Skłamałem, że mam kontakty i mogę się przydać, dostarczyć im jakieś informacje na temat buntowników… - mówił cicho, poprawiając nieco włosy Sheili. Bał się jej reakcji. Nie chciał jej martwić, ale… co jeśli znów zniknie w styczniu? Nie chciał jej tego robić, znikać znów bez słowa. Powinna wiedzieć tym razem, co się dzieje.
Mars zaburczał cicho, ostatecznie jednak obwąchując dłoń Thomasa i szturchając go lekko. Wiedział, że właśnie przedstawiono mu nową osobę której nie powinien atakować, stąd i nie warczał już, co nie znaczyło, że od razu przyjmował jego obecność. Pies więc dreptał tuż za nią, łapą domagając się uwagi i wpychając się pomiędzy nią a Thomasa. Tym razem jednak Sheila nie zwracała na niego uwagi, ostrożnie kładąc brata i nie unikając kiedy przyciągnął ją do przytulenia.
- Jayden mi go kupił, dla bezpieczeństwa. Po tym jak powiedziałam, że październiku mnie gonił jeden mężczyzna… - Spotkanie i tak zakończyło się o wiele łagodniej, niż by się spodziewała, bo mimo wszystko została w miarę…wyratowana przed jastrzębiem. I potem ewentualnymi groźbami ze strony policjantów kiedy nie miałaby zarejestrowanej różdżki. Mars przynosił jej w jakiś sposób możliwość otuchy kiedy Thomasa nie było, a James uciekał. I Eve znikała. - Jest przyjazny dla domowników, więc jak go nie będziesz irytował, to cię polubi.
Naprawdę nie wiedziała, czemu Thomas potrafił w taki sposób podjudzać otoczenie. Co w nim było? Wiedziała, że pchał się wszędzie i do wszystkich, że często wybierał gadziów ponad swoją rodzinę, nawet jeżeli tak do końca nie zdawał sobie z tego sprawy. Że…że miał wiele na swoim sumieniu. Ale Sheila wcale nie chciała, aby był gdzieś daleko. Chciała żeby był tu, przy niej. Wiedziała, że nie był tak głupi jakby chciał, żeby ludzie wierzyli. Nie dało się zupełnie kłamać tak, by ludzie ci wierzyli, jednocześnie udając, że nic nie miało się na sumieniu i że było się tak zupełnie ignorantem. Musiał wiedzieć, co przekona ich do siebie i jak ich oczarować, ale kiedy zachowywałeś się jak kretyn, to nikt ci nie wierzył. Dlatego czuła, że jednak często po prostu łatwiej było mu zgrywać idiotę.
Pociągnięta została na niego i nie oponowała, dość szybko jednak układając się obok. Wiedziała, że całkiem mocno mogło go boleć to, o czym opowiadał. Dawała mu okazywać każdy rodzaj bliskości, dalej będąc na niego złą, ale teraz będąc też przerażoną. Oddychała ciężko, próbując nie wyobrażać sobie, jak bardzo bolesne dla niego mogły być te wszystkie wydarzenia. Rozumiała, że skłamał, bo kłamał aby przeżyć. Rozumiała, ale…co dalej?
Splotła ich dłonie, zamykając powieki, zaciskając je tak mocno, że miała wrażenie, że sama ma na twarzy grymas bólu. Otworzyła je jednak, delikatnie przesuwając dłoń i głaszcząc Thomasa, słuchając go z jeszcze większym niepokojem niż wcześniej. Co oni mu zrobili? Jej biednemu Tommy’emu. Przecież to dzieciak jeszcze! On nic nie zrobił! Jacy rebelianci?!
Przycisnęła jego twarz do siebie, opierając ich czoła razem i oddychając niespokojnie.
- Co ci zrobili dokładnie? Czy Yvette to zaleczyła? Czego chcą później i kiedy chcą abyś się wytłumaczył? Pewnie cię zwerbowali do szpiegowania dla nich, prawda? – Nie wiedziała, co się działo, ale skoro oskarżyli go o kontakty z rebeliantami i wypuścili…to pewnie chcieli, aby był szpiegiem ale dla nich. Przecież on nic nie wiedział! Jej biedny Tommy…coś wymyślą, żeby go z tego wyciągnąć, coś wymyślą!
- Jayden mi go kupił, dla bezpieczeństwa. Po tym jak powiedziałam, że październiku mnie gonił jeden mężczyzna… - Spotkanie i tak zakończyło się o wiele łagodniej, niż by się spodziewała, bo mimo wszystko została w miarę…wyratowana przed jastrzębiem. I potem ewentualnymi groźbami ze strony policjantów kiedy nie miałaby zarejestrowanej różdżki. Mars przynosił jej w jakiś sposób możliwość otuchy kiedy Thomasa nie było, a James uciekał. I Eve znikała. - Jest przyjazny dla domowników, więc jak go nie będziesz irytował, to cię polubi.
Naprawdę nie wiedziała, czemu Thomas potrafił w taki sposób podjudzać otoczenie. Co w nim było? Wiedziała, że pchał się wszędzie i do wszystkich, że często wybierał gadziów ponad swoją rodzinę, nawet jeżeli tak do końca nie zdawał sobie z tego sprawy. Że…że miał wiele na swoim sumieniu. Ale Sheila wcale nie chciała, aby był gdzieś daleko. Chciała żeby był tu, przy niej. Wiedziała, że nie był tak głupi jakby chciał, żeby ludzie wierzyli. Nie dało się zupełnie kłamać tak, by ludzie ci wierzyli, jednocześnie udając, że nic nie miało się na sumieniu i że było się tak zupełnie ignorantem. Musiał wiedzieć, co przekona ich do siebie i jak ich oczarować, ale kiedy zachowywałeś się jak kretyn, to nikt ci nie wierzył. Dlatego czuła, że jednak często po prostu łatwiej było mu zgrywać idiotę.
Pociągnięta została na niego i nie oponowała, dość szybko jednak układając się obok. Wiedziała, że całkiem mocno mogło go boleć to, o czym opowiadał. Dawała mu okazywać każdy rodzaj bliskości, dalej będąc na niego złą, ale teraz będąc też przerażoną. Oddychała ciężko, próbując nie wyobrażać sobie, jak bardzo bolesne dla niego mogły być te wszystkie wydarzenia. Rozumiała, że skłamał, bo kłamał aby przeżyć. Rozumiała, ale…co dalej?
Splotła ich dłonie, zamykając powieki, zaciskając je tak mocno, że miała wrażenie, że sama ma na twarzy grymas bólu. Otworzyła je jednak, delikatnie przesuwając dłoń i głaszcząc Thomasa, słuchając go z jeszcze większym niepokojem niż wcześniej. Co oni mu zrobili? Jej biednemu Tommy’emu. Przecież to dzieciak jeszcze! On nic nie zrobił! Jacy rebelianci?!
Przycisnęła jego twarz do siebie, opierając ich czoła razem i oddychając niespokojnie.
- Co ci zrobili dokładnie? Czy Yvette to zaleczyła? Czego chcą później i kiedy chcą abyś się wytłumaczył? Pewnie cię zwerbowali do szpiegowania dla nich, prawda? – Nie wiedziała, co się działo, ale skoro oskarżyli go o kontakty z rebeliantami i wypuścili…to pewnie chcieli, aby był szpiegiem ale dla nich. Przecież on nic nie wiedział! Jej biedny Tommy…coś wymyślą, żeby go z tego wyciągnąć, coś wymyślą!
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
- Jayden? - zapytał nieco zaskoczony, bo w gruncie rzeczy to kogo jak kogo, ale Sheilę posądzał najmniej o utrzymywanie kontaktów z kimś z Hogwartu, a tym bardziej z profesorem. Z drugiej strony... Chyba lepsza była taka znajomości niż gdyby miała wpadać w jakieś bardziej szemrane towarzystwo. Chociaż to jak ktoś ją gonił...
- Musimy ci załatwi te lekcje. Nauczę cię trochę jak wymierzać ciosy może... To ci się przyda na sytuację bez różdżki - powiedział, wzdychając cicho, bo choć sam został brutalnie pobity w Tower to przecież dlatego, że nie mógł się po prostu bronić.
A ludzi było przekonać do siebie łatwo. Wystarczyło im schlebiać i opowiadać miłe rzeczy,. przytakiwać i przyznawać rację. Jeśli tylko mówiło się to, co druga osoba chciała usłyszeć, wszystko było łatwiejsze. Czy gdyby będąc w Tower, zaczął zaprzeczać, że nie zna rebeliantów, przeżyłby tę odsiadkę? Prawdopodobnie nie. Oni nie chcieli słyszeć o tym, że kogoś nie znał - oni chcieli słyszeć informacje na temat rebelii i całego Zakonu.
Obserwował uważnie dziewczynę, nie chcąc jednak wnikać w szczegóły tego wszystkiego. Nawet, jeśli prosiła. Nie chciał jej opowiadać o smrodzie wody, w której klęczał ani tym bardziej o bólu, który mu towarzyszył i powstrzymywał przed jakimkolwiek poderwaniem się na nogi i próbą ucieczki. Jak całe ciało go bolało, jak mimo pragnienia nie był w stanie nawet się podnieść w celi, aby spróbować napić się czegokolwiek - nie mówiąc o starym chlebie, na którym nie byłby w stanie użyć tych zębów, które mu zostały, przez wzgląd na niemiłosierny ból.
Delikatnie się do niej uśmiechał, chętnie splatając z nią palce dłoni. Martwił się, że już ich nie zobaczy - nawet wtedy, gdyby wyszedł żywy. Dlaczego tamta ciemność była tak przerażająca i paraliżująca?
- Tak, zaleczyła. Oni... Też zaleczyli. Paprotko, nie chcę cię zadręczać szczegółami, proszę cię... - powiedział, spoglądając na nią i wcale nie uciekając. Spojrzał łagodnie na nią, nie chciał jej martwić, ale… Ciężko mu było, mając te wszystkie wspomnienia i myśli tak świeże. Przymknął w końcu jednak oczy.
- Tak, zwerbowali… to mało powiedziane. Dostałem ultimatum. Albo egzekucja, albo dla nich szpieguję, akurat mieli egzekucje mieć na następny dzień… Ale jestem tutaj, więc tyle dobrze, prawda?- mówił, po chwili znów spoglądając na siostrę. Objął ją, przytulając do siebie. Nawet jeśli bolało, potrzebował mieć i jej, i Jamesa przy sobie.
- Na początku stycznia mam się pojawić tam znowu… Jeszcze… Jeszcze nie wiem co zrobię, ale jakoś sobie poradzimy z tym. Rozmawiałem z Marcelem, trafiłem na niego u Yvette - skłamał dość płynnie, mając nadzieję że ten nie przekazał reszcie Doe listu, który do niego wysłał pierwszego dnia po wyjściu z Tower. - i obiecał mi pomóc, podobno ma mieć jakiś plan, wiec zobaczymy…. Ale to nic. Będzie bezpieczniej jeśli skupią się na zagrożeniu, a nie nas nas… I… i jeszcze jedna rzecz. Proszę, uważaj. Musiałem im podać moje nazwisko… - mówił, nie chcąc wspominać o tym jak go torturowali w tower, jakie zaklęcia na niego rzucali, jaki był ich efekt. Nie musiała o tym wiedzieć, nie musiała się martwić aż tak bardzo.
- Yvette przekazała mi maść na kolano, mam go nie przeciążać… No i potrzebuję szkielo-wzro, ale nie miała materiałów… Ale spokojnie, mam kolegę, który powinien sobie z tym poradzić, więc nie musisz się martwić, Paprotko, dobrze? Jedyne co to mam jeszcze siniaki… W Tower… przysłali uzdrowiciela - wyjaśnił, marszcząc jednak brwi. Wiedział jak to brzmiało, ale jednocześnie to Sheila wiedziała i rozumiała, dlaczego wolał współpracować z tymi ludźmi. I co chcieli osiągnąć, wysyłając do niego uzdrowiciela.
- Musimy ci załatwi te lekcje. Nauczę cię trochę jak wymierzać ciosy może... To ci się przyda na sytuację bez różdżki - powiedział, wzdychając cicho, bo choć sam został brutalnie pobity w Tower to przecież dlatego, że nie mógł się po prostu bronić.
A ludzi było przekonać do siebie łatwo. Wystarczyło im schlebiać i opowiadać miłe rzeczy,. przytakiwać i przyznawać rację. Jeśli tylko mówiło się to, co druga osoba chciała usłyszeć, wszystko było łatwiejsze. Czy gdyby będąc w Tower, zaczął zaprzeczać, że nie zna rebeliantów, przeżyłby tę odsiadkę? Prawdopodobnie nie. Oni nie chcieli słyszeć o tym, że kogoś nie znał - oni chcieli słyszeć informacje na temat rebelii i całego Zakonu.
Obserwował uważnie dziewczynę, nie chcąc jednak wnikać w szczegóły tego wszystkiego. Nawet, jeśli prosiła. Nie chciał jej opowiadać o smrodzie wody, w której klęczał ani tym bardziej o bólu, który mu towarzyszył i powstrzymywał przed jakimkolwiek poderwaniem się na nogi i próbą ucieczki. Jak całe ciało go bolało, jak mimo pragnienia nie był w stanie nawet się podnieść w celi, aby spróbować napić się czegokolwiek - nie mówiąc o starym chlebie, na którym nie byłby w stanie użyć tych zębów, które mu zostały, przez wzgląd na niemiłosierny ból.
Delikatnie się do niej uśmiechał, chętnie splatając z nią palce dłoni. Martwił się, że już ich nie zobaczy - nawet wtedy, gdyby wyszedł żywy. Dlaczego tamta ciemność była tak przerażająca i paraliżująca?
- Tak, zaleczyła. Oni... Też zaleczyli. Paprotko, nie chcę cię zadręczać szczegółami, proszę cię... - powiedział, spoglądając na nią i wcale nie uciekając. Spojrzał łagodnie na nią, nie chciał jej martwić, ale… Ciężko mu było, mając te wszystkie wspomnienia i myśli tak świeże. Przymknął w końcu jednak oczy.
- Tak, zwerbowali… to mało powiedziane. Dostałem ultimatum. Albo egzekucja, albo dla nich szpieguję, akurat mieli egzekucje mieć na następny dzień… Ale jestem tutaj, więc tyle dobrze, prawda?- mówił, po chwili znów spoglądając na siostrę. Objął ją, przytulając do siebie. Nawet jeśli bolało, potrzebował mieć i jej, i Jamesa przy sobie.
- Na początku stycznia mam się pojawić tam znowu… Jeszcze… Jeszcze nie wiem co zrobię, ale jakoś sobie poradzimy z tym. Rozmawiałem z Marcelem, trafiłem na niego u Yvette - skłamał dość płynnie, mając nadzieję że ten nie przekazał reszcie Doe listu, który do niego wysłał pierwszego dnia po wyjściu z Tower. - i obiecał mi pomóc, podobno ma mieć jakiś plan, wiec zobaczymy…. Ale to nic. Będzie bezpieczniej jeśli skupią się na zagrożeniu, a nie nas nas… I… i jeszcze jedna rzecz. Proszę, uważaj. Musiałem im podać moje nazwisko… - mówił, nie chcąc wspominać o tym jak go torturowali w tower, jakie zaklęcia na niego rzucali, jaki był ich efekt. Nie musiała o tym wiedzieć, nie musiała się martwić aż tak bardzo.
- Yvette przekazała mi maść na kolano, mam go nie przeciążać… No i potrzebuję szkielo-wzro, ale nie miała materiałów… Ale spokojnie, mam kolegę, który powinien sobie z tym poradzić, więc nie musisz się martwić, Paprotko, dobrze? Jedyne co to mam jeszcze siniaki… W Tower… przysłali uzdrowiciela - wyjaśnił, marszcząc jednak brwi. Wiedział jak to brzmiało, ale jednocześnie to Sheila wiedziała i rozumiała, dlaczego wolał współpracować z tymi ludźmi. I co chcieli osiągnąć, wysyłając do niego uzdrowiciela.
- Jayden - potwierdziła, ostrożnie prowadząc Thomasa w stronę łóżka. Zmartwienie zastąpiło gniew, chociaż dalej trzymała w sobie jakaś niepewność. Chciała wiedzieć, że wszystko w porządku, ale znała Thomasa całe swoje krótkie życie, i jeżeli był ktoś na tym świecie, kto chował w sobie cały ból i niepewność, to na pewno on. Pamiętała, jak jeszcze za czasów dzieciństwa dość mocno chował się ze wszystkim, co jakkolwiek nie pasowało do obrazu radosnego chłopca z osiedla. Nawet potem zawsze próbował kłamać, byleby tylko się nie martwiła. - Kiedy...kiedy was nie było, przez te dwa lata, miała kontakt z niewielką ilością osób. Neala, Aidan i właśnie Jayden. Bez ich obecności na pewno byłabym zupełnie odcięta.
Wolałaby nie myśleć, co działoby się wtedy i jak źle by z nią było, kiedy byłaby na tym świecie absolutnie samotna. Teraz jednak nie było to ważne, bo miała przy sobie braci. A jeden jej właśnie potrzebował i to jeszcze bardziej, niż zazwyczaj, na lekkim przeskrobaniu, bo teraz musiała go pilnować i zająć się nim. Chociaż z tych pobieżnych słów rozumiała, że Yvette się nim zaopiekowała, a więc mogła przynajmniej w kwestii leczenia odetchnąć z ulgą.
- Wiesz, co ci powiem. Powiem ci, że jakbyś był na miejscu, a nie jechał na prace charytatywne, to byś mógł mnie uczyć. - Nie mogła się powstrzymać, chociaż wiedziała, że nie powinna. Ale jego wymądrzanie się w tym momencie, kiedy twierdził, co się powinno zrobić, było zupełnie nie na miejscu, kiedy tak naprawdę to nie potrzebowała jego porad a jego obecności. Których ten pacan nawet nie umiał zapewnić, a kiedy miał mieć dobry powód do zniknięcia...tak naprawdę to potrzebowała jego, zachowującego się odpowiedzialnie. Chciał brać w swoje dłonie decyzje o ich dobrobycie, to niech zachowa się jak mężczyzna, a nie lata za kolejną spódnicą. To nie były już czasy Hogwartu, gdzie najgorsze, co mogło go spotkać, to trafienie na szlaban.
Sama również przymknęła oczy, przysuwając się bliżej i pozwalając, aby jej zapach otulił go dokładnie, wciąż trzymając go za dłoń. Gotowała przed chwilą pościel, wciąż więc zapach chemikaliów towarzyszył jej lekko, wsiąkając w jej ubranie, włosy oraz skórę. Adela nazywała to zawsze zapachem pracy, nie przejmując się kiedy jej dłonie czerwieniały od pracy a place odbarwiały się podczas nowego barwienia tkanin. W pewnym sensie byłaby dobrą cyganką..może dlatego Sheila czuła się spokojniej w jej towarzystwie?
- Przynajmniej udało ci się wyjść, to najważniejsze. - Nie przejęła się zbytnio tym, że Thomas mógłby wpuścić kogoś w problemy, bo liczyła bardziej na to, że jest tutaj i jest obok niej i wciąż żyje. Chyba, że byłby to ktoś z jej otoczenia, wtedy zdecydowanie zaczęłyby się kłopoty. Zmarszczyła brwi, słuchając informacji o Marcelu, otwierając oczy aby spojrzeć uważnie na starszego z braci.
- Co ma Marcel do tego...czy on się wpakował w jakieś dziwne sytuacje? - W końcu Marcel był cyrkowcem, czemu miał mieć jakiś plan na donoszenie w Tower? Nie wiedziała, co Carrington dokładnie robił, ale jeżeli coś kombinował...musiała zdecydowanie porozmawiać z nim przy pierwszej lepszej okazji.
- Tommy...nie mów, że mam się nie martwić. Nie wiem czemu, ale do waszych głów nie trafia fakt, że musicie się wszyscy wziąć za siebie i zadbać o tę rodzinę, a nie znikać. Twoje działania mają efekt na nas wszystkich. Tak jak moje. Jeżeli przestałabym chodzić do pracy, kto by na nas zarabiał? - Uniosła lekko brwi, mówiąc spokojnie, ale równie stanowczo, głaszcząc go po policzku. - Teraz zwłaszcza, kiedy grozi ci niebezpieczeństwo. Musisz uważać na siebie i na nas. Dlatego Tommy, przestań biegać i się bawić. Musimy zacząć działać na poważnie.
Wolałaby nie myśleć, co działoby się wtedy i jak źle by z nią było, kiedy byłaby na tym świecie absolutnie samotna. Teraz jednak nie było to ważne, bo miała przy sobie braci. A jeden jej właśnie potrzebował i to jeszcze bardziej, niż zazwyczaj, na lekkim przeskrobaniu, bo teraz musiała go pilnować i zająć się nim. Chociaż z tych pobieżnych słów rozumiała, że Yvette się nim zaopiekowała, a więc mogła przynajmniej w kwestii leczenia odetchnąć z ulgą.
- Wiesz, co ci powiem. Powiem ci, że jakbyś był na miejscu, a nie jechał na prace charytatywne, to byś mógł mnie uczyć. - Nie mogła się powstrzymać, chociaż wiedziała, że nie powinna. Ale jego wymądrzanie się w tym momencie, kiedy twierdził, co się powinno zrobić, było zupełnie nie na miejscu, kiedy tak naprawdę to nie potrzebowała jego porad a jego obecności. Których ten pacan nawet nie umiał zapewnić, a kiedy miał mieć dobry powód do zniknięcia...tak naprawdę to potrzebowała jego, zachowującego się odpowiedzialnie. Chciał brać w swoje dłonie decyzje o ich dobrobycie, to niech zachowa się jak mężczyzna, a nie lata za kolejną spódnicą. To nie były już czasy Hogwartu, gdzie najgorsze, co mogło go spotkać, to trafienie na szlaban.
Sama również przymknęła oczy, przysuwając się bliżej i pozwalając, aby jej zapach otulił go dokładnie, wciąż trzymając go za dłoń. Gotowała przed chwilą pościel, wciąż więc zapach chemikaliów towarzyszył jej lekko, wsiąkając w jej ubranie, włosy oraz skórę. Adela nazywała to zawsze zapachem pracy, nie przejmując się kiedy jej dłonie czerwieniały od pracy a place odbarwiały się podczas nowego barwienia tkanin. W pewnym sensie byłaby dobrą cyganką..może dlatego Sheila czuła się spokojniej w jej towarzystwie?
- Przynajmniej udało ci się wyjść, to najważniejsze. - Nie przejęła się zbytnio tym, że Thomas mógłby wpuścić kogoś w problemy, bo liczyła bardziej na to, że jest tutaj i jest obok niej i wciąż żyje. Chyba, że byłby to ktoś z jej otoczenia, wtedy zdecydowanie zaczęłyby się kłopoty. Zmarszczyła brwi, słuchając informacji o Marcelu, otwierając oczy aby spojrzeć uważnie na starszego z braci.
- Co ma Marcel do tego...czy on się wpakował w jakieś dziwne sytuacje? - W końcu Marcel był cyrkowcem, czemu miał mieć jakiś plan na donoszenie w Tower? Nie wiedziała, co Carrington dokładnie robił, ale jeżeli coś kombinował...musiała zdecydowanie porozmawiać z nim przy pierwszej lepszej okazji.
- Tommy...nie mów, że mam się nie martwić. Nie wiem czemu, ale do waszych głów nie trafia fakt, że musicie się wszyscy wziąć za siebie i zadbać o tę rodzinę, a nie znikać. Twoje działania mają efekt na nas wszystkich. Tak jak moje. Jeżeli przestałabym chodzić do pracy, kto by na nas zarabiał? - Uniosła lekko brwi, mówiąc spokojnie, ale równie stanowczo, głaszcząc go po policzku. - Teraz zwłaszcza, kiedy grozi ci niebezpieczeństwo. Musisz uważać na siebie i na nas. Dlatego Tommy, przestań biegać i się bawić. Musimy zacząć działać na poważnie.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Nie potrafił inaczej - i nie chciał inaczej. W końcu czuł, że powinien podnosić na duchu rodzeństwo, a nie pokazywać im, że z czymś sobie nie radzi. Nawet jeśli w taborze dość szybko stało się oczywistym, że nie był tak zdolny w kwestiach zajmowania się zwierzętami czy też rozpoznawania upraw. Taniec może i szedł mu nieco lepiej, a grać ostatecznie nauczył się tylko na harmonijce. Co innego kontakty z ludźmi - te wychodziły mu zaskakująco dobrze, nawet jeśli ich kultura nie była takowym przychylna.
- Neala? Aidan? - zapytał z uśmiechem. Cóż, różnica wieku robiła swoje, że nie zawsze e Hogwarcie potrafił spamiętać znajomych i przyjaciół młodszej siostry, tym bardziej że dużo Puchonów jednak było dość... Cichych. A Thomas mógł przysiąść, że niektórzy z młodszych roczników wręcz celowo unikają Gryfonów... - Cieszę się, że miałaś kogoś, na kim możesz polegać, Paprotko - powiedział z uśmiechem, kiwając głową. W innych okolicznościach nie musiałaby szukać oparcia w innych. Miałaby męża, miałaby dziadków, miałaby również... Cóż, ich - jej braci. Wiedział i pamiętał jak ciężko było nawiązywać jej znajomości z obcymi... - Przepraszam cię, że zniknąłem... Mam nadzieję, że opowiesz mi trochę o Aidanie i Neali. W sumie to jedną pannę ostatnio spotkałem o tym imieniu, właśnie na tej pracy charytatywnej w Devon... Ale przepraszam. Nie wiedziałem, że to było nieodpłatne... No i teraz będę miał sporo czasu, żeby cię pouczyć chociaż podstaw - stwierdził, nie chcąc przecież żeby siostra była na niego zła czy czuła się zaniedbana. Chociaż... To że nie mogli spędzać ze sobą tak wiele czasu jak kiedyś było dziwne. W końcu ona pracowała, a on wiecznie szukał dorobku i zajęcia.
Przyjmował bliskość siostry, przytulając ją do siebie. Bał się tam w Tower, że już jej nie spotka - nie zobaczy, nie będzie miał okazji jej przytulić czy pogładzić po włosach. Nie chciał tego. Potrzebował mieć ją przy sobie tak blisko jak tylko mógł. Tęsknił i za nią, i za Jamesem. I nawet za złoszczącą się na niego Eve!
- Nie wiem... Nie mam pojęcia, co on planuje, ale cokolwiek to nie jest, jakoś sobie poradzimy - zapewnił siostrę, zerkając na nią. Nie, nie był tego pewny, ale to nie pierwsze kłamstwo w jego życiu, które mówił jej dla uspokojenia umysłu. Nie chciał, żeby się martwiła na zapas, bo jakoś to będzie, prawda?
- Przepraszam, nie chciałem znikać... - powiedział cicho, odwracając wzrok. - Będę szukał zajęcia. Czegokolwiek, żeby móc zarobić. Teraz będzie mi trochę ciężej, ale coś znajdę na pewno... I nie martw się, Paprotko. Wiesz, że coś wymyślimy, prawda? Zawsze coś wymyślam - zapewnił ją, wracając niepewnie do niej wzrokiem. Nie lubił być ganiony, bo wiedział że zazwyczaj ta osoba wtedy miała rację. Zrobienie miny zbitego psa i przeproszenie e większości sytuacji załatwiało całą sprawę- i miał nadzieję, że w tym momencie stanie się podobnie.
- Obiecuję już nie biegać... Naprawdę, Paprotko... Wiesz, że nie robię tego specjalnie, prawda? Czasem... Czasem po prostu tak wychodzi... - dodał, chociaż stanowczo było to marne pocieszenie. Był jak magnes na kłopoty - i to taki silny, który z oddali ściągał je, chociaż nie próbował.
Uśmiechnął się do niej delikatnie, luźno układając dłonie na niej i ją obejmując. Tęsknił za nią przez te dwa lata - za nią i za Jamesem. Za tym jak śmiali się, jak wspólnie tańczyli przy ognisku. Mieli siebie i zawsze mogli na siebie liczyć, co dla niektórych z pewnością było aż dziwne. Thomas sam nie zawsze to do końca rozumiał, ale wiedział że nie każdy był tak blisko ze swoim rodzeństwem. Niektórzy się kłócili, inni nie rozmawiali… A on nawet jak pokłócił się z Jamesem to zaraz się nieco pobili i wszystko było w porządku! No, może poza tym jednym incydentem sprzed dwóch lat…
- Może w czymś ci pomogę w domu..? Skoro i tak muszę być uziemiony… - zaoferował się, szukając też sposoby jak się nieco wkupić w łaski siostry.
- Neala? Aidan? - zapytał z uśmiechem. Cóż, różnica wieku robiła swoje, że nie zawsze e Hogwarcie potrafił spamiętać znajomych i przyjaciół młodszej siostry, tym bardziej że dużo Puchonów jednak było dość... Cichych. A Thomas mógł przysiąść, że niektórzy z młodszych roczników wręcz celowo unikają Gryfonów... - Cieszę się, że miałaś kogoś, na kim możesz polegać, Paprotko - powiedział z uśmiechem, kiwając głową. W innych okolicznościach nie musiałaby szukać oparcia w innych. Miałaby męża, miałaby dziadków, miałaby również... Cóż, ich - jej braci. Wiedział i pamiętał jak ciężko było nawiązywać jej znajomości z obcymi... - Przepraszam cię, że zniknąłem... Mam nadzieję, że opowiesz mi trochę o Aidanie i Neali. W sumie to jedną pannę ostatnio spotkałem o tym imieniu, właśnie na tej pracy charytatywnej w Devon... Ale przepraszam. Nie wiedziałem, że to było nieodpłatne... No i teraz będę miał sporo czasu, żeby cię pouczyć chociaż podstaw - stwierdził, nie chcąc przecież żeby siostra była na niego zła czy czuła się zaniedbana. Chociaż... To że nie mogli spędzać ze sobą tak wiele czasu jak kiedyś było dziwne. W końcu ona pracowała, a on wiecznie szukał dorobku i zajęcia.
Przyjmował bliskość siostry, przytulając ją do siebie. Bał się tam w Tower, że już jej nie spotka - nie zobaczy, nie będzie miał okazji jej przytulić czy pogładzić po włosach. Nie chciał tego. Potrzebował mieć ją przy sobie tak blisko jak tylko mógł. Tęsknił i za nią, i za Jamesem. I nawet za złoszczącą się na niego Eve!
- Nie wiem... Nie mam pojęcia, co on planuje, ale cokolwiek to nie jest, jakoś sobie poradzimy - zapewnił siostrę, zerkając na nią. Nie, nie był tego pewny, ale to nie pierwsze kłamstwo w jego życiu, które mówił jej dla uspokojenia umysłu. Nie chciał, żeby się martwiła na zapas, bo jakoś to będzie, prawda?
- Przepraszam, nie chciałem znikać... - powiedział cicho, odwracając wzrok. - Będę szukał zajęcia. Czegokolwiek, żeby móc zarobić. Teraz będzie mi trochę ciężej, ale coś znajdę na pewno... I nie martw się, Paprotko. Wiesz, że coś wymyślimy, prawda? Zawsze coś wymyślam - zapewnił ją, wracając niepewnie do niej wzrokiem. Nie lubił być ganiony, bo wiedział że zazwyczaj ta osoba wtedy miała rację. Zrobienie miny zbitego psa i przeproszenie e większości sytuacji załatwiało całą sprawę- i miał nadzieję, że w tym momencie stanie się podobnie.
- Obiecuję już nie biegać... Naprawdę, Paprotko... Wiesz, że nie robię tego specjalnie, prawda? Czasem... Czasem po prostu tak wychodzi... - dodał, chociaż stanowczo było to marne pocieszenie. Był jak magnes na kłopoty - i to taki silny, który z oddali ściągał je, chociaż nie próbował.
Uśmiechnął się do niej delikatnie, luźno układając dłonie na niej i ją obejmując. Tęsknił za nią przez te dwa lata - za nią i za Jamesem. Za tym jak śmiali się, jak wspólnie tańczyli przy ognisku. Mieli siebie i zawsze mogli na siebie liczyć, co dla niektórych z pewnością było aż dziwne. Thomas sam nie zawsze to do końca rozumiał, ale wiedział że nie każdy był tak blisko ze swoim rodzeństwem. Niektórzy się kłócili, inni nie rozmawiali… A on nawet jak pokłócił się z Jamesem to zaraz się nieco pobili i wszystko było w porządku! No, może poza tym jednym incydentem sprzed dwóch lat…
- Może w czymś ci pomogę w domu..? Skoro i tak muszę być uziemiony… - zaoferował się, szukając też sposoby jak się nieco wkupić w łaski siostry.
Nie obchodziło ją, czy w życiu Thomasa było coś, z czym sobie nie radził albo z czym musiał walczyć – to, na czym jej zależało to to, żeby w końcu przestał to ukrywać. Myślał, że w ten sposób odsuwa zmartwień i sprawia, że reszta rodziny ma chwilę spokoju. Nie nauczył się, że to nigdy nie była prawda, że chowane tajemnice są jedynie kolejnym powodem do zmartwień. Że w czasach wojny sekrety ciążyły jeszcze bardziej, a pozostawiona rodzina jedynie martwiła się, jednocześnie będąc narażoną gdyby zaczęła pytać w nieodpowiednich miejscach i zadawać niewygodne pytania. Czemu spodziewali się, że teraz będzie to jakoś odmienne? Przecież wiedzieli, co się stało, kiedy ostatnim razem zachowali sekret – śmierć niewinnych ludzi, którzy nie zasługiwali na ten los.
- Aidan, Aidan Moore. Młodszy o rok ode mnie, przyjaźniliśmy się w Hogwarcie. Siedział często przy mnie na posiłkach. – Uśmiechnęła się, drobne dłonie wsuwając pod jego ciemne włosy. Pachniał tym specyficznym zapachem, który unosił się w skrzydłach szpitalnych i lecznicach, ale pod tym było coś jeszcze. Przyciągnęła się ostrożnie, wsuwając nos w jego koszulę, ściskając go nieco mocniej. Jej Tommy, co mu zrobili…za głupią rejestrację różdżki. – I Neala Weasley. Która swoją drogą pisała mi, że ktoś podobny do Jimmy’ego przedstawił się jako James Doe i zawitał do Devon, akurat w tym czasie co miałeś pracę, z której nic nie przywiozłeś. Tommy…czy to byłeś ty? Powiedz mi szczerze. Nela jest mi bardzo bliska i zależy mi na niej bardzo mocno. Jeżeli ją jakkolwiek krzywdzicie, wpływa to na naszą relację i wolałabym już nie mieć z nią kontaktu, niż gdybyście mieli ją teraz ciągle zaczepiać. Dręczenie moich przyjaciół bardzo mnie boli, nie sądźcie, że się nie dowiem. – Zmarszczyła brwi, chociaż z jej twarzy przebijał smutek. Zawsze witała przyjaciół braci i starała się ich traktować dobrze, dlaczego więc oni nie mogliby zrobić tego samego dla jej własnych? Nie chciała, aby teraz cały czas Thomas narzucał się pannie Weasley, Nela zasługiwała na lepiej.
- Thommy, dwa lata spędziliśmy, zastanawiając się, czy żyjemy. Nie wiedząc, gdzie nas wywiało. Sam wiesz, jak ogromne miałam szczęście, że skończyłam u kogoś, kto mnie przygarnął i nie patrzył na moją etniczność, bo przecież mogłam skończyć w domu publicznym albo zostać przerobiona na jedną z tych krwawych kąpieli. Może i potrzebujecie czasu, ty, James i Eve, ale nie możecie oczekiwać, że ja od razu będę dla was taka jak dawniej i sami nie będziecie się tego trzymać. Nie możecie zostawiać mnie zamkniętą tutaj jak posłuszną sowę, oczekując, że ja się nie martwię, że mnie to nie ciąży…chcę twojej obecności w życiu, chcę, aby James nie wymykał się po nocach, aby Eve nie znikała na cały dzień i posiedziała chwilę ze mną…
Znów otarła się policzkiem o jego ramię, chcąc trzymać go w swoich ramionach i chronić, tak jak on starał się chronić ją. Pilnować, by jej brat, jedno z istnień, które trzymało ją na tym świecie, aby Tommy, który plótł jej warkoczyki i który znosił jej pieski do łóżka, aby był bezpieczny. Był przy niej. Powoli odnajdywał radość z rzeczy, które wydawały się już stracone, ale nie bał się sięgnąć po pomoc do rodziny.
- Jest wojna, Tom. Jeżeli coś się stanie jednemu z nas, jeżeli któreś z nas podpadnie, przyjdą po resztę. Jesteśmy tylko my, tutaj, w czwórkę. Reszta to obcy. – Nawet Nela. Nawet Aidan. Nawet Marcel. Wszyscy byli obcy kiedy chodziło o rodzinę. Nie byli taborem, byli gadziami. A gadzie nigdy nie powinni stać ponad rodziną. – Możesz tu ze mną siedzieć. Ale proszę cię, od teraz mów o wszystkim. Zero sekretów. Zero biegania po znajomych na przyjęcia kiedy nie masz pracy. Potrzebuję was, ale potrzebuję też pieniędzy, które możecie przynosić. Moja pensja nie starcza na nas, tym bardziej na zwierzaki. Będę musiała w końcu odejmować sobie albo komuś od ust jeżeli nie będziecie pracować regularnie.
- Aidan, Aidan Moore. Młodszy o rok ode mnie, przyjaźniliśmy się w Hogwarcie. Siedział często przy mnie na posiłkach. – Uśmiechnęła się, drobne dłonie wsuwając pod jego ciemne włosy. Pachniał tym specyficznym zapachem, który unosił się w skrzydłach szpitalnych i lecznicach, ale pod tym było coś jeszcze. Przyciągnęła się ostrożnie, wsuwając nos w jego koszulę, ściskając go nieco mocniej. Jej Tommy, co mu zrobili…za głupią rejestrację różdżki. – I Neala Weasley. Która swoją drogą pisała mi, że ktoś podobny do Jimmy’ego przedstawił się jako James Doe i zawitał do Devon, akurat w tym czasie co miałeś pracę, z której nic nie przywiozłeś. Tommy…czy to byłeś ty? Powiedz mi szczerze. Nela jest mi bardzo bliska i zależy mi na niej bardzo mocno. Jeżeli ją jakkolwiek krzywdzicie, wpływa to na naszą relację i wolałabym już nie mieć z nią kontaktu, niż gdybyście mieli ją teraz ciągle zaczepiać. Dręczenie moich przyjaciół bardzo mnie boli, nie sądźcie, że się nie dowiem. – Zmarszczyła brwi, chociaż z jej twarzy przebijał smutek. Zawsze witała przyjaciół braci i starała się ich traktować dobrze, dlaczego więc oni nie mogliby zrobić tego samego dla jej własnych? Nie chciała, aby teraz cały czas Thomas narzucał się pannie Weasley, Nela zasługiwała na lepiej.
- Thommy, dwa lata spędziliśmy, zastanawiając się, czy żyjemy. Nie wiedząc, gdzie nas wywiało. Sam wiesz, jak ogromne miałam szczęście, że skończyłam u kogoś, kto mnie przygarnął i nie patrzył na moją etniczność, bo przecież mogłam skończyć w domu publicznym albo zostać przerobiona na jedną z tych krwawych kąpieli. Może i potrzebujecie czasu, ty, James i Eve, ale nie możecie oczekiwać, że ja od razu będę dla was taka jak dawniej i sami nie będziecie się tego trzymać. Nie możecie zostawiać mnie zamkniętą tutaj jak posłuszną sowę, oczekując, że ja się nie martwię, że mnie to nie ciąży…chcę twojej obecności w życiu, chcę, aby James nie wymykał się po nocach, aby Eve nie znikała na cały dzień i posiedziała chwilę ze mną…
Znów otarła się policzkiem o jego ramię, chcąc trzymać go w swoich ramionach i chronić, tak jak on starał się chronić ją. Pilnować, by jej brat, jedno z istnień, które trzymało ją na tym świecie, aby Tommy, który plótł jej warkoczyki i który znosił jej pieski do łóżka, aby był bezpieczny. Był przy niej. Powoli odnajdywał radość z rzeczy, które wydawały się już stracone, ale nie bał się sięgnąć po pomoc do rodziny.
- Jest wojna, Tom. Jeżeli coś się stanie jednemu z nas, jeżeli któreś z nas podpadnie, przyjdą po resztę. Jesteśmy tylko my, tutaj, w czwórkę. Reszta to obcy. – Nawet Nela. Nawet Aidan. Nawet Marcel. Wszyscy byli obcy kiedy chodziło o rodzinę. Nie byli taborem, byli gadziami. A gadzie nigdy nie powinni stać ponad rodziną. – Możesz tu ze mną siedzieć. Ale proszę cię, od teraz mów o wszystkim. Zero sekretów. Zero biegania po znajomych na przyjęcia kiedy nie masz pracy. Potrzebuję was, ale potrzebuję też pieniędzy, które możecie przynosić. Moja pensja nie starcza na nas, tym bardziej na zwierzaki. Będę musiała w końcu odejmować sobie albo komuś od ust jeżeli nie będziecie pracować regularnie.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Słuchał spokojnie słów młodszej siostry. Aidan... Aidan Moore... Eh, pamiętał z jednej strony jak przez mgłę osoby, które były blisko Sheili w Hogwarcie, ale patrząc na cztery lata różnicy... Nie wspominając o tym, że chłopak ledwo zaczął dorastać, a Thomas już opuszczał Hogwart!
Chociaż czy to było możliwe, że to ten sam nierozważny dzieciak, którego spotkał w wąwozie? Który zachwycił się Dynią i...
- Blondyn, lekko kręcone włosy? Nieco większy ode mnie czy Jamesa... - rzucił, zerkając z uśmiechem na siostrę. Wiedział, że powinien zmienić ubrania i się umyć, ale nie mógł nagle kazać siostrze z siebie zejść. Zapach od Yvette nie był w końcu jedynym, jaki wciąż na sobie miał - czy dało się wyczuć to coś, w czym klęczał podczas przesłuchań? Stęchliznę pierwszej celi? A może ten zapach już z niego wywietrzał? Chociaż sam czuł go w gardle. Drapiacy i duszący, nawet po tygodniu który minął.
Gładził ją po głowie, słuchając o Neali... Oh. Cóż. Już mógł być pewny, że zdążył ją poznać.
Ułożył dłoń na głowie siostry, przeczesując jej włosy, chcąc też w pewien sposób ją uspokoić.
- Przepraszam, Paprotko... Nie wiedziałem, że Nela to twoja przyjaciółka. Tylko z nią tańczyłem, a później obraziła się za całusa... Tam wtedy w Devon. Wysyłałem jej list z przeprosinami, ale nie chciała ich przyjąć - wyjaśnił, wiedząc że to był ten jeden moment, w którym lepiej było się przyznać. Zresztą, jeśli Sheila kogoś do siebie dopuściła to ta osoba musiała dla niej naprawdę wiele znaczyć. Jak James znajdywał i wrogów, i przyjaciół, tak ich najmłodsza siostra nigdy nie była najlepsza w nawiązywaniu jakichkolwiek relacji z obcymi. A tutaj - miała ich aż tyle, że ledwo ją poznawał. Ale jednocześnie był z niej dumny, że sobie radziła. Jego mała siostrzyczka...
Słysząc jej kolejne słowa, wcale jej nie przerywał. Zamiast tego, powoli zaczął podnosić się do siadu - ciągnąc za sobą siostrę. Przytulał ją do siebie, trzymając blisko. Nie martwił się zainteresowaniem Dyni czy Marsa, zamiast tego zaraz zaczął się wyciągać do grzebienia, który leżał na stole.
- Postaram się Paprotko. Chcesz, żebym ci zaplotł warkocze? A później... Może wyprowadzimy Marsa na spacer? - zaproponował siostrze. Nie mógł jej odmawiać wspólnego czasu przecież... Chociaż sam potrzebował czasem być sam ze sobą - głównie żeby przetrawić wszystkie emocje i to co się działo dookoła w jego życiu. Potrzebował momentu, żeby się schować i po prostu być, żeby nikt nie patrzył na niego - żeby nie musiał się uśmiechać.
Uśmiechać tak jak teraz, chcąc zapewnić Sheilę, że będzie wszystko w porządku.
- Czasem wyjdę do pracy czy do Steffka... Tyle lat go nie widziałem już. Eh.. ale obiecuję o wszystkim ci mówić, dobrze? Albo chociaż zostawiać karteczki... - zapewnił, zerkając na siostrę z delikatnym uśmiechem. Zaraz pogładził ją po głowie, sięgając dłońmi do jej włosów. Mógł ją przecież uczesać, mogli tak posiedzieć jak kiedyś...
- Może powinniśmy pomyśleć nad jakimiś ozdobami do włosów dla ciebie i Eve? Czymś kolorowym, metalowym... - zaproponował spokojnie. Było im ciężko, owszem... Ale chciał rozpieścić nieco siostrę. - Znaczy, może dopiero później... Po nowym roku, jak znajdę jakąś pracę... Ale... Może byś chciała?
- Jest wojna i wiesz, że nie przeżyjemy sami... Będzie ciężko. Musimy trzymać się obcych, dopóki wszystko się nie uspokoi, Sheila... Wiesz, że obcy są pomocni, jeśli cokolwiek się stanie... Potrzebujemy mieć do kogo uciec. Teraz bardziej niż kiedykolwiek. Ale obiecuję ci, że to nie potrwa długo. Możemy... Możemy spróbować odłożyć na wozy. Na konie... - zaproponował cicho, skupiając się na zaplataniu włosów Sheili.
Chociaż czy to było możliwe, że to ten sam nierozważny dzieciak, którego spotkał w wąwozie? Który zachwycił się Dynią i...
- Blondyn, lekko kręcone włosy? Nieco większy ode mnie czy Jamesa... - rzucił, zerkając z uśmiechem na siostrę. Wiedział, że powinien zmienić ubrania i się umyć, ale nie mógł nagle kazać siostrze z siebie zejść. Zapach od Yvette nie był w końcu jedynym, jaki wciąż na sobie miał - czy dało się wyczuć to coś, w czym klęczał podczas przesłuchań? Stęchliznę pierwszej celi? A może ten zapach już z niego wywietrzał? Chociaż sam czuł go w gardle. Drapiacy i duszący, nawet po tygodniu który minął.
Gładził ją po głowie, słuchając o Neali... Oh. Cóż. Już mógł być pewny, że zdążył ją poznać.
Ułożył dłoń na głowie siostry, przeczesując jej włosy, chcąc też w pewien sposób ją uspokoić.
- Przepraszam, Paprotko... Nie wiedziałem, że Nela to twoja przyjaciółka. Tylko z nią tańczyłem, a później obraziła się za całusa... Tam wtedy w Devon. Wysyłałem jej list z przeprosinami, ale nie chciała ich przyjąć - wyjaśnił, wiedząc że to był ten jeden moment, w którym lepiej było się przyznać. Zresztą, jeśli Sheila kogoś do siebie dopuściła to ta osoba musiała dla niej naprawdę wiele znaczyć. Jak James znajdywał i wrogów, i przyjaciół, tak ich najmłodsza siostra nigdy nie była najlepsza w nawiązywaniu jakichkolwiek relacji z obcymi. A tutaj - miała ich aż tyle, że ledwo ją poznawał. Ale jednocześnie był z niej dumny, że sobie radziła. Jego mała siostrzyczka...
Słysząc jej kolejne słowa, wcale jej nie przerywał. Zamiast tego, powoli zaczął podnosić się do siadu - ciągnąc za sobą siostrę. Przytulał ją do siebie, trzymając blisko. Nie martwił się zainteresowaniem Dyni czy Marsa, zamiast tego zaraz zaczął się wyciągać do grzebienia, który leżał na stole.
- Postaram się Paprotko. Chcesz, żebym ci zaplotł warkocze? A później... Może wyprowadzimy Marsa na spacer? - zaproponował siostrze. Nie mógł jej odmawiać wspólnego czasu przecież... Chociaż sam potrzebował czasem być sam ze sobą - głównie żeby przetrawić wszystkie emocje i to co się działo dookoła w jego życiu. Potrzebował momentu, żeby się schować i po prostu być, żeby nikt nie patrzył na niego - żeby nie musiał się uśmiechać.
Uśmiechać tak jak teraz, chcąc zapewnić Sheilę, że będzie wszystko w porządku.
- Czasem wyjdę do pracy czy do Steffka... Tyle lat go nie widziałem już. Eh.. ale obiecuję o wszystkim ci mówić, dobrze? Albo chociaż zostawiać karteczki... - zapewnił, zerkając na siostrę z delikatnym uśmiechem. Zaraz pogładził ją po głowie, sięgając dłońmi do jej włosów. Mógł ją przecież uczesać, mogli tak posiedzieć jak kiedyś...
- Może powinniśmy pomyśleć nad jakimiś ozdobami do włosów dla ciebie i Eve? Czymś kolorowym, metalowym... - zaproponował spokojnie. Było im ciężko, owszem... Ale chciał rozpieścić nieco siostrę. - Znaczy, może dopiero później... Po nowym roku, jak znajdę jakąś pracę... Ale... Może byś chciała?
- Jest wojna i wiesz, że nie przeżyjemy sami... Będzie ciężko. Musimy trzymać się obcych, dopóki wszystko się nie uspokoi, Sheila... Wiesz, że obcy są pomocni, jeśli cokolwiek się stanie... Potrzebujemy mieć do kogo uciec. Teraz bardziej niż kiedykolwiek. Ale obiecuję ci, że to nie potrwa długo. Możemy... Możemy spróbować odłożyć na wozy. Na konie... - zaproponował cicho, skupiając się na zaplataniu włosów Sheili.
- Tak…pamiętasz go ze szkoły? Trzymał się ze mną… - Wiedziała, że Thommas chwalił się nią na lewo i prawo, pokazując ją kolegom i koleżankom, ale miał mniejszą pamięć do tego, jak wyglądali jej znajomi, nawet jeżeli trzymała się z nimi blisko.
- Nie możesz zaczepiać obcych ludzi, Tommy. Nie każda panna chce całusa – wyobrażasz sobie, jakby teraz obcy chłopiec przekroczył granicę aby mnie pocałować, chociaż wiesz, że bym tego nie chciała. Nela pewnie poczuła się tak samo. Nie powinieneś się tak zachowywać wobec jakiejkolwiek panny. Nieważne, czy jest moją przyjaciółką czy nie. – Przekonana była, że nic nie zostanie w głowie z tego, co właśnie powiedziała, ale może jakoś jeszcze uda jej się po tym porozmawiać o tej sprawie z Thomasem.
Dała się mu ciągnąć, dała mu się przesunąć do siadu. Ciągnęła do braci jak muchy do miodu, znajdując w ich obecności największą radość i pocieszenie. Kultura, która ich wychowała, sprawiła, że to właśnie rodzeństwo ustawiła sobie za centrum wszechświata – może to i ona była bardziej odpowiedzialna jeżeli chodziło o zarządzanie mieszkaniem i zasobami, ale bez nich nie umiała podjąć żadnej decyzji. Bycie cyganką nie przyswajało do nauki samodzielności, wręcz przeciwnie – uzależniało ją od obecności mężczyzn.
- Możesz mi zapleść warkocze, Tommy – uśmiechnęła się, wiedząc, że lubił to tak samo jak ona. – Ale zaraz po tym powinieneś dostać coś lekkiego do jedzenia, takiego, które nie byłoby dla ciebie obciążające. I powinieneś odpocząć. Mógłbyś posiedzieć z Dynią, żeby ci się nie nudziło. Mars pewnie też chciałby bardziej cię obwąchać. – Zastanawiała się, czy nie powinna jednak odciągnąć psa od Thomasa, bo chociaż miał dopiero dziewięć miesięcy, był już sporym i ciężkim psem, który nie znał jeszcze swojej siły, mógł więc łatwo uszkodzić i tak obitego już Thomasa.
- Mów mi wszystko, Thommy..wiesz, że nie chciałabym was tu trzymać, ciebie i Jamesa, tak na stale. Ale wiesz…jeżeli nie zaczniecie przynosić dochodu takiego regularnego, nie wyżyjemy. Moja pensja tak naprawdę nie starczy, żeby nas wszystkich ubrać albo wykarmić. Potrzebujemy stałych prac i stałych wypłat dopóki żyjemy tutaj. James czasem znosi coś do domu, ale nie jest to również regularne… - I naprawdę nie chciała też wiedzieć, gdzie znajdował niektóre artykuły. Ani też kogo zdenerwował, aby je zyskać. – Wiem, że obcy dają zarobek…ale ufanie im bez żadnego cienia wątpliwości doprowadzi nas do zguby.
Złapała jeszcze dłoń Thomasa i uniosła ją wyżej, całując delikatnie jego skórę. Spoglądając jeszcze na niego zanim nie przysunęła się bliżej, wzdychając lekko.
- Powinieneś odpocząć. I nie myśl o żadnych ozdobach ani dodatkach. Musimy przetrwać, nie będzie gorzej jak nie będę mieć nowej sukienki albo ozdób do włosów. Najpierw jedzenie. Potem ubrania. Potem przyjemności. Pamiętaj o tym, kiedy będziesz wychodził. – Delikatnie popchnęła go znów do pozycji leżącej, owijając go kocem. – Jak koniecznie chcesz wyjść z nami na spacer, to chociaż odpocznij jeszcze. Dobrze, Tommy? – Ucałowała delikatnie jego głowę, podnosząc się ze swojego miejsca. Potrzebował jeszcze chwili odpoczynku.
ztx2
- Nie możesz zaczepiać obcych ludzi, Tommy. Nie każda panna chce całusa – wyobrażasz sobie, jakby teraz obcy chłopiec przekroczył granicę aby mnie pocałować, chociaż wiesz, że bym tego nie chciała. Nela pewnie poczuła się tak samo. Nie powinieneś się tak zachowywać wobec jakiejkolwiek panny. Nieważne, czy jest moją przyjaciółką czy nie. – Przekonana była, że nic nie zostanie w głowie z tego, co właśnie powiedziała, ale może jakoś jeszcze uda jej się po tym porozmawiać o tej sprawie z Thomasem.
Dała się mu ciągnąć, dała mu się przesunąć do siadu. Ciągnęła do braci jak muchy do miodu, znajdując w ich obecności największą radość i pocieszenie. Kultura, która ich wychowała, sprawiła, że to właśnie rodzeństwo ustawiła sobie za centrum wszechświata – może to i ona była bardziej odpowiedzialna jeżeli chodziło o zarządzanie mieszkaniem i zasobami, ale bez nich nie umiała podjąć żadnej decyzji. Bycie cyganką nie przyswajało do nauki samodzielności, wręcz przeciwnie – uzależniało ją od obecności mężczyzn.
- Możesz mi zapleść warkocze, Tommy – uśmiechnęła się, wiedząc, że lubił to tak samo jak ona. – Ale zaraz po tym powinieneś dostać coś lekkiego do jedzenia, takiego, które nie byłoby dla ciebie obciążające. I powinieneś odpocząć. Mógłbyś posiedzieć z Dynią, żeby ci się nie nudziło. Mars pewnie też chciałby bardziej cię obwąchać. – Zastanawiała się, czy nie powinna jednak odciągnąć psa od Thomasa, bo chociaż miał dopiero dziewięć miesięcy, był już sporym i ciężkim psem, który nie znał jeszcze swojej siły, mógł więc łatwo uszkodzić i tak obitego już Thomasa.
- Mów mi wszystko, Thommy..wiesz, że nie chciałabym was tu trzymać, ciebie i Jamesa, tak na stale. Ale wiesz…jeżeli nie zaczniecie przynosić dochodu takiego regularnego, nie wyżyjemy. Moja pensja tak naprawdę nie starczy, żeby nas wszystkich ubrać albo wykarmić. Potrzebujemy stałych prac i stałych wypłat dopóki żyjemy tutaj. James czasem znosi coś do domu, ale nie jest to również regularne… - I naprawdę nie chciała też wiedzieć, gdzie znajdował niektóre artykuły. Ani też kogo zdenerwował, aby je zyskać. – Wiem, że obcy dają zarobek…ale ufanie im bez żadnego cienia wątpliwości doprowadzi nas do zguby.
Złapała jeszcze dłoń Thomasa i uniosła ją wyżej, całując delikatnie jego skórę. Spoglądając jeszcze na niego zanim nie przysunęła się bliżej, wzdychając lekko.
- Powinieneś odpocząć. I nie myśl o żadnych ozdobach ani dodatkach. Musimy przetrwać, nie będzie gorzej jak nie będę mieć nowej sukienki albo ozdób do włosów. Najpierw jedzenie. Potem ubrania. Potem przyjemności. Pamiętaj o tym, kiedy będziesz wychodził. – Delikatnie popchnęła go znów do pozycji leżącej, owijając go kocem. – Jak koniecznie chcesz wyjść z nami na spacer, to chociaż odpocznij jeszcze. Dobrze, Tommy? – Ucałowała delikatnie jego głowę, podnosząc się ze swojego miejsca. Potrzebował jeszcze chwili odpoczynku.
ztx2
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
|6.01.1958
Hep!
Rozmowa z Mathieu sprawiła, że targały nią złość oraz ból jakiego nie potrafiła opisać. Czuła jakby na klatkę piersiową ktoś położył jej ciężki wór, a ten gniótł i nie pozwalał złapać oddechu. Dlaczego zawsze odmawia się im dostępu do wiedzy, dlaczego zawsze dostaje na zachętę smaczny kąsek, a potem odmawia się jej całego dania? To samo było z Hogwartem gdzie jako dzieci poznawały smak wolności, gdzie karmiono je wizjami ciekawego i pełnego wyzwań życia, a po powrocie do domu społeczeństwo oczekiwało, że będą używać różdżek jedynie do popołudniowych herbatek i pielęgnacji ogrodu. Dawano skrzydła, a potem je boleśnie odcinano. To samo zrobił dziś Mathieu, rozczarował ją, słów wypowiedzianych jednak nie dało się cofnąć. Miał wyruszyć w rejs, a rozstali się w gniewie. Przez ostatnie miesiące poznali się lepiej, spędzali ze sobą czas, wymieniali myśli, a teraz… teraz mogła to wszystko stracić. Ledwo opuściła Dwór Róż łapiąc gwałtownie powietrze, powstrzymując wylewające się emocje kiedy czknęło się jej głośno i niespodziewanie, mało elegancko wylądowała w pomieszczeniu, w którym nigdy nie była. Rozejrzała się niepewnie po poddaszu, dostrzegła piętrzące się rzeczy, nie pasujące do siebie. Była w czyimś domu i to kogoś, u kogo na pewno nigdy wcześniej nie była. Podbiegła szybko do okna by wyjrzeć na zewnątrz. Nie znała tej okolicy, nigdy wcześniej w niej nie była, ale miała jedną pewność - to był Londyn. Odetchnęła z ulgą, przynajmniej może uda się jej dotrzeć na Nokturn i napisać do rodziny, że ma czkawkę teleportacyjną, bardzo rzadki przypadek, o którym jedynie słyszała, którego doświadczyła w osobie Evandry, ale nigdy na sobie.
Musiała jak najszybciej opuścić ten dom, nie przeszkadzać gospodarzom i przeprosić ich za najście. Nie miała świadomości, że przybywała w domostwie Doe, to wśród nich był Thomas, który krzyczał na placu o zębach w zupie, ale tego lady Burke nie wiedziała. Teraz dopiero dostrzegła postać w pomieszczeniu, a może przed chwilą weszła i wcześniej jej nie widziała?
-Najmocniej przepraszam za to najście. - Zwróciła się do kobiety, która musiała być mieszkanką tego domu. Starała się zachować spokój, co wcale nie było łatwe. Nie mogła jednak poddać się emocjom, choć była bardzo blada, a dłonie wciąż jej drżały -Nazywam się lady Primrose Burke i mam czkawkę teleportacyjną. Proszę mi powiedzieć gdzie jestem?
Odziana w czarną, lejącą się suknię z czerwonymi rękawami, zebraną w talii szerokim pasem nie pasowała do tego miejsca, a ciemne włosy podtrzymywane przez złotą szpilę do włosów rozsypały się kiedy niezgrabnie wylądowała wcześniej na ziemi.
Hep!
Rozmowa z Mathieu sprawiła, że targały nią złość oraz ból jakiego nie potrafiła opisać. Czuła jakby na klatkę piersiową ktoś położył jej ciężki wór, a ten gniótł i nie pozwalał złapać oddechu. Dlaczego zawsze odmawia się im dostępu do wiedzy, dlaczego zawsze dostaje na zachętę smaczny kąsek, a potem odmawia się jej całego dania? To samo było z Hogwartem gdzie jako dzieci poznawały smak wolności, gdzie karmiono je wizjami ciekawego i pełnego wyzwań życia, a po powrocie do domu społeczeństwo oczekiwało, że będą używać różdżek jedynie do popołudniowych herbatek i pielęgnacji ogrodu. Dawano skrzydła, a potem je boleśnie odcinano. To samo zrobił dziś Mathieu, rozczarował ją, słów wypowiedzianych jednak nie dało się cofnąć. Miał wyruszyć w rejs, a rozstali się w gniewie. Przez ostatnie miesiące poznali się lepiej, spędzali ze sobą czas, wymieniali myśli, a teraz… teraz mogła to wszystko stracić. Ledwo opuściła Dwór Róż łapiąc gwałtownie powietrze, powstrzymując wylewające się emocje kiedy czknęło się jej głośno i niespodziewanie, mało elegancko wylądowała w pomieszczeniu, w którym nigdy nie była. Rozejrzała się niepewnie po poddaszu, dostrzegła piętrzące się rzeczy, nie pasujące do siebie. Była w czyimś domu i to kogoś, u kogo na pewno nigdy wcześniej nie była. Podbiegła szybko do okna by wyjrzeć na zewnątrz. Nie znała tej okolicy, nigdy wcześniej w niej nie była, ale miała jedną pewność - to był Londyn. Odetchnęła z ulgą, przynajmniej może uda się jej dotrzeć na Nokturn i napisać do rodziny, że ma czkawkę teleportacyjną, bardzo rzadki przypadek, o którym jedynie słyszała, którego doświadczyła w osobie Evandry, ale nigdy na sobie.
Musiała jak najszybciej opuścić ten dom, nie przeszkadzać gospodarzom i przeprosić ich za najście. Nie miała świadomości, że przybywała w domostwie Doe, to wśród nich był Thomas, który krzyczał na placu o zębach w zupie, ale tego lady Burke nie wiedziała. Teraz dopiero dostrzegła postać w pomieszczeniu, a może przed chwilą weszła i wcześniej jej nie widziała?
-Najmocniej przepraszam za to najście. - Zwróciła się do kobiety, która musiała być mieszkanką tego domu. Starała się zachować spokój, co wcale nie było łatwe. Nie mogła jednak poddać się emocjom, choć była bardzo blada, a dłonie wciąż jej drżały -Nazywam się lady Primrose Burke i mam czkawkę teleportacyjną. Proszę mi powiedzieć gdzie jestem?
Odziana w czarną, lejącą się suknię z czerwonymi rękawami, zebraną w talii szerokim pasem nie pasowała do tego miejsca, a ciemne włosy podtrzymywane przez złotą szpilę do włosów rozsypały się kiedy niezgrabnie wylądowała wcześniej na ziemi.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie spała całą noc, siedząc na kanapie w pokoju dziennym, wpatrywała się w drzwi. Nie wiedziała na co liczy, lecz każdy szmer dobiegający z korytarza sprawiał, że spinała mięśnie, gotowa ruszyć ku nim. Gdyby tylko wrócili. Nie ważne, że przez większość czasu denerwowała się na Jamesa i Thomasa, jeśli teraz przekroczyliby próg, przytuliłaby obu. Zamknęła w uścisku, ciesząc się na ich widok. Zamiast tego była sama, zmęczona, ale spokojniejsza, gdy wiedziała, że Sheila była bezpieczna w Dolinie. Chociaż o nią nie musiała się martwić, mimo świadomości, że i jej nie powinno tu być. Ryzykowała, ale została. Przyciągnęła kolana do klatki piersiowej, opierając na nich czoło. Zamknęła oczy, ale wiedziała, że sen nie nadejdzie, nawet krótka drzemka była poza jej możliwościami. Strach, stres, adrenalina wszystko, co trzymało ją w pionie, odeszło parę godzin temu, pozostawiając poczucie wykończenia. Łzy bezsilności, które poleciały, kiedy tylko młoda Doe zniknęła jej z oczu, stały się już jedynie przykrym wspomnieniem. Mimo to organizm pozostawał w stanie, gdy nie potrafiła spać. Znała to, tkwiła w tym dwa lata temu. Parę tygodni, które okazały się horrorem, jaki starała się wyprzeć z pamięci. Teraz było nieco lepiej, wiedziała, jak sobie z tym poradzić i jak znów zapomnieć, gdy wszystko się naprostuje. Mieszkanie pozbawione rodziny, psa, kota i ptaków, zdawało się przeraźliwie obce oraz puste. Przywykła do harmidru, jaki tu panował, obecności innych. Zaciskała nerwowo palce na różdżce, wzdrygając się delikatnie, ilekroć zimny podmuch wiatru wdzierał się do środka przez uchylone okno i muskał skórę ramion, szyi, policzków. Droga ucieczki, którą pozostawiła sobie w razie konieczności. Najbezpieczniejsza, jaką mogła sobie wybrać, przyjmując postać sroki. Nie siedziała tu bezmyślnie, wiedząc, że w razie konieczności musiała zniknąć najszybciej, jak się da.
Niespodziewany hałas sprawił, że poderwała głowę, a gęste, długie loki rozlały się po ramionach. Brązowe oczy zawisły na obcej sylwetce, nie kryjąc zaskoczenia i cienia niepokoju. Poderwała się z miejsca w chwili, kiedy kobieta podeszła do okna.
Co ona tu robiła? Po co wyglądała na zewnątrz? Chciała zawołać innych?
Skierowała przeciwko niej różdżkę, bo chociaż nie była biegła w pojedynkach, nie zamierzała również udawać bezbronnej. Milczała, słuchając wyjaśnień, a z każdym słowem, zacięcie w spojrzeniu słabło.
- Jest lady na Pont Street w dokach w Londynie.- odezwała się, głos miała mniej melodyjny, nieco schrypnięty przez emocje. Zmierzyła ją wzrokiem, wyjątkowo nieufnym.- Proszę usiąść, nie wygląda lady najlepiej. Bez urazy.- dodała nieco łagodniej, co mocno kontrastowało ze spojrzeniem. Skinieniem wskazała jedno z krzeseł, ale nie naciskała na lady Burke. Sama usiadła z powrotem na kanapie, znajdującej się niedaleko stołu z krzesłami.- Potrzebuje lady pomocy? – spróbowała skupić się na dziewczynie najprawdopodobniej niewiele starszej od niej, znaleźć powód, aby nie myśleć o wczorajszym dniu, a o tym, co właśnie miało miejsce.
Niespodziewany hałas sprawił, że poderwała głowę, a gęste, długie loki rozlały się po ramionach. Brązowe oczy zawisły na obcej sylwetce, nie kryjąc zaskoczenia i cienia niepokoju. Poderwała się z miejsca w chwili, kiedy kobieta podeszła do okna.
Co ona tu robiła? Po co wyglądała na zewnątrz? Chciała zawołać innych?
Skierowała przeciwko niej różdżkę, bo chociaż nie była biegła w pojedynkach, nie zamierzała również udawać bezbronnej. Milczała, słuchając wyjaśnień, a z każdym słowem, zacięcie w spojrzeniu słabło.
- Jest lady na Pont Street w dokach w Londynie.- odezwała się, głos miała mniej melodyjny, nieco schrypnięty przez emocje. Zmierzyła ją wzrokiem, wyjątkowo nieufnym.- Proszę usiąść, nie wygląda lady najlepiej. Bez urazy.- dodała nieco łagodniej, co mocno kontrastowało ze spojrzeniem. Skinieniem wskazała jedno z krzeseł, ale nie naciskała na lady Burke. Sama usiadła z powrotem na kanapie, znajdującej się niedaleko stołu z krzesłami.- Potrzebuje lady pomocy? – spróbowała skupić się na dziewczynie najprawdopodobniej niewiele starszej od niej, znaleźć powód, aby nie myśleć o wczorajszym dniu, a o tym, co właśnie miało miejsce.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Pont Street, doki, Londyn - słowa kobiety powoli do niej docierały kiedy otrząsnęła się z pierwszego szoku.
-Londyn, doki… - Powtórzyła za, prawdopodobnie mieszkanką a może nawet samą gospodynią tego przybytku; tak bardzo różnego od tego, do których sama przybyła. Nie czuła się na miejscu, ani swobodnie. Zwykle zapowiadała swoją obecność, anonsowała się wcześniej, a nie wparowywała do kogoś do domu jak do siebie, bez uprzedzenia. Teraz jednak sytuacja była wyjątkowa, a ona sama musiała się uspokoić i zebrać myśli. Nie myśleć, Mathieu, Rosierze, który dał jej skrzydła, a dzisiaj zaczął je skubać by nie mogła się wznieść wyżej. Być może była dla niego niesprawiedliwa, przecież się martwił, ale czy to pozwalało na stopowanie jej ambicji? Westchnęła cicho. -Jak dobrze…
Słysząc, że nie wygląda najlepiej sięgnęła odruchowo do rozsypujących się ciemnych, niczym krucze skrzydła, włosów. -Przepraszam jeszcze raz… - Teraz uniosła dłonie w geście obronnym pokazując, że nie ma złych zamiarów ani nie trzyma w dłoni różdżki, która była skrzętnie ukryta za ozdobnym pasem. -Zaraz pójdę i nie będę pani przeszkadzać.
Dostrzegła zmęczenie wypisane na twarzy kobiety, dobrze je znała, wynikało z trosk i nieprzespanych nocy. Najwidoczniej obydwie miały ciężki dzień. Przycupnęła na brzegu wskazanego krzesła zastanawiając się jak najszybciej dotrze na Pokątną a potem na Nokturn.
-Dziękuję. Nic mi nie potrzeba. - Uśmiechnęła się delikatnie do czarownicy trzymając w dłoni szpilę do włosów. -Złapię oddech i spróbuję się dostać na ulicę Pokątną. Nie będę pani kłopotać.
Musiała trzymać się tego planu, który pozwoli jej zachować spokój i nie panikować. Ta ostatnia nie była wskazana, a wręcz mogła zaszkodzić makowej pannie. Miała nadzieję, że było to jednorazowe czknięcie i w Durham nikt nawet nie zauważy, że na dłużej zniknęła. Nie chciała by rodzina się o nią martwiła i wszczęła alarm. Nie była płochliwym dziewczęciem więc przy odrobinie rozwagi za chwilę znów będzie na ziemiach Durham.
-Londyn, doki… - Powtórzyła za, prawdopodobnie mieszkanką a może nawet samą gospodynią tego przybytku; tak bardzo różnego od tego, do których sama przybyła. Nie czuła się na miejscu, ani swobodnie. Zwykle zapowiadała swoją obecność, anonsowała się wcześniej, a nie wparowywała do kogoś do domu jak do siebie, bez uprzedzenia. Teraz jednak sytuacja była wyjątkowa, a ona sama musiała się uspokoić i zebrać myśli. Nie myśleć, Mathieu, Rosierze, który dał jej skrzydła, a dzisiaj zaczął je skubać by nie mogła się wznieść wyżej. Być może była dla niego niesprawiedliwa, przecież się martwił, ale czy to pozwalało na stopowanie jej ambicji? Westchnęła cicho. -Jak dobrze…
Słysząc, że nie wygląda najlepiej sięgnęła odruchowo do rozsypujących się ciemnych, niczym krucze skrzydła, włosów. -Przepraszam jeszcze raz… - Teraz uniosła dłonie w geście obronnym pokazując, że nie ma złych zamiarów ani nie trzyma w dłoni różdżki, która była skrzętnie ukryta za ozdobnym pasem. -Zaraz pójdę i nie będę pani przeszkadzać.
Dostrzegła zmęczenie wypisane na twarzy kobiety, dobrze je znała, wynikało z trosk i nieprzespanych nocy. Najwidoczniej obydwie miały ciężki dzień. Przycupnęła na brzegu wskazanego krzesła zastanawiając się jak najszybciej dotrze na Pokątną a potem na Nokturn.
-Dziękuję. Nic mi nie potrzeba. - Uśmiechnęła się delikatnie do czarownicy trzymając w dłoni szpilę do włosów. -Złapię oddech i spróbuję się dostać na ulicę Pokątną. Nie będę pani kłopotać.
Musiała trzymać się tego planu, który pozwoli jej zachować spokój i nie panikować. Ta ostatnia nie była wskazana, a wręcz mogła zaszkodzić makowej pannie. Miała nadzieję, że było to jednorazowe czknięcie i w Durham nikt nawet nie zauważy, że na dłużej zniknęła. Nie chciała by rodzina się o nią martwiła i wszczęła alarm. Nie była płochliwym dziewczęciem więc przy odrobinie rozwagi za chwilę znów będzie na ziemiach Durham.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pokój dzienny II
Szybka odpowiedź