Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire
Stoke-on-Trent
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stoke-on-Trent
Jedno z najmniejszych, jeśli nie najmniejsze miasteczko Anglii w ogóle, formalnie nie spełniające nawet warunków, by zyskać takie prawa. Otrzymało je ze względu na kwitnący przemysł garncarski. Miało turystyczne znaczenie wśród mugoli, niewielkie wśród czarodziejów: nigdy nie mieszkało ich tutaj wielu, ale dość powszechnie znany jest niewielki sklepik z ingrediencjami alchemicznymi miejscowej zielarki - ze względu na otaczające to miejsce niezamieszkałe tereny dość łatwo jest tu pozyskać rzadkie gatunki ziół lub innych komponentów odzwierzęcych, a zwłaszcza pióra.
Natychmiastowe i zdecydowane działanie Lucindy pomogło opanować sytuację, nawet jeśli zdawało się, że chłopak nie był jeszcze gotów rzucać uroki w obcych ludzi. Ale czy ktokolwiek z cywili wrzuconych na wojnę nie walczył choć raz z podobnymi, moralnymi dylematami? Pouczająca postawa kobiety mogła mieć dla tego młodego człowieka ogromne znaczenie, zwłaszcza podczas trudnego okresu buntu, charakterystycznego dla jego wieku. W końcu Paul, bo tak brzmiało jego imię, również był częścią jednej ze stron konfliktu.
- Możesz poobserwować moją koleżankę tutaj, albo nas w pomieszczeniu obok, zależy co bardziej ci odpowiada. - odezwał się do chłopca pokojowo, z wyrozumiałością i uszanowaniem jego preferencji. - Potrzebują cię tutaj, powinieneś zatem trenować żebyś był w stanie im pomóc i ich ochronić. My będziemy opatrywać rannych, a moja koleżanka zna dość skomplikowane zaklęcia ochronne. Na twoim miejscu skorzystałbym z tej możliwości. - dodał jeszcze zachęcająco, mając nadzieję że jego słowa zmotywują chłopca wystarczająco do podjęcia dalszej nauki. Kto wie, czy jakiś czas temu nie przerwał edukacji w Hogwarcie i nie ma też poważniejszych braków w wiedzy.
Ostrożnym i powolnym krokiem przeszedł do jednego z większych pomieszczeń, które prawdopodobnie w założeniu miały być salonem, obecnie zaś były czymś w rodzaju masowej sypialni dla uciekinierów, lub też pewną formą zaniedbanego szpitala polowego. Na pierwszy rzut oka nie wiedział dokładnie z czym przyjdzie im się mierzyć, ale jednego mógł być pewny od razu - w oczach ocalałych i ich gestach dało się wyczuć pewne traumatyczne symptomy, charakterystyczne po przeżyciu poważnej, życiowej tragedii. Ollie nie chciał myśleć, ilu z nich mogło być świadkami okrutnych morderstw, a ilu z nich mogło doświadczyć również i tortur, czy ledwo uniknąć śmierci.
Przytaknął Yvette na jej słowa, to było podstawowe działanie jakie powinni podjąć, aby służyć jak najlepszą pomocą uzdrowicielską i zmaksymalizować jej skuteczność.
- Bardzo proszę o cierpliwość, zajmiemy się każdym potrzebującym. Jeśli nie są państwo w stanie ciężkim, proszę na chwilę o przejście na bok i udostepnienie miejsca do pracy. - zakomenderował do zebranych, co ostatecznie wywołało jakiś efekt i kilkoro pacjentów z mniej wyraźnymi, zdawać się mogło powierzchownymi ranami przeszło na bok pomieszczenia, pod ścianę z krzesłami. Pozostało im zatem zająć się resztą, zdecydowanie mniej mobilną i bardziej poszkodowaną częścią osób, które przetrwały masakrę w Staffordshire. Na pierwszy rzut oka widoczne były osoby z poważnymi ranami zewnętrznymi, ranami ciętymi, kłutymi czy tłuczonymi, a także poważniejszymi oparzeniami i trudnością z oddychaniem. Nie można było też zapomnieć, że mogły wśród nich wystąpić osoby z rozległymi obrażeniami wewnętrznymi, urazami narządów czy złamaniami. Czarnomagiczne zaklęcia potrafiły pozostawić po sobie ogromne szkody, wiedział to dzięki dzielącym się swoją wiedzą uzdrowicielom, lepiej wyspecjalizowanym w pracy z efektami owych zaklęć.
- Myślę, że możemy zaczynać od tej strony. - zaproponował Yvette, wskazując na grupę leżących na prowizorycznych łóżkach rannych, którzy nie byli w stanie podnieść się o własnych siłach, a ich stan pozostawiał wiele do życzenia. Nie chciał jednak wchodzić jej ostatecznie w kompetencje, wszak była tutaj większym autorytetem w dziedzinie magii leczniczej i doświadczenia uzdrowicielskiego.
- Możesz poobserwować moją koleżankę tutaj, albo nas w pomieszczeniu obok, zależy co bardziej ci odpowiada. - odezwał się do chłopca pokojowo, z wyrozumiałością i uszanowaniem jego preferencji. - Potrzebują cię tutaj, powinieneś zatem trenować żebyś był w stanie im pomóc i ich ochronić. My będziemy opatrywać rannych, a moja koleżanka zna dość skomplikowane zaklęcia ochronne. Na twoim miejscu skorzystałbym z tej możliwości. - dodał jeszcze zachęcająco, mając nadzieję że jego słowa zmotywują chłopca wystarczająco do podjęcia dalszej nauki. Kto wie, czy jakiś czas temu nie przerwał edukacji w Hogwarcie i nie ma też poważniejszych braków w wiedzy.
Ostrożnym i powolnym krokiem przeszedł do jednego z większych pomieszczeń, które prawdopodobnie w założeniu miały być salonem, obecnie zaś były czymś w rodzaju masowej sypialni dla uciekinierów, lub też pewną formą zaniedbanego szpitala polowego. Na pierwszy rzut oka nie wiedział dokładnie z czym przyjdzie im się mierzyć, ale jednego mógł być pewny od razu - w oczach ocalałych i ich gestach dało się wyczuć pewne traumatyczne symptomy, charakterystyczne po przeżyciu poważnej, życiowej tragedii. Ollie nie chciał myśleć, ilu z nich mogło być świadkami okrutnych morderstw, a ilu z nich mogło doświadczyć również i tortur, czy ledwo uniknąć śmierci.
Przytaknął Yvette na jej słowa, to było podstawowe działanie jakie powinni podjąć, aby służyć jak najlepszą pomocą uzdrowicielską i zmaksymalizować jej skuteczność.
- Bardzo proszę o cierpliwość, zajmiemy się każdym potrzebującym. Jeśli nie są państwo w stanie ciężkim, proszę na chwilę o przejście na bok i udostepnienie miejsca do pracy. - zakomenderował do zebranych, co ostatecznie wywołało jakiś efekt i kilkoro pacjentów z mniej wyraźnymi, zdawać się mogło powierzchownymi ranami przeszło na bok pomieszczenia, pod ścianę z krzesłami. Pozostało im zatem zająć się resztą, zdecydowanie mniej mobilną i bardziej poszkodowaną częścią osób, które przetrwały masakrę w Staffordshire. Na pierwszy rzut oka widoczne były osoby z poważnymi ranami zewnętrznymi, ranami ciętymi, kłutymi czy tłuczonymi, a także poważniejszymi oparzeniami i trudnością z oddychaniem. Nie można było też zapomnieć, że mogły wśród nich wystąpić osoby z rozległymi obrażeniami wewnętrznymi, urazami narządów czy złamaniami. Czarnomagiczne zaklęcia potrafiły pozostawić po sobie ogromne szkody, wiedział to dzięki dzielącym się swoją wiedzą uzdrowicielom, lepiej wyspecjalizowanym w pracy z efektami owych zaklęć.
- Myślę, że możemy zaczynać od tej strony. - zaproponował Yvette, wskazując na grupę leżących na prowizorycznych łóżkach rannych, którzy nie byli w stanie podnieść się o własnych siłach, a ich stan pozostawiał wiele do życzenia. Nie chciał jednak wchodzić jej ostatecznie w kompetencje, wszak była tutaj większym autorytetem w dziedzinie magii leczniczej i doświadczenia uzdrowicielskiego.
Ollie Marlowe
Zawód : uzdrowiciel i magipsychiatra w lecznicy
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie dziwiła ją w żadnym stopniu taka, a nie inna reakcja. Byli ostrożni, nieufni. Każdy by był po tym co ich spotkało. Był to efekt strachu i cierpienia. Nikt nie był przygotowany na to co się wydarzyło, a przecież byli to zwykli cywile. Niewinni ludzie, którzy starali się jakoś przetrwać, żyć z dnia na dzień. Jak mieli to jednak robić gdy spotykało ich nieszczęście za nieszczęściem? Tragedia, za tragedią? Pocieszyło ją to, że byli tu dla siebie. Zjednoczeni. Gotowi stanąć w swojej obronie. Nie powinno to jednak tak wyglądać. Ludzie z pustymi spojrzeniami, niektórzy gniewni, niektórzy pokonani. I on. Zaledwie chłopiec z różdżką drżącą w dłoni gotowy poświęcić się dla innych. Odwróciła od niego swój wzrok zdając sobie sprawę, że na jej twarzy wypisane mogło być wyłącznie współczucie i żal. Nie tego potrzebowali. Lucinda i Ollie świetnie poradzili sobie bez jakiekolwiek pomocy. Z zaciekawieniem zerknęła na Marlowe pełna podziwu jego uspokajającego, ale stanowczego tonu. Był młody, ale to jego umiejętności i czyny miały przesądzić o posiadanym przez niego autorytecie niezbędnym w pracy uzdrowiciela, nie wiek. Pierwsze wrażenie często bywało mylne o czym niejedni pacjenci mogli już się przekonać.
Rozglądała się po pomieszczeniu analizując sytuację. Może i była już w samym środku sytuacji jak ta, ale każdy przypadek był inny, każdy człowiek był inny. Było to wyzwanie. Coś czego każda komórka w jej ciele łaknęła. Nie brakowało jej empatii. Wolałaby aby ludzi nie spotykała taka krzywda. Najlepiej, aby nigdy więcej nie mogli siebie zranić, czy nawet zachorować. Wolałaby już nigdy nie unieść różdżki w celu uleczenia kogoś jeśliby miała to być cena tego, aby każdy był już wiecznie zdrowy. Świat nie był jednak idealny. Nie dość, że przepełniony był naturalnymi zagrożeniami, to jeszcze człowiek wyniszczał człowieka. Nic tego nie zmieni. Po to właśnie byli uzdrowiciele - aby pomagać. To nie tylko powołanie, a misja. - Zajmiemy się wszystkimi. Proszę dać Nam tylko chwilę. Najpierw pomożemy tym, którzy niezwłocznie potrzebują tejże pomocy, ale wszyscy państwo ją od nas otrzymają. - Zakomunikowała po Ollim unosząc głos, wzrokiem zaś wodząc po twarzach obecnych tu osób. Chciała dać im do zrozumienia, że zwraca się do każdego z nich. Czekając na to, aby ludzie się rozeszli zwróciła się do kobiety klęczącej nad jednym z rannych, starającej się go opatrzeć. - Jest pani sanitariuszką? - Zapytała zwracając w końcu jej uwagę. - Chciałam tylko pomóc. - Odpowiedziała niepewnie zawiązując ostatni supeł. - I pomaga pani. - Zapewniła ją uśmiechając się krótko. - Jeśli to nie problem, będziemy potrzebować czystej wody i wszystkiego co może posłużyć nam za bandaże. - Widząc grymas na twarzy starszej kobiety klęczącej obok dodała po chwili kierując kolejne słowa do niej. - To nie dla mnie. - Młodsza kobieta kiwnęła energicznie głową mówiąc, że za chwilę wróci, po czym udała się do pomieszczenia obok. Mieli tutaj wszystko. Od krwotoków, czy złamania, po poparzenia i urazy pozaklęciowe. Spojrzała krótko na Olliego kiwając głową i idąc we wskazanym przez niego kierunku. [bylobrzydkobedzieladnie]
Rozglądała się po pomieszczeniu analizując sytuację. Może i była już w samym środku sytuacji jak ta, ale każdy przypadek był inny, każdy człowiek był inny. Było to wyzwanie. Coś czego każda komórka w jej ciele łaknęła. Nie brakowało jej empatii. Wolałaby aby ludzi nie spotykała taka krzywda. Najlepiej, aby nigdy więcej nie mogli siebie zranić, czy nawet zachorować. Wolałaby już nigdy nie unieść różdżki w celu uleczenia kogoś jeśliby miała to być cena tego, aby każdy był już wiecznie zdrowy. Świat nie był jednak idealny. Nie dość, że przepełniony był naturalnymi zagrożeniami, to jeszcze człowiek wyniszczał człowieka. Nic tego nie zmieni. Po to właśnie byli uzdrowiciele - aby pomagać. To nie tylko powołanie, a misja. - Zajmiemy się wszystkimi. Proszę dać Nam tylko chwilę. Najpierw pomożemy tym, którzy niezwłocznie potrzebują tejże pomocy, ale wszyscy państwo ją od nas otrzymają. - Zakomunikowała po Ollim unosząc głos, wzrokiem zaś wodząc po twarzach obecnych tu osób. Chciała dać im do zrozumienia, że zwraca się do każdego z nich. Czekając na to, aby ludzie się rozeszli zwróciła się do kobiety klęczącej nad jednym z rannych, starającej się go opatrzeć. - Jest pani sanitariuszką? - Zapytała zwracając w końcu jej uwagę. - Chciałam tylko pomóc. - Odpowiedziała niepewnie zawiązując ostatni supeł. - I pomaga pani. - Zapewniła ją uśmiechając się krótko. - Jeśli to nie problem, będziemy potrzebować czystej wody i wszystkiego co może posłużyć nam za bandaże. - Widząc grymas na twarzy starszej kobiety klęczącej obok dodała po chwili kierując kolejne słowa do niej. - To nie dla mnie. - Młodsza kobieta kiwnęła energicznie głową mówiąc, że za chwilę wróci, po czym udała się do pomieszczenia obok. Mieli tutaj wszystko. Od krwotoków, czy złamania, po poparzenia i urazy pozaklęciowe. Spojrzała krótko na Olliego kiwając głową i idąc we wskazanym przez niego kierunku. [bylobrzydkobedzieladnie]
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Ostatnio zmieniony przez Yvette Baudelaire dnia 20.12.21 21:46, w całości zmieniany 4 razy
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pułapek było wiele. Lucinda mogła nafaszerować ten budynek wszystkimi jakie znała tak by mieć pewność, że nic złego ich już tu nie spotka. Nie było to jednak wcale takie proste. Wszystkie wymagały od niej wielkiego skupienia, wielkiego pokładu siły, a przede wszystkim czasu. Nałożenie tych najtrudniejszych zajmowało całe dnie i tylko głupiec robił to w pojedynkę. Znała to uczucie, gdy wszystkie mięśnie odmawiają posłuszeństwa, albo kiedy każda komórka ciała krzyczy z wycieńczenia. Pozostawanie w pełnym skupieniu przez tak długi czas bez chwili przerwy było możliwe, ale tylko w skrajnych przypadkach. Kiedy nie istniała inna opcja, a na szczęście jeśli chodziło o zaklęcia ochronne, o pułapki, to opcji było całkiem wiele i Lucinda miała zamiar z tego skorzystać.
Może i to co najgorsze minęło. Może do domów powróci spokój, a ludzie niedługo zapomną o tym co się tu wydarzyło. Nie zdziwiłaby się prawdę mówiąc. W końcu ludzie mają talent do wypierania najgorszych wspomnień, wierzą, że tak jest lepiej. Lucinda chciałaby wierzyć, że tym ludziom już nic więcej nie grozi, ale wolała dmuchać na zimne. Nie była kiedyś taka. Wręcz przeciwnie. Uwielbiała ryzyko, bawiła się nim jak tylko mogła. Nie przejmowała się konsekwencjami, a pokrętnie chyba nawet na nie czekała. Zmieniło się to wraz z wojną… chyba jak większość rzeczy.
Kiedy ponownie otworzyła oczy, a zaklęcie zabezpieczające zostało prawidłowo założone blondynka uśmiechnęła się pod nosem. Dopiero teraz dostrzegła, że mały chłopiec wciąż się jej przygląda. – Biała magia czyni cuda – odparła i puściła chłopcu perskie oko. Nie chciała nawet myśleć o tym, że ten chłopiec miałby stanąć do walki. Z różdżką w dłoni wyglądał pewnie, był odważny, chętny do działania, ale ona mogła się postawić na miejscu jego rodziców. Dziecko nie powinno znać takiego cierpienia, nie powinno musieć dźwigać tak wielki ciężar, a jednak… wszyscy podobny dźwigamy prawda?
- To zabezpieczenie, które rzuciłam będzie informować o tym, że na tym terenie pojawiła się jakaś obca osoba. Zapamiętasz? Powtórzysz później reszcie?– chłopak skinął głową, a na jego twarzy namalowała się powaga. Wiedziała co to oznacza, każdy chce być przede wszystkim potrzebny.
Lucinda uniosła różdżkę po raz kolejny i skupiając się na kolejnym zaklęciu rzuciła - Muffliato – bo przy tak wielu osobach nie mogło być tutaj zbyt cicho. Czasami cisza ratuje życia.
Może i to co najgorsze minęło. Może do domów powróci spokój, a ludzie niedługo zapomną o tym co się tu wydarzyło. Nie zdziwiłaby się prawdę mówiąc. W końcu ludzie mają talent do wypierania najgorszych wspomnień, wierzą, że tak jest lepiej. Lucinda chciałaby wierzyć, że tym ludziom już nic więcej nie grozi, ale wolała dmuchać na zimne. Nie była kiedyś taka. Wręcz przeciwnie. Uwielbiała ryzyko, bawiła się nim jak tylko mogła. Nie przejmowała się konsekwencjami, a pokrętnie chyba nawet na nie czekała. Zmieniło się to wraz z wojną… chyba jak większość rzeczy.
Kiedy ponownie otworzyła oczy, a zaklęcie zabezpieczające zostało prawidłowo założone blondynka uśmiechnęła się pod nosem. Dopiero teraz dostrzegła, że mały chłopiec wciąż się jej przygląda. – Biała magia czyni cuda – odparła i puściła chłopcu perskie oko. Nie chciała nawet myśleć o tym, że ten chłopiec miałby stanąć do walki. Z różdżką w dłoni wyglądał pewnie, był odważny, chętny do działania, ale ona mogła się postawić na miejscu jego rodziców. Dziecko nie powinno znać takiego cierpienia, nie powinno musieć dźwigać tak wielki ciężar, a jednak… wszyscy podobny dźwigamy prawda?
- To zabezpieczenie, które rzuciłam będzie informować o tym, że na tym terenie pojawiła się jakaś obca osoba. Zapamiętasz? Powtórzysz później reszcie?– chłopak skinął głową, a na jego twarzy namalowała się powaga. Wiedziała co to oznacza, każdy chce być przede wszystkim potrzebny.
Lucinda uniosła różdżkę po raz kolejny i skupiając się na kolejnym zaklęciu rzuciła - Muffliato – bo przy tak wielu osobach nie mogło być tutaj zbyt cicho. Czasami cisza ratuje życia.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W duchu odetchnął z ulgą, że jego plan został zaakceptowany przez Yvette bez żadnego problemu. Niosło to wiele cennych dla młodego uzdrowiciela informacji, między innymi takich, że był w stanie podjąć inicjatywę i przygotować wstępny plan, a także skutecznie zarządzić grupą tutejszych ludzi. Również wydawało się, że nabierał dzięki temu większej pewności siebie i budował swój autorytet, który miał się wzmocnić jeszcze później, po - na co liczył - udanych interwencjach uzdrowicielskich. Widok podejmującej pierwszą diagnozę uzdrowicielki niemal natychmiast pobudził jego hart ducha. Naprawdę cieszył się, że po stażu w Mungu ponownie nadarzyła się okazja do wspólnej pracy z panią Baudelaire, tym razem na nieco równiejszym gruncie aniżeli na poziomie uczeń-mentor. Miał też nadzieje, że nie zawiedzie w tej kwestii i udowodni, jak wiele się do tego czasu nauczył.
Kiwnął głową w kierunku Yvette i sam podszedł do jednego z pacjentów, starszego mężczyzny w wieku, jak się zdawało, po czterdziestce. Leżał na plecach na podłodze, a każdy oddech sprawiał mu wyraźny dyskomfort i ból. Ollie przyklęknął przy mężczyźnie przykładając różdżkę do jego klatki piersiowej, wzrokiem lustrując jego ciało w poszukiwaniu jakichś wyraźnych, fizycznych ran czy deformacji, mogących być wynikiem czarnomagicznych zaklęć. Na pierwszy rzut oka wszystko wskazywało jednak na to, że jeżeli coś jest nie tak, to przede wszystkim są to urazy wewnętrzne i ewentualne, inne powierzchowne rany.
- Diagno haemo. - delikatny impuls magii przeszedł przez ciało mężczyzny, przekazując uzdrowicielowi odpowiednie informacje odnośnie stanu zdrowia mężczyzny. Złamanych kilka żeber, które prawdopodobnie powodują ból przy poruszaniu klatką piersiową i oddechu.
- Proszę wytrzymać, może przez chwilę boleć. - zapewnił mężczyznę z dużym spokojem, choć sam doskonale wiedział że ból przy naprawianiu żeber może być koszmarny. Wzrok pacjentka wskazywał jednak na to, że nieprzyjemności związane z leczeniem były mu już całkowicie obojętne. Kiwnął jedynie głową porozumiewawczo.
Ollie przesunął końcówkę różdżki w miejsce, gdzie uprzednio zdiagnozował złamane żebra i skupił energię magiczną. - Feniterio. - wypowiedział nazwę zaklęcia, jednak różdżka odmówiła mu tym razem posłuszeństwa, a zaklęcie w żaden sposób nie podziałało. Nie dał jednak po sobie poznać że coś poszło nie tak, uzdrowiciel nie powinien ujawniać swoich pomyłek ani pokazywać zawahania. Odetchnął spokojnie i powtórzył zaklęcie Feniterio. Kapryśna energia zawahała się, ale ostatecznie zamanifestowała swój sukces i zaczęła nastawiać żebra pacjenta, nieco nieudolnie i zdecydowanie bardziej boleśnie, niż gdyby miało się to stać w wyniku w pełni udanego zaklęcia. Nic nie mógł jednak poradzić na to, że magia nie zawsze odpowiadała na wezwanie tak, jak byśmy tego chcieli.
Kiwnął głową w kierunku Yvette i sam podszedł do jednego z pacjentów, starszego mężczyzny w wieku, jak się zdawało, po czterdziestce. Leżał na plecach na podłodze, a każdy oddech sprawiał mu wyraźny dyskomfort i ból. Ollie przyklęknął przy mężczyźnie przykładając różdżkę do jego klatki piersiowej, wzrokiem lustrując jego ciało w poszukiwaniu jakichś wyraźnych, fizycznych ran czy deformacji, mogących być wynikiem czarnomagicznych zaklęć. Na pierwszy rzut oka wszystko wskazywało jednak na to, że jeżeli coś jest nie tak, to przede wszystkim są to urazy wewnętrzne i ewentualne, inne powierzchowne rany.
- Diagno haemo. - delikatny impuls magii przeszedł przez ciało mężczyzny, przekazując uzdrowicielowi odpowiednie informacje odnośnie stanu zdrowia mężczyzny. Złamanych kilka żeber, które prawdopodobnie powodują ból przy poruszaniu klatką piersiową i oddechu.
- Proszę wytrzymać, może przez chwilę boleć. - zapewnił mężczyznę z dużym spokojem, choć sam doskonale wiedział że ból przy naprawianiu żeber może być koszmarny. Wzrok pacjentka wskazywał jednak na to, że nieprzyjemności związane z leczeniem były mu już całkowicie obojętne. Kiwnął jedynie głową porozumiewawczo.
Ollie przesunął końcówkę różdżki w miejsce, gdzie uprzednio zdiagnozował złamane żebra i skupił energię magiczną. - Feniterio. - wypowiedział nazwę zaklęcia, jednak różdżka odmówiła mu tym razem posłuszeństwa, a zaklęcie w żaden sposób nie podziałało. Nie dał jednak po sobie poznać że coś poszło nie tak, uzdrowiciel nie powinien ujawniać swoich pomyłek ani pokazywać zawahania. Odetchnął spokojnie i powtórzył zaklęcie Feniterio. Kapryśna energia zawahała się, ale ostatecznie zamanifestowała swój sukces i zaczęła nastawiać żebra pacjenta, nieco nieudolnie i zdecydowanie bardziej boleśnie, niż gdyby miało się to stać w wyniku w pełni udanego zaklęcia. Nic nie mógł jednak poradzić na to, że magia nie zawsze odpowiadała na wezwanie tak, jak byśmy tego chcieli.
Ollie Marlowe
Zawód : uzdrowiciel i magipsychiatra w lecznicy
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pamiętała bardzo dobrze swoje uzdrowicielskie początki. Nie jest to łatwy zawód, wymaga on bowiem ogromnej wiedzy, zaangażowania i umiejętności, które należało stale rozwijać. Natłok informacji, którymi stażyści byli zalewani potrafił więc przytłoczyć. Liczą się w nim również pewne cechy charakteru jak empatia, czy cierpliwość. Należało też być pewnym siebie. Musieli niejednokrotnie podejmować ryzyko, ważne decyzje, które mogły mieć ogromny wpływ na czyjeś życie. Odpowiedzialność była ogromna. Na autorytet trzeba było sobie zapracować, a i tak niektórzy nawet po latach zawodowej praktyki mieli traktować ich jak żółtodziobów. Zawsze dobrze współpracowało jej się z Ollim. Zapamiętała go jako bystrego, zaangażowanego chłopaka, nigdy też nie dał jej powodu do bycia niezadowoloną z jego pracy. Miło patrzyło się jak ten przejmuje inicjatywę.
W pierwszej kolejności podeszła do duszącego się mężczyzny wypowiadając Anapneo. Szybko diagnozując następnie u niego pęknięte żebra i przebite lewe płuco, którymi zajęła się chwilę później. Odwróciła się słysząc za sobą żałościwie łkanie kobiety, która w desperacji potrząsała ciałem leżącego na podłodze mężczyzny. Szybko podeszła w jej kierunku prosząc, aby się odsunęła, ale kobieta nie chciała łatwo odpuścić. - Proszę się odsunąć. Musi mi pani zrobić miejsce, abym mogła pomóc. - Poprosiła ponownie, tym razem jednak dużo bardziej stanowczo chwytając kobietę za ramiona i delikatnie odciągając ją od mężczyzny. W końcu ta postąpiła krok w tył ocierając spływające po policzkach łzy. Yvette szybko przeszła do działania widząc już skąd wzięła się taka, a nie inna reakcja kobiety. Mężczyzna przestał oddychać. Nie czekając ani chwili dłużej wymierzyła różdżką w jego pierś wypowiadając ciche. - Palus. - Natychmiast sprawdziła, czy akcja serca została przywrócona, nie widząc jednak jakichkolwiek efektów podjęła drugą, tym razem udaną próbę rzucenia zaklęcia. Odetchnęła z niemałą ulgą, a kobieta obok niej z jeszcze większą. Blondynka przeszła następnie do badania i postawienia diagnozy. W końcu serce nie zatrzymuje się ot tak. Przyczyną okazało się być zaklęcie i ogólne krytyczne osłabienie organizmu. Yvette zajęła się mężczyzną i jego ranami. Upewniła się, aby drugi raz nie doszło do takiej samej sytuacji. - Będzie musiał wypocząć przez najbliższe dni. Powrót do pełnego zdrowia może trochę potrwać, ale wydobrzeje. - Uspokoiła kobietę z niepokojem spoglądającą na nieprzytomnego, jak się okazało, męża. - Później do was jeszcze zajrzę i wyjaśnię jak dokładnie powinien o siebie zadbać, ale na razie może być pani spokojna. - Zapewniła uśmiechając się lekko, po czym skierowała się do następnego pacjenta.
W pierwszej kolejności podeszła do duszącego się mężczyzny wypowiadając Anapneo. Szybko diagnozując następnie u niego pęknięte żebra i przebite lewe płuco, którymi zajęła się chwilę później. Odwróciła się słysząc za sobą żałościwie łkanie kobiety, która w desperacji potrząsała ciałem leżącego na podłodze mężczyzny. Szybko podeszła w jej kierunku prosząc, aby się odsunęła, ale kobieta nie chciała łatwo odpuścić. - Proszę się odsunąć. Musi mi pani zrobić miejsce, abym mogła pomóc. - Poprosiła ponownie, tym razem jednak dużo bardziej stanowczo chwytając kobietę za ramiona i delikatnie odciągając ją od mężczyzny. W końcu ta postąpiła krok w tył ocierając spływające po policzkach łzy. Yvette szybko przeszła do działania widząc już skąd wzięła się taka, a nie inna reakcja kobiety. Mężczyzna przestał oddychać. Nie czekając ani chwili dłużej wymierzyła różdżką w jego pierś wypowiadając ciche. - Palus. - Natychmiast sprawdziła, czy akcja serca została przywrócona, nie widząc jednak jakichkolwiek efektów podjęła drugą, tym razem udaną próbę rzucenia zaklęcia. Odetchnęła z niemałą ulgą, a kobieta obok niej z jeszcze większą. Blondynka przeszła następnie do badania i postawienia diagnozy. W końcu serce nie zatrzymuje się ot tak. Przyczyną okazało się być zaklęcie i ogólne krytyczne osłabienie organizmu. Yvette zajęła się mężczyzną i jego ranami. Upewniła się, aby drugi raz nie doszło do takiej samej sytuacji. - Będzie musiał wypocząć przez najbliższe dni. Powrót do pełnego zdrowia może trochę potrwać, ale wydobrzeje. - Uspokoiła kobietę z niepokojem spoglądającą na nieprzytomnego, jak się okazało, męża. - Później do was jeszcze zajrzę i wyjaśnię jak dokładnie powinien o siebie zadbać, ale na razie może być pani spokojna. - Zapewniła uśmiechając się lekko, po czym skierowała się do następnego pacjenta.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Lucinda wiedziała, że nawet najskrupulatniej nałożone pułapki mogą czasem nie wystarczyć. Byli ludzie, którzy potrafili się ich pozbywać, byli też tacy, którzy potrafili sobie z nimi radzić w innych sposób. Im częściej były używane tym łatwiej było poznać ich naturę. Dowiedzieć się jak ich unikać i czego się spodziewać. To działało na niekorzyść dla wszystkich. Z drugiej strony Lucinda miała nadzieje, że skoro to miejsce już tak wiele wycierpiało to nikt nie będzie nękać tych ludzi. Nikt znaczący, znający się na magii na tyle dobrze by wiedzieć jak uniknąć rozstawionych przez nią pułapek. Była jednak prawie pewna, że swoją nogę postawią tu łupieżcy i szmalcownicy. Ci byli jak sępy. Zbierali się tam gdzie działa się największa tragedia, sami w starciu z siłami nie byli tak pewni w swoich działaniach, ale do cierpienia i słabości zlatywali się pierwsi. Skłamałaby mówiąc, że to rozumie. Już dawno przestała się głowić nad zrozumieniem ludzi, ale jednak to doprowadzało ją do jakiejś szewskiej pasji. Jak w ogóle można było być takim człowiekiem? Gdzie było sumienie tych ludzi? Kto popełnił błąd, że stali się tacy, a nie inni? Wybrali właśnie taką ścieżkę? Dawniej szukała odpowiedzi na te pytania. Wierzyła, że ludzie nie dzielą się na dobry i złych, bo każdy ma w sobie tyle samo dobra co i zła. Teraz chyba już w to nie wierzyła. Chyba nikt już w to nie wierzył widząc to wszystko co dzieje się w ich świecie. Z drugiej strony to była walka za ideę. Ideę, której nie rozumiała i nie chciała zrozumieć.
Wyrwana z rozmyślań spojrzała na rezultat swoich działań. Chłopiec wciąż stał przy niej jakby oczekiwał wyjaśnień. Lucinda nigdy nie miała podejścia do dzieci, nie chciała go mieć, bo to oznaczało, że musiałaby zatracić swoje wewnętrzne dziecko, a dawniej bardzo je lubiła. Teraz już nawet o nim nie myślała. Miała jednak nadzieje, że uda jej się zaszczepić w tym małym chłopcu wewnętrzną ciekawość. Kto wie? Może po przeżyciu tak wielkiego cierpienia stanie się kimś równie wielkim? Tego mu życzyła. Aby to wszystko miało jakikolwiek sens trzeba było przekuć to w coś wielkiego. – To zabezpieczenie sprawi, że nikt was nie usłyszy. Nie musicie już tkwić w ciszy w obawie, że wasze głosy ściągną na was uwagę. – dodała. Nigdy nie musiała się ukrywać chociaż niejednokrotnie uciekała. Wiedziała też jak to jest być pozbawionym głosu. Chociaż tyle mogła dla nich zrobić.
Blondynka przeniosła spojrzenie na swoich towarzyszy. Widziała, że ich walka o życie rannych wciąż trwa i szybko się nie skończy dlatego postanowiła rzucić jeszcze jedno zabezpieczenie. O wiele trudniejsze od poprzednich, ale też o wiele bardziej znaczące. Skupiła się w pełni na własnych zdolnościach, na tym by ochronić ich przed kolejnym atakiem ze strony wroga. To skupienie chciała przekuć w Lignumo. Musiało jej się udać.
Wyrwana z rozmyślań spojrzała na rezultat swoich działań. Chłopiec wciąż stał przy niej jakby oczekiwał wyjaśnień. Lucinda nigdy nie miała podejścia do dzieci, nie chciała go mieć, bo to oznaczało, że musiałaby zatracić swoje wewnętrzne dziecko, a dawniej bardzo je lubiła. Teraz już nawet o nim nie myślała. Miała jednak nadzieje, że uda jej się zaszczepić w tym małym chłopcu wewnętrzną ciekawość. Kto wie? Może po przeżyciu tak wielkiego cierpienia stanie się kimś równie wielkim? Tego mu życzyła. Aby to wszystko miało jakikolwiek sens trzeba było przekuć to w coś wielkiego. – To zabezpieczenie sprawi, że nikt was nie usłyszy. Nie musicie już tkwić w ciszy w obawie, że wasze głosy ściągną na was uwagę. – dodała. Nigdy nie musiała się ukrywać chociaż niejednokrotnie uciekała. Wiedziała też jak to jest być pozbawionym głosu. Chociaż tyle mogła dla nich zrobić.
Blondynka przeniosła spojrzenie na swoich towarzyszy. Widziała, że ich walka o życie rannych wciąż trwa i szybko się nie skończy dlatego postanowiła rzucić jeszcze jedno zabezpieczenie. O wiele trudniejsze od poprzednich, ale też o wiele bardziej znaczące. Skupiła się w pełni na własnych zdolnościach, na tym by ochronić ich przed kolejnym atakiem ze strony wroga. To skupienie chciała przekuć w Lignumo. Musiało jej się udać.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Stale pilnował mężczyznę aby ten nie wykonał zbyt gwałtownego ruchu, kiedy jego żebra nastawiały się w bolesnym procesie kapryśnego zaklęcia. Trwało to niestety dłużej niż zwykle, czemu mogły towarzyszyć podejrzliwe spojrzenia niektórych ocalałych, a przez to może nawet większa niepewność względem młodego uzdrowiciela. Nawet gdyby jednak chciał coś na to zaradzić, wejście na metafizyczny poziom i nagięcie magii w pełni dla swoich potrzeb było całkowicie poza zasięgiem możliwości przeciętnego - a może nawet jakiegokolwiek! - czarodzieja.
- Świetnie się pan spisał, żebra powinny być nastawione. Proszę się gwałtownie nie poruszać i starać się również oddychać bardzo powoli, nie za głęboko. Sprawdzę pozostałych i jak będzie możliwość, wrócę i przyspieszę proces zrastania. - przedstawił mężczyźnie spokojnie zalecenia, do których miał nadzieję, że zastosuje się bez zbędnego marudzenia. Zdarzały się przypadki, że męcząca bezczynność i potrzeba działania u niektórych były tak silne, że całkowicie lekceważyły swoje schorzenia. Nieraz wystarczył dla nich jeden dzień lepszego samopoczucia bądź drobna poprawa zdrowia, aby wpakowali się w dawne aktywności i doprowadzili do jeszcze gorszego niż wcześniej stanu.
Tym razem pacjent, na szczęście, wykazał się pewną mądrością i nie próbował zgrywać ozdrowiałego bohatera. Podniósł się z ziemi i przyjrzał się uważnie kolejnej osobie, której miał udzielić pomocy medycznej. Coś zakłuło go w żołądku gdy tylko zdał sobie sprawę, że kolejną pacjentką była około siedmioletnia, nieprzytomna dziewczynka, z czuwają przy niej poddenerwowaną i zapłakaną matką. Zakląłby w myślach, gdyby tylko takie słowa wpadały mu regularnie na usta. Powoli podszedł do kobiety, a na twarzy mimowolnie wymalował mu się współczujący wyraz.
- Przepraszam, wiem że jest teraz pani ciężko, proszę jednak pozwolić mi pomóc pani i pani córce. Czas nie działa na naszą korzyść, musimy działać szybko. - zaczął bardzo spokojnie, z nutką wrażliwości i zrozumienia, oczekując na odpowiedź szlochającej kobiety. Ta jednak zdawała się nie być w pełni przekonana co do jego słów, jakby myślami przebywała gdzieś indziej. - Jestem uzdrowicielem, wraz z pozostałymi przyszliśmy wam pomóc. Jeśli będzie pani przez to spokojniejsza, może mi pani towarzyszyć. Proszę tylko o odrobinę miejsca, żeby łatwiej mi było wyleczyć pani córkę. - kobieta ponownie nie odpowiedziała, rzuciła jedynie na niego zmęczone spojrzenie opuchniętych od płaczu powiek i przesunęła się nieco, udostępniając kawałek przestrzeni. Ollie przysiadł przy rannej dziewczynce, na jej skórze widoczne były nieprzyjemne ślady poważnych oparzeń, czuć też było smród przypalonego ciała i ubrań. Była nieprzytomna i nie oddychała. Uzdrowiciel natychmiast wymierzył różdżką w jej klatkę piersiową, starając się przywrócić akcję serca zaklęciem Palus. Serce dziewczynki ponownie zabiło, choć nadal pozostawała nieprzytomna. Blondyn nie zamierzał jej jednak póki co wybudzać zważywszy na stopień raz i związany z tym ból. Matka pacjentki omal nie zerwała się z miejsca, została jednak szybko powstrzymana przez uzdrowiciela, który ją uspokoił i zapewnił, że jej córka wróci do zdrowia. Pierwsze z zaklęć regenerujących oparzenia nie poskutkowało, jednak po chwili skupienia ponownie rzucone zaklęcie zadziałało natychmiast regenerując tkanki, choć pozostawiając po sobie widoczne blizny.
Po udanym leczeniu wybudził dziewczynkę ze śpiączki, a widok powoli unoszących się powiek dziecka doprowadził matkę do rzewnego, pełnego szczęścia płaczu. Nim jednak kobieta zdołała wyładować również na nim ekspresję wdzięczności, wstał i podszedł do Yvette.
- Część rannych ustabilizowana, pozostało jeszcze kilkoro. Jak ci idzie? Magia dzisiaj jest dość kapryśna... - ostatnie zdanie dodał znacznie ciszej, aby dotarło to tylko do uszu towarzyszki. - Dokończę jeszcze z tej strony, gdyby potrzebna ci była asysta, wystarczy że zawołasz. - uśmiechnął się ciepło, choć był to jedynie cień prawdziwego uśmiechu. Nie zwlekając, jeżeli nie był towarzyszce potrzebny, powrócił do zajmowania się pozostałymi pacjentami.
- Świetnie się pan spisał, żebra powinny być nastawione. Proszę się gwałtownie nie poruszać i starać się również oddychać bardzo powoli, nie za głęboko. Sprawdzę pozostałych i jak będzie możliwość, wrócę i przyspieszę proces zrastania. - przedstawił mężczyźnie spokojnie zalecenia, do których miał nadzieję, że zastosuje się bez zbędnego marudzenia. Zdarzały się przypadki, że męcząca bezczynność i potrzeba działania u niektórych były tak silne, że całkowicie lekceważyły swoje schorzenia. Nieraz wystarczył dla nich jeden dzień lepszego samopoczucia bądź drobna poprawa zdrowia, aby wpakowali się w dawne aktywności i doprowadzili do jeszcze gorszego niż wcześniej stanu.
Tym razem pacjent, na szczęście, wykazał się pewną mądrością i nie próbował zgrywać ozdrowiałego bohatera. Podniósł się z ziemi i przyjrzał się uważnie kolejnej osobie, której miał udzielić pomocy medycznej. Coś zakłuło go w żołądku gdy tylko zdał sobie sprawę, że kolejną pacjentką była około siedmioletnia, nieprzytomna dziewczynka, z czuwają przy niej poddenerwowaną i zapłakaną matką. Zakląłby w myślach, gdyby tylko takie słowa wpadały mu regularnie na usta. Powoli podszedł do kobiety, a na twarzy mimowolnie wymalował mu się współczujący wyraz.
- Przepraszam, wiem że jest teraz pani ciężko, proszę jednak pozwolić mi pomóc pani i pani córce. Czas nie działa na naszą korzyść, musimy działać szybko. - zaczął bardzo spokojnie, z nutką wrażliwości i zrozumienia, oczekując na odpowiedź szlochającej kobiety. Ta jednak zdawała się nie być w pełni przekonana co do jego słów, jakby myślami przebywała gdzieś indziej. - Jestem uzdrowicielem, wraz z pozostałymi przyszliśmy wam pomóc. Jeśli będzie pani przez to spokojniejsza, może mi pani towarzyszyć. Proszę tylko o odrobinę miejsca, żeby łatwiej mi było wyleczyć pani córkę. - kobieta ponownie nie odpowiedziała, rzuciła jedynie na niego zmęczone spojrzenie opuchniętych od płaczu powiek i przesunęła się nieco, udostępniając kawałek przestrzeni. Ollie przysiadł przy rannej dziewczynce, na jej skórze widoczne były nieprzyjemne ślady poważnych oparzeń, czuć też było smród przypalonego ciała i ubrań. Była nieprzytomna i nie oddychała. Uzdrowiciel natychmiast wymierzył różdżką w jej klatkę piersiową, starając się przywrócić akcję serca zaklęciem Palus. Serce dziewczynki ponownie zabiło, choć nadal pozostawała nieprzytomna. Blondyn nie zamierzał jej jednak póki co wybudzać zważywszy na stopień raz i związany z tym ból. Matka pacjentki omal nie zerwała się z miejsca, została jednak szybko powstrzymana przez uzdrowiciela, który ją uspokoił i zapewnił, że jej córka wróci do zdrowia. Pierwsze z zaklęć regenerujących oparzenia nie poskutkowało, jednak po chwili skupienia ponownie rzucone zaklęcie zadziałało natychmiast regenerując tkanki, choć pozostawiając po sobie widoczne blizny.
Po udanym leczeniu wybudził dziewczynkę ze śpiączki, a widok powoli unoszących się powiek dziecka doprowadził matkę do rzewnego, pełnego szczęścia płaczu. Nim jednak kobieta zdołała wyładować również na nim ekspresję wdzięczności, wstał i podszedł do Yvette.
- Część rannych ustabilizowana, pozostało jeszcze kilkoro. Jak ci idzie? Magia dzisiaj jest dość kapryśna... - ostatnie zdanie dodał znacznie ciszej, aby dotarło to tylko do uszu towarzyszki. - Dokończę jeszcze z tej strony, gdyby potrzebna ci była asysta, wystarczy że zawołasz. - uśmiechnął się ciepło, choć był to jedynie cień prawdziwego uśmiechu. Nie zwlekając, jeżeli nie był towarzyszce potrzebny, powrócił do zajmowania się pozostałymi pacjentami.
Ollie Marlowe
Zawód : uzdrowiciel i magipsychiatra w lecznicy
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaglądała w oczy śmierci niejednokrotnie. W końcu liczyła się z tym zostając uzdrowicielem. Widziała jak ludzie odchodzą, jak magia zawodzi, jak nie jest w stanie pomóc każdemu. Zauważyła, że ona też ma swoje limity. Nic nie było w świecie doskonałe, nieomylne. Nieważne czy byli to ludzie, czy magia, którą władali. Choć skupiona i spokojna poczuła ucisk w sercu obserwując mężczyznę, z którego pomału uchodziło życie. Serce zatrzymało swe bicie, krew zatrzymywała swe krążenie. Nie byłby pierwszą osobą, która zginęła na jej oczach, którą nie zdołała uratować, ale od tego była, by próbować. Rozdzierający płacz kobiety przeszywał jej ciało, nie oderwał jej on jednak od wykonywanego zadania. Z ulgą odkryła, że mężczyzna znów zaczął oddychać, dzięki rzuconym przez nią zaklęciom. Zresztą nie tylko ona. Odwróciła się, aby móc ujrzeć ulgę w zapłakanych oczach kobiety i cicho wyszlochiwane przez nią "dziękuję". Po tym, gdy zajęła się ranami mężczyzny ruszyła dalej wśród ludzi przykucając przed dwojgiem dzieci.- Jakie olbrzymie łzy! Jak groch. Musimy je złapać i zasadzić, a zobaczysz, że na wiosnę coś z nich wyrośnie. - Uśmiechając się ciepło zwróciła się do łkającej na ziemi dziewczynki wtulonej w starszego chłopca, zapewne jej brata. Dziewczynka wydała z siebie zduszony śmiech ocierając łzy piąstkami. - Nieprawda! Z łez nic nie urośnie! - Uśmiech Yvette tylko się poszerzył na ten widok. Zerknęła na chłopca, który wpatrywał się w nią z zaciekawieniem, a następnie spojrzenie znów przeniosła na dziewczynkę. - Masz całkowitą rację. Głupiutka ja. Łza by pewnie wyschła zanim zdążyłybyśmy wsadzić ją do ziemi. - Odpowiedziała jej nieco teatralnie, czym zaskarbiła sobie kolejny szeroki uśmiech dziewczynki i niemniej znaczący, nikły, krótki uśmiech u chłopca. - Mogę zobaczyć twoją rękę? Na pewno cię bardzo boli. Zaraz coś na to zaradzimy. - W oczach dziewczynki znów zabłysnęły łzy, gdy odsłoniła w końcu kurczowo trzymaną drugą dłonią lewą rękę. Była paskudnie złamana w sposób otwarty, nieumiejętnie zawinięta bandażem. Rana nie krwawiła, ale do tego czasu mogło wdać się w nią zakażenie. Skierowała różdżkę na rękę dziewczynki najpierw rzucając zaklęcie przeciwbólowe, a następnie skupiając się na budowie kości wypowiedziała inkarnacje. Następnie oczyściła i zagoiła wciąż paskudną ranę, po czym wyczarowanymi bandażami usztywniła jej rękę. - I po krzyku. Tobie nic nie jest? - Pytanie skierowała na chłopca, który na pierwszy rzut oka nie wydawał się być ranny. - Nie. Tylko ona. - Odpowiedział potrząsając głową. Yvette otarła resztki łez z policzków dziewczynki, po czym zapytała w końcu trapiące ją pytanie, a mianowicie gdzie byli ich rodzice. Oboje spuścili wzrok dając jej jasną odpowiedź. Nie czekając dłużej zaczepiła kobietę roznoszącą rannym ciepłą zupę prosząc ją, aby i dzieciom podała porcję i żeby miała je na oku, na co ta się od razu zgodziła z żalem spoglądając w ich kierunku. Sama blondynka obiecała sobie cicho, że jeszcze do nich później wróci sprawdzić jak się mają, a teraz znów ruszyła dalej przechodząc od rannego do rannego.
Odwróciła się w stronę Olliego widząc jak ten zmierza w jej kierunku. Zerknęła mu przez ramię widząc zapłakaną z radości matkę gorliwie przytulającą do siebie córkę. Uśmiechnęła się do chłopaka. - Nawet my nie jesteśmy w stanie jej w pełni okiełznać. - Była to siła pradawna i nieprzewidywalna. Jako czarodzieje uczyli się nad nią panować, kreować ją zgodnie z ich wolą, nie zawsze było to jednak możliwe, a wiedza, czy praktyka okazywały się niewystarczające. - Świetnie ci idzie Ollie. Możesz być z siebie zadowolony. - Miło było widzieć jakie postępy poczynił przez te kilka lat. Już był świetnym uzdrowicielem, a z czasem będzie tylko lepszy. - Ja też już prawie kończę i dziękuję. - Odpowiedziała odwzajemniając uśmiech. Dobrze wspomina współpracę z chłopakiem. Kiedy poradzą sobie z tymi najcięższymi przypadkami z chęcią popracuje z nim w ramię w ramię.
Powróciła znów do pracy podchodząc tym razem do zwijającej się z bólu kobiety. Leżała na ziemi, miała na ciele rozległe ślady poparzeń od porażenia prądem. Uśmierzyła jej ból, aby móc następnie przejść do leczenia jej obrażeń. Rzucała zaklęcie w pełnym skupieniu, miała za sobą też lata praktyki, a jednak magia okazała się być ponownie kapryśna i coś poszło nie tak.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Odwróciła się w stronę Olliego widząc jak ten zmierza w jej kierunku. Zerknęła mu przez ramię widząc zapłakaną z radości matkę gorliwie przytulającą do siebie córkę. Uśmiechnęła się do chłopaka. - Nawet my nie jesteśmy w stanie jej w pełni okiełznać. - Była to siła pradawna i nieprzewidywalna. Jako czarodzieje uczyli się nad nią panować, kreować ją zgodnie z ich wolą, nie zawsze było to jednak możliwe, a wiedza, czy praktyka okazywały się niewystarczające. - Świetnie ci idzie Ollie. Możesz być z siebie zadowolony. - Miło było widzieć jakie postępy poczynił przez te kilka lat. Już był świetnym uzdrowicielem, a z czasem będzie tylko lepszy. - Ja też już prawie kończę i dziękuję. - Odpowiedziała odwzajemniając uśmiech. Dobrze wspomina współpracę z chłopakiem. Kiedy poradzą sobie z tymi najcięższymi przypadkami z chęcią popracuje z nim w ramię w ramię.
Powróciła znów do pracy podchodząc tym razem do zwijającej się z bólu kobiety. Leżała na ziemi, miała na ciele rozległe ślady poparzeń od porażenia prądem. Uśmierzyła jej ból, aby móc następnie przejść do leczenia jej obrażeń. Rzucała zaklęcie w pełnym skupieniu, miała za sobą też lata praktyki, a jednak magia okazała się być ponownie kapryśna i coś poszło nie tak.
[bylobrzydkobedzieladnie]
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Ostatnio zmieniony przez Yvette Baudelaire dnia 06.01.22 11:23, w całości zmieniany 1 raz
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Yvette nie dało się odmówić podejścia do dzieci - wywoływanie uśmiechów na pyzatych, lepkich od łez twarzach przychodziło jej równie naturalnie co sięganie po lecznicze inkantacje. Radzenie sobie ze złamaniami otwartymi u najmniejszych było wyjątkowo trudne, nie tylko przez wzgląd na ich niewielką wytrzymałość ale i zmienne układu kostnego. Ciepło oraz życzliwość, które Yvette starała się przelać w inkantacje poskutkowały jednak - dziewczynka nie tylko poczuła natychmiastową ulgę, jej ręka nie przejawiała już żadnych oznak niedawnego urazu i mogła ruszać nią bez ograniczeń. Wykorzystała to na sięgnięcie do policzka uzdrowicielki i przyciągnięcie jej do krótkiego i rozczulającego uścisku kruchych ramion. Yvette nie była w stanie dostrzec, że dłonie dziewczynki rozjarzyły się ciepłym blaskiem, mogła jednak odczuć przypływ odwagi, siły i motywacji.
Przyjemna pewność siebie wywoływała uśmiech na twarzy, ale też zaciemniła osąd, gdy w grę weszły naprawdę poważne obrażenia oraz wyjątkowo trudne zaklęcie. Po pochyleniu się nad poparzoną kobietą i wypowiedzeniu inkantacji, Yvette mogła zaobserwować niepożądany efekt - wpierw wyrwał on zbolały okrzyk z gardła pacjentki, potem uciszył ją zupełnie. Zemdlała z cierpienia, gdy nadpalona skóra zaczęła płatami odchodzić od ciała, odsłaniając lśniące czerwienią mięso. Krew wezbrała momentalnie, grożąc rychłą śmiercią.
Interwencja Mistrza Gry w związku z wyrzuceniem krytycznego sukcesu oraz krytycznej porażki. Yvette, objawienie magii dziecięcej u dziewczynki z doskonale wyleczoną ręką (kość 6 na magii dziecięcej "odwaga") wywołało poczucie wewnętrznej siły, które potencjalnie pomoże ci poradzić sobie z efektami źle rzuconego czaru Cauma Sanavi Horribilis. Otrzymujesz +5 do rzutów k100 do końca dnia. Poparzona kobieta straci skórę we wszystkich miejscach, które uległy obrażeniom i straci dużo krwi. Masz jedną kolejkę na jej uratowanie, inaczej nie przeżyje. Mistrz Gry nie kontynuuje rozgrywki.
Przyjemna pewność siebie wywoływała uśmiech na twarzy, ale też zaciemniła osąd, gdy w grę weszły naprawdę poważne obrażenia oraz wyjątkowo trudne zaklęcie. Po pochyleniu się nad poparzoną kobietą i wypowiedzeniu inkantacji, Yvette mogła zaobserwować niepożądany efekt - wpierw wyrwał on zbolały okrzyk z gardła pacjentki, potem uciszył ją zupełnie. Zemdlała z cierpienia, gdy nadpalona skóra zaczęła płatami odchodzić od ciała, odsłaniając lśniące czerwienią mięso. Krew wezbrała momentalnie, grożąc rychłą śmiercią.
Lucinda wyrwała się ze wzmożone skupienia by na chwile zorientować się w sytuacji. Spojrzenie czarownicy zatrzymało się na dwójce uzdrowicieli, którym towarzyszyła. Blondynka zawsze uważała, że magia lecznicza jest jedną z najbardziej skomplikowanych i najbardziej znaczących dziedzin magii. Podziwiała ludzi, którzy poświęcili czas na tak zaawansowaną naukę. Ona choć znała podstawy anatomii to nigdy nie czuła smykałki do tej dziedziny magii. Nie była molem książkowym. Przeglądała stare manuskrypty, analizowała mapy, poświęcała godziny na odnalezienie odpowiedniej drogi, ale przez cały czas napędzana była przede wszystkim adrenaliną. To inny wymiar edukacji. Edukacja kierowana przede wszystkim potrzebą. Uzdrowiciele musieli czerpać przyjemność z tak specyficznej nauki, albo musieli być napędzani przede wszystkim chęcią pomocy innym. Altruizmu nie można było wypracować. To była cecha, z którą przychodziło się na świat, a tak przynajmniej uważała.
Uzdrowiciele pracowali w pocie czoła. Ona nakładając zabezpieczenia musiała skupić się na jednym konkretnym zaklęciu, jednym konkretnym zabezpieczeniu. Oni musieli działać spontanicznie, wiedzieć jak zareagować w odpowiednim momencie. Wiedziała ile skupienia takie działania wymagają dlatego postanowiła im w tym nie przeszkadzać. Nastało poruszenie i to można było odczuć po zachowaniu już i tak przybitych ludzi. Niektórzy wstali by dojrzeć co się dzieje, a inny pogrążyli się w rozmowach widocznie zaniepokojeni. Lucinda odsunęła się o krok tak by swoim ciałem lekko zakrywać to co dzieje się przy stanowisku uzdrowicieli. Niewiele to dało, ale podniesienie głosu nic by nie przyniosło, a wzbudziłoby jeszcze większy niepokój wśród ludzi, którzy już i tak przeszli przez piekło.
Blondynka postanowiła robić swoje. W głowie budowała jej się myśl o jeszcze jednym zabezpieczeniu. Niesamowicie ważnym i czasochłonnym. Nie mogła wiedzieć czy przebywająca tu ludność będzie chciała zostać w tym miejscu czy może gdy wszyscy staną na nogi będą szukać innego schronienia. To nie miało właściwie znaczenia. Jeżeli to miejsce miało ochronić ich chociażby przez kilka dni to i tak było warto to zrobić. Nie wiedziała czy uda jej się ponownie skupić. Byli już tu bardzo długo i nakładanie pułapek też trwało już wystarczająco długo, ale zanim wrócą do domu, zanim opuszczą tych ludzi by zaczęli znów radzić sobie sami musiała zrobić tą jeszcze jedną rzecz. Tak by z czystym sumieniem wrócić do kolejnych działań. Nie do domu, nie do rodziny czy bliskich, ale do planowania nowych działań. Tak teraz wyglądało jej życie. Lucinda przymknęła oczy i skupiła się na pułapce Nigdziebądź. Chciała by ktokolwiek kto tu przyjdzie zobaczył to co widać również na zewnątrz. Ruinę dotkniętą wojną. Pustą przestrzeń bez ludzi znajdujących się w domu. Lustrzane odbicie, które miało oszukać najbardziej spostrzegawcze umysły.
Nakładam Nigdziebądź.
Uzdrowiciele pracowali w pocie czoła. Ona nakładając zabezpieczenia musiała skupić się na jednym konkretnym zaklęciu, jednym konkretnym zabezpieczeniu. Oni musieli działać spontanicznie, wiedzieć jak zareagować w odpowiednim momencie. Wiedziała ile skupienia takie działania wymagają dlatego postanowiła im w tym nie przeszkadzać. Nastało poruszenie i to można było odczuć po zachowaniu już i tak przybitych ludzi. Niektórzy wstali by dojrzeć co się dzieje, a inny pogrążyli się w rozmowach widocznie zaniepokojeni. Lucinda odsunęła się o krok tak by swoim ciałem lekko zakrywać to co dzieje się przy stanowisku uzdrowicieli. Niewiele to dało, ale podniesienie głosu nic by nie przyniosło, a wzbudziłoby jeszcze większy niepokój wśród ludzi, którzy już i tak przeszli przez piekło.
Blondynka postanowiła robić swoje. W głowie budowała jej się myśl o jeszcze jednym zabezpieczeniu. Niesamowicie ważnym i czasochłonnym. Nie mogła wiedzieć czy przebywająca tu ludność będzie chciała zostać w tym miejscu czy może gdy wszyscy staną na nogi będą szukać innego schronienia. To nie miało właściwie znaczenia. Jeżeli to miejsce miało ochronić ich chociażby przez kilka dni to i tak było warto to zrobić. Nie wiedziała czy uda jej się ponownie skupić. Byli już tu bardzo długo i nakładanie pułapek też trwało już wystarczająco długo, ale zanim wrócą do domu, zanim opuszczą tych ludzi by zaczęli znów radzić sobie sami musiała zrobić tą jeszcze jedną rzecz. Tak by z czystym sumieniem wrócić do kolejnych działań. Nie do domu, nie do rodziny czy bliskich, ale do planowania nowych działań. Tak teraz wyglądało jej życie. Lucinda przymknęła oczy i skupiła się na pułapce Nigdziebądź. Chciała by ktokolwiek kto tu przyjdzie zobaczył to co widać również na zewnątrz. Ruinę dotkniętą wojną. Pustą przestrzeń bez ludzi znajdujących się w domu. Lustrzane odbicie, które miało oszukać najbardziej spostrzegawcze umysły.
Nakładam Nigdziebądź.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie mogła się powstrzymać od odwzajemnienia wypływającego na usta dziewczynki uśmiechu. Ten jednak zniknął tak szybko, jak i się pojawił, gdy przypomniała sobie znów o bólu ręki. Oczy zalśniły, łzy znów do nich napłynęły w każdej chwili gotowe spłynąć po wyznaczonej wcześniej, mokrej ścieżce, na policzkach dziewczynki. Rana była skomplikowana, musiała skupić się na dłuższy czas, aby upewnić się, że zaleczy ją w pełni, zaklęcie jednak się udało, a efekt przerósł nawet nią samą. Po opatrzeniu ręki dziewczynki poczuła na swoim policzku jej nieśmiały dotyk. Równie niepewnie uniosła na nią swój wzrok, aby zostać zaraz przyciągnięta za szyje do niezdarnego, ale czułego uścisku, który odwzajemniła przeczesując kilka razy w troskliwym geście długie włosy dziewczynki. Czuła jakby jej serce się roztapiało, a całe ciało wypełniło ciepło. Uwielbiała dzieci. Kochała je. Zawsze pragnęła być matką, ale gdy odebrano jej na to szanse nie spróbowała drugi raz. Krótki uścisk wdzięczności okazał się dla Yvette czymś więcej. Czymś tak wartościowym, że wręcz bezcennym. Odsunęła się od niej niechętnie wiedząc dobrze, że czeka ją tu jeszcze mnóstwo pracy. Nie mogła sobie pozwolić na rozkojarzenie, na stratę koncentracji. Była zdeterminowana, zmotywowana, aby pomóc reszcie poszkodowanych. Później jednak jeszcze wróci do dziewczynki i jej brata, którym właśnie posyłała kolejny, tym razem pożegnalny uśmiech.
Determinacja i motywacja jednak nie wystarczyły. Myśląc wciąż o ciepłym uścisku małych ramion wokół niej rozkojarzyła się, czuła jak magia ją zawodzi rzucając kolejne zaklęcie, a efekty jej pomyłki miały okazać się tragiczne. Z gardła leczonej przez nią kobiety wyrwał się niemal zwierzęcy skowyt, który zaraz potem ucichł, gdy kobieta z bólu straciła przytomność. Obserwowała jak w przerażająco szybkim tempie skóra rannej kobiety zaczęła odchodzić płatami od ciała ukazując skryte pod nim mięso. Krew wezbrała się momentalnie, a Yvette instynktownie wręcz uniosła różdżkę w górę rzucając pierwszą z inkarnacji. - Fosilio. - Zatrzymanie krwawienia było priorytetem, utrata krwi w takiej ilości i w takim tempie groziła rychłą śmiercią. Zaklęcie na szczęście tym razem się udało, a krew przestała wypływać z wciąż pojawiających się ran w miejscach jej wcześniejszych obrażeń po poparzeniach. Jej usta znów się poruszyły wypowiadając tym razem inną inkarnację. Dłoń znów zadrżała, magia ponownie ją zawiodła. Zdesperowana wypowiedziała drugi raz te same słowa, które tym razem przyniosły oczekiwany skutek. Odetchnęła z niemałą ulgą widząc jak przed jej oczami rany kobiety goją się, wolno, ale skutecznie, regenerując tkanki. Życie kobiety nie było już zagrożone, była jednak piekielnie zła na samą siebie. Yvette mogła jej uratować życie, ale pod wieloma względami bardziej jej zaszkodziła, aniżeli pomogła. Czując, że jej serce spowalnia rytm nie obijając się już boleśnie o jej klatkę piersiową przeszła do dalszej procedury zajmując się oparzeniami, nakładając maść, bandażując starannie zranienia, uśmierzając ból, ocierając pot z czoła. Czuła już i swoje własne zmęczenie, ale ruszyła dalej w tłum zajmując się kolejnymi rannymi, wysłuchując ich historii i przemyśleń na temat samej wojny, tego co ich spotkało, tego co powinni zrobić teraz. - Banda skurwsynów - Wywarczał niemal jeden z mężczyzn, któremu udało się zbiec przed egzekucją, plując znacząco na podłogę. - Jak spotkam którego to mu nogi z dupy powyrywam. - Kontynuował słowa kierując do mężczyzny obok - Geretha, którego teraz opatrywała, a przynajmniej tak właśnie jej się jeszcze chwile temu przedstawił. - Nic nie zrobisz. Widziałeś co tu narobili. Zgnietli nas jak mrówki. - Odpowiedział z mieszanką złości i rezygnacji w głosie. Kłócili się tak przez dłuższą chwilę, a ona przysłuchiwała się ich rozmowie, która aż się prosiła o wtrącenie. - Myślisz, że szlachciurki nam pomogą? Oni to tylko gadać potrafią. - Ciągnął dalej pierwszy mężczyzna, a ona w końcu nie wytrzymując wbija w niego swój wzrok. - A myśli pan z czyjego ramienia tu jesteśmy? - Nie była członkinią Zakonu, ni jego sojuszniczką, wiedziała jednak, że choć była tu jako "wolontariusz", to właśnie za przysługą Zakonu i działań lordów tych ziem. A inni? Ollie? Towarzysząca im blondynka? Wielu w innych częściach miasta, czy całego hrabstwa? Wszyscy byli pod jednym sztandarem czy zdawali sobie z tego sprawę, czy nie.
Podniosła się rozglądając wokół widząc kilka ciekawskich spojrzeń na sobie uznała, że skorzysta z okazji zwracając się do tych co chcieli słuchać podniesionym głosem. - Moje słowa mogą wydawać się puste, bez pokrycia. Nie potrzebujecie ich, a czynów, dlatego właśnie jesteśmy tu dziś by wam pomóc, dlatego wielu innych sprzymierzeńców, członków rodu Greengrass, czy Zakonu Feniksa działa na terenie całego hrabstwa. Ani Zakon, ani lordowie Staffordshire nie pozostaną obojętni wobec tego co miało tu miejsce. - Działali. Wszyscy. W pełnej mobilizacji. Na świecie byli jeszcze dobrzy, bezinteresowni ludzie. Ludzie altruistyczni, empatyczni, pełni wiary i nadziei w to co walczyli. W ludzi, o których walczyli. - Nie zostawią was samych sobie, nie porzucą. Wszyscy otrzymacie należytą pomoc, schronienie i ochronę. Później przyjdzie czas na odbudowę. - Obietnice, jedna za drugą padały z jej ust, słowa niosły się po pomieszczeniu, coraz więcej głów odwracało się w jej kierunku, a ona zastanawiała się jak wiele to co mówiła ma wspólnego z prawdą. Czy faktycznie wszyscy ci ludzie otrzymają pomoc? Prawdziwą pomoc. Ilu z nich straciło domy? Ilu rodziny? Ilu obdarto z chęci do życia, woli przetrwania, czy walki? Jeśli nie pomoże im Zakon, jeśli nie pomogą im ich lordowie, nikt im nie pomoże. - Proszę was jedynie, abyście nie tracili nadziei, ni siły. Wojna się jeszcze nie skończyła, a ród Greengrass wraz z Zakonem będzie w niej walczyć o sprawiedliwość i lepsze jutro dla nas wszystkich. To nie walka tylko o ideały, ale też o ludzi. Przede wszystkim o ludzi. - Mówiła te słowa z takim przekonaniem, że sama zaczęła w nie wierzyć. Chciała wierzyć. Musiała wierzyć. Tylko zjednoczeni mieli jakiekolwiek szanse. Tylko zjednoczeni mogli wygrać.
| ztx3
Determinacja i motywacja jednak nie wystarczyły. Myśląc wciąż o ciepłym uścisku małych ramion wokół niej rozkojarzyła się, czuła jak magia ją zawodzi rzucając kolejne zaklęcie, a efekty jej pomyłki miały okazać się tragiczne. Z gardła leczonej przez nią kobiety wyrwał się niemal zwierzęcy skowyt, który zaraz potem ucichł, gdy kobieta z bólu straciła przytomność. Obserwowała jak w przerażająco szybkim tempie skóra rannej kobiety zaczęła odchodzić płatami od ciała ukazując skryte pod nim mięso. Krew wezbrała się momentalnie, a Yvette instynktownie wręcz uniosła różdżkę w górę rzucając pierwszą z inkarnacji. - Fosilio. - Zatrzymanie krwawienia było priorytetem, utrata krwi w takiej ilości i w takim tempie groziła rychłą śmiercią. Zaklęcie na szczęście tym razem się udało, a krew przestała wypływać z wciąż pojawiających się ran w miejscach jej wcześniejszych obrażeń po poparzeniach. Jej usta znów się poruszyły wypowiadając tym razem inną inkarnację. Dłoń znów zadrżała, magia ponownie ją zawiodła. Zdesperowana wypowiedziała drugi raz te same słowa, które tym razem przyniosły oczekiwany skutek. Odetchnęła z niemałą ulgą widząc jak przed jej oczami rany kobiety goją się, wolno, ale skutecznie, regenerując tkanki. Życie kobiety nie było już zagrożone, była jednak piekielnie zła na samą siebie. Yvette mogła jej uratować życie, ale pod wieloma względami bardziej jej zaszkodziła, aniżeli pomogła. Czując, że jej serce spowalnia rytm nie obijając się już boleśnie o jej klatkę piersiową przeszła do dalszej procedury zajmując się oparzeniami, nakładając maść, bandażując starannie zranienia, uśmierzając ból, ocierając pot z czoła. Czuła już i swoje własne zmęczenie, ale ruszyła dalej w tłum zajmując się kolejnymi rannymi, wysłuchując ich historii i przemyśleń na temat samej wojny, tego co ich spotkało, tego co powinni zrobić teraz. - Banda skurwsynów - Wywarczał niemal jeden z mężczyzn, któremu udało się zbiec przed egzekucją, plując znacząco na podłogę. - Jak spotkam którego to mu nogi z dupy powyrywam. - Kontynuował słowa kierując do mężczyzny obok - Geretha, którego teraz opatrywała, a przynajmniej tak właśnie jej się jeszcze chwile temu przedstawił. - Nic nie zrobisz. Widziałeś co tu narobili. Zgnietli nas jak mrówki. - Odpowiedział z mieszanką złości i rezygnacji w głosie. Kłócili się tak przez dłuższą chwilę, a ona przysłuchiwała się ich rozmowie, która aż się prosiła o wtrącenie. - Myślisz, że szlachciurki nam pomogą? Oni to tylko gadać potrafią. - Ciągnął dalej pierwszy mężczyzna, a ona w końcu nie wytrzymując wbija w niego swój wzrok. - A myśli pan z czyjego ramienia tu jesteśmy? - Nie była członkinią Zakonu, ni jego sojuszniczką, wiedziała jednak, że choć była tu jako "wolontariusz", to właśnie za przysługą Zakonu i działań lordów tych ziem. A inni? Ollie? Towarzysząca im blondynka? Wielu w innych częściach miasta, czy całego hrabstwa? Wszyscy byli pod jednym sztandarem czy zdawali sobie z tego sprawę, czy nie.
Podniosła się rozglądając wokół widząc kilka ciekawskich spojrzeń na sobie uznała, że skorzysta z okazji zwracając się do tych co chcieli słuchać podniesionym głosem. - Moje słowa mogą wydawać się puste, bez pokrycia. Nie potrzebujecie ich, a czynów, dlatego właśnie jesteśmy tu dziś by wam pomóc, dlatego wielu innych sprzymierzeńców, członków rodu Greengrass, czy Zakonu Feniksa działa na terenie całego hrabstwa. Ani Zakon, ani lordowie Staffordshire nie pozostaną obojętni wobec tego co miało tu miejsce. - Działali. Wszyscy. W pełnej mobilizacji. Na świecie byli jeszcze dobrzy, bezinteresowni ludzie. Ludzie altruistyczni, empatyczni, pełni wiary i nadziei w to co walczyli. W ludzi, o których walczyli. - Nie zostawią was samych sobie, nie porzucą. Wszyscy otrzymacie należytą pomoc, schronienie i ochronę. Później przyjdzie czas na odbudowę. - Obietnice, jedna za drugą padały z jej ust, słowa niosły się po pomieszczeniu, coraz więcej głów odwracało się w jej kierunku, a ona zastanawiała się jak wiele to co mówiła ma wspólnego z prawdą. Czy faktycznie wszyscy ci ludzie otrzymają pomoc? Prawdziwą pomoc. Ilu z nich straciło domy? Ilu rodziny? Ilu obdarto z chęci do życia, woli przetrwania, czy walki? Jeśli nie pomoże im Zakon, jeśli nie pomogą im ich lordowie, nikt im nie pomoże. - Proszę was jedynie, abyście nie tracili nadziei, ni siły. Wojna się jeszcze nie skończyła, a ród Greengrass wraz z Zakonem będzie w niej walczyć o sprawiedliwość i lepsze jutro dla nas wszystkich. To nie walka tylko o ideały, ale też o ludzi. Przede wszystkim o ludzi. - Mówiła te słowa z takim przekonaniem, że sama zaczęła w nie wierzyć. Chciała wierzyć. Musiała wierzyć. Tylko zjednoczeni mieli jakiekolwiek szanse. Tylko zjednoczeni mogli wygrać.
| ztx3
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
10 V
Powieki cięższe niż zwykle unosi z trudem, wciąż jeszcze grymas bólu odznacza się na twarzy tuż obok śladów po zmiętej poduszce, twardej i niewygodnej, cuchnącej potem jego albo wielu przed nim, to akurat nie ma najmniejszego znaczenia.
Budzi go czyjś kaszel, nieustający, chrapliwy, brzmiący tak, jakby zaraz miało stać się coś niedobrego; nie pamięta już, kiedy wyczulił się na takie sygnały, może miało to miejsce niemal od początku, od kiedy po trzech tygodniach, w połowie marca, odzyskał w końcu przytomność i otaczająca go przestrzeń stała się codziennością, do której zaadaptował się szybko, choć piekielnie niechętnie. A może stało się to dopiero niedawno, gdy zaczął powoli podrywać się z siennika, gdy w końcu pozwolono mu robić cokolwiek; proces rekonwalescencji wlókł się bez końca, już przytomny musiał w bezczynności odliczać kolejne dni, które jak więzień skreślał scyzorykiem, dzień po dniu, kreska po kresce, tam, na jednej z obluzowanych cegieł, w której mieszkają dwa pająki.
Jest wcześnie rano, przez niewielkie okno wpada do piwnicy rozrzedzone światło; z siennika nie widać nic więcej, czasem tylko cień pokrywający brudne, zakurzone szyby, przemykający szybko, pospiesznie. Wie jedynie, że znajdują się gdzieś na samych obrzeżach Stoke.
Nie pamięta, jak tu trafił; ostatnie, co dźwięczy mu w uszach, to dwie inkantacje, mknące w jego stronę z przodu i z tyłu - obronił się przed jedną, choć powinien przed tą drugą.
Przed czarnomagicznym mieczem, rozpłatującym jego plecy od barków aż po biodro.
Z trudem dźwiga ciężar ciała, wspierając się na łokciach; kaszle ta nowa, ta, co trafiła tu wczoraj, albo przedwczoraj, nie pamięta, czasoprzestrzeń rozmywa się w monotonii tych samych zdarzeń. Codziennie ktoś tu trafia. Codziennie kogoś wynoszą. Codziennie też grzebią.
Mnie przekleństwo w ustach, ale nikt oprócz niego nie reaguje; zmusza się więc do tego, by unieść klatkę piersiową jeszcze wyżej, by usiąść i wzrokiem sięgnąć dalej, za parawan uzdrowicieli.
Ciarę musiał w końcu zmóc sen, słyszał, że krzątała się do późnych godzin, także wtedy, gdy ból wyrywał go z rytmu niespokojnego snu; skulona na krześle spała oparta o ścianę, skrajnie wyczerpana. Na nocnej zmianie została tu sama. Tych, którzy leczyli, zawsze było za mało. Ich twarze zmieniały się często - ale odkąd pamięta, ona wracała. Nigdy nie zapytał, dlaczego.
Dlaczego była tu każdego dnia, choć na chwilę.
Może wcale nie chciał już słuchać. Znieczulił się na swoje odczucia, znieczulił także na historie innych. Tak było prościej przetrwać wszystkie te dni w odcięciu od jakichkolwiek informacji; bo przecież, choć próbował, nie potrafił odciąć się tak całkiem. Nie umiał nie zastanawiać się, jak toczy się życie w Oazie, czy Phillie na pewno jest bezpieczna w Devon, jak radzi sobie Zakon i w końcu - czy pomimo porażki w lutym Hipogryfy nadal działają na terenach Greengrassów (na jakim etapie jest ich operacja?).
Dziewczyna z dwoma warkoczami wciąż zanosiła się kaszlem; nie był pewien, ale wydawało mu się, że na jej dłoni przyciśniętej do ust rozmazuje się kilka kropel krwi.
Zacisnął palce na wystającej cegle, by móc unieść się do góry; z ręką asekuracyjnie przytkniętą do ściany ruszył dalej, wzdłuż pomieszczenia; oparł się drugą o biały parawan, jeszcze nie potrafił ustać samodzielnie na nogach dłużej niż kilka minut.
- Ciara... Ciara, obudź się - głośny szept wystarczył, by brązowe oczy skierowały się w jego stronę; wciąż zaspana spojrzała na niego pytająco, wystarczyło jednak, by skinął głową w stronę źródła uporczywego kaszlu, żeby zrozumiała, o co chodzi.
Nic więcej nie musiał mówić; zerwała się z krzesła, sięgając po różdżkę i omijając parawan z drugiej strony, by bez zwłoki ruszyć w stronę rannej.
W tym samym momencie drzwi do piwnicy otworzyły się.
- Dostawa - rzucił jakże empatycznie typ, którego widywał tu często; tuż za nim lewitowało czyjeś ciało - a z tyłu szedł ktoś jeszcze.
Ktoś, kogo jeszcze nie rozpoznał.
Powieki cięższe niż zwykle unosi z trudem, wciąż jeszcze grymas bólu odznacza się na twarzy tuż obok śladów po zmiętej poduszce, twardej i niewygodnej, cuchnącej potem jego albo wielu przed nim, to akurat nie ma najmniejszego znaczenia.
Budzi go czyjś kaszel, nieustający, chrapliwy, brzmiący tak, jakby zaraz miało stać się coś niedobrego; nie pamięta już, kiedy wyczulił się na takie sygnały, może miało to miejsce niemal od początku, od kiedy po trzech tygodniach, w połowie marca, odzyskał w końcu przytomność i otaczająca go przestrzeń stała się codziennością, do której zaadaptował się szybko, choć piekielnie niechętnie. A może stało się to dopiero niedawno, gdy zaczął powoli podrywać się z siennika, gdy w końcu pozwolono mu robić cokolwiek; proces rekonwalescencji wlókł się bez końca, już przytomny musiał w bezczynności odliczać kolejne dni, które jak więzień skreślał scyzorykiem, dzień po dniu, kreska po kresce, tam, na jednej z obluzowanych cegieł, w której mieszkają dwa pająki.
Jest wcześnie rano, przez niewielkie okno wpada do piwnicy rozrzedzone światło; z siennika nie widać nic więcej, czasem tylko cień pokrywający brudne, zakurzone szyby, przemykający szybko, pospiesznie. Wie jedynie, że znajdują się gdzieś na samych obrzeżach Stoke.
Nie pamięta, jak tu trafił; ostatnie, co dźwięczy mu w uszach, to dwie inkantacje, mknące w jego stronę z przodu i z tyłu - obronił się przed jedną, choć powinien przed tą drugą.
Przed czarnomagicznym mieczem, rozpłatującym jego plecy od barków aż po biodro.
Z trudem dźwiga ciężar ciała, wspierając się na łokciach; kaszle ta nowa, ta, co trafiła tu wczoraj, albo przedwczoraj, nie pamięta, czasoprzestrzeń rozmywa się w monotonii tych samych zdarzeń. Codziennie ktoś tu trafia. Codziennie kogoś wynoszą. Codziennie też grzebią.
Mnie przekleństwo w ustach, ale nikt oprócz niego nie reaguje; zmusza się więc do tego, by unieść klatkę piersiową jeszcze wyżej, by usiąść i wzrokiem sięgnąć dalej, za parawan uzdrowicieli.
Ciarę musiał w końcu zmóc sen, słyszał, że krzątała się do późnych godzin, także wtedy, gdy ból wyrywał go z rytmu niespokojnego snu; skulona na krześle spała oparta o ścianę, skrajnie wyczerpana. Na nocnej zmianie została tu sama. Tych, którzy leczyli, zawsze było za mało. Ich twarze zmieniały się często - ale odkąd pamięta, ona wracała. Nigdy nie zapytał, dlaczego.
Dlaczego była tu każdego dnia, choć na chwilę.
Może wcale nie chciał już słuchać. Znieczulił się na swoje odczucia, znieczulił także na historie innych. Tak było prościej przetrwać wszystkie te dni w odcięciu od jakichkolwiek informacji; bo przecież, choć próbował, nie potrafił odciąć się tak całkiem. Nie umiał nie zastanawiać się, jak toczy się życie w Oazie, czy Phillie na pewno jest bezpieczna w Devon, jak radzi sobie Zakon i w końcu - czy pomimo porażki w lutym Hipogryfy nadal działają na terenach Greengrassów (na jakim etapie jest ich operacja?).
Dziewczyna z dwoma warkoczami wciąż zanosiła się kaszlem; nie był pewien, ale wydawało mu się, że na jej dłoni przyciśniętej do ust rozmazuje się kilka kropel krwi.
Zacisnął palce na wystającej cegle, by móc unieść się do góry; z ręką asekuracyjnie przytkniętą do ściany ruszył dalej, wzdłuż pomieszczenia; oparł się drugą o biały parawan, jeszcze nie potrafił ustać samodzielnie na nogach dłużej niż kilka minut.
- Ciara... Ciara, obudź się - głośny szept wystarczył, by brązowe oczy skierowały się w jego stronę; wciąż zaspana spojrzała na niego pytająco, wystarczyło jednak, by skinął głową w stronę źródła uporczywego kaszlu, żeby zrozumiała, o co chodzi.
Nic więcej nie musiał mówić; zerwała się z krzesła, sięgając po różdżkę i omijając parawan z drugiej strony, by bez zwłoki ruszyć w stronę rannej.
W tym samym momencie drzwi do piwnicy otworzyły się.
- Dostawa - rzucił jakże empatycznie typ, którego widywał tu często; tuż za nim lewitowało czyjeś ciało - a z tyłu szedł ktoś jeszcze.
Ktoś, kogo jeszcze nie rozpoznał.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Znajdowała sobie zajęcia na całe dnie. Nie chciała być w domu - nie mogła. Nie mogła poświęcać nawet jednej chwili za dużo na rozmyślania, bo zapadała się w sobie. Więc ponownie założyła maskę. Była w tym już naprawdę dobra. Żeby przykryć własną rozpacz doprawiła ją cechami dawnej siebie. Drwiną soczoną do odpowiedzi częściej, czy świadomym kokietowaniem. Szukała odskoczni - zdawała sobie sprawę, że będą nieskuteczne, nie pozwalając sobie więcej, niż na chwilę przypadkowego flirtu. Nie umiała spojrzeć Vincentowi w twarz. Nie chciała w nią spoglądać. Powinien o niej zapomnieć, zostawić ją. Ułożyć sobie życie z kimś, kto nie znajdował się w samym sercu cyklonu. Z kimś, jak wstrętna Yvette. Portowa uzdrowicielka, która nie miała zamiaru codziennie się narażać. Która na pewno była w stanie dać mu dziecko. Ona, nie była mu do niczego potrzebna. Nie chciała obok niego nawet przebywać, czując się jeszcze bardziej brudna i nic nie warta niż po wyciągnięciu z Azkabanu. Dlatego kiedy nie wykonywała zadań biura, próbowała infiltrować kolejne miejsca, szukać przydatnych informacji. Czasem pomagając komuś, kiedy wystosował do niej prośbę. Jak dzisiaj, kiedy Whitehall napisał do niej nie zastanawiała się długo. Cokolwiek, byle tylko nie wracać. Więc kiedy po wykonaniu roboty powiedział, że wybiera się do miejsca w którym przyjmą rannych stwierdziła, że zabierze się razem z nim. Będzie mogła pomóc, choć Magia Lecznicza zardzewiała w jej umiejętnościach ostatnimi czasu. Weszła do środka jako ostatnia. Rozejrzała się powoli dookoła przesuwając jasnym spojrzeniem po wnętrzu. Cóż, na chwilę znajdzie tutaj zajęcia. A potem… pójdzie dalej. Stawiała już pierwszy krok mając zapytać jakąś z osób, która zajmowała się tym miejscem w czym im pomóc, kiedy go dostrzegła. Z początku przesunęła po nim spojrzeniem bez refleksji idąc nim dalej, ale zatrzymała się wracając do wcześniejszego miejsca. Brak włosów w pierwszej chwili ją stała tak, patrząc na niego, mrużąc lekko oczy jakby chcąc się upewnić, że nie zwariowała całkiem. Ile miesięcy minęło od ich ostatniego spotkania. Pożegnała się zawczasu z Whitehallem wiedząc, że ten planował po zostawieniu rannego ruszyć dalej. Sama skierowała swoje kroki prosto do niego.
- Proszę, proszę. - wypadło z jej ust, kiedy stawiała kolejne kroki w jego kierunku, już teraz pewna, że patrzy właśnie na niego. Wyglądał koszmarnie - ale ona, nie prezentowała się wiele lepiej. Dorobiła się nowej blizny, a z prawej strony szyi, tuż pod linią szczęki widniał tatuaż zostawiony na jej skórze. - Wyglądasz, jakby garboróg przeżuł cię i wypluł uznając, że jesteś za bardzo żylasty. - mruknęła zatrzymując się przed nim. Przesuwając najpierw dłonią po ramieniu, w górę, badając znajome zaokrąglenia mięśni. Przeniosła ją na jego policzek, który objęła, przesuwając kciukiem po kości. W oczach lśniła chyba ulga, nie było w nim złości. Pociągnęła jego głowę łagodnie w dół, żeby przesunąć palcami po głowie, pozbawionej włosów, a końcu unieść się na palcach i przyciągnąć go do siebie obejmując rękami. Przyciskając mocno, jakby potrzebowała poczuć, że jest prawdziwy i realny, a nie jedynie nawiedzającym ją z koszmarów wspomnieniem. - Masz szczęście. - mruknęła w jego ucho. Odsunęła go na odległość ramion, przez kilka chwil przesuwając tęczówkami po jego twarzy. Opadła na stopy zabierając obie ręce. Uniosła lewą przytykając praktycznie kciuk do palca wskazującego. - Tyle dzieliło mnie od przemiany w czystą furię i wycieczkę do zaświatów. - wysiliła się na żart i chociaż uniosły się jej wargi, gest nie objął oczu. - Co się stało? - chciała wiedzieć od razu.
- Proszę, proszę. - wypadło z jej ust, kiedy stawiała kolejne kroki w jego kierunku, już teraz pewna, że patrzy właśnie na niego. Wyglądał koszmarnie - ale ona, nie prezentowała się wiele lepiej. Dorobiła się nowej blizny, a z prawej strony szyi, tuż pod linią szczęki widniał tatuaż zostawiony na jej skórze. - Wyglądasz, jakby garboróg przeżuł cię i wypluł uznając, że jesteś za bardzo żylasty. - mruknęła zatrzymując się przed nim. Przesuwając najpierw dłonią po ramieniu, w górę, badając znajome zaokrąglenia mięśni. Przeniosła ją na jego policzek, który objęła, przesuwając kciukiem po kości. W oczach lśniła chyba ulga, nie było w nim złości. Pociągnęła jego głowę łagodnie w dół, żeby przesunąć palcami po głowie, pozbawionej włosów, a końcu unieść się na palcach i przyciągnąć go do siebie obejmując rękami. Przyciskając mocno, jakby potrzebowała poczuć, że jest prawdziwy i realny, a nie jedynie nawiedzającym ją z koszmarów wspomnieniem. - Masz szczęście. - mruknęła w jego ucho. Odsunęła go na odległość ramion, przez kilka chwil przesuwając tęczówkami po jego twarzy. Opadła na stopy zabierając obie ręce. Uniosła lewą przytykając praktycznie kciuk do palca wskazującego. - Tyle dzieliło mnie od przemiany w czystą furię i wycieczkę do zaświatów. - wysiliła się na żart i chociaż uniosły się jej wargi, gest nie objął oczu. - Co się stało? - chciała wiedzieć od razu.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Ktoś, kogo już rozpoznał, wyłonił się z cienia; niemalże białe kosmyki włosów okalały surową twarz, niebieskie tęczówki prześlizgnęły się po nim całkiem obojętnie, jakby naprawdę zdążyła o nim zapomnieć - może tak się stało? Minęło przecież tyle miesięcy, od kiedy widzieli się po raz ostatni - to było wtedy, zimą, gdy wydostali z płonącego domu całą rodzinę, czy może w pustostanach, kiedy ratowali tamtą dziewczynę, zhańbioną i zmarzniętą? W głowie tkwiły detaliczne obrazy, wyraźne emocje, każda tragedia dotkliwie wżynała się w świadomość, nie mogła być zapomniana, ale samej daty nie pamiętał. To chyba był styczeń. To musiał być styczeń. Jeszcze zanim zaczął działać w szeregach Hipogryfa, zanim kolejna tragedia dotknęła jego - moneta podrzucona do góry opadła, odsłaniając drugą stronę, to tylko numerologia, rachunek prawdopodobieństwa, którego nigdy nie liczył, ale nie musiał robić tego wcale, żeby wiedzieć - że w końcu i na niego przyjdzie pora.
Że kiedyś nie uda mu się uciec, nie oszuka przeznaczenia, w tańcu na krawędzi łatwo pogubić kroki, stracić równowagę, zapomnieć się - tylko przez chwilę. Podjąć jedną, złą decyzję. Dlatego tu jest. To konsekwencje kiepskiego wyboru, nieuważności, nie mógł mieć pretensji do nikogo poza samym sobą.
Ani nawet do niej, jeśli tak łatwo zapomniała jego twarz. Nie ona jedna, przywyknął już do tego, że gdy trwa się w wiecznej ucieczce, każdego w końcu znuży pogoń, każdy ostatecznie zatrzyma się, pozwoli mu odejść. Rozmyć się w cieniu przeszłości.
Ale wtedy spojrzała na niego raz jeszcze; uważniej, czujniej, w końcu dostrzegając go, rozpoznając - milczał w odpowiedzi, milczało też jego spojrzenie, uparte i zaciekłe, karykaturalnie kontrastujące z tym, jak prezentowało się jego ciało; wykrzywiona poza, nadkruszona postura, rysy bólu naznaczające każdy skrawek ziemistej skóry. Był słaby, chwiał się w pionie, jednocześnie dumnie, ze wszystkich sił, próbując utrzymać się samodzielnie.
- Może nie spodobał mu się mój taniec - przeciągnął każdą sylabę, wydłużając znacznie wypowiedzenie tego zdania. Przeraziło go to, że nie potrafił znaleźć w samym sobie intensywnych emocji, nie było w nim przytłaczającej radości na jej widok, tylko ulga, może nieznaczny niepokój, gdy odnotował pojawienie się nowej blizny - ale poza tym? Dziwne, że pustka waży aż tyle, że brak może doskwierać tak bardzo; myślami był daleko, bynajmniej nie w londyńskim lesie, w którym miał przyjemność zademonstrować przed Lusią i garborogiem swoje popisowe zdolności taneczne - to wspomnienie zdawało się pochodzić z innego życia, tak jakby jedynie słyszał tę historię z czyichś ust, a nie sam ją przeżył.
Była blisko, jej palce prześlizgnęły się po jego przedramionach, peregrynując dalej; bruzda przecięła czoło, a brwi niemalże złączyły się w niezrozumieniu, chyba nie wiedział, czym były te oględziny, wędrówka dotyku nie ustawała jednak, swoją własną dłoń położył na ścianie, opierając się o nią, kiedy próba utrzymania się w miejscu przez czas dłuższy niż kilka minut ponownie skończyła się niepowodzeniem. Spiął mięśnie, świadomość tego, jak wygląda, wprawiła go jedynie w większy dyskomfort; nie chciał, by widziała to wszystko - każde świadectwo słabości, wyczerpania, choroby. Suche, popękane usta. Smugi zmęczenia pod oczami. Niemalże nieistniejące paznokcie - przez nerwowy tik, którego nabawił się, gdy myślał o tym, co stać się mogło i o strzępkach docierających do niego wieści, o wszystkim tym, czego nie wiedział. Skorupa zaschniętego bandażu na plecach, wystającego zza zarysu koszulki, niknącego pod jej materiałem. I te paskudne, zaczerwienione blizny, pokrywające całą głowę - zacinał się, goląc się nieumiejętnie, niemalże na ślepo, byle tylko pozbyć się każdego cala włosów, w których ukrywały się wszy.
Złapał ją za przegub dłoni, za kości ostro zarysowujące się pod papierem skóry; chciał ją zatrzymać, zmusić do tego, by przystanęła. Przestała. Równie szybko rozprostował sztywne palce, odsunął rękę, opierając ją o materiał spodni. Już nie uciekał wzrokiem, jak chwilę temu; sięgnął po łańcuszek, wyciągając go spod koszuli, naciągając na palcu wskazującym - były tam, amulet spokoju i surowa obrączka, zakonny pierścień; niemy dowód, że to on, nikt inny, nikt z jakiegoś względu jedynie się pod niego podszywający. Wsunął je z powrotem, zaciążyły na szyi, znalazły się na swoim miejscu.
Cisza przeciągała się, w zaskoczeniu odwzajemnił też w końcu uścisk, dopiero teraz czując, jak emocje wybudzają się powoli z letargu; zamknął powieki, dłonie drżały nieznacznie, to naprawdę była ona? Podbródek zatopił się w jej włosach, z opóźnieniem zorientował się, że oparł na niej ciężar swojego ciała. Wtedy też odsunął się, plecy przywarły do ściany.
Masz szczęście.
Ciężkie myśli kłębiły się powoli; nie wiedział, co dokładnie chciała mu przekazać, czym miało być to szczęście - tym, że jeszcze żyje? Rozgoryczony, zmęczony tym długim okresem nicości potrafił myśleć tylko o tym, że miałby szczęście, gdyby wtedy nikt mu nie pomógł, gdyby nie było już nic poza ciemnością, tą samą pustką, która wypełniała serce. Czy to życie było szczęściem? Czy naprawdę mogli nazwać się szczęśliwymi? Kiedy ostatni raz roześmiała się beztrosko? Pamiętał jej urodziny, dzień, kiedy pokazywał jej odremontowaną chatkę w Oazie; nie rozumiał wtedy, czemu musi być zawsze taka poważna, czemu z takim trudem przychodzi jej zwykła rozmowa, czemu wszystko sprowadzało się walki, planów, treningów, ciężaru świata.
Chyba już wiedział. Ale nie chciał być taki, nie chciał czuć się tak zawsze; szukał szczęścia, kiedyś nawet je znalazł, miał, miewał. Nie umiał z niego zrezygnować, z tej egoistycznej potrzeby, by umieć cieszyć się życiem nawet teraz. Może kiedy stąd wyjdzie, kiedy znowu poczuje na skórze promienie słońca, kiedy spojrzy w bliskie mu oczy, będzie inaczej. Choć przez chwilę, bo znał siebie i swoje sprzeczności dostatecznie, wiedział, że nie pozwalał sobie na to, by odkryć szczęście u boku innych, a przez to chyba nie umiał znaleźć go samemu.
A może każdy ma takie, na jakie zasługuje, może miała rację i to właśnie jest jego szczęście.
- Poczekaj - powiedział tylko, nie chciał, by musieli silić się na opisowość bądź by sięgali jedynie po ogólniki, miał wiele pytań, tych, które zadawał sobie każdego dnia, a odpowiedzi, których mogła mu udzielić, nie powinny zostać usłyszane przez kogokolwiek innego. - W postaci czystej furii przydasz się bardziej tu, niż w zaświatach - piekło mieli na ziemi, po co odbywać tak długą podróż na próżno. Wątły uśmiech pojawił się na jego ustach; ta krótka chwila, nawet nie rozmowa, uświadomiła mu tylko, jak duży błąd popełnił, nie przenosząc się z tego miejsca już wcześniej - nie szukając schronienia u kogoś, kogo znał, kto znał jego, przy kim mógł się poczuć lepiej tak po prostu. Nie umiał prosić o pomoc, ale to chyba kolejna lekcja do odrobienia.
Obejrzał się przez ramię, na Ciarę, odgarniającą włosy z czoła pacjentki, która zasnęła w końcu - kaszel nie ustawał, ale zelżał, przestał być tak męczący, nawet stąd widział, że dziewczynie z warkoczami oddychało się łatwiej. - Możemy wrócić za kwadrans, czy potrzebujesz drugiej różdżki już teraz? - zwrócił się do uzdrowicielki, ta pochylała się już nad dostawą, nad mężczyzną, który na pierwszy rzut oka wyglądał, jakby był całkowicie zdrowy - ale usta dygotały, a cichy szept wydobywający się z nich układał się w nieskładny, przerażony bełkot, zdawał się nie być świadom tego, co się wokół niego dzieje. Czy to efekt klątwy, wpływającej na psychikę, torturującej umysł, czy też był świadkiem paskudnego zdarzenia, pozostawał wciąż w szoku?
- Uspokoję go, na razie wszystko pod kontrolą, poradzę sobie, ale za jakieś pół godziny będę potrzebowała pomocy przy zmianie opatrunków - nawet na nich nie spojrzała; całkowicie koncentrowała się już na mężczyźnie, łagodna poświata zaczęła snuć się z różdżki, opadając na jego skroń - to musiało być zaklęcie uspokajające.
- Wiesz, co się z nim stało? - zapytał jeszcze Justine, każda informacja mogła okazać się pomocna, każda skracała czas diagnozy. Nie był pewien, jak właściwie się tu znalazła, do tej pory nigdy jej tu nie widział. Może walczyła u boku tego człowieka? I wskazano im drogę do najbliższego lazaretu?
Gdy było już jasne, że mogą na chwilę wyjść z pomieszczenia, ruszył pierwszy.
- Zaraz wracamy - stawiał kroki powoli, a dłoń wciąż przesuwała się po fakturze ściany, za drzwiami był wąski korytarz, na jego końcu zaczynały się schody, pnące się aż do poziomu ulicy; ale po lewej i prawej stronie były jeszcze drzwi, magazyn, do którego nie wszedł, i pusta komórka, w której kiedyś trzymano węgiel, więc czarne drobinki pyłu wciąż zalegały na brudnej podłodze i gołych cegłach. Tam, pod ścianą, upchnięty był zniszczony koc, na którym przesiadywali z Alfiem; zahaczył o niego czubkiem buta, po czym przesunął materiał tak, by mogli na nim usiąść także teraz. - Masz fajkę? - dopytał jeszcze z nadzieją, zsuwając się powoli po ścianie - ostatecznie wcisnął się w kąt, wyciągając jedną nogę przed siebie, a drugą podkulając niemal pod szyję. Splecione przedramiona ułożył na kolanie i wbił w nią senne, zmęczone spojrzenie. - To krótka historia, w lutym zacząłem działać na terenach Greengrassów, z Hipogryfem, dla Demimoza, pominę szczegóły, wszystko i tak sprowadza się do tego, że pod koniec miesiąca dostaliśmy cynk, gdzie w Downs Bank ukrywają się szmalcownicy, potem okazało się, że któraś z ciotek - z dziewczyn pomagających walczącym w strukturach Podziemnego Ministerstwa - chyba jakoś wpadła, ten cynk był od niej, z rzekomo pewnego źródła, ktoś to sprawdzał, wszystko niby się zgadzało, a tak naprawdę daliśmy się podejść jak gówniarze - właściwie wszyscy nimi byli, garść osób w jego wieku, albo młodszych, wypuszczona na pierwszą, ważniejszą misję w terenie - to był kocioł, czekali na nas, zrobił się chaos, spierdoliliśmy to po całości. Oberwałem jako jeden z pierwszych - jesteś dumna, Tonks? - nawet nie widziałem tego zaklęcia, broniłem się przed czymś, co leciało w moją stronę z przodu, no i się obroniłem - zaśmiał się chrapliwie, wykrzywiając usta w grymasie uśmiechu - tyle że nie przed czarnomagicznym mieczem, który posiekał mi plecy, szkoda, że cię tam nie było, może spodobałoby ci się moje wnętrze - łatwiej było opowiadać w ten sposób, na sucho, cynicznie, dystansując się od tamtego zdarzenia tak bardzo, jak to tylko możliwe - gdyby nie wsparcie, którego nam udzielono, to pewnie wykrwawiłbym się w tej pieprzonej dolinie - to nie był jego pierwszy pojedynek, ale nigdy jeszcze nie walczył z tyloma osobami na raz; i choć bez trudu przychodzi mu improwizacja, to w tym przypadku nie miało to żadnego znaczenia, bo brakło całkowitych podstaw, doświadczenia w walce, która rządziła się zupełnie innymi prawami - nie mogli mnie wybudzić, utknąłem tu, dopiero w połowie kwietnia podniosłem się z siennika o własnych siłach - nie przerywał, ciągnąc ten monolog bez końca - mam już dość, najchętniej bym się stąd zwinął, ale przecież nie wrócę na wyspę, w szpitalu polowym ledwie starcza eliksirów i jedzenia dla osób z Oazy, poza tym jeszcze dwa tygodnie temu mówili mi, że teleportacja w moim stanie jest wykluczona, a na miotle będę mógł usiąść najwcześniej w połowie maja - to niby już zaraz, ale wtedy naście kolejnych kresek do wyżłobienia w cegle odmierzającej czas zdawało się być wiecznością - a wiesz, jakie tu mają zasady? Zero kontaktu z kimkolwiek z zewnątrz, przesiew docierających tu informacji, o niczym, kurwa, nie mam pojęcia, o niczym, zastanawiałem się, czy w czasie, kiedy sobie tu słodko spałem, nie wyrżnęli połowy Zakonu - gniew osiadł na ustach, rozpalił jego myśli, wykrzesał z niego więcej życia, więcej tego, kim był kiedyś. Kim nadal jest, pod tą pękającą powoli skorupą. - To się stało - dodał jeszcze, kończąc już te gorzkie żale, jednocześnie nawiązując do pytania, które zadała mu na początku - a co się działo przez cały ten czas, Justine? U ciebie, w Zakonie, wszędzie? Naprawdę nie mam o niczym pojęcia - to chyba była niema prośba, chciał się dowiedzieć, potrzebował tego. Niezależnie od tego, jak złe wieści mogła nieść, niepewność była stokroć gorsza, wolał znać prawdę.
Że kiedyś nie uda mu się uciec, nie oszuka przeznaczenia, w tańcu na krawędzi łatwo pogubić kroki, stracić równowagę, zapomnieć się - tylko przez chwilę. Podjąć jedną, złą decyzję. Dlatego tu jest. To konsekwencje kiepskiego wyboru, nieuważności, nie mógł mieć pretensji do nikogo poza samym sobą.
Ani nawet do niej, jeśli tak łatwo zapomniała jego twarz. Nie ona jedna, przywyknął już do tego, że gdy trwa się w wiecznej ucieczce, każdego w końcu znuży pogoń, każdy ostatecznie zatrzyma się, pozwoli mu odejść. Rozmyć się w cieniu przeszłości.
Ale wtedy spojrzała na niego raz jeszcze; uważniej, czujniej, w końcu dostrzegając go, rozpoznając - milczał w odpowiedzi, milczało też jego spojrzenie, uparte i zaciekłe, karykaturalnie kontrastujące z tym, jak prezentowało się jego ciało; wykrzywiona poza, nadkruszona postura, rysy bólu naznaczające każdy skrawek ziemistej skóry. Był słaby, chwiał się w pionie, jednocześnie dumnie, ze wszystkich sił, próbując utrzymać się samodzielnie.
- Może nie spodobał mu się mój taniec - przeciągnął każdą sylabę, wydłużając znacznie wypowiedzenie tego zdania. Przeraziło go to, że nie potrafił znaleźć w samym sobie intensywnych emocji, nie było w nim przytłaczającej radości na jej widok, tylko ulga, może nieznaczny niepokój, gdy odnotował pojawienie się nowej blizny - ale poza tym? Dziwne, że pustka waży aż tyle, że brak może doskwierać tak bardzo; myślami był daleko, bynajmniej nie w londyńskim lesie, w którym miał przyjemność zademonstrować przed Lusią i garborogiem swoje popisowe zdolności taneczne - to wspomnienie zdawało się pochodzić z innego życia, tak jakby jedynie słyszał tę historię z czyichś ust, a nie sam ją przeżył.
Była blisko, jej palce prześlizgnęły się po jego przedramionach, peregrynując dalej; bruzda przecięła czoło, a brwi niemalże złączyły się w niezrozumieniu, chyba nie wiedział, czym były te oględziny, wędrówka dotyku nie ustawała jednak, swoją własną dłoń położył na ścianie, opierając się o nią, kiedy próba utrzymania się w miejscu przez czas dłuższy niż kilka minut ponownie skończyła się niepowodzeniem. Spiął mięśnie, świadomość tego, jak wygląda, wprawiła go jedynie w większy dyskomfort; nie chciał, by widziała to wszystko - każde świadectwo słabości, wyczerpania, choroby. Suche, popękane usta. Smugi zmęczenia pod oczami. Niemalże nieistniejące paznokcie - przez nerwowy tik, którego nabawił się, gdy myślał o tym, co stać się mogło i o strzępkach docierających do niego wieści, o wszystkim tym, czego nie wiedział. Skorupa zaschniętego bandażu na plecach, wystającego zza zarysu koszulki, niknącego pod jej materiałem. I te paskudne, zaczerwienione blizny, pokrywające całą głowę - zacinał się, goląc się nieumiejętnie, niemalże na ślepo, byle tylko pozbyć się każdego cala włosów, w których ukrywały się wszy.
Złapał ją za przegub dłoni, za kości ostro zarysowujące się pod papierem skóry; chciał ją zatrzymać, zmusić do tego, by przystanęła. Przestała. Równie szybko rozprostował sztywne palce, odsunął rękę, opierając ją o materiał spodni. Już nie uciekał wzrokiem, jak chwilę temu; sięgnął po łańcuszek, wyciągając go spod koszuli, naciągając na palcu wskazującym - były tam, amulet spokoju i surowa obrączka, zakonny pierścień; niemy dowód, że to on, nikt inny, nikt z jakiegoś względu jedynie się pod niego podszywający. Wsunął je z powrotem, zaciążyły na szyi, znalazły się na swoim miejscu.
Cisza przeciągała się, w zaskoczeniu odwzajemnił też w końcu uścisk, dopiero teraz czując, jak emocje wybudzają się powoli z letargu; zamknął powieki, dłonie drżały nieznacznie, to naprawdę była ona? Podbródek zatopił się w jej włosach, z opóźnieniem zorientował się, że oparł na niej ciężar swojego ciała. Wtedy też odsunął się, plecy przywarły do ściany.
Masz szczęście.
Ciężkie myśli kłębiły się powoli; nie wiedział, co dokładnie chciała mu przekazać, czym miało być to szczęście - tym, że jeszcze żyje? Rozgoryczony, zmęczony tym długim okresem nicości potrafił myśleć tylko o tym, że miałby szczęście, gdyby wtedy nikt mu nie pomógł, gdyby nie było już nic poza ciemnością, tą samą pustką, która wypełniała serce. Czy to życie było szczęściem? Czy naprawdę mogli nazwać się szczęśliwymi? Kiedy ostatni raz roześmiała się beztrosko? Pamiętał jej urodziny, dzień, kiedy pokazywał jej odremontowaną chatkę w Oazie; nie rozumiał wtedy, czemu musi być zawsze taka poważna, czemu z takim trudem przychodzi jej zwykła rozmowa, czemu wszystko sprowadzało się walki, planów, treningów, ciężaru świata.
Chyba już wiedział. Ale nie chciał być taki, nie chciał czuć się tak zawsze; szukał szczęścia, kiedyś nawet je znalazł, miał, miewał. Nie umiał z niego zrezygnować, z tej egoistycznej potrzeby, by umieć cieszyć się życiem nawet teraz. Może kiedy stąd wyjdzie, kiedy znowu poczuje na skórze promienie słońca, kiedy spojrzy w bliskie mu oczy, będzie inaczej. Choć przez chwilę, bo znał siebie i swoje sprzeczności dostatecznie, wiedział, że nie pozwalał sobie na to, by odkryć szczęście u boku innych, a przez to chyba nie umiał znaleźć go samemu.
A może każdy ma takie, na jakie zasługuje, może miała rację i to właśnie jest jego szczęście.
- Poczekaj - powiedział tylko, nie chciał, by musieli silić się na opisowość bądź by sięgali jedynie po ogólniki, miał wiele pytań, tych, które zadawał sobie każdego dnia, a odpowiedzi, których mogła mu udzielić, nie powinny zostać usłyszane przez kogokolwiek innego. - W postaci czystej furii przydasz się bardziej tu, niż w zaświatach - piekło mieli na ziemi, po co odbywać tak długą podróż na próżno. Wątły uśmiech pojawił się na jego ustach; ta krótka chwila, nawet nie rozmowa, uświadomiła mu tylko, jak duży błąd popełnił, nie przenosząc się z tego miejsca już wcześniej - nie szukając schronienia u kogoś, kogo znał, kto znał jego, przy kim mógł się poczuć lepiej tak po prostu. Nie umiał prosić o pomoc, ale to chyba kolejna lekcja do odrobienia.
Obejrzał się przez ramię, na Ciarę, odgarniającą włosy z czoła pacjentki, która zasnęła w końcu - kaszel nie ustawał, ale zelżał, przestał być tak męczący, nawet stąd widział, że dziewczynie z warkoczami oddychało się łatwiej. - Możemy wrócić za kwadrans, czy potrzebujesz drugiej różdżki już teraz? - zwrócił się do uzdrowicielki, ta pochylała się już nad dostawą, nad mężczyzną, który na pierwszy rzut oka wyglądał, jakby był całkowicie zdrowy - ale usta dygotały, a cichy szept wydobywający się z nich układał się w nieskładny, przerażony bełkot, zdawał się nie być świadom tego, co się wokół niego dzieje. Czy to efekt klątwy, wpływającej na psychikę, torturującej umysł, czy też był świadkiem paskudnego zdarzenia, pozostawał wciąż w szoku?
- Uspokoję go, na razie wszystko pod kontrolą, poradzę sobie, ale za jakieś pół godziny będę potrzebowała pomocy przy zmianie opatrunków - nawet na nich nie spojrzała; całkowicie koncentrowała się już na mężczyźnie, łagodna poświata zaczęła snuć się z różdżki, opadając na jego skroń - to musiało być zaklęcie uspokajające.
- Wiesz, co się z nim stało? - zapytał jeszcze Justine, każda informacja mogła okazać się pomocna, każda skracała czas diagnozy. Nie był pewien, jak właściwie się tu znalazła, do tej pory nigdy jej tu nie widział. Może walczyła u boku tego człowieka? I wskazano im drogę do najbliższego lazaretu?
Gdy było już jasne, że mogą na chwilę wyjść z pomieszczenia, ruszył pierwszy.
- Zaraz wracamy - stawiał kroki powoli, a dłoń wciąż przesuwała się po fakturze ściany, za drzwiami był wąski korytarz, na jego końcu zaczynały się schody, pnące się aż do poziomu ulicy; ale po lewej i prawej stronie były jeszcze drzwi, magazyn, do którego nie wszedł, i pusta komórka, w której kiedyś trzymano węgiel, więc czarne drobinki pyłu wciąż zalegały na brudnej podłodze i gołych cegłach. Tam, pod ścianą, upchnięty był zniszczony koc, na którym przesiadywali z Alfiem; zahaczył o niego czubkiem buta, po czym przesunął materiał tak, by mogli na nim usiąść także teraz. - Masz fajkę? - dopytał jeszcze z nadzieją, zsuwając się powoli po ścianie - ostatecznie wcisnął się w kąt, wyciągając jedną nogę przed siebie, a drugą podkulając niemal pod szyję. Splecione przedramiona ułożył na kolanie i wbił w nią senne, zmęczone spojrzenie. - To krótka historia, w lutym zacząłem działać na terenach Greengrassów, z Hipogryfem, dla Demimoza, pominę szczegóły, wszystko i tak sprowadza się do tego, że pod koniec miesiąca dostaliśmy cynk, gdzie w Downs Bank ukrywają się szmalcownicy, potem okazało się, że któraś z ciotek - z dziewczyn pomagających walczącym w strukturach Podziemnego Ministerstwa - chyba jakoś wpadła, ten cynk był od niej, z rzekomo pewnego źródła, ktoś to sprawdzał, wszystko niby się zgadzało, a tak naprawdę daliśmy się podejść jak gówniarze - właściwie wszyscy nimi byli, garść osób w jego wieku, albo młodszych, wypuszczona na pierwszą, ważniejszą misję w terenie - to był kocioł, czekali na nas, zrobił się chaos, spierdoliliśmy to po całości. Oberwałem jako jeden z pierwszych - jesteś dumna, Tonks? - nawet nie widziałem tego zaklęcia, broniłem się przed czymś, co leciało w moją stronę z przodu, no i się obroniłem - zaśmiał się chrapliwie, wykrzywiając usta w grymasie uśmiechu - tyle że nie przed czarnomagicznym mieczem, który posiekał mi plecy, szkoda, że cię tam nie było, może spodobałoby ci się moje wnętrze - łatwiej było opowiadać w ten sposób, na sucho, cynicznie, dystansując się od tamtego zdarzenia tak bardzo, jak to tylko możliwe - gdyby nie wsparcie, którego nam udzielono, to pewnie wykrwawiłbym się w tej pieprzonej dolinie - to nie był jego pierwszy pojedynek, ale nigdy jeszcze nie walczył z tyloma osobami na raz; i choć bez trudu przychodzi mu improwizacja, to w tym przypadku nie miało to żadnego znaczenia, bo brakło całkowitych podstaw, doświadczenia w walce, która rządziła się zupełnie innymi prawami - nie mogli mnie wybudzić, utknąłem tu, dopiero w połowie kwietnia podniosłem się z siennika o własnych siłach - nie przerywał, ciągnąc ten monolog bez końca - mam już dość, najchętniej bym się stąd zwinął, ale przecież nie wrócę na wyspę, w szpitalu polowym ledwie starcza eliksirów i jedzenia dla osób z Oazy, poza tym jeszcze dwa tygodnie temu mówili mi, że teleportacja w moim stanie jest wykluczona, a na miotle będę mógł usiąść najwcześniej w połowie maja - to niby już zaraz, ale wtedy naście kolejnych kresek do wyżłobienia w cegle odmierzającej czas zdawało się być wiecznością - a wiesz, jakie tu mają zasady? Zero kontaktu z kimkolwiek z zewnątrz, przesiew docierających tu informacji, o niczym, kurwa, nie mam pojęcia, o niczym, zastanawiałem się, czy w czasie, kiedy sobie tu słodko spałem, nie wyrżnęli połowy Zakonu - gniew osiadł na ustach, rozpalił jego myśli, wykrzesał z niego więcej życia, więcej tego, kim był kiedyś. Kim nadal jest, pod tą pękającą powoli skorupą. - To się stało - dodał jeszcze, kończąc już te gorzkie żale, jednocześnie nawiązując do pytania, które zadała mu na początku - a co się działo przez cały ten czas, Justine? U ciebie, w Zakonie, wszędzie? Naprawdę nie mam o niczym pojęcia - to chyba była niema prośba, chciał się dowiedzieć, potrzebował tego. Niezależnie od tego, jak złe wieści mogła nieść, niepewność była stokroć gorsza, wolał znać prawdę.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jasne spojrzenie przesunęło się po otoczeniu lustrując przebywających w środku lazaretu. Bez większych emocji, czy ciekawości. Standardowy nawyk nakazujący jej sprawdzić otoczenie w którym się znalazła. Przemykała po twarzach, które widziała pierwszy raz. Przemknęła też po tej, należącej do niego. Z początku bez większej emocji, bez większej refleksji. Jakby ta, dotarła do niej z opóźnieniem, kiedy wzrok cofnął się do wcześniejszego miejsca.
Zniknął nagle. I choć pożegnała już wiele, nie mogła przyznać, że nawykła do tego. Kolejne miesiące milczenia sprawiały, że sądziła że będzie musiała pożegnać też jego. I - że to ona była winna, wskazując mu drogę, tamtego pamiętnego, zimowego dnia. Za każdym razem zastanawiała się, czy powinna. Ale już wtedy znała go na tyle by wiedzieć, że już szedł w jego stronę. Choć potykał się krocząc nieumiejętnie. Przez kilka pierwszych sekund stała - zastygła w miejscu - patrząc po prostu, jakby próbując przekonać siebie samą że to co widzi, nie jest jedynie senną marą, ale rzeczywistą w której - nadal - tkwią oboje. W końcu pożegnała się z dzisiejszym partnerem ruszając w jego stronę. Nie odejmując błękitu tęczówek od jego twarzy, pozwalając sobie zmarszczyć odrobinę oczy.
- Nic dziwnego. Tańczysz okropnie. - odrzekła, a ostatnie słowo wybrzmiało westchnieniem ulgi. Przysunęła się przesuwając tęczówkami po znajomym obrazie, porównując go z tym, który pozostawał w pamięci. Różnił się. Trudno było ukrywać, że wyglądał bardziej jak cień samego siebie, niż on we własnej osobie. Własna egoistyczna natura kazała jej unieść rękę. W geście własnego buntu, stanięcia przeciw samej siebie, złamania granic, których nie powinna - ale jednocześnie jakby potrzebowała sprawdzić czy rzeczywiście stał tutaj, przed nią, prawdziwie i fizycznie.
Wiedziała, że nie powinna była. Nie w taki sposób, nie na dłużej niż chwilę, krótkie dotknięcie, czy objęcie ramion, ale impuls sam ciągnął jej rękę dalej, tęczówki przesuwały się uważnie trwając w milczeniu. Badając jego oczy, rejestrując przecięcie, które pojawiło się na czole. Dostrzegając oparcie się o ścianę. Był słaby. Wcześniej przy nim, któraś szczęściara mogłaby poczuć się bezpiecznie. Skradł jej nie jeden oddech w cichych zbyt głuchych nocach, kiedy oszukiwała samą siebie. Zdawał się być pewien, że może udźwignąć wszelkie ciężary. Tak strasznie kontrastował dziś z samym sobą opierając ścianę o rękę by wesprzeć się na czymś. Tak marnie, kiedy spinał mięśnie gdy nieodpowiednio przesuwała dłoń dalej. We własnej potrzebie, a może podświadomie próbując go sprowokować. Zobaczyć, jak daleko pozwoli jej zajść nie zatrzymanej.
Wyczuła je pod palcami, kiedy palce przesunęły się na jego głowę. Spojrzenie nie zmieniło się, przez twarz niewiele przebiegło poza jednym odrobinę zaskoczonym uniesieniem brwi. Nagły zakaz sprawił, że jej serce uderzyło mocniej. Nie był delikatny. Może właśnie tego potrzebowała, tego szukała - poczuć coś w końcu. Spojrzała na rękę, na obie ręce splecione w niemej walce o dominację. Wyprostowała palce, poruszając nimi leniwie, wracając do niego spojrzeniem, opuszczając brwi trochę, ale unosząc brodę. Dotyk znikł, tak samo szybko jak się pojawił. Za szybko. Ale nie wróciła dłoni na wcześniejsze miejsce opuszczając ją w cichej kapitulacji. Opuściła wzrok dopiero, kiedy wyciągnął wisiorek. Z lekkim opóźnieniem, ledwie na niego zerknęła skinając bez słowa głową. Wyciągając dłonie, żeby go nimi objąć. Sprawdzić ostatni raz, gestem pozbawionym czegoś więcej, niż zwykłej troski. Czuła początkowe napięcie mięśni, niepewność, a może postanowienie, by nie okazać słabości. Czekała. To ja, Keaton. Odetchnęła, kiedy poczuła jego ruch. Kiedy jego ciało oparło się na niej - z pewnością mocniej niż zamierzał. Ale nie przeszkadzało jej to. Odsunął się sam, opierając o ścianę. Zaplotła dłonie na piersi milcząco podążając za nim wzrokiem.
Chciała mu tego oszczędzić - rozczarowania, które ogarniało po przegranym w starciu życiu. Smak porażki znała lepiej niż wielu. Choć nadal znajdował się ktoś, kto mówił jej, że jest jedynie paranoidalną histeryczką. Jej własna siostra zarzuciła jej że nie dźwiga na ramionach całego świata - nawet nie zdając sobie sprawy z tego ile ważył jego niewielki kawałek. Mówiła, że wywoływała w ludziach strach - co przyjęła z rozbawieniem. Ale jeśli mogła wolała żeby się jej bali, niż ją kochali. Dla tych, których kochała nigdy nie przyniosła nic dobrego. Niech się jej obawiają. Teraz bardziej niż wcześniej. Bo teraz - w dalszą drogę - nie zamierzała zabrać ze sobą nic więcej.
- Może doceń, że skoczyłabym tam po ciebie. - mruknęła wywracając oczami, orientując się zaraz, że pewnie nie pamiętał słów, które padły tak dawno temu a o których się odnosiła. To nic, nie musiał. Dlaczego trwał tutaj w tym miejscu w której trudno było dostrzec jakąkolwiek przyszłość.
- Prawdopodobnie jest w szoku. - odpowiedziała na pytanie Keatona, pierwsze polecenie przyjmując z krótkim skinieniem głową. - Torturowali go cruciatuisem, jeśli się nie mylę na jego oczach zabili mu żonę. Powoli… - nie skończyła na chwilę zapatrując się na mężczyznę. Nie powiedziała nic więcej, ale widziała jej zwłoki. Obraz tak niewybaczalny, że aż trudno było pogodzić się z tym, że był realnym.
Szła obok niego, wciskając dłonie w kieszenie. Zaciskając je w pięści żeby powstrzymać się przed działaniem - walcząc z potrzebą, chęcią podtrzymania go. Wiedząc, że ta propozycja będzie ujmą dla walki, którą podejmował idąc dalej. Nic nie mówiła, podążając obok powoli, nie zerkając ku niemu kiedy ją prowadził. Weszła do komórki za nim. Wyciągnęła dłonie z kieszeni płaszcza wypuszczając powietrze na padające pytanie.
- Załatwię, jeszcze dzisiaj. - obiecała mu w ten sposób chcąc przeprosić za to, że nic ze sobą nie miała. Akurat nie natrafiła na sklepikarza opychającego skręcane ręcznie fajki. Akurat dzisiaj, ze wszystkich dni, kiedy go mijała kupując ledwie przypominającą kawę lurę. Usiadła obok, opierając najpierw rękę. Wybrała tak, by siedzieć prawie naprzeciw. Jedną nogę podwijając jak do siedzenia po turecku, drugą podciągając pod brodę. Zamieniła się w słuch, zawieszając na nim spojrzenie. Wyraz twarzy jej się nie zmienił. Słuchała ironii i goryczy w jego opowieści. Widziała ją w jego twarzy. Wiedziała, jak gorzko smakując te które mogły przynieść zmiany. Pocieszyłaby go, że za pierwszym razem zawsze było najgorzej - ale to nie była prawda. Im więcej się wiedziało, im więcej potrafiło, im silniejszym było - tym trudniej było się podnieść. Tym gorycz stawała się wyraźniejsza pozostawiając na języku i ciele poczucie niedoskonałości niezależnie od wszystkiego.
- Gdybym je lubiła, już dawno bylibyśmy małżeństwem. - od mruknęła mu, choć w ten sposób chcąc mu pomóc. Nieśmiesznym żartem, może dwuznacznym komentarzem, figlarnej niej sprzed lat po którą na nowo sięgała próbując udawać, że wszystko znów jest dobrze, kiedy ciemność w niej samej coraz mocniej się rozrastała. Potem już tylko milczała, słuchając dalej z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Brew drgnęła jej dopiero kiedy policzyła tkwił tu ile - trzeci miesiąc. I to nazywał wsparciem? Wykrzywiła usta bez słowa. Choć twarz niewiele się zmieniła w oczach zaświeciła się wściekłość. Milczała jednak pozwalając mu kontynuować. Był bystry, ból i osłabienie nie pozwoliły mu wpaść na to, by spróbować szczęścia z kimś, kto przyprowadzał tu chorych? A może zapadł się w sobie tak bardzo, by karać się za błędy, które nie były jego winą. Kiedy skończył milczała jeszcze kilka chwil zastanawiając się jak skomentować wszystko, co powiedział. Ale wiedziała dobrze, że zapewnienia nie były żadnym pocieszeniem. Że wnioski musiały przyjść do niego same. Puste komentarze zapewniające, że nie mogli tego przewidzieć nie były w stanie zmienić niczego. wyciągnęła do niego rękę, ale tym razem nie sięgnęła sama. Obróciła ją wierzchem do góry, czekając na jego działanie.
- Ważne, że oddychasz. - zapewniła go z oczekiwaniem. Jeśli złapał jej rękę, położyła na niej drugą na chwilę - Zabieram cię stąd dzisiaj. Bez sprzeciwów. - postanowiła bez jakiegokolwiek sprzeciwu. Wytarga go stąd siłą, jeśli będzie musiała. Ale kiedy zadawał kolejne pytania zabrała rękę. U niej? O sobie nie chciała mówić wcale. Po raz pierwszy odwróciła spojrzenie na dłużej - nie licząc drogi korytarzem. Bo co miała mu powiedzieć? Że tak naprawdę była wadliwa jako kobieta? Że dobrym była jedynie narzędziem, które bezskutecznie próbowało odwrócić losy tej wojny? Chciała i nie chciała by się dowiedział. Troska, którą okazała jej rodzina była przytłaczająca. Dlatego się od nich odsunęła. Nie potrzebowała spojrzeń pełnych litości. Dlatego postanowiła skupić się na kolejnych słowach.
- Mroczne znaki ścielą niebo. - zaczęła ponuro. Ile by nie zrobili, nadal zdawało się stać w miejscu. - Dochodzi do samosądów i zamieszek w różnych częściach kraju. Wygraliśmy w Buckingham. W Ruthland musieli zarządzić odwrót przez dementorów. - zacisnęła dłoń w pięść. - Westmorland było grobowcem dla wielu. Do tego natura nie rozpieszcza. Warrwickshire i Suffolk upadły. - powiedziała cicho, choć spokojnie słychać było złą nutę w jej głosie. - A ci pieprzeni psychopaci rok po bezksiężycowej nocy rozdali sobie medale. Horyzonty Zaklęć wydały artykuł o zwycięskim rozgromieniu Zakonu. - spojrzała na niego i pokręciła głową. - Stek bzdur, co nie oznacza, że wszyscy są na miejscu. Zostawili tylko kilka plakatów. Longbottoma, Skamandera, Macmillana, Prewettów, Blake’a i mój. - zamilkła, nie mówiąc o sobie nawet słowa. Zmarszczyła lekko brwi. - Dam ci eliksir wzmacniających. Będziesz się po nim czuł jak… - gówno, urwała spoglądając na niego. - Dotrzemy do Psa i Kuropatwy. Tam zostaniemy na noc. - zapowiedziała mu marszcząc brwi. - Tam, cię obejrzę. - zapowiedziała mu jeszcze mrużąc trochę oczy. Świerzbiło ją, żeby już teraz, od razu rzucić patronusa i nakazać mu leczenie. Tak opóźnione w czasie. Tak potrzebne wcześniej. Uniosła ręce zakładając włosy za uszy.
Zniknął nagle. I choć pożegnała już wiele, nie mogła przyznać, że nawykła do tego. Kolejne miesiące milczenia sprawiały, że sądziła że będzie musiała pożegnać też jego. I - że to ona była winna, wskazując mu drogę, tamtego pamiętnego, zimowego dnia. Za każdym razem zastanawiała się, czy powinna. Ale już wtedy znała go na tyle by wiedzieć, że już szedł w jego stronę. Choć potykał się krocząc nieumiejętnie. Przez kilka pierwszych sekund stała - zastygła w miejscu - patrząc po prostu, jakby próbując przekonać siebie samą że to co widzi, nie jest jedynie senną marą, ale rzeczywistą w której - nadal - tkwią oboje. W końcu pożegnała się z dzisiejszym partnerem ruszając w jego stronę. Nie odejmując błękitu tęczówek od jego twarzy, pozwalając sobie zmarszczyć odrobinę oczy.
- Nic dziwnego. Tańczysz okropnie. - odrzekła, a ostatnie słowo wybrzmiało westchnieniem ulgi. Przysunęła się przesuwając tęczówkami po znajomym obrazie, porównując go z tym, który pozostawał w pamięci. Różnił się. Trudno było ukrywać, że wyglądał bardziej jak cień samego siebie, niż on we własnej osobie. Własna egoistyczna natura kazała jej unieść rękę. W geście własnego buntu, stanięcia przeciw samej siebie, złamania granic, których nie powinna - ale jednocześnie jakby potrzebowała sprawdzić czy rzeczywiście stał tutaj, przed nią, prawdziwie i fizycznie.
Wiedziała, że nie powinna była. Nie w taki sposób, nie na dłużej niż chwilę, krótkie dotknięcie, czy objęcie ramion, ale impuls sam ciągnął jej rękę dalej, tęczówki przesuwały się uważnie trwając w milczeniu. Badając jego oczy, rejestrując przecięcie, które pojawiło się na czole. Dostrzegając oparcie się o ścianę. Był słaby. Wcześniej przy nim, któraś szczęściara mogłaby poczuć się bezpiecznie. Skradł jej nie jeden oddech w cichych zbyt głuchych nocach, kiedy oszukiwała samą siebie. Zdawał się być pewien, że może udźwignąć wszelkie ciężary. Tak strasznie kontrastował dziś z samym sobą opierając ścianę o rękę by wesprzeć się na czymś. Tak marnie, kiedy spinał mięśnie gdy nieodpowiednio przesuwała dłoń dalej. We własnej potrzebie, a może podświadomie próbując go sprowokować. Zobaczyć, jak daleko pozwoli jej zajść nie zatrzymanej.
Wyczuła je pod palcami, kiedy palce przesunęły się na jego głowę. Spojrzenie nie zmieniło się, przez twarz niewiele przebiegło poza jednym odrobinę zaskoczonym uniesieniem brwi. Nagły zakaz sprawił, że jej serce uderzyło mocniej. Nie był delikatny. Może właśnie tego potrzebowała, tego szukała - poczuć coś w końcu. Spojrzała na rękę, na obie ręce splecione w niemej walce o dominację. Wyprostowała palce, poruszając nimi leniwie, wracając do niego spojrzeniem, opuszczając brwi trochę, ale unosząc brodę. Dotyk znikł, tak samo szybko jak się pojawił. Za szybko. Ale nie wróciła dłoni na wcześniejsze miejsce opuszczając ją w cichej kapitulacji. Opuściła wzrok dopiero, kiedy wyciągnął wisiorek. Z lekkim opóźnieniem, ledwie na niego zerknęła skinając bez słowa głową. Wyciągając dłonie, żeby go nimi objąć. Sprawdzić ostatni raz, gestem pozbawionym czegoś więcej, niż zwykłej troski. Czuła początkowe napięcie mięśni, niepewność, a może postanowienie, by nie okazać słabości. Czekała. To ja, Keaton. Odetchnęła, kiedy poczuła jego ruch. Kiedy jego ciało oparło się na niej - z pewnością mocniej niż zamierzał. Ale nie przeszkadzało jej to. Odsunął się sam, opierając o ścianę. Zaplotła dłonie na piersi milcząco podążając za nim wzrokiem.
Chciała mu tego oszczędzić - rozczarowania, które ogarniało po przegranym w starciu życiu. Smak porażki znała lepiej niż wielu. Choć nadal znajdował się ktoś, kto mówił jej, że jest jedynie paranoidalną histeryczką. Jej własna siostra zarzuciła jej że nie dźwiga na ramionach całego świata - nawet nie zdając sobie sprawy z tego ile ważył jego niewielki kawałek. Mówiła, że wywoływała w ludziach strach - co przyjęła z rozbawieniem. Ale jeśli mogła wolała żeby się jej bali, niż ją kochali. Dla tych, których kochała nigdy nie przyniosła nic dobrego. Niech się jej obawiają. Teraz bardziej niż wcześniej. Bo teraz - w dalszą drogę - nie zamierzała zabrać ze sobą nic więcej.
- Może doceń, że skoczyłabym tam po ciebie. - mruknęła wywracając oczami, orientując się zaraz, że pewnie nie pamiętał słów, które padły tak dawno temu a o których się odnosiła. To nic, nie musiał. Dlaczego trwał tutaj w tym miejscu w której trudno było dostrzec jakąkolwiek przyszłość.
- Prawdopodobnie jest w szoku. - odpowiedziała na pytanie Keatona, pierwsze polecenie przyjmując z krótkim skinieniem głową. - Torturowali go cruciatuisem, jeśli się nie mylę na jego oczach zabili mu żonę. Powoli… - nie skończyła na chwilę zapatrując się na mężczyznę. Nie powiedziała nic więcej, ale widziała jej zwłoki. Obraz tak niewybaczalny, że aż trudno było pogodzić się z tym, że był realnym.
Szła obok niego, wciskając dłonie w kieszenie. Zaciskając je w pięści żeby powstrzymać się przed działaniem - walcząc z potrzebą, chęcią podtrzymania go. Wiedząc, że ta propozycja będzie ujmą dla walki, którą podejmował idąc dalej. Nic nie mówiła, podążając obok powoli, nie zerkając ku niemu kiedy ją prowadził. Weszła do komórki za nim. Wyciągnęła dłonie z kieszeni płaszcza wypuszczając powietrze na padające pytanie.
- Załatwię, jeszcze dzisiaj. - obiecała mu w ten sposób chcąc przeprosić za to, że nic ze sobą nie miała. Akurat nie natrafiła na sklepikarza opychającego skręcane ręcznie fajki. Akurat dzisiaj, ze wszystkich dni, kiedy go mijała kupując ledwie przypominającą kawę lurę. Usiadła obok, opierając najpierw rękę. Wybrała tak, by siedzieć prawie naprzeciw. Jedną nogę podwijając jak do siedzenia po turecku, drugą podciągając pod brodę. Zamieniła się w słuch, zawieszając na nim spojrzenie. Wyraz twarzy jej się nie zmienił. Słuchała ironii i goryczy w jego opowieści. Widziała ją w jego twarzy. Wiedziała, jak gorzko smakując te które mogły przynieść zmiany. Pocieszyłaby go, że za pierwszym razem zawsze było najgorzej - ale to nie była prawda. Im więcej się wiedziało, im więcej potrafiło, im silniejszym było - tym trudniej było się podnieść. Tym gorycz stawała się wyraźniejsza pozostawiając na języku i ciele poczucie niedoskonałości niezależnie od wszystkiego.
- Gdybym je lubiła, już dawno bylibyśmy małżeństwem. - od mruknęła mu, choć w ten sposób chcąc mu pomóc. Nieśmiesznym żartem, może dwuznacznym komentarzem, figlarnej niej sprzed lat po którą na nowo sięgała próbując udawać, że wszystko znów jest dobrze, kiedy ciemność w niej samej coraz mocniej się rozrastała. Potem już tylko milczała, słuchając dalej z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Brew drgnęła jej dopiero kiedy policzyła tkwił tu ile - trzeci miesiąc. I to nazywał wsparciem? Wykrzywiła usta bez słowa. Choć twarz niewiele się zmieniła w oczach zaświeciła się wściekłość. Milczała jednak pozwalając mu kontynuować. Był bystry, ból i osłabienie nie pozwoliły mu wpaść na to, by spróbować szczęścia z kimś, kto przyprowadzał tu chorych? A może zapadł się w sobie tak bardzo, by karać się za błędy, które nie były jego winą. Kiedy skończył milczała jeszcze kilka chwil zastanawiając się jak skomentować wszystko, co powiedział. Ale wiedziała dobrze, że zapewnienia nie były żadnym pocieszeniem. Że wnioski musiały przyjść do niego same. Puste komentarze zapewniające, że nie mogli tego przewidzieć nie były w stanie zmienić niczego. wyciągnęła do niego rękę, ale tym razem nie sięgnęła sama. Obróciła ją wierzchem do góry, czekając na jego działanie.
- Ważne, że oddychasz. - zapewniła go z oczekiwaniem. Jeśli złapał jej rękę, położyła na niej drugą na chwilę - Zabieram cię stąd dzisiaj. Bez sprzeciwów. - postanowiła bez jakiegokolwiek sprzeciwu. Wytarga go stąd siłą, jeśli będzie musiała. Ale kiedy zadawał kolejne pytania zabrała rękę. U niej? O sobie nie chciała mówić wcale. Po raz pierwszy odwróciła spojrzenie na dłużej - nie licząc drogi korytarzem. Bo co miała mu powiedzieć? Że tak naprawdę była wadliwa jako kobieta? Że dobrym była jedynie narzędziem, które bezskutecznie próbowało odwrócić losy tej wojny? Chciała i nie chciała by się dowiedział. Troska, którą okazała jej rodzina była przytłaczająca. Dlatego się od nich odsunęła. Nie potrzebowała spojrzeń pełnych litości. Dlatego postanowiła skupić się na kolejnych słowach.
- Mroczne znaki ścielą niebo. - zaczęła ponuro. Ile by nie zrobili, nadal zdawało się stać w miejscu. - Dochodzi do samosądów i zamieszek w różnych częściach kraju. Wygraliśmy w Buckingham. W Ruthland musieli zarządzić odwrót przez dementorów. - zacisnęła dłoń w pięść. - Westmorland było grobowcem dla wielu. Do tego natura nie rozpieszcza. Warrwickshire i Suffolk upadły. - powiedziała cicho, choć spokojnie słychać było złą nutę w jej głosie. - A ci pieprzeni psychopaci rok po bezksiężycowej nocy rozdali sobie medale. Horyzonty Zaklęć wydały artykuł o zwycięskim rozgromieniu Zakonu. - spojrzała na niego i pokręciła głową. - Stek bzdur, co nie oznacza, że wszyscy są na miejscu. Zostawili tylko kilka plakatów. Longbottoma, Skamandera, Macmillana, Prewettów, Blake’a i mój. - zamilkła, nie mówiąc o sobie nawet słowa. Zmarszczyła lekko brwi. - Dam ci eliksir wzmacniających. Będziesz się po nim czuł jak… - gówno, urwała spoglądając na niego. - Dotrzemy do Psa i Kuropatwy. Tam zostaniemy na noc. - zapowiedziała mu marszcząc brwi. - Tam, cię obejrzę. - zapowiedziała mu jeszcze mrużąc trochę oczy. Świerzbiło ją, żeby już teraz, od razu rzucić patronusa i nakazać mu leczenie. Tak opóźnione w czasie. Tak potrzebne wcześniej. Uniosła ręce zakładając włosy za uszy.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Stoke-on-Trent
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire