Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire
Rzeka w dolinie
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Rzeka w dolinie
Gęstwina mieszanego lasu pnie się po wzgórzach, opada stromymi stokami, tworzy doliny i piękne punkty widokowe. Częste opady deszczu w tym miejscu są zupełną normalnością, a krople wody wpadające w taflę wody szumią przyjemnie odprężająco. Woda między dwoma pokrytymi roślinnością brzegami zdaje się stać, teren wokół niej jest podmokły i wielu pozbawił życia. Z pozoru płytka rzeka bywa niebezpieczna, a znajdujące się na terenach wokół niej jaskini, są idealnym miejscem do schronienia przed światem. Dolina nie cieszy się dobrą sławą, wielu wchodziło na jej tereny i nigdy nie powracało. Powiadają, że można spotkać tam błąkające się dusze tych, którym nie udało się wrócić do domu.
Jak grupa ludzi może dopuścić się zbrodni tak straszliwej, że tysiące klękają ze strachu przed promieniem ciemnej mocy, który to wydobywając się z cisowych różdżek, miał rozłupywać czaszki wrogów? Zachwyt ideologiami, których za nic w świecie zrozumieć nie potrafił. Bo jak można było jedną grupę ludzi oddzielać od drugich bez wyraźnego powodu? Bo krew? Bo rodzina? Ile jeszcze wojen będzie w stanie znieść ten świat, zanim będzie można na nim żyć normalnie? Człowiek człowiekowi wilkiem, zabija, niszczy i wysysa całą nadzieję w imię Pana. Czarnoksiężnika, który bez podobnych jemu byłby nikim. A może to Zakon się myli? Może tak właśnie miał wyglądać świat? Anglia pochłonięta krwawym konfliktem. Kopią, krzyczą, zamykają, torturują, niszczą, głodzą, biją, a potem litościwie zabijają, bo w tej całej potwornej rzeczywistości, co więcej niż śmierć pozostało? Pula ludzi silnych słowem i różdżką, a naprzeciwko oni. Biedni, samotni w zawierusze, pochłonięci bolączką i szaleństwem. Ile to jeszcze tygodni? Ile miesięcy? Ile lat? Czy da się jednoznacznie określić kiedy nadejdzie koniec? Bo już nieważne, jakim on będzie. Ktoś przegra, ktoś wygra, ot logiczna sprawa. Tak było od zawsze i tak być musi, byleby tylko nastała wolność, byleby tylko jedynym co trzyma przy życiu, nie była potrzeba walki o innych. Do czego doszło, żeby dla ochrony własnej córki nazwał ją martwą, aby przesiąknięty propagandą człowiek nie dobrał się do jej serca swoimi brudnymi i lepkimi łapskami, które porwały promień nadziei ze zgliszczy domu świętej pamięci Pearl. Idź i walcz - powiedziałby ojciec, a potem wręczył synowi swój karabin i nakazał szarżować. Ale co miał zrobić numerolog, które całe swoje życie chciał spędzić spokojnie? Który poprzez lata wyrzeczeń uczył się dłużej i więcej niż nie jeden profesor, albo specjalista w Ministerswie Magii. A jednak dzisiaj brał świstokliki nie po to, aby celebrować technikę ich wykonania, nie po to, żeby być dumnym ze swojej pracy, a po to by ratowały życia.
Wypuścił głośno powietrze, znajdując się w Staffordshire, miejscu, które ledwo dwa dni wcześniej przeżyło masakrę. Czy coś podobnego może spotkać Dolinę? Czy bezprawnie wejdą w hrabstwo, gdzie resztka ludzi może czuć się względnie bezpiecznie? Co jeśli nad Somerset zawiśnie Mroczny Znak? Stevie otrząsnął się z tej myśli, ponownie skupiając na celu dzisiejszej wizyty w tym miejscu. Oczy musiał mieć dookoła głowy, ale na całe szczęście wspierany był przez Vincenta. Syn Kierana, którego numerolog znał niemal od dzieciństwa, wyrósł na niezwykle walecznego i silnego mężczyznę. Towarzyszył im także Steffen, którego sam nauczał transmutacji. Widać uczeń przerósł mistrza. Oby te dzieciaki dożyły spokojnie starczych lat. Zadanie było stosunkowo proste, ale jego wykonanie wiązało się z ryzykiem, na które musieli być przygotowani. Na szczęście pomimo różnic wieku, wszyscy tu byli wprawnymi czarodziejami. Był zmęczony, ale nie tak zmęczony, aby nie dać sobie rady. Na chwilę zawieszone spojrzenie na Steffenie jednak zdawało się dawać mu do zrozumienia, że to już nie na jego lata. Beckett mógł sam siebie mieć za starca, ale za nic w świecie nie chciał przestać walczyć, bo nie chodziło już o sam konflikt, a o przyszłość jego dziecka... Jego dzieci... Może pewnego dnia wnuków, jeśli Merlin pozwoli.
- Chłopcy, świstokliki są gotowe, ale nie uruchomię ich sam. Każdy z nas weźmie swoją grupę. Na miejscu się podzielimy - powiedział szybko, bo chociaż musieli wiedzieć, ze ich wiedza będzie niezbędna, tak nie musieli ustalać tego teraz. Steffen potrafił przemieniać własne ciało, ale obydwoje mogli wesprzeć zarówno siebie nawzajem jak i Vincenta kameleonem, czar doskonale pozwalał kamuflować własne ciało i upodabniać je do otoczenia. Ach, transmutacja była czasem genialna. Zgodnie z tym co uznał Vincent, ruszyli w stronę rzeki, mijając rwący nurt, teraz zlodowaciały i obrośnięty szronem. Las wydawał się być cichy, ale i tak musieli mieć oczy dookoła głowy. Dość już było zaskoczeń.
- Carpiene - wypowiedział czar, wskazując na las przed nimi, ale czar się nie uformował. - Carpiene - powtórzył po raz kolejny, licząc, że młodzi mężczyźni nie zauważą jego porażki i tym razem rzeczywiście udało się posłać wiązkę magii w drzewa i znajdującą się dalej kryjówkę.
- Czysto... - powiedział, kiwając głową, chociaż tyle. Według ich informacji na końcu ścieżki w opuszczonym budynku fabryki znajdowała się grupa mugoli, która kryła się tam już drugi dzień, od ataku na Stroke-on-Trent.
ekwipunek we wsiąkiewce, em: 44/50
Wypuścił głośno powietrze, znajdując się w Staffordshire, miejscu, które ledwo dwa dni wcześniej przeżyło masakrę. Czy coś podobnego może spotkać Dolinę? Czy bezprawnie wejdą w hrabstwo, gdzie resztka ludzi może czuć się względnie bezpiecznie? Co jeśli nad Somerset zawiśnie Mroczny Znak? Stevie otrząsnął się z tej myśli, ponownie skupiając na celu dzisiejszej wizyty w tym miejscu. Oczy musiał mieć dookoła głowy, ale na całe szczęście wspierany był przez Vincenta. Syn Kierana, którego numerolog znał niemal od dzieciństwa, wyrósł na niezwykle walecznego i silnego mężczyznę. Towarzyszył im także Steffen, którego sam nauczał transmutacji. Widać uczeń przerósł mistrza. Oby te dzieciaki dożyły spokojnie starczych lat. Zadanie było stosunkowo proste, ale jego wykonanie wiązało się z ryzykiem, na które musieli być przygotowani. Na szczęście pomimo różnic wieku, wszyscy tu byli wprawnymi czarodziejami. Był zmęczony, ale nie tak zmęczony, aby nie dać sobie rady. Na chwilę zawieszone spojrzenie na Steffenie jednak zdawało się dawać mu do zrozumienia, że to już nie na jego lata. Beckett mógł sam siebie mieć za starca, ale za nic w świecie nie chciał przestać walczyć, bo nie chodziło już o sam konflikt, a o przyszłość jego dziecka... Jego dzieci... Może pewnego dnia wnuków, jeśli Merlin pozwoli.
- Chłopcy, świstokliki są gotowe, ale nie uruchomię ich sam. Każdy z nas weźmie swoją grupę. Na miejscu się podzielimy - powiedział szybko, bo chociaż musieli wiedzieć, ze ich wiedza będzie niezbędna, tak nie musieli ustalać tego teraz. Steffen potrafił przemieniać własne ciało, ale obydwoje mogli wesprzeć zarówno siebie nawzajem jak i Vincenta kameleonem, czar doskonale pozwalał kamuflować własne ciało i upodabniać je do otoczenia. Ach, transmutacja była czasem genialna. Zgodnie z tym co uznał Vincent, ruszyli w stronę rzeki, mijając rwący nurt, teraz zlodowaciały i obrośnięty szronem. Las wydawał się być cichy, ale i tak musieli mieć oczy dookoła głowy. Dość już było zaskoczeń.
- Carpiene - wypowiedział czar, wskazując na las przed nimi, ale czar się nie uformował. - Carpiene - powtórzył po raz kolejny, licząc, że młodzi mężczyźni nie zauważą jego porażki i tym razem rzeczywiście udało się posłać wiązkę magii w drzewa i znajdującą się dalej kryjówkę.
- Czysto... - powiedział, kiwając głową, chociaż tyle. Według ich informacji na końcu ścieżki w opuszczonym budynku fabryki znajdowała się grupa mugoli, która kryła się tam już drugi dzień, od ataku na Stroke-on-Trent.
ekwipunek we wsiąkiewce, em: 44/50
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
The member 'Stevie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Ogólna atmosfera towarzysząca zaciekłym, wojennym działaniom uległa diametralnej zmianie. Reprezentując organizację walczącą z bezczelnym, bezkompromisowym reżimem, musieli przekształcić taktykę, uciszyć wyrzuty sumienia, utwardzić moralność, przepuszczającą do ostatecznych czynów. Przeciwnik nie miał przecież żadnych skrupułów. Nie mogli pozostać dłużni eliminując potencjalne niebezpieczeństwo, działając w obronie własnej oraz uciemiężonych mieszkańców angielskich ziem. On sam, uczył się wyciszać skrajne reakcje, zagłuszać rozkołatane serce, szepty wędrujące po chłonnym umyśle. Nie akceptował przemocy – wszelkie konflikty rozwiązywał polubownie, używając potężnej siły wypowiedzianego słowa. Walczył taktycznie, sposobem, osłabiając i rozbrajając przeciwnika, chcąc wydobyć i wykorzystać informacje, które tak szczelnie skrywał. Potrafił posunąć się o krok dalej zachowując zimną krew i posągowy wyraz twarzy. Nie godził się na odbiór cennego żywota, lecz coraz bardziej zagorzały i zaostrzony konflikt nie pozostawiał wyboru; dawna tożsamość musiała odejść w odległą, zagraniczną niepamięć.
Wilgoć lodowatego powietrza, przenikała przez gruby materiał zimowego płaszcza. Zadrżał niekontrolowanie trafiony niespodziewanym dreszczem. Oddychał ciężko, gdyż rozszalały mróz zatykał zaczerwienione nozdrza. Zgrabiałe palce utrzymywały głogową broń, gdy z wolna przesuwał się po umówionym terytorium. Rozglądał się, nasłuchiwał próbował wyczuć, zaobserwować znajome, magiczne drganie informujące o czyhającym zagrożeniu. Żaden symbol stworzony z mlecznych obłoków, nie uformował się na linii skupionych i bystrych źrenic. Odetchnął z chwilową ulgą, nie mając jednak pewności traktującej całkowite bezpieczeństwo. Po krótkiej chwili szmer przesuwanych gałęzi zwrócił jego uwagę. Odwrócił się gwałtownie gotowy do błyskawicznej reakcji, dostrzegając znajome aparycje należące do dwójki Zakonników. Wyprostował się i rozluźnił mięśnie, wychodząc im naprzeciw. Prześlizgnął statyczny błękit po obu przybyszach, badając nastroje oraz sprawność fizyczną. Na dłuższą chwilę zatrzymał uwagę na starszym mężczyźnie przypominając sobie jego rozległe obrażenia prezentowane podczas wspólnej, rodzinnej Wigilii. Wyglądał zdecydowanie lepiej. Jego wsparcie mogło okazać się nieocenione. To samo tyczyło się zawziętego młodzieńca, uzupełniającego ich specjalistyczną wiedzę. Ciemnowłosy kiwnął głową z opóźnieniem wyrwany z chwilowego, niemego zamyślenia. Z uwagą zerknął w prawą stronę, próbując przypomnieć sobie optymalny szlak prowadzący do starej fabryki. Palce przytknęły się do brody: – Mniej, więcej znam. – odpowiedział zgodnie z prawdą. Otaczający kompleks leśny, choć rozległy tworzył idealne schronienie. Mogli zatopić się w jego wnętrzu, idąc brzegiem rzeki nie zgubić proponowanej trasy. Kiwnął głową na wzmiance o szczurzym wsparciu; nigdy nie widział go w akcji, jednakże małe, obrotne gryzonie posiadały zmysł przetrwania oraz skutecznej nawigacji. Zielarz wykonał kilka kroków do przodu wyszukując najtrafniejszej ścieżki, która pozwoli im wejść do środka ogołoconego kłębowiska. – Oczywiście. Czy miejsca świstoklików są losowe, czy skierują nas w ten sam obszar? – zapytał asekuracyjnie, zastanawiając się, czy opcja numer dwa, dostarczy im wystarczającego bezpieczeństwa. Jako wykwalifikowani czarodzieje, w razie potrzeby będą w stanie zabezpieczyć teren. Ustalając szczegóły, ruszyli w stronę lasu, przemieszczając się wzdłuż zamarzniętej, rozbielonej wody. Stróżka energetycznej magii, przeszła przez wszystkie komórki, gdy pracownik banku wspomógł ich dobrze znanym zaklęciem; ciepło rozpłynęło się jednostajnie, zasilając paliwo spiętych mięśni. Zaklęcia wykrywające pułapki, nie wskazały zagrożenia. Odetchnął z ulgą, zważając na zmyślność wrogich oprawców. Zmarszczone brwi pomagały przy przenikliwym skupieniu. Na moment zatrzymał się niepewnie, wyszukując charakterystycznych elementów trasy. Odwracając się do towarzyszy, rzekł: – Za około pół kilometra, powinniśmy skręcić w prawo. Drogi są zasypane, ale pamiętam, że charakterystycznym elementem był powykręcany pień historycznego buku. Na pewno zwróci waszą uwagę. – wyjaśnił dokładnie, uczulając na istotny niuans. Po kilku minutach drogi, ciemnowłosy dostrzegł coś, co wywołało nieplanowany niepokój. Rozszerzył powieki i stanął gwałtownie. Wyciągnął rękę, aby ostrzec i zatrzymać pozostałych: – Coś tam jest. – wymamrotał cicho, podkradając się pod zabarwiony obszar. Zwierzęce pióra wystawały ponad granicę śniegu, wraz z podłużną częścią łowieckiej strzały. Zaschnięta krew ozdabiała pobliski puch; martwe ptaszysko leżało tu od jakiegoś czasu. Jego zaciśnięty dziób trzymał rozmiękniętą kopertę, wypełnioną pochyłym, niewyraźnym drukiem. Rineheart ostrożnie, aby nie dotknąć zwierzęcia, wyciągnął papier i przyjrzał się zawiniątku: – To jakiś list. Dziwne, że sowa poległa na takim odludziu. Nie znam się na kwestiach polowań, ale czy wygląda to jak strzała należąca do myśliwych? Nie słyszałem, aby te tereny były obfite w atrakcyjną zwierzynę. – zapytał kompletnie nie znając się na tej dziedzinie. Drżące palce odłożyły różdżkę, po czym odchyliły przemoczony skrawek, wyciągając korespondencję. Wzrok prześlizgnął się po niezgrabnych literach, a usta zdawały bieżący raport: – Tutaj jest napisane, że na skraju pobliskich kompleksów leśnych, znajdują się zgliszcza niewielkiego domostwa, prawdopodobnie zaatakowanego przez wroga. To jakaś rodzina, piszą go do syna… Chyba proszą o pomoc. – uniósł zaskoczone spojrzenie i prześlizgnął się po zgromadzonych. Przekazał list, zaczynając od Pana Becketta. – Myślicie, że powinniśmy to zbadać? Nie jestem pewny, czy mamy wystarczająco dużo czasu. Dom może być – wszędzie. – rozważali dylemat. Las, w którego wnętrzu kręcili się od pół godziny był niezwykle rozległy, przechodził w bliźniacze kompleksy, urywał się w nietypowych miejscach. Sowa zestrzelona z nieba, nie dawała im żadnych, konkretnych wskazówek, jednakże czy sumienie pozwalało na pozostawienie potrzebujących?
Wilgoć lodowatego powietrza, przenikała przez gruby materiał zimowego płaszcza. Zadrżał niekontrolowanie trafiony niespodziewanym dreszczem. Oddychał ciężko, gdyż rozszalały mróz zatykał zaczerwienione nozdrza. Zgrabiałe palce utrzymywały głogową broń, gdy z wolna przesuwał się po umówionym terytorium. Rozglądał się, nasłuchiwał próbował wyczuć, zaobserwować znajome, magiczne drganie informujące o czyhającym zagrożeniu. Żaden symbol stworzony z mlecznych obłoków, nie uformował się na linii skupionych i bystrych źrenic. Odetchnął z chwilową ulgą, nie mając jednak pewności traktującej całkowite bezpieczeństwo. Po krótkiej chwili szmer przesuwanych gałęzi zwrócił jego uwagę. Odwrócił się gwałtownie gotowy do błyskawicznej reakcji, dostrzegając znajome aparycje należące do dwójki Zakonników. Wyprostował się i rozluźnił mięśnie, wychodząc im naprzeciw. Prześlizgnął statyczny błękit po obu przybyszach, badając nastroje oraz sprawność fizyczną. Na dłuższą chwilę zatrzymał uwagę na starszym mężczyźnie przypominając sobie jego rozległe obrażenia prezentowane podczas wspólnej, rodzinnej Wigilii. Wyglądał zdecydowanie lepiej. Jego wsparcie mogło okazać się nieocenione. To samo tyczyło się zawziętego młodzieńca, uzupełniającego ich specjalistyczną wiedzę. Ciemnowłosy kiwnął głową z opóźnieniem wyrwany z chwilowego, niemego zamyślenia. Z uwagą zerknął w prawą stronę, próbując przypomnieć sobie optymalny szlak prowadzący do starej fabryki. Palce przytknęły się do brody: – Mniej, więcej znam. – odpowiedział zgodnie z prawdą. Otaczający kompleks leśny, choć rozległy tworzył idealne schronienie. Mogli zatopić się w jego wnętrzu, idąc brzegiem rzeki nie zgubić proponowanej trasy. Kiwnął głową na wzmiance o szczurzym wsparciu; nigdy nie widział go w akcji, jednakże małe, obrotne gryzonie posiadały zmysł przetrwania oraz skutecznej nawigacji. Zielarz wykonał kilka kroków do przodu wyszukując najtrafniejszej ścieżki, która pozwoli im wejść do środka ogołoconego kłębowiska. – Oczywiście. Czy miejsca świstoklików są losowe, czy skierują nas w ten sam obszar? – zapytał asekuracyjnie, zastanawiając się, czy opcja numer dwa, dostarczy im wystarczającego bezpieczeństwa. Jako wykwalifikowani czarodzieje, w razie potrzeby będą w stanie zabezpieczyć teren. Ustalając szczegóły, ruszyli w stronę lasu, przemieszczając się wzdłuż zamarzniętej, rozbielonej wody. Stróżka energetycznej magii, przeszła przez wszystkie komórki, gdy pracownik banku wspomógł ich dobrze znanym zaklęciem; ciepło rozpłynęło się jednostajnie, zasilając paliwo spiętych mięśni. Zaklęcia wykrywające pułapki, nie wskazały zagrożenia. Odetchnął z ulgą, zważając na zmyślność wrogich oprawców. Zmarszczone brwi pomagały przy przenikliwym skupieniu. Na moment zatrzymał się niepewnie, wyszukując charakterystycznych elementów trasy. Odwracając się do towarzyszy, rzekł: – Za około pół kilometra, powinniśmy skręcić w prawo. Drogi są zasypane, ale pamiętam, że charakterystycznym elementem był powykręcany pień historycznego buku. Na pewno zwróci waszą uwagę. – wyjaśnił dokładnie, uczulając na istotny niuans. Po kilku minutach drogi, ciemnowłosy dostrzegł coś, co wywołało nieplanowany niepokój. Rozszerzył powieki i stanął gwałtownie. Wyciągnął rękę, aby ostrzec i zatrzymać pozostałych: – Coś tam jest. – wymamrotał cicho, podkradając się pod zabarwiony obszar. Zwierzęce pióra wystawały ponad granicę śniegu, wraz z podłużną częścią łowieckiej strzały. Zaschnięta krew ozdabiała pobliski puch; martwe ptaszysko leżało tu od jakiegoś czasu. Jego zaciśnięty dziób trzymał rozmiękniętą kopertę, wypełnioną pochyłym, niewyraźnym drukiem. Rineheart ostrożnie, aby nie dotknąć zwierzęcia, wyciągnął papier i przyjrzał się zawiniątku: – To jakiś list. Dziwne, że sowa poległa na takim odludziu. Nie znam się na kwestiach polowań, ale czy wygląda to jak strzała należąca do myśliwych? Nie słyszałem, aby te tereny były obfite w atrakcyjną zwierzynę. – zapytał kompletnie nie znając się na tej dziedzinie. Drżące palce odłożyły różdżkę, po czym odchyliły przemoczony skrawek, wyciągając korespondencję. Wzrok prześlizgnął się po niezgrabnych literach, a usta zdawały bieżący raport: – Tutaj jest napisane, że na skraju pobliskich kompleksów leśnych, znajdują się zgliszcza niewielkiego domostwa, prawdopodobnie zaatakowanego przez wroga. To jakaś rodzina, piszą go do syna… Chyba proszą o pomoc. – uniósł zaskoczone spojrzenie i prześlizgnął się po zgromadzonych. Przekazał list, zaczynając od Pana Becketta. – Myślicie, że powinniśmy to zbadać? Nie jestem pewny, czy mamy wystarczająco dużo czasu. Dom może być – wszędzie. – rozważali dylemat. Las, w którego wnętrzu kręcili się od pół godziny był niezwykle rozległy, przechodził w bliźniacze kompleksy, urywał się w nietypowych miejscach. Sowa zestrzelona z nieba, nie dawała im żadnych, konkretnych wskazówek, jednakże czy sumienie pozwalało na pozostawienie potrzebujących?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Otulił się mocniej szalikiem i wcisnął dłonie do kieszeni. Miał nadzieję, że to z zimna - a nie ze strachu.
Poczuł, jak jego zaklęcie wzmacnia sojuszników i uśmiechnął się blado do wujka Steviego. Beckett sprawdził teren pod kątem pułapek, a Cattermole ufał w jego ekspertyzę. Najwyraźniej było bezpiecznie - jeszcze. O ile Staffordshire kiedykolwiek będzie bezpieczne. Pamiętał, że jego tata jeździł czasem do znajomych ogrodników pod Stoke-on-Trent, pamiętał, że opowiadał jak tu cicho i spokojnie.
Już nie.
Czy kiedykolwiek zdołają przywrócić tutaj spokój, zabezpieczyć te tereny dla Greengrassów, powrócić do normy? Spotkanie z lordem Isaiahem i smutek w jego oczach nie dawały Steffenowi spokoju, ale determinacja - dawała nadzieję. Panowie tych ziem nigdy nie zgodzą się na warunki stawiane przez Malfoyów, a Zakon Feniksa pomoże.
Pokiwał głową, słysząc, że wujek przygotował świstokliki. Pamiętał w jak ekspresowym tempie pracował Stevie podczas ewakuacji kryjówek "Proroka Codziennego", dzisiejszą akcję zaplanował pewnie równie dobrze. Miał nawet na nią minimalnie więcej czasu.
-Jasne, podzielimy się. - przytaknął Stevie'mu, dodając w myślach o ile będzie bezpiecznie. Z jednej strony był pełen wiary we własne umiejętności defensywne, z drugiej - odkąd lord Alphard Black omal nie zabił go w Londynie, nigdzie nie czuł się bezpiecznie.
Niech gnije w grobie. - pomyślał nienawistnie, ze złością wspominając przerażająco-zagadkowy list z noworocznymi życzeniami od Rigela. Nie miał jeszcze czasu sprawdzić, czy miód pitny to trucizna, ale kiedyś poprosi Castora o ekspertyzę. Przesunął spojrzeniem po swoich towarzyszach - oni też, póki co, ukrywali działalność dla Zakonu przed światem. Mogli poruszać się dyskretniej, ich twarze nie były znane nikomu, nad ich głowami nie wisiała jeszcze nagroda. To oznaczało też, że będą musieli przekonać mugoli do współpracy, wzbudzić ich zaufanie.
-Myślicie, że wiedzą o Zakonie? Mogą nam nie ufać. - zagaił, mając na myśli ludzi ukrywających się w fabryce. Posłuchał instrukcji Vincenta i ruszyli dalej, aż Rineheart znalazł zagadkowy list.
Zmarszczył lekko brwi, a na jego twarzy odmalowało się współczucie.
-Nie powinniśmy ich zostawić, zwłaszcza jeśli oczekują ratunku, a ich syn nigdy się o tym nie dowie... ale skoro nie wiemy gdzie ich szukać, to może ludzie z fabryki będą znać okoliczne domy? Oni są w końcu stąd. - zaproponował. Mogliby chwycić dwie sroki za ogon - nie marnować czasu, skupić się na celu, ale zarazem dowiedzieć się więcej o autorach listu. Skoro też wydawali się mugolami, to może ktoś na miejscu ich znał?
Odczekał na decyzję towarzyszy, a potem ruszyli dalej - pomiędzy drzewami widział już fabrykę.
-Hexa Revelio. - szepnął dla pewności. Mugole nie potrafili nakładać klątw, ale po Staffordshire panoszyli się czarnoksiężnicy, ktoś mógł przekląć teren wkoło fabryki, by uniemożliwić grupie ucieczkę lub ratunek. -Jest czysto. - omiótł budynek wzrokiem i spojrzał pytająco na pana Becketta.
-Wie pan coś więcej o fabrykach? - jaki mógł być ich plan, jak się po nich poruszać, gdzie mogą być kryjówki? Steffen wiedział tylko od mamy, że istnieją, i że cośtam się w nich produkuje.
-Dissendium. - spróbował rzucić zaklęcie, ciekaw, czy gdzieś w okolicy są ukryte przejścia.
rzuty - udane
Poczuł, jak jego zaklęcie wzmacnia sojuszników i uśmiechnął się blado do wujka Steviego. Beckett sprawdził teren pod kątem pułapek, a Cattermole ufał w jego ekspertyzę. Najwyraźniej było bezpiecznie - jeszcze. O ile Staffordshire kiedykolwiek będzie bezpieczne. Pamiętał, że jego tata jeździł czasem do znajomych ogrodników pod Stoke-on-Trent, pamiętał, że opowiadał jak tu cicho i spokojnie.
Już nie.
Czy kiedykolwiek zdołają przywrócić tutaj spokój, zabezpieczyć te tereny dla Greengrassów, powrócić do normy? Spotkanie z lordem Isaiahem i smutek w jego oczach nie dawały Steffenowi spokoju, ale determinacja - dawała nadzieję. Panowie tych ziem nigdy nie zgodzą się na warunki stawiane przez Malfoyów, a Zakon Feniksa pomoże.
Pokiwał głową, słysząc, że wujek przygotował świstokliki. Pamiętał w jak ekspresowym tempie pracował Stevie podczas ewakuacji kryjówek "Proroka Codziennego", dzisiejszą akcję zaplanował pewnie równie dobrze. Miał nawet na nią minimalnie więcej czasu.
-Jasne, podzielimy się. - przytaknął Stevie'mu, dodając w myślach o ile będzie bezpiecznie. Z jednej strony był pełen wiary we własne umiejętności defensywne, z drugiej - odkąd lord Alphard Black omal nie zabił go w Londynie, nigdzie nie czuł się bezpiecznie.
Niech gnije w grobie. - pomyślał nienawistnie, ze złością wspominając przerażająco-zagadkowy list z noworocznymi życzeniami od Rigela. Nie miał jeszcze czasu sprawdzić, czy miód pitny to trucizna, ale kiedyś poprosi Castora o ekspertyzę. Przesunął spojrzeniem po swoich towarzyszach - oni też, póki co, ukrywali działalność dla Zakonu przed światem. Mogli poruszać się dyskretniej, ich twarze nie były znane nikomu, nad ich głowami nie wisiała jeszcze nagroda. To oznaczało też, że będą musieli przekonać mugoli do współpracy, wzbudzić ich zaufanie.
-Myślicie, że wiedzą o Zakonie? Mogą nam nie ufać. - zagaił, mając na myśli ludzi ukrywających się w fabryce. Posłuchał instrukcji Vincenta i ruszyli dalej, aż Rineheart znalazł zagadkowy list.
Zmarszczył lekko brwi, a na jego twarzy odmalowało się współczucie.
-Nie powinniśmy ich zostawić, zwłaszcza jeśli oczekują ratunku, a ich syn nigdy się o tym nie dowie... ale skoro nie wiemy gdzie ich szukać, to może ludzie z fabryki będą znać okoliczne domy? Oni są w końcu stąd. - zaproponował. Mogliby chwycić dwie sroki za ogon - nie marnować czasu, skupić się na celu, ale zarazem dowiedzieć się więcej o autorach listu. Skoro też wydawali się mugolami, to może ktoś na miejscu ich znał?
Odczekał na decyzję towarzyszy, a potem ruszyli dalej - pomiędzy drzewami widział już fabrykę.
-Hexa Revelio. - szepnął dla pewności. Mugole nie potrafili nakładać klątw, ale po Staffordshire panoszyli się czarnoksiężnicy, ktoś mógł przekląć teren wkoło fabryki, by uniemożliwić grupie ucieczkę lub ratunek. -Jest czysto. - omiótł budynek wzrokiem i spojrzał pytająco na pana Becketta.
-Wie pan coś więcej o fabrykach? - jaki mógł być ich plan, jak się po nich poruszać, gdzie mogą być kryjówki? Steffen wiedział tylko od mamy, że istnieją, i że cośtam się w nich produkuje.
-Dissendium. - spróbował rzucić zaklęcie, ciekaw, czy gdzieś w okolicy są ukryte przejścia.
rzuty - udane
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Pani... Znaczy lady Greengrass — kiedyś się nauczy. — Poprosiła o przeniesienie ich do starej kopalni Hazelslade. Wszystkie prowadzą w jej okolice, ale nie bezpośrednio. Trzeba będzie podejść — tak było zresztą bezpieczniej. Nawet jeśli ktoś w krótkim czasie od kiedy Stevie wykonał świstokliki, do momentu, w którym pojawią się w docelowym miejscu z grupą uciekinierów, zjawiłby się tam, tak rozproszenie i oddalenie od samej kopalni pozwalało im uniknąć wdepnięcia w coś bardzo nieprzyjemnego. To jest w walkę. Musieli działać szybko, ale najpewniej każdy z nich był na to gotowy. — Nie dalej niż pół mili od miejsca docelowego. Od sandała trzeba będzie iść na zachód, od zmiotki na wschód, a od młotka na południe — dyktował, ale przypomni im to jeszcze, gdy nastanie czas, aby je uruchomić. Sama kopalnia nie wydawała się mu najlepszym miejscem na kryjówkę, jej stan był opłakany, zapewne nie było tam dostępu do ogrzewania, ale to miało być jedynie tymczasowe rozwiązanie. Musieli przetrwać, to było teraz najważniejsze. Ratowanie ludzkiego życia zaczynało nawet wchodzić w krew, chociaż brzmiało to co najmniej górnolotnie. Teraz zwyczajnie nikt nie miał już wyboru. Jeśli by przejść obojętnie obok potrzebującego, byłoby się tak samo winnym, jak ci, co zgotowali mu ten los.
Było zimno. Chłód smagał nosy i palce, a nawet najcieplejszy kożuch w trakcie zimy stulecia nie chronił przed najgorszym mrozem. Żal było myśleć, co musieli czuć ludzie spędzający w tej temperaturze nie tylko dzień, ale i noc. Właśnie dlatego musieli działać, aby zmienić nurt rzeki, teraz białej i zmarzniętej. Spacer był długi, ale na szczęście Vincent dobrze orientował się w terenie. Od spotkania z olbrzymem minął już prawie miesiąc, w którego trakcie Stevie zdecydowanie poprawił własny stan zdrowia. Słuchał się zresztą zaleceń uzdrowicieli. Nóg nie byłoby mu szkoda, kręgosłupa też nie, ale dłoni i głowy jak najbardziej. To nimi przecież pracował, to ich potrzebował, aby móc normalnie funkcjonować. Odrętwienie zostało, ale był już znacznie silniejszy niż parę tygodni temu. Nie było zresztą czasu do stracenia, musieli działać szybko, zanim ktoś inny przyjdzie i zabierze tym ludziom całkowicie poczucie bezpieczeństwa, tak samo jak zrobiono to dwa dni temu. — To ich ostatnia nadzieja... Jesteśmy tacy jak oni, może to ich przekona — odpowiedział na pytanie Steffena, ale tak naprawdę nikt z nich nie mógł nawet spodziewać się jaki widok zastaną po dotarciu do fabryki magicznej. Być może zostaną zaatakowani, być może nikogo tam nie będzie, a być może to pułapka...
Odnaleziona w śniegu sowa przypominała mu sytuację sprzed ponad miesiąca, gdy to jeszcze z Vancem Villanem znaleźli podobny przypadek. Słuchał w spokoju chłopców, aż sam odezwał się w tym temacie. — Poradzimy się ludzi z fabryki, którzy tu żyli... Nie mamy czasu przeszukiwać teraz terenu — każda minuta zwłoki oznaczała ryzyko, a być może nawet w ostatecznej konsekwencji czyjeś pogorszenie się stanu zdrowia. List był poruszający i nie było mowy o tym, aby zostawić ich samych sobie, zwłaszcza gdy ktoś zestrzelił sowę. To mogło oznaczać, że w okolicy czają się wrogowie. Tym bardziej powinno zależeć zakonnikom na czasie. Na wszelki wypadek Stevie ścisnął mocniej różdżkę w dłoni. Nie był wojownikiem, ale zbyt mocno wojna weszła na całe brytyjskie wyspy, aby można było mówić o niechęci do walki. Był stary, jego życie było już mniejszą stratą. — Potem przeniesiemy tych państwo do kopalni, jak tylko upewnimy się wobec ich zamiarów — skoro słali sowy, to znaczyło, że byli czarodziejami, a wtedy mogli być ogromnym wsparciem dla mugoli w czasie gdy będą się ukrywać. Gospodarstwo w końcu uda się odbudować. Ręka rękę umyje.
— Ta z tego co wiem, produkowała kiedyś magiczne zegary. Brałem od nich stare części, jeszcze w czterdziestym trzecim... Widać komuś przeszkadzali — wspomniał do Steffena, gdy objawiły się przed nimi zgliszcza fabryki. Wyraźnie widać tam było ludzką obecność, chociaż może założył tak, bo wiedział, że kryją się tam mugole. — Jeśli to magiczna przestrzeń — a o takiej zostało mu powiedziane — tak zagrożenie w postaci mugolskiej elektryki praktycznie nie istnieje — podrapał się jeszcze po brodzie, niestety nie upewniając się, czy chłopcy wiedzą, co znaczy słowo elektryka. — Nie wiem, co znajdziemy w środku, ale nie zdziwię się jeśli z różdżkami w dłoniach wezmą nas za złoczyńców. Wyjdźmy tam z białą flagą — zaproponował chłopcom. — A różdżki miejmy w pogotowiu, jeśli to byłaby pułapka — swoją zaraz miał schować w kieszeń, ale najpierw wskazał nią w stronę fabryki. — Homenum Revelio — wypowiedział, a biała mgiełka rozproszyła się po tym miejscu, rozświetlając sylwetki w środku. — Jakieś... Dwadzieścia jed... Dwadzieścia trzy osoby — szybko ich przeliczył, ale przecież był numerologiem. Co jak co, ale liczyć to chyba potrafił. — Wszyscy siedzą, albo leżą, od strony wejścia stoi dwóch większych mężczyzn, to samo z tyłu — widać było, że pełnili tam wartę, gotowi byli zaatakować, aby ochronić się przed najeźdźcą. — Ruszajmy — nie było już więcej czasu do stracenia. Musieli działać teraz i przekonać ich do podróży w bezpieczne miejsce.
Było zimno. Chłód smagał nosy i palce, a nawet najcieplejszy kożuch w trakcie zimy stulecia nie chronił przed najgorszym mrozem. Żal było myśleć, co musieli czuć ludzie spędzający w tej temperaturze nie tylko dzień, ale i noc. Właśnie dlatego musieli działać, aby zmienić nurt rzeki, teraz białej i zmarzniętej. Spacer był długi, ale na szczęście Vincent dobrze orientował się w terenie. Od spotkania z olbrzymem minął już prawie miesiąc, w którego trakcie Stevie zdecydowanie poprawił własny stan zdrowia. Słuchał się zresztą zaleceń uzdrowicieli. Nóg nie byłoby mu szkoda, kręgosłupa też nie, ale dłoni i głowy jak najbardziej. To nimi przecież pracował, to ich potrzebował, aby móc normalnie funkcjonować. Odrętwienie zostało, ale był już znacznie silniejszy niż parę tygodni temu. Nie było zresztą czasu do stracenia, musieli działać szybko, zanim ktoś inny przyjdzie i zabierze tym ludziom całkowicie poczucie bezpieczeństwa, tak samo jak zrobiono to dwa dni temu. — To ich ostatnia nadzieja... Jesteśmy tacy jak oni, może to ich przekona — odpowiedział na pytanie Steffena, ale tak naprawdę nikt z nich nie mógł nawet spodziewać się jaki widok zastaną po dotarciu do fabryki magicznej. Być może zostaną zaatakowani, być może nikogo tam nie będzie, a być może to pułapka...
Odnaleziona w śniegu sowa przypominała mu sytuację sprzed ponad miesiąca, gdy to jeszcze z Vancem Villanem znaleźli podobny przypadek. Słuchał w spokoju chłopców, aż sam odezwał się w tym temacie. — Poradzimy się ludzi z fabryki, którzy tu żyli... Nie mamy czasu przeszukiwać teraz terenu — każda minuta zwłoki oznaczała ryzyko, a być może nawet w ostatecznej konsekwencji czyjeś pogorszenie się stanu zdrowia. List był poruszający i nie było mowy o tym, aby zostawić ich samych sobie, zwłaszcza gdy ktoś zestrzelił sowę. To mogło oznaczać, że w okolicy czają się wrogowie. Tym bardziej powinno zależeć zakonnikom na czasie. Na wszelki wypadek Stevie ścisnął mocniej różdżkę w dłoni. Nie był wojownikiem, ale zbyt mocno wojna weszła na całe brytyjskie wyspy, aby można było mówić o niechęci do walki. Był stary, jego życie było już mniejszą stratą. — Potem przeniesiemy tych państwo do kopalni, jak tylko upewnimy się wobec ich zamiarów — skoro słali sowy, to znaczyło, że byli czarodziejami, a wtedy mogli być ogromnym wsparciem dla mugoli w czasie gdy będą się ukrywać. Gospodarstwo w końcu uda się odbudować. Ręka rękę umyje.
— Ta z tego co wiem, produkowała kiedyś magiczne zegary. Brałem od nich stare części, jeszcze w czterdziestym trzecim... Widać komuś przeszkadzali — wspomniał do Steffena, gdy objawiły się przed nimi zgliszcza fabryki. Wyraźnie widać tam było ludzką obecność, chociaż może założył tak, bo wiedział, że kryją się tam mugole. — Jeśli to magiczna przestrzeń — a o takiej zostało mu powiedziane — tak zagrożenie w postaci mugolskiej elektryki praktycznie nie istnieje — podrapał się jeszcze po brodzie, niestety nie upewniając się, czy chłopcy wiedzą, co znaczy słowo elektryka. — Nie wiem, co znajdziemy w środku, ale nie zdziwię się jeśli z różdżkami w dłoniach wezmą nas za złoczyńców. Wyjdźmy tam z białą flagą — zaproponował chłopcom. — A różdżki miejmy w pogotowiu, jeśli to byłaby pułapka — swoją zaraz miał schować w kieszeń, ale najpierw wskazał nią w stronę fabryki. — Homenum Revelio — wypowiedział, a biała mgiełka rozproszyła się po tym miejscu, rozświetlając sylwetki w środku. — Jakieś... Dwadzieścia jed... Dwadzieścia trzy osoby — szybko ich przeliczył, ale przecież był numerologiem. Co jak co, ale liczyć to chyba potrafił. — Wszyscy siedzą, albo leżą, od strony wejścia stoi dwóch większych mężczyzn, to samo z tyłu — widać było, że pełnili tam wartę, gotowi byli zaatakować, aby ochronić się przed najeźdźcą. — Ruszajmy — nie było już więcej czasu do stracenia. Musieli działać teraz i przekonać ich do podróży w bezpieczne miejsce.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Dobra orientacja w planie realizowanego zadania, była dla niego szczególnym priorytetem. Podciągając kołnierz ciemnego płaszcza, skupił całą uwagę na przemawiającym numerologu. Szybko zwizualizował i zlokalizował miejsce nadchodzących przenosin, kiwając głową w jednostajnym rytmie. – Kopalnia Hazelslade… – powtórzył wyszukując w głowie odpowiednich informacji. - Rozumiem. Mam nadzieję, że grupy nie będą zbyt liczne, ani zróżnicowane. Odkąd tu jestem, mam jakieś złe przeczucia... – poinformował szczerze marszcząc czoło i spoglądając na swoich towarzyszy: – Jakby wróg wcale nie odpuścił i czaił się tuż za rogiem. – czekając na niewłaściwy krok, niekontrolowaną pomyłkę, którą mógłby wykorzystać przeciwko rebelianckiej frakcji. Nie dopowiadając już nic więcej, westchnął przeciągle i ruszył przed siebie, brodząc w kopczastym, rozmiękczonym śniegu. Rozwiązanie zaprezentowane przez Pana Becketta, dawało większe pole do manewru. Patrolowali całość okalającego terytorium, chronili mniejsze ilości uciekinierów, byli w stanie w każdej chwili powiadomić o nagłym ataku. Omijali też potencjalne pułapki, rozsiane wokół docelowego zagłębienia. Zastanawiał się, czy zleceniodawczyni wraz ze swą wpływową rodziną opracowali już awaryjne rozwiązanie. Podłe warunki atmosferyczne oraz przestarzały stan samej kopalni, nie stwarzały zbyt dogodnych podstaw na organizację nawet tymczasowego obozu. Dostarczanie najpotrzebniejszych produktów codziennego użytku, mogło okazać się zbyt czasochłonne i niewystarczające pośród zawilgoconych ścian, siarczystego mrozu i przenikliwej ciemności. Ostrożnie stawiał każdy krok, aby nie narażać pozostałych kompanów. Przenikliwe zimno, które wzmogło się podczas spaceru wzdłuż krętej rzeki, dawało się we znaki mrożąc skostniałe palce rąk oraz stóp. Przeczuwał rychły napad magicznego kataru, gdyż coraz większe przemęczenie i nieustająca bezsenność, osłabiała przeciążony organizm. Dlatego też, kilkukrotnie odchrząknął znacząco, spoglądając na charakterystyczne korony drzew, czy powykręcanych pieni. Nietypowe znalezisko, na moment zatrzymało ich w miejscu. Wymowny list, trzymany w drżących dłoniach, traktował sprawę niecierpiącą zwłoki. Zgliszcza domostwa, osamotniona rodzina, bez dostępu do cywilizacji; czy mogliby odpuścić bezcenny dar pomocy? – Dobry pomysł. – skomentował od razu, bez wzmożonych emocji, idąc tropem dwójki mężczyzn. – Wezmę list ze sobą, może ktoś będzie w stanie ich rozpoznać, jakoś skojarzyć… – łowiecka strzała w bezwładnym ciele migrującego ptaszyska, pozostawała zagadką. Instynktownie spojrzał w górę i rozejrzał się na wszystkie strony; drwiące, krwawe macki oprawcy nie dawały nawet najdrobniejszego wytchnienia. Zapuszczali się w najgłębsze, najbardziej oddalone terytoria hrabstw w poszukiwaniu wynotowanych ofiar. Palili domy, mordowali bez mrugnięcia okiem, wszczynali bunt i nieokiełznaną panikę. Nie bali się rozgłosu oraz nadprogramowego zniszczenia. Podli i bezkompromisowi. Wracając do wędrówki, po kilkunastu minutach, domniemana fabryka wyrosła na linii wzroku. Budynek w opłakanym stanie groził zawaleniem. Obecność ludzka, choć znikoma, mogła przyciągnąć nieproszonych nieznajomych. Z zaciekawieniem, zmieszanym z niezrozumieniem, wsłuchał się w słowa najstarszego. Mugolska elektryka? Uniósł brwi, ciesząc się, iż ów ustrojstwo nie przeszkodzi im w dalszym działaniu. Zareagował błyskawicznie, chowając różdżkę do prawej kieszeni płaszcza, znajdującej się w okolicy piersi. Mógł w każdej chwili sięgnąć po głogowy trzonek i zareagować. – Mam nadzieję, że nie będą w tym zbyt głośni… – dorzucił jeszcze zerkając na wujka i powoli, przemieścił się do przodu, dając czas na sprawdzenie terenu i policzenie uciekinierów. – Ktoś z nas będzie musiał wziąć większą grupę. Musimy podzielić ich po równo, zweryfikować wiek, stan zdrowia. Kobiety, dzieci, osoby w podeszłym wieku, mimo niewymagającej drogi, mogą nas opóźniać… – zauważył jeszcze, zatrzymując się przed wejściem, przygotowany na powitanie ze strony wyznaczonej ochrony. Bez wahania, specjalnie zwracając na siebie uwagę pchnął, niedomknięte drzwi, zerwane z zawiasu, które błyskawicznie przyciągnęły dwójkę rosłych mężczyzn, trzymających nadszczerbioną łopatę oraz ogromny pal: – Stać i nie ruszać się! – warknął jeden, a Rineheart wyciągnął ramiona do góry w geście poddania. Nie przyszli tu po to, aby walczyć. - Czego chcecie? – ochroniarz nie dokończył gdyż ciemnowłosy od razu, stanowczo wszedł mu w słowo: – Nie zrobimy wam krzywdy. Nie mamy złych zamiarów. Jesteśmy tu po to, aby wam pomóc. Chcemy zabrać w was w bezpieczne miejsce, z dala od niebezpieczeństwa i wrogów, którzy zgotowali wam to piekło. – wyjaśnił dobitnie, przenosząc jasne tęczówki na obydwu uciekinierów, którzy nie do końca wiedzieli co zrobić: – Wiemy co się wam przydarzyło, kto was prześladuje. Reprezentujemy Zakon Feniksa, jednostkę, która właśnie teraz ściga tych bandytów. Nie możecie zostać tu, ani chwili dłużej. Mamy plan ewakuacji oraz nowe miejsce przenosin. Musicie nam zaufać… – użył całkowitej mocy perswazji noszonej w rosłym ciele. Widział ich rozbiegany wzrok, niepewność i strach ukrywany pod maską powagi i determinacji. – Czy na pewno będziemy bezpieczni? Nikt was nie śledził? Jak daleko jest to nowe miejsce? – kontynuował wąsaty, mający najwięcej zastrzeżeń. Zielarz pokręcił głową i odpowiedział: – Będziecie. Sprawdziliśmy okoliczny teren pod względem pułapek, obecności obcych ludzi, a nawet parszywych uroków. Jest czysto. Tymczasowo zabierzemy was do starej kopalni. Zarządcy hrabstwa są w trakcie organizowania ostatecznego obozu. – westchnął cicho, modląc się, aby te słowa wystarczyły. Wsparty wypowiedziami towarzyszy, dostał pozwolenie wejścia w głąb fabryki, skonfrontowania się z cierpiącymi. Było ciemno, ponuro, słyszał płytkie, urwane oddechy: – Czy ktoś jest ranny? Jesteście w stanie podzielić się na trzy, równe grupy? Po równo kobiet oraz mężczyzn. Dzieci niech będą razem z matkami. Czy mamy tu osoby starsze? – wysypywał pytania, powoli organizując ewakuację.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wysłuchał w skupieniu instrukcji wujka, a potem spojrzał ze smutkiem na Vincenta.
-Ja też źle się tu czuję. Może i Hexa Revelio nic nie wykazało, ale... nie wiem, myślisz, że czarna magia zostawia ślad? - przyznał, odruchowo zniżając głos. Znał się na obronie przed czarną magią, tak - ale nie na samej jej naturze. Nie przeszedł szkolenia aurorskiego, nie uczył się zakazanej magii, a wyspecjalizował się w klątwach. W Staffordshire skumulowało się natomiast sporo przemocy, śmierci, grozy - czy czarna magia, przyczyna tej tragedii, nadal wisiała w powietrzu, wywołując niepokój Zakonników? Czy wrogowie nadal się tu czaili, gotowi znaleźć i dobić ocalałych?
Zabrali list, z nadzieją, że znajdą pomoc dla wszystkich - że ludzie z fabryki pomogą odnaleźć nadawców tego zrozpaczonego wezwania. Jego myśli szybko pobiegły w stronę planu, układanego przez wujka i Vincenta.
-Nie znam się na leczeniu, ale mogę rzucić Cito na przemęczonych albo powolnych. - wtrącił, gdy starszy łamacz klątw zatroszczył się o tempo kobiet i dzieci. Transmutacja nie pomoże rannym i chorym, ale mogłaby przyśpieszyć ruchy zdrowych i słabszych, pomóc im zrównać z tempo z szybkim marszem reszty.
-Czemu elektryka miałaby nam grozić? - bąknął naiwnie, gdy wchodzili do fabryki. Wiedział, co to elektryczno...cosie, mama kiedyś mu tłumaczyła aby nie wkładać palców do dziurek w ścianach w mugolskich domach, ale nie znał się na większych maszynach w fabrykach.
Dotarli do grupy, którą mieli ewakuować. Vincent pierwszy zabrał głos, a Steffen z podziwem słuchał, jak przemawia do ludzi - konkretnie i stanowczo, ale łagodnie. Przez krótki moment rozkazy skojarzyły mu się ze zdecydowanym głosem jego ojca - Cattermole uczestniczył w misji w Londynie pod dowództwem pana Kierana - ale styl młodszego Rinehearta był jednak całkowicie inny, spokojniejszy i cieplejszy. Ludzie zaczęli reagować, kiwać głowami, a co najważniejsze - zachowali spokój.
-Nie jestem chory, ale lata już nie te... - odchrząknął jeden z mężczyzn, inna kobieta wskazała na swoją przygarbioną matkę.
-Przyśpieszę wasze ruchy, aby łatwiej było maszerować. Zajmę się pierwszą grupą - gdy będziemy gotowi, dotknijcie tego przedmiotu. Przeniesie nas na wyznaczone miejsce, w bezpieczny i błyskawiczny sposób. Tam czeka nas jeszcze krótki marsz. Cito. Cito. - wyjaśnił, gdy zaczęła się wokół niego gromadzić wyznaczona grupa. Skierował różdżkę na starszych, aby ułatwić im marsz.
-Ja też źle się tu czuję. Może i Hexa Revelio nic nie wykazało, ale... nie wiem, myślisz, że czarna magia zostawia ślad? - przyznał, odruchowo zniżając głos. Znał się na obronie przed czarną magią, tak - ale nie na samej jej naturze. Nie przeszedł szkolenia aurorskiego, nie uczył się zakazanej magii, a wyspecjalizował się w klątwach. W Staffordshire skumulowało się natomiast sporo przemocy, śmierci, grozy - czy czarna magia, przyczyna tej tragedii, nadal wisiała w powietrzu, wywołując niepokój Zakonników? Czy wrogowie nadal się tu czaili, gotowi znaleźć i dobić ocalałych?
Zabrali list, z nadzieją, że znajdą pomoc dla wszystkich - że ludzie z fabryki pomogą odnaleźć nadawców tego zrozpaczonego wezwania. Jego myśli szybko pobiegły w stronę planu, układanego przez wujka i Vincenta.
-Nie znam się na leczeniu, ale mogę rzucić Cito na przemęczonych albo powolnych. - wtrącił, gdy starszy łamacz klątw zatroszczył się o tempo kobiet i dzieci. Transmutacja nie pomoże rannym i chorym, ale mogłaby przyśpieszyć ruchy zdrowych i słabszych, pomóc im zrównać z tempo z szybkim marszem reszty.
-Czemu elektryka miałaby nam grozić? - bąknął naiwnie, gdy wchodzili do fabryki. Wiedział, co to elektryczno...cosie, mama kiedyś mu tłumaczyła aby nie wkładać palców do dziurek w ścianach w mugolskich domach, ale nie znał się na większych maszynach w fabrykach.
Dotarli do grupy, którą mieli ewakuować. Vincent pierwszy zabrał głos, a Steffen z podziwem słuchał, jak przemawia do ludzi - konkretnie i stanowczo, ale łagodnie. Przez krótki moment rozkazy skojarzyły mu się ze zdecydowanym głosem jego ojca - Cattermole uczestniczył w misji w Londynie pod dowództwem pana Kierana - ale styl młodszego Rinehearta był jednak całkowicie inny, spokojniejszy i cieplejszy. Ludzie zaczęli reagować, kiwać głowami, a co najważniejsze - zachowali spokój.
-Nie jestem chory, ale lata już nie te... - odchrząknął jeden z mężczyzn, inna kobieta wskazała na swoją przygarbioną matkę.
-Przyśpieszę wasze ruchy, aby łatwiej było maszerować. Zajmę się pierwszą grupą - gdy będziemy gotowi, dotknijcie tego przedmiotu. Przeniesie nas na wyznaczone miejsce, w bezpieczny i błyskawiczny sposób. Tam czeka nas jeszcze krótki marsz. Cito. Cito. - wyjaśnił, gdy zaczęła się wokół niego gromadzić wyznaczona grupa. Skierował różdżkę na starszych, aby ułatwić im marsz.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 16, 63
'k100' : 16, 63
Jeszcze przez krótki moment rozglądał się wokół siebie badając nawiedzony teren. Wsłuchiwał się w niepokojący szmer zimowego wiatru, dźwięk naruszonej, zmrożonej gałęzi wywołany przejściem drobnego zwierzęcia. Próbował wczuć się w specyficzną atmosferę przesiąkniętą pokłosiem niedawnego, krwawego pobojowiska. Westchnął ciężko; wąskie palce zacisnęły się na głogowym, bitewnym drewnie. Wrażliwy słuch wyłapywał słowa odważnych towarzyszy, a głowa kiwała miarowo w geście zrozumienia i potwierdzenia: – Zostawia… – potwierdził tajemniczo, pewnym, beznamiętnym tonem mrużąc skupione powieki. Cofnął się do odległej, zaklętej przeszłości, w której plugawy rodzaj magii dotknął jego dłoni, wsiąknął do chłonnego umysłu nie potrafiąc przejąć całkowitej kontroli. Nie był jej zwolennikiem, choć czuł fascynujące, pociągające mrowienie wzdłuż wystającego kręgosłupa. Zwodniczy los zesłał go na odpowiednią ścieżkę, nauczył jak dezaktywować destruktywne wiązki, próbujące zniweczyć całe, magiczne istnienie. Cień tragedii nie odchodził w zapomnienie, ciągnął się za trójką bohaterów przypominając o najgorszym. Przybyli dokonać zadośćuczynienia, wybawienia z ramion powracającego wroga, który mógł czaić się w pobliskiej gęstwinie. Będąc na miejscu przystąpili do czynnego działania. Zapewniając o całkowitym bezpieczeństwie, rozpoczęli równomierny podział, dbając o każdą, przemęczoną osobę. Pomysł najmłodszego z Zakonników spotkał się z krótką aprobatą. Ciemnowłosy krążył wokół ludzi, wskazując odpowiednie przejście, łapiąc za nadgarstek, aby nie rozchodzili się zbyt daleko. Mówił do nich, okazywał troskę powiązaną z wymaganą szczerością. – Trzymajcie się blisko siebie. Niech każdy pilnuje osoby, którą ma przed sobą. – poprosił spoglądając na twarze osób, wydzielone do jego grupy. Widział przerażenie, pomieszane z wdzięcznością, nadzieją na przeżycie. – Będziemy iść z tyłu. Ustawimy was tak, aby mieć oko na wszystkich. – zapewnił konsekwentnie. Kilka głosów odbiło się od pustych ścian, lecz te, nie wypowiedziały nic konkretnego. Przystąpili do ewakuacji. Wzmacniające zaklęcia okazały się strzałem w dziesiątkę. Przyspieszone ruchy pozwoliły na błyskawiczne przemieszczanie. Dotknęli przygotowanych świstoklików, przenosząc się w miejsce nieopodal kopalni. Wylądowali na wschodniej części śnieżnego terytorium. Dając odpowiedni znak, Rineheart bez wahania poprowadził swą grupę do wnętrza kopalni. Miał ogromną nadzieję, iż było to tymczasowe rozwiązanie. Odetchnął z ulgą, misja zakończyła się powodzeniem. Po kilku minutach pozostali sojusznicy doprowadzili uciemiężonych. Oddechy ulgi rozniosły się po ziemistym azylu przesiąkniętym zapachem pyłu oraz wilgoci. Wszystko odbyło się bez przykrych niespodzianek. Całe szczęście. – Udało się. – zawtórował. – Tu będziecie bezpieczni. Obłożymy teren pułapkami, o których będą wiedzieć jedynie nieliczni. – tłumaczył. – W najbliższych dniach zostaniecie przeniesieni do obozu, w którym wysłannicy Lorda i Lady Greengrass, odpowiednio się wami zajmą. – dorzucił na koniec budując zaufanie. Kątem oka zerknął na pozostałych, dając znak, aby zabrali się do pracy. Jeszcze jedno zadanie zaklęte w zmiętym pergaminie, czekało na zdeterminowanych śmiałków.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Skinął głową, uważnie przesuwając spojrzeniem po twarzy Vincenta. Brzmiał, jakby wiedział, o czym mówi. Korciło go, by dopytać starszego i bardziej doświadczonego łamacza klątw o więcej, ale nie teraz. Nie podczas misji, nie przy wujku Steviem. Na spokojnie, w ciszy i z wyczuciem. Czy każdy łamacz klątw odczuwał pewną fascynację czarną magią, czy tylko Steffen? Chciałby o to spytać Vincenta, o to, czy to normalne. To zaklinacze używali kreatywności, łamanie klątw było jedynie sprzątaniem po cudzej pracy. Steffen usiłował nasycić się pięknem run podczas projektowania i nakładania zabezpieczeń, ale to nie to samo, nie ten rodzaj potęgi.
Ludzka tragedia szybko odwróciła jego myśli od zagadnień teoretycznych i niepokoju nad własną słabością i pokusą. W porównaniu do ukrywających się mieszkańców Staffordshire był w pełni sił, fizycznych i psychicznych. Rozmowa z lordem Isaiahem przygotowała go na to, że zobaczy dziś skutki pożogi i ludzką tragedię, ale zaczął w pełni rozumieć chyba dopiero na widok ich pustych spojrzeń i zmartwionych twarzy - nie zaniepokojonego arystokraty, nie spustoszonego krajobrazu. Niektóre spojrzenia zdradzały nadzieję i pragnienie podążenia za czarodziejami w bezpieczne miejsce, ale w innych - ku własnej zgrozie - nie widział już nic, tylko jakiś instynkt każący iść za tłumem. Utracone rodziny i domy, w ciągu jednej nocy - czy po czymś takim ci ludzie jeszcze się podźwigną, jeszcze zaufają? Pamiętał o zapewnieniach Greengrassów, że ich nie zostawią - a w głowie kiełkowała mu myśl, by jakoś opublikować odezwę panów tych ziem, pokrzepić serca mieszkańców Staffordshire. Może Prorok mógłby sprostać.
Vincent skutecznie uspokajał ludzi, Steffen rzucał Cito - za pierwszym razem drgnęła mu ręka, ale potem zaczął działać skuteczniej.
-Tutaj, złapcie za świstoklik - aktywuję go, gdy wszyscy będziemy gotowi. - poprosił swoją grupę, usiłując przywołać na usta ciepły uśmiech. Nie miał takiego autorytetu jak poważny Vincent i starszawy wujek, musiał działać inaczej, wejść w rolę budzącego zaufanie sympatycznego chłopaka. Gdy jego grupa zgromadziła się przy świstokliku, uruchomił go, poczuł lekkie szarpnięcie i kolejny oddech wziął pod kopalnią. Poprowadził grupę do wejścia, krótki spacer w śniegu stał się zdecydowanie szybszy dzięki uprzednio rzuconym zaklęciom. Podróż świstoklikiem była błyskawiczna, Cito nadal działało.
Dołączył do Vincenta i posłał mu blady uśmiech. Ewakuacja przebiegła bez problemów, całe szczęście. Skinął głową, gdy Rineheart zapewniał o wsparciu lordów tutejszych ziem, ale nagle z tłumu dobiegł głos jakiegoś młodego chłopaka:
-Lordowie Greengrass się nami zajmą? Kto się nami zajął, gdy wpadły tutaj siły Ministerstwa?
Steff zmarszczył lekko brwi. Choć bywał arogancki i lekkomyślny, to poszanowanie dla autorytetu bohaterów wojennych i promugolskich lordów było w nim mocno zakorzenione.
-A kto przysłał tutaj nas, kto eskortował Was w bezpieczne miejsce, kto koordynuje działania? Odzyskamy Staffordshire. Isaiah Greengrass rozmawiał z mną osobiście, ale czy potrzebujecie mojego słowa by wierzyć, że wasi lordowie nigdy nie ugną karku? Jesteś młody, możesz do nas dołączyć - w innych poszkodowanych miejscach lordowie mają zjawić się osobiście - nie był pewien gdzie, a nawet gdyby był, to nie mógł tego zdradzić, ale wiedział, że Isaiah wesprze Staffordshire jako uzdrowiciel, a waleczny Elroy ruszy do bezpośredniej akcji -jeśli potrzebujesz oczu, a nie słów i serca by ufać prawowitym panom tych ziem. - odgryzł się, a potem zerknął kontrolnie na Vincenta, starszego, spokojniejszego, zdolnego zadziałać więcej autorytetem.
-Rozgośćcie się, zorganizujcie, wyznaczcie najsłabszych i potrzebujących opieki medycznej. Zrobimy listę kolejności, w jakiej zostaniecie przeniesieni do obozu - najpierw chorzy i kobiety z małymi dziećmi. - poprosił już wszystkich, spokojnie i łagodnie. -A teraz zajmiemy się zabezpieczeniem tego miejsca. - podszedł do Vincenta i już ciszej przedstawił mu plan działania.
-Zacząłbym od Cave Inimicum, a z pułapek bardziej ofensywnych mógłbym nałożyć Zemstę Płomyka, albo... Orcumortem na wejście do kopalni, ale to zajmie aż całą dobę, musiałbym tutaj wrócić jutro i dokończyć pracę. - zaproponował, doskonale wiedząc, że Rineheart wie jak działa ostatnia ze wspomnianych pułapek, oparta na runach - i jak ciężko ją wykryć i dezaktywować.
Po potwierdzeniu planu działania, zaczął obchodzić teren kopalni, roztaczając wokół białą magię wrażliwą na intruzów. Nakładał Cave Inimicum, myśląc o Zakonnikach i panach Greengrass oraz zgromadzonych już w kopalni osobach. Nie uwzględniał innych poszkodowanych, świadom, że nawet wśród czarodziejów mogą kryć się zdrajcy - kryjówka miała pozostać tajna i bezpieczna, a po ewakuacji obecnych grup mogą ewentualnie umieścić tutaj więcej osób i rozszerzyć działanie pułapki. Po kwadransie powolnego spaceru, magia otoczyła już wszystkie wejścia do kopalni. Pułapka była nieskomplikowana dla kogoś z doświadczeniem w łamaniu klątw - skupienie niewiele kosztowało Steffena, w porównaniu z zabezpieczeniami, które dopiero miał nałożyć.
Ludzka tragedia szybko odwróciła jego myśli od zagadnień teoretycznych i niepokoju nad własną słabością i pokusą. W porównaniu do ukrywających się mieszkańców Staffordshire był w pełni sił, fizycznych i psychicznych. Rozmowa z lordem Isaiahem przygotowała go na to, że zobaczy dziś skutki pożogi i ludzką tragedię, ale zaczął w pełni rozumieć chyba dopiero na widok ich pustych spojrzeń i zmartwionych twarzy - nie zaniepokojonego arystokraty, nie spustoszonego krajobrazu. Niektóre spojrzenia zdradzały nadzieję i pragnienie podążenia za czarodziejami w bezpieczne miejsce, ale w innych - ku własnej zgrozie - nie widział już nic, tylko jakiś instynkt każący iść za tłumem. Utracone rodziny i domy, w ciągu jednej nocy - czy po czymś takim ci ludzie jeszcze się podźwigną, jeszcze zaufają? Pamiętał o zapewnieniach Greengrassów, że ich nie zostawią - a w głowie kiełkowała mu myśl, by jakoś opublikować odezwę panów tych ziem, pokrzepić serca mieszkańców Staffordshire. Może Prorok mógłby sprostać.
Vincent skutecznie uspokajał ludzi, Steffen rzucał Cito - za pierwszym razem drgnęła mu ręka, ale potem zaczął działać skuteczniej.
-Tutaj, złapcie za świstoklik - aktywuję go, gdy wszyscy będziemy gotowi. - poprosił swoją grupę, usiłując przywołać na usta ciepły uśmiech. Nie miał takiego autorytetu jak poważny Vincent i starszawy wujek, musiał działać inaczej, wejść w rolę budzącego zaufanie sympatycznego chłopaka. Gdy jego grupa zgromadziła się przy świstokliku, uruchomił go, poczuł lekkie szarpnięcie i kolejny oddech wziął pod kopalnią. Poprowadził grupę do wejścia, krótki spacer w śniegu stał się zdecydowanie szybszy dzięki uprzednio rzuconym zaklęciom. Podróż świstoklikiem była błyskawiczna, Cito nadal działało.
Dołączył do Vincenta i posłał mu blady uśmiech. Ewakuacja przebiegła bez problemów, całe szczęście. Skinął głową, gdy Rineheart zapewniał o wsparciu lordów tutejszych ziem, ale nagle z tłumu dobiegł głos jakiegoś młodego chłopaka:
-Lordowie Greengrass się nami zajmą? Kto się nami zajął, gdy wpadły tutaj siły Ministerstwa?
Steff zmarszczył lekko brwi. Choć bywał arogancki i lekkomyślny, to poszanowanie dla autorytetu bohaterów wojennych i promugolskich lordów było w nim mocno zakorzenione.
-A kto przysłał tutaj nas, kto eskortował Was w bezpieczne miejsce, kto koordynuje działania? Odzyskamy Staffordshire. Isaiah Greengrass rozmawiał z mną osobiście, ale czy potrzebujecie mojego słowa by wierzyć, że wasi lordowie nigdy nie ugną karku? Jesteś młody, możesz do nas dołączyć - w innych poszkodowanych miejscach lordowie mają zjawić się osobiście - nie był pewien gdzie, a nawet gdyby był, to nie mógł tego zdradzić, ale wiedział, że Isaiah wesprze Staffordshire jako uzdrowiciel, a waleczny Elroy ruszy do bezpośredniej akcji -jeśli potrzebujesz oczu, a nie słów i serca by ufać prawowitym panom tych ziem. - odgryzł się, a potem zerknął kontrolnie na Vincenta, starszego, spokojniejszego, zdolnego zadziałać więcej autorytetem.
-Rozgośćcie się, zorganizujcie, wyznaczcie najsłabszych i potrzebujących opieki medycznej. Zrobimy listę kolejności, w jakiej zostaniecie przeniesieni do obozu - najpierw chorzy i kobiety z małymi dziećmi. - poprosił już wszystkich, spokojnie i łagodnie. -A teraz zajmiemy się zabezpieczeniem tego miejsca. - podszedł do Vincenta i już ciszej przedstawił mu plan działania.
-Zacząłbym od Cave Inimicum, a z pułapek bardziej ofensywnych mógłbym nałożyć Zemstę Płomyka, albo... Orcumortem na wejście do kopalni, ale to zajmie aż całą dobę, musiałbym tutaj wrócić jutro i dokończyć pracę. - zaproponował, doskonale wiedząc, że Rineheart wie jak działa ostatnia ze wspomnianych pułapek, oparta na runach - i jak ciężko ją wykryć i dezaktywować.
Po potwierdzeniu planu działania, zaczął obchodzić teren kopalni, roztaczając wokół białą magię wrażliwą na intruzów. Nakładał Cave Inimicum, myśląc o Zakonnikach i panach Greengrass oraz zgromadzonych już w kopalni osobach. Nie uwzględniał innych poszkodowanych, świadom, że nawet wśród czarodziejów mogą kryć się zdrajcy - kryjówka miała pozostać tajna i bezpieczna, a po ewakuacji obecnych grup mogą ewentualnie umieścić tutaj więcej osób i rozszerzyć działanie pułapki. Po kwadransie powolnego spaceru, magia otoczyła już wszystkie wejścia do kopalni. Pułapka była nieskomplikowana dla kogoś z doświadczeniem w łamaniu klątw - skupienie niewiele kosztowało Steffena, w porównaniu z zabezpieczeniami, które dopiero miał nałożyć.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Starał się panować nad sytuacją zachowując wrodzone opanowanie, ogromne pokłady cierpliwości oraz determinacji. Sprawnie radził sobie z nawigowaniem większej liczby rozproszonej ludności, pamiętając o doświadczeniu zdobytym podczas wieloletnich, zagranicznych eskapad. Dyrygował, nawigował, uspokajał, chcąc zapobiec niepotrzebnej panice zmieszanej z niezrozumieniem oraz panicznym strachem. On sam odczuwał ciążącą powagę, odpowiedzialność zrzuconą na szerokie ramiona współpracujących Zakonników. Zadania stawały się skomplikowane, wymagające należytego, ciągłego skupienia. Najmniejszy błąd posuwał do nieodwracalnych konsekwencji. Dlatego też ze ściśniętą szczęką, ściągniętymi brwiami, spoglądał na grupujący tłum. Wyczuwał emocje rozproszone po tymczasowym pomieszczeniu, ostatki wiązek plugawej magii. Widział krwawe pokłosie niedawnego ataku – odrzucające, odpychające, napawające nieproszonym niepokojem. Skąd wiedzieli, że mogą im zaufać? Skąd pewność, iż nie dopuścili się podstępu, byli jedynie usługującymi pachołkami w służbie wroga? Przełknął ślinę i odgonił myśli. Robiąc kilka kroków do przodu, pomógł kobiecie w podeszłym wieku odnaleźć swoją córkę oraz odpowiednią grupę. Uspokajał, przemawiał, wykonywał kojące, tak ludzkie gesty. Gdy pierwsza część planu została zrealizowana, przenieśli się w wyznaczone miejsca, lądując na zaśnieżonym, skrzypiącym podłożu wśród strzelistych konarów leśnego krajobrazu. Udało się. Mieli naprawdę dużo szczęścia chroniącego przed najgorszym. Ludzie rozglądali się we wszystkie strony, próbując zrozumieć. Byli poddenerwowani, nadaktywni, głosy nieproszonej krytyki podniosły się wśród ocalałych. Najmłodszy przedstawiciel walczącej rebelii wygłosił kilka słów, które odpowiednio wyjaśniły sytuacje: – Nie jesteśmy w stanie przewidzieć wszystkich działań wroga. – dodał jeszcze spokojnym tonem, usprawiedliwiając nieobroniony atak na tutejsze ziemię. – Są liczni, silni i niezwykle przebiegli. Trafili w czuły punkt, sądząc, że nie będziemy potrafili się pozbierać… – mówił, obierając głos zaangażowanego ogółu. Spoglądał w przemęczone, roziskrzone oczy, chłonące pokrzepiające słowo: – Dzisiejsza akcja jest jedynie dowodem, że bardzo szybko wstajemy na nogi. Wszystko wróci do normy,wkrótce... – zapowiedział kiwając głową. Kiedy pracownik Banku prezentował obecną organizację, sam przeszedł się po pomieszczeniach szukając miejsc idealnych na zmyślne pułapki. Rozeznawał się, poznawał najdrobniejsze szczegóły. Widząc, iż Cattermole zakończył przemowę, stanął blisko niego i odetchnął z ulgą. Po raz pierwszy od kilku godzin, poczuł tak dziwną i niewyobrażalną lekkość: - Orcumortem nałożymy przed głównym wejściem. Ja zajmę się drugą stronę kopalni, gdyby ktoś nieproszony chciał ich zaskoczyć. Nałożę Lignumo, a potem Strach na Gremliny, trochę dalej od budynku, aby szybko przepłoszyć nieproszonych. – wymieniając spostrzeżenia, przystąpił do działania. Brodząc w wielkich zaspach śniegu, przedostawał się na tylną część betonowej zabudowy. Odmierzył odpowiednią odległość i wyciągając różdżkę, przymknął powieki przywołując moc białej magii połączonej z duchem zimowej natury. Podczas nakładania Lignumo ochronę stanowiły rośliny, drzewa, krzewy, ich strzeliste gałęzie i potężne korzenie. Zanurzał się w tej realistycznej wizji, materializując zabezpieczenie. Ulubione połączenie przepływało przez ciało pogrążone w chwilowym transie. Zabezpieczenie musiało być silne i nieprzepuszczalne.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Steffen z pozoru mówił więcej, ale opanowanie Vincenta pomagało, uspokajając ludzi. Jego słowa były trafne, a w ustach kogoś doświadczonego brzmiały szczerze. Gdy wrzenie ucichło, a uchodźcy zaczęli się zadomawiać, Cattermole uśmiechnął się blado do Rinehearta. Dali radę.
-Brzmi jak plan. Jeszcze jedno - gdy będziesz pracował i zanim zacznę nakładać Orcumortem, rozpytam ludzi o ten list, który znaleźliśmy. Może ktoś zna adresata i wie gdzie mieszkają nadawcy. - zaproponował, wiedząc, że Lignumo zajmie Vincentowi więcej czasu niż szybkie Cave Inimicum. Nie zapomniał o martwej sowie i błagalnym wezwaniu o pomoc, które znaleźli w lesie. Wtedy zmierzali do klarownego celu, po sporą grupę zbiegów w opuszczonej fabryce, nie wiedząc, czy zastaną ich żywych, zdrowych i bezpiecznych, czy gdzieś nie czai się wróg. Nie mogli zboczyć z drogi od razu, porzucając jedną grupę aby pomóc dwójce osób - choć Steffen miał serce idealisty, na wojnie zaczął pojmować już dylemat wagonika. Teraz jednak byli w bezpiecznym miejscu, na które nałożył już pierwszą pułapkę, i które za dzień-dwa pracy stanie się prawdziwą twierdzą. Nie wiadomo, co z nadawcami listu - ich los znów stał się pilny, musieli to sprawdzić.
-Przepraszam... - zagaił kobietę w średnim wieku, która wyglądała trochę jak jego mama. Miała podobnie bystre spojrzenie, a mama wiedziała wszystko o wszystkich, to po niej odziedziczył ciekawość. -...znaleźliśmy w lesie list do Edmunda Dawlish, od jego rodziców. Wzywali pomocy. Wie pani może, czy to... zaufani ludzie? Gdzie można znaleźć ich i Edmunda? - zagaił nieśmiało, a kobieta pokiwała głową, wyraźnie przejęta.
-Państwo Dawlish? Merlinie, co oni piszą? Mam nadzieję, że wszystko u nich dobrze, to tacy mili ludzie, pomocni... Ona jest czarodziejką, on jest niemagiczny, więc tak, są zaufani i potrzebują pomocy, zawsze pomagali wszystkim wkoło. Pani Dawlish to krawcowa, uszyła takie ubranka dla mojej córeczki, nie chciała za to pieniędzy... ach, a co do Edmunda, to wyjechał do Londynu, jeszcze przed wojną. Nie wiem, co z nim, słyszałam, że z takimi jak on jest krucho. - opowiadała, chętnie dzieląc się ze Steffenem wiadomościami. Cattermole cierpliwie kontynuował temat, podpytując jak długo nie widziała Edmunda i czy rodzice mogli mieć z nim kontakt. Może syn się gdzieś ukrywał, ale myślał, że Staffordshire jest bezpieczne? Przecież było do tego nagłego ataku. Zapytał też o miejsce zamieszkania rodziny, a kobieta narysowała mu prowizoryczną mapę. Wszyscy znali serdecznych Dawlishów, po prostu małżeństwo było starsze, a czasy ciężkie i wszyscy mieli tyle spraw na głowie... kobieta ze skruchą przyznała, że sama po prostu zapomniała (podobnie jak inni sąsiedzi) o żyjących w chatce w lesie Dawlishach, odludzie nie sprzyjało kontaktom. -Merlinie, jak mi teraz wstyd... sprawdzą panowie, co z nimi, czy żyją? - westchnęła. -Niech ich panowie tutaj przyprowadzą, zajmę się nimi. Może uda się skontaktować z Edmundem, może ten list do niego dotrze...
-Potrafię powiadomić go szybciej niż listem. - zapewnił Steffen. -Expecto Patronum. - szepnął, myśląc o dniu, w którym oświadczał się swojej narzeczonej, o jej uśmiechu i wierze w lepszą przyszłość, która w nim wtedy zakiełkowała. Ciepłe wspomnienie i świadomość, że zdążyli dotrzeć do uchodźców, pomogły mu uformować z białej magii świetlistą świnkę morską. -Znajdź Edmunda Dawlisha. Powiedz mu: Zakon Feniksa znalazł list pańskich rodziców, wezwanie o pomoc. Pomagamy ludziom w Staffordshire. Proszę - nie mógł zdradzić kryjówki, nie tej -zgłosić się do Derby - będzie się tam kręcił, pomagając Greengrassom, przekaże też informacje organizującym kryjówki -a eskortujemy pana w bezpieczne miejsce. Dowiemy się w tym czasie, co z pańskimi rodzicami - spróbujemy ich znaleźć, jeśli żyją, będą pana potrzebować. - czuł się trochę niepewnie, zwracając się w ten sposób do nieznajomego i dorosłego mężczyzny i nie mogąc mu nawet powiedzieć, co stało się z jego najbliższymi. Odkryją to, zaraz udadzą się na miejsce - ale niezależnie od losu starszych państwa, Edmund zasługiwał by wiedzieć prawdę i móc im pomóc... albo ich pochować.
Spojrzał na kobietę, która wydawała się związana z parą i chętna do pomocy.
-Wiem, że to wiele, ale czy... poszłaby tam pani ze mną? Nie znam terenu, nie znam też tych ludzi - a pani zaufają i wspomniała pani, że w razie czego potrafi pani udzielić pierwszej pomocy. Wiem, że jestem młody, ale potrafię walczyć, całkiem nieźle - ochronię panią, obiecuję. Został mi jeszcze świstoklik do kopalni, gdyby w lesie było cokolwiek niebezpiecznego, natychmiast się ewakuujemy. - poprosił. Stevie i Vincent powinni zostać w kopalni, pomagać ludziom, nakładać pułapki - on skoczy szybko po to małżeństwo. Nie chciał jednak tam iść całkiem sam, szczególnie nie wiedząc, co zastanie na miejscu. Nie potrafiłby nawet ocenić stanu zdrowia tej pary, kobieta spadła mu jak z nieba. Utkwił w niej poważne spojrzenie, a ona - choć wahała się chwilę, wciąż przestraszona sytuacją w Staffordshire - skinęła wreszcie głową.
-D...dobrze. Nie możemy ich zostawić. - przyznała, a Steffen uśmiechnął się z wdzięcznością. Zanim wyszli, odnalazł Vincenta nakładającego Lignumo i przekazał mu, że zaraz wrócą.
-Vigilia. - mruknął, wychodząc z kopalni. Miał pod opieką tą uzdrowicielkę, musiał być czujny, jeszcze czujniejszy niż zwykle. -Jest bezpiecznie - na razie. Uśmiechnął się do niej pokrzepiająco. -Proszę wskazać drogę, ale ja pójdę przodem. - zaproponował i ruszyli wgłąb lasu. Steffen znał się na geomancji na tyle, że byłby w stanie znaleźć drogę sam, ale z pewnością zajęłoby to dłużej niż z pomocą kobiety - znającej poszukiwanych ludzi i z pewnością dyktującej mu kierunki do ich chaty. Zamarł, gdy między drzewami zobaczył zgliszcza. Kobieta podniosła dłoń do ust, z przerażeniem, a Steffen dał jej gestem znać, by była cicho.
-Homenum Revelio. - szepnął przezornie, chcąc przekonać się czy znajdą tutaj jeszcze kogokolwiek i czy nie czaiło się tutaj zbyt wielu ludzi, szmalcowników, kogokolwiek. Ku swojej uldze, zobaczył jednak dwie rozświetlone sylwetki - obok chaty, w czymś, co wyglądało jak prowizoryczny szałas zbudowany z koców. -Dwójka osób, jedna leży, druga siedzi. - poinformował swoją towarzyszkę.
-To muszą być oni. - ucieszyła się kobieta, z wyraźną ulgą, że jeszcze żyją. Gdy podeszli bliżej, miny im zrzedły - było zimno, warunki były koszmarne.
-Edmund...? - dobiegło z wnętrza namiotu z mieszanką nadziei i czujności. Mężczyzna, starszy i osłabiony, celował w Steffena różdżką - ale na widok znajomej kobiety ją opuścił, choć minę nadal miał smutną.
-Znalazłem pański list. Jestem z Zakonu Feniksa, pomagamy wszystkim się ewakuować... - przedstawił się prędko Steffen, a kobieta skinęła głową. -Panie Dawlish, jak dobrze was widzieć... zabrali nas do schronu przygotowanego przez Greengrassów, potem mają nas ewakuować dalej, zabezpieczyli wszystko... - zaczęła opowiadać, ale nagle zerknęła z niepokojem na leżącą staruszkę. -Co z nią?
-Nie możemy z wami iść, czekamy na Edmunda, a moja żona nie da rady chodzić... inaczej Edmund nas nie znajdzie... - zafrapował się pan Dawlish, a Steffen spoglądał na niego z mieszanką przerażenia i współczucia. Zaczynał rozumieć, że gdyby tutaj nie dotarli, gdyby nie znaleźli listu, to starsze małżeństwo pozostałoby na mrozie w tych koszmarnych warunkach, wystawiając się na pewną śmierć. Ogień nie mógł ich ogrzewać skutecznie, nie cały czas, a dym zdradziłby ich położenie wrogom.
-Spokojnie. - wyjaśnił, powoli. -Mam świstoklik, pańska żona nie musi nigdzie chodzić. Da jej pani radę doraźnie pomóc? - zwrócił się do uzdrowicielki, ale nie musiał, ta klęczała już przy staruszce i szeptała pod nosem proste zaklęcia, mające zdiagnozować stan kobiety i zwrócić jej choć trochę sił witalnych.
-Ale Edmund...
-Wysłałem już do niego wiadomość. Patronusa, coś pewniejszego niż list. Mój.. mój patronus potrafi przenosić wiadomości, natychmiast. Pańska znajoma przy tym była. Czy... jeśli pan się dobrze czuje, udałby się pan ze mną później do Derby? Poprosiłem pańskiego syna by spotkał nas właśnie tam, by resztę informacji przekazać mu osobiście... na pewno ucieszy go pana widok. Najpierw chodźmy do schronu, a pańską żonę przetransportujemy do lecznicy, w pierwszym transporcie, jeszcze dzisiaj wieczorem. - streszczał prędko, ale możliwie rzeczowo. Beckett przygotowywał już kolejne świstokliki, jeszcze dzisiaj mieli ewakuować z zabezpieczonego schronu tych, którzy potrzebują pomocy najpilniej, a kobieta z pewnością jej potrzebowała.
W obliczu tak przygotowanych informacji i kilkukrotnego zapewnienia, że są teraz bezpośrednio pod protekcją Greengrassów i Zakonu, mężczyzna zgodził się opuścić z żoną prowizoryczne schronienie za pomocą świstoklika. Odczekali jeszcze, aż uzdrowicielka udzieli pierwszej pomocy starszej kobiecie, a Steffen - choć nie znał się na uzdrawianiu ani chorobach - nie obserwował tego zupełnie biernie. -Caeli Fluctus. - szepnął i wkoło zrobiło się trochę cieplej. -Caeli Fluctus. - rzucił ponownie, chcąc ogrzać przestrzeń jeszcze bardziej. Tym razem włożył w nie tak wielką moc, że temperatura wzrosła znacząco, w prowizorycznym namiocie zrobiło się o wiele cieplej, a pokojowa temperatura oraz (przede wszystkim) wysiłki uzdrowicielki przywróciły rumieńce na twarz starszej pani. W tym stanie była już gotowa do transportu świstoklikiem - Steff uruchomił go dla wszystkich i już po chwili byli z powrotem w schronie.
Cattermole chciał dalej nakładać pułapki, ale fizycznie brakowało mu czasu - zostawił to Vincentowi, obiecując sobie, że dołączy do niego nazajutrz. Chciał jeszcze uspokoić starszego mężczyznę, upewnić się, że jego patronus dotarł do wyznaczonego miejsca w Derby - teleportował się więc z nim do stolicy Derbyshire, by poczekać tam na marnotrawnego syna i zostawić rodziców pod jego opieką. Potem był już tak zmęczony, że wrócił do domu, do Doliny Godryka - by stawić się w nowym schronie nazajutrz i dalej koordynować nakładanie zabezpieczeń.
/zt,
do wiadomości mg: pozwalam sobie dokończyć kostkę zdarzenia (połączoną w narracji z inicjatywą - priorytetem od początku było odnalezienie ludzi w fabryce, by wrócić potem po małżeństwo) z pomocą uratowanej pani npc i postem o długości opowiadania z uwagi na nieobecność współgraczy & moją własną (10.03, między 12-13.03 nie byłabym w stanie już pisać na ostatnią chwilę) i nadchodzący deadline.
patronus & vigilia & homenum, caeli fluctus x2
-Brzmi jak plan. Jeszcze jedno - gdy będziesz pracował i zanim zacznę nakładać Orcumortem, rozpytam ludzi o ten list, który znaleźliśmy. Może ktoś zna adresata i wie gdzie mieszkają nadawcy. - zaproponował, wiedząc, że Lignumo zajmie Vincentowi więcej czasu niż szybkie Cave Inimicum. Nie zapomniał o martwej sowie i błagalnym wezwaniu o pomoc, które znaleźli w lesie. Wtedy zmierzali do klarownego celu, po sporą grupę zbiegów w opuszczonej fabryce, nie wiedząc, czy zastaną ich żywych, zdrowych i bezpiecznych, czy gdzieś nie czai się wróg. Nie mogli zboczyć z drogi od razu, porzucając jedną grupę aby pomóc dwójce osób - choć Steffen miał serce idealisty, na wojnie zaczął pojmować już dylemat wagonika. Teraz jednak byli w bezpiecznym miejscu, na które nałożył już pierwszą pułapkę, i które za dzień-dwa pracy stanie się prawdziwą twierdzą. Nie wiadomo, co z nadawcami listu - ich los znów stał się pilny, musieli to sprawdzić.
-Przepraszam... - zagaił kobietę w średnim wieku, która wyglądała trochę jak jego mama. Miała podobnie bystre spojrzenie, a mama wiedziała wszystko o wszystkich, to po niej odziedziczył ciekawość. -...znaleźliśmy w lesie list do Edmunda Dawlish, od jego rodziców. Wzywali pomocy. Wie pani może, czy to... zaufani ludzie? Gdzie można znaleźć ich i Edmunda? - zagaił nieśmiało, a kobieta pokiwała głową, wyraźnie przejęta.
-Państwo Dawlish? Merlinie, co oni piszą? Mam nadzieję, że wszystko u nich dobrze, to tacy mili ludzie, pomocni... Ona jest czarodziejką, on jest niemagiczny, więc tak, są zaufani i potrzebują pomocy, zawsze pomagali wszystkim wkoło. Pani Dawlish to krawcowa, uszyła takie ubranka dla mojej córeczki, nie chciała za to pieniędzy... ach, a co do Edmunda, to wyjechał do Londynu, jeszcze przed wojną. Nie wiem, co z nim, słyszałam, że z takimi jak on jest krucho. - opowiadała, chętnie dzieląc się ze Steffenem wiadomościami. Cattermole cierpliwie kontynuował temat, podpytując jak długo nie widziała Edmunda i czy rodzice mogli mieć z nim kontakt. Może syn się gdzieś ukrywał, ale myślał, że Staffordshire jest bezpieczne? Przecież było do tego nagłego ataku. Zapytał też o miejsce zamieszkania rodziny, a kobieta narysowała mu prowizoryczną mapę. Wszyscy znali serdecznych Dawlishów, po prostu małżeństwo było starsze, a czasy ciężkie i wszyscy mieli tyle spraw na głowie... kobieta ze skruchą przyznała, że sama po prostu zapomniała (podobnie jak inni sąsiedzi) o żyjących w chatce w lesie Dawlishach, odludzie nie sprzyjało kontaktom. -Merlinie, jak mi teraz wstyd... sprawdzą panowie, co z nimi, czy żyją? - westchnęła. -Niech ich panowie tutaj przyprowadzą, zajmę się nimi. Może uda się skontaktować z Edmundem, może ten list do niego dotrze...
-Potrafię powiadomić go szybciej niż listem. - zapewnił Steffen. -Expecto Patronum. - szepnął, myśląc o dniu, w którym oświadczał się swojej narzeczonej, o jej uśmiechu i wierze w lepszą przyszłość, która w nim wtedy zakiełkowała. Ciepłe wspomnienie i świadomość, że zdążyli dotrzeć do uchodźców, pomogły mu uformować z białej magii świetlistą świnkę morską. -Znajdź Edmunda Dawlisha. Powiedz mu: Zakon Feniksa znalazł list pańskich rodziców, wezwanie o pomoc. Pomagamy ludziom w Staffordshire. Proszę - nie mógł zdradzić kryjówki, nie tej -zgłosić się do Derby - będzie się tam kręcił, pomagając Greengrassom, przekaże też informacje organizującym kryjówki -a eskortujemy pana w bezpieczne miejsce. Dowiemy się w tym czasie, co z pańskimi rodzicami - spróbujemy ich znaleźć, jeśli żyją, będą pana potrzebować. - czuł się trochę niepewnie, zwracając się w ten sposób do nieznajomego i dorosłego mężczyzny i nie mogąc mu nawet powiedzieć, co stało się z jego najbliższymi. Odkryją to, zaraz udadzą się na miejsce - ale niezależnie od losu starszych państwa, Edmund zasługiwał by wiedzieć prawdę i móc im pomóc... albo ich pochować.
Spojrzał na kobietę, która wydawała się związana z parą i chętna do pomocy.
-Wiem, że to wiele, ale czy... poszłaby tam pani ze mną? Nie znam terenu, nie znam też tych ludzi - a pani zaufają i wspomniała pani, że w razie czego potrafi pani udzielić pierwszej pomocy. Wiem, że jestem młody, ale potrafię walczyć, całkiem nieźle - ochronię panią, obiecuję. Został mi jeszcze świstoklik do kopalni, gdyby w lesie było cokolwiek niebezpiecznego, natychmiast się ewakuujemy. - poprosił. Stevie i Vincent powinni zostać w kopalni, pomagać ludziom, nakładać pułapki - on skoczy szybko po to małżeństwo. Nie chciał jednak tam iść całkiem sam, szczególnie nie wiedząc, co zastanie na miejscu. Nie potrafiłby nawet ocenić stanu zdrowia tej pary, kobieta spadła mu jak z nieba. Utkwił w niej poważne spojrzenie, a ona - choć wahała się chwilę, wciąż przestraszona sytuacją w Staffordshire - skinęła wreszcie głową.
-D...dobrze. Nie możemy ich zostawić. - przyznała, a Steffen uśmiechnął się z wdzięcznością. Zanim wyszli, odnalazł Vincenta nakładającego Lignumo i przekazał mu, że zaraz wrócą.
-Vigilia. - mruknął, wychodząc z kopalni. Miał pod opieką tą uzdrowicielkę, musiał być czujny, jeszcze czujniejszy niż zwykle. -Jest bezpiecznie - na razie. Uśmiechnął się do niej pokrzepiająco. -Proszę wskazać drogę, ale ja pójdę przodem. - zaproponował i ruszyli wgłąb lasu. Steffen znał się na geomancji na tyle, że byłby w stanie znaleźć drogę sam, ale z pewnością zajęłoby to dłużej niż z pomocą kobiety - znającej poszukiwanych ludzi i z pewnością dyktującej mu kierunki do ich chaty. Zamarł, gdy między drzewami zobaczył zgliszcza. Kobieta podniosła dłoń do ust, z przerażeniem, a Steffen dał jej gestem znać, by była cicho.
-Homenum Revelio. - szepnął przezornie, chcąc przekonać się czy znajdą tutaj jeszcze kogokolwiek i czy nie czaiło się tutaj zbyt wielu ludzi, szmalcowników, kogokolwiek. Ku swojej uldze, zobaczył jednak dwie rozświetlone sylwetki - obok chaty, w czymś, co wyglądało jak prowizoryczny szałas zbudowany z koców. -Dwójka osób, jedna leży, druga siedzi. - poinformował swoją towarzyszkę.
-To muszą być oni. - ucieszyła się kobieta, z wyraźną ulgą, że jeszcze żyją. Gdy podeszli bliżej, miny im zrzedły - było zimno, warunki były koszmarne.
-Edmund...? - dobiegło z wnętrza namiotu z mieszanką nadziei i czujności. Mężczyzna, starszy i osłabiony, celował w Steffena różdżką - ale na widok znajomej kobiety ją opuścił, choć minę nadal miał smutną.
-Znalazłem pański list. Jestem z Zakonu Feniksa, pomagamy wszystkim się ewakuować... - przedstawił się prędko Steffen, a kobieta skinęła głową. -Panie Dawlish, jak dobrze was widzieć... zabrali nas do schronu przygotowanego przez Greengrassów, potem mają nas ewakuować dalej, zabezpieczyli wszystko... - zaczęła opowiadać, ale nagle zerknęła z niepokojem na leżącą staruszkę. -Co z nią?
-Nie możemy z wami iść, czekamy na Edmunda, a moja żona nie da rady chodzić... inaczej Edmund nas nie znajdzie... - zafrapował się pan Dawlish, a Steffen spoglądał na niego z mieszanką przerażenia i współczucia. Zaczynał rozumieć, że gdyby tutaj nie dotarli, gdyby nie znaleźli listu, to starsze małżeństwo pozostałoby na mrozie w tych koszmarnych warunkach, wystawiając się na pewną śmierć. Ogień nie mógł ich ogrzewać skutecznie, nie cały czas, a dym zdradziłby ich położenie wrogom.
-Spokojnie. - wyjaśnił, powoli. -Mam świstoklik, pańska żona nie musi nigdzie chodzić. Da jej pani radę doraźnie pomóc? - zwrócił się do uzdrowicielki, ale nie musiał, ta klęczała już przy staruszce i szeptała pod nosem proste zaklęcia, mające zdiagnozować stan kobiety i zwrócić jej choć trochę sił witalnych.
-Ale Edmund...
-Wysłałem już do niego wiadomość. Patronusa, coś pewniejszego niż list. Mój.. mój patronus potrafi przenosić wiadomości, natychmiast. Pańska znajoma przy tym była. Czy... jeśli pan się dobrze czuje, udałby się pan ze mną później do Derby? Poprosiłem pańskiego syna by spotkał nas właśnie tam, by resztę informacji przekazać mu osobiście... na pewno ucieszy go pana widok. Najpierw chodźmy do schronu, a pańską żonę przetransportujemy do lecznicy, w pierwszym transporcie, jeszcze dzisiaj wieczorem. - streszczał prędko, ale możliwie rzeczowo. Beckett przygotowywał już kolejne świstokliki, jeszcze dzisiaj mieli ewakuować z zabezpieczonego schronu tych, którzy potrzebują pomocy najpilniej, a kobieta z pewnością jej potrzebowała.
W obliczu tak przygotowanych informacji i kilkukrotnego zapewnienia, że są teraz bezpośrednio pod protekcją Greengrassów i Zakonu, mężczyzna zgodził się opuścić z żoną prowizoryczne schronienie za pomocą świstoklika. Odczekali jeszcze, aż uzdrowicielka udzieli pierwszej pomocy starszej kobiecie, a Steffen - choć nie znał się na uzdrawianiu ani chorobach - nie obserwował tego zupełnie biernie. -Caeli Fluctus. - szepnął i wkoło zrobiło się trochę cieplej. -Caeli Fluctus. - rzucił ponownie, chcąc ogrzać przestrzeń jeszcze bardziej. Tym razem włożył w nie tak wielką moc, że temperatura wzrosła znacząco, w prowizorycznym namiocie zrobiło się o wiele cieplej, a pokojowa temperatura oraz (przede wszystkim) wysiłki uzdrowicielki przywróciły rumieńce na twarz starszej pani. W tym stanie była już gotowa do transportu świstoklikiem - Steff uruchomił go dla wszystkich i już po chwili byli z powrotem w schronie.
Cattermole chciał dalej nakładać pułapki, ale fizycznie brakowało mu czasu - zostawił to Vincentowi, obiecując sobie, że dołączy do niego nazajutrz. Chciał jeszcze uspokoić starszego mężczyznę, upewnić się, że jego patronus dotarł do wyznaczonego miejsca w Derby - teleportował się więc z nim do stolicy Derbyshire, by poczekać tam na marnotrawnego syna i zostawić rodziców pod jego opieką. Potem był już tak zmęczony, że wrócił do domu, do Doliny Godryka - by stawić się w nowym schronie nazajutrz i dalej koordynować nakładanie zabezpieczeń.
/zt,
do wiadomości mg: pozwalam sobie dokończyć kostkę zdarzenia (połączoną w narracji z inicjatywą - priorytetem od początku było odnalezienie ludzi w fabryce, by wrócić potem po małżeństwo) z pomocą uratowanej pani npc i postem o długości opowiadania z uwagi na nieobecność współgraczy & moją własną (10.03, między 12-13.03 nie byłabym w stanie już pisać na ostatnią chwilę) i nadchodzący deadline.
patronus & vigilia & homenum, caeli fluctus x2
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jego intencje były przemyślane. Słowa wypuszczane na zimową powierzchnię były wywarzone, selekcjonowane, aby nie urazić, nie przestraszyć żadnego z ewakuowanych przybyszów. Widział, że reagowali, rezonowali z pokrzepiającymi wersetami, szczerymi wyjaśnieniami dotyczącymi ich przyszłej sytuacji. Mokre, zaniepokojone źrenice, wpatrywały się w sylwetkę odzianą w gruby, czarny płaszcz. Poszukiwały wsparcia, odrobiny nadszarpniętego zaufania. Mężczyzna odetchnął ciężko, wtłaczając wiązki upragnionej ulgi. W ostatniej chwili zerknął na młodego Zakonnika, który zwrócił się z konkretną sprawą. Zmarszczył lekko brwi i pokiwał głową: – Oczywiście, działaj. – rzucił otwarcie, ciesząc się, iż zaangażowany chłopak udziela mu tak wiele wsparcia. Żwawym krokiem odszedł od głównej sali, wychodząc na zewnątrz. Przeszedł na drugą stronę budynku, zabierając się za nakładanie wspomnianego zabezpieczenia. Podeszwy przyklejone do mokrego podłoża, były pewne, statyczne, uziemione. Magia przepłynęła przez wszystkie kanaliki, tkając istotną, zabezpieczającą zaporę. Oddychał miarowo, przymknął powieki dla lepszego efektu, kontroli i koncentracji. Wyłączył się, przestając reagować na otaczający go świat. Nie słyszał żadnego dźwięku, drobnego szmeru, zgrzytu łamanej gałęzi. Przestrzeń pod powiekami wypełniła się rozproszoną, mleczną mgłą, gdy silne nici magii zabezpieczały ów przestrzeń. Gdy skończył, oczy otworzyły się gwałtowne, a on utracił równowagę. Wyratował się z przedwczesnego upadku i pokręcił głową odzyskując panowanie nad wszystkimi zmysłami. Wziął głęboki wdech, wygiął łopatki oraz ramiona, zwracając przepływ krwi. Ile czasu poświęcił na te czynność? Nie zrezygnował z zamiaru nałożenia drugiej, zapowiedzianej pułapki. Odszedł jeszcze dalej, na sam skraj zalesionego terenu, który mógł przyciągnąć potencjalnego wroga z zupełnie innej strony. Nie mieli pewności, czy ktokolwiek przedostanie się pod opuszczony budynek, jednakże dmuchali na zimne. Wiedział, że zajmie mu to dodatkowe piętnaście minut, jednakże chłopak o pokrewnej profesji, zyskiwał czas na wybadanie sytuacji. Bogin, który miał pojawić się przed potencjalnym przeciwnikiem, powinien skutecznie przeszkodzić w dalszym szturmowaniu i eksplorowaniu terenu. Przez krótką chwilę sam cofnął się myślami do widoku ogromnego zwierzęcia, przypominającego psa. Ślina kapała z jego ust, warczał złośliwie, chcąc wyrządzić nieodwracalną krzywdę. Zwiastową śmierć, następującą już za chwilę. Ponurak. Ciemnowłosy szybko powrócił do rzeczywistości, kontynuując rozpoczętą czynność. Przymknął powieki, uziemił ciało, tkając nowe zabezpieczenie. Czując, że zbliża się ku końcowi, podniósł ręce i zacisnął pięści. Czuł jak magia ulatnia się z jego ciała, wiąże się z powietrzem, roślinnością, wszystkimi organizmami żywymi. Nie tracąc determinacji i pokrzepienia, wrócił do wnętrza kopalni w poszukiwaniu towarzysza. Wypatrzył go w zachodniej części kopalnianej komory, pochylonego nad siedzącym mężczyzną. Udał się w tamtą stronę, aby zapytać o rezultaty: – Pułapka gotowa. – rzucił na wstępie. – Udało ci się coś ustalić? – zapytał krótko, rozglądając się po wnętrzu kopalni. Ludzie zaczęli organizować przestrzeń, aby poczuć się bezpiecznie i komfortowo. Wsłuchał się w słowa oraz krótki raport. Wymienił kilka porozumiewawczych zdań, aby po kilku minutach przenieść się na wschodnią część fabryki, pomagając grupie. Mieli jeszcze wiele do zrobienia. Wiedział, że w najbliższych dniach wróci tu kilkukrotnie dla wewnętrznego spokoju ducha.
| zt
| zt
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Stał tu już dobre kilkanaście minut nasłuchując i badając otoczenie. Na razie sam, ale wiedział, że niedługo powinna pojawić się tutaj Tonks, co odrobinę podnosiło go na duchu. Mimo to ciągnąca się przed nim połowiczna, letnio-wieczorna ciemność poprzecinana cieniami poruszających się w spokoju letniego wieczora gałęzi drzew, rzadka trawa sycząca pod naporem delikatnego wiatru i wilgoć płynąca od bagien nie do końca napawały optymizmem. Różdżka, którą trzymał za pasem, jednocześnie dotykając jej rączkę opuszkami palców, przypominała o celu, który przed sobą miał - gdzieś wśród tych grząskich terenów u schyłku zdrowia trwali czarodzieje, którzy potrzebowali pomocy. W tej chwili - jego pomocy. To zadanie zostało powierzone jemu, lord Longbottom zdecydował się na ten krok, chociaż od czasu świadomej zgody Teda na dołączenie do Zakonu Feniksa nie minęło wiele czasu. Albo czas gonił tak, że Ted całkowicie się w nim pogubił. Co nie mogło tak bardzo mijać się z prawdą.
Było ciepło, wilgotno, czuł, że ciemna koszula zaczyna delikatnie lepić się do jego karku, a przecież nawet się nie zmęczył. Żeliwny lampion, którzy trzymał w lewej dłoni, miał im pomóc, ale nie był do końca pewien, czy faktycznie coś da. Mimo wszystko - chwytał się wszystkiego, czego mógł, żeby pomóc nie sobie, a ludziom, którzy potrzebowali jego pomocy. Prawą dłonią dotknął wierzbowej różdżki tak mocno, jakby chciał zaledwie opuszkami palców przebić się przez drewno i wybrać choć odrobinę mocy z rdzenia, z natchnionego leczniczą magią włosia jednorożca, całą ją wykorzystując, żeby tylko wszyscy ranni wyszli cali i zdrowi z jaskini, do której mieli się razem udać. Razem.
Sylwetka Just zaczęła majaczyć mu na końcu drogi, ale że to ona, zorientował się dopiero, gdy zbliżyła się do niego odpowiednio blisko. Nim jednak znaleźli się blisko siebie, zdołał ostrożnie wyjąć różdżkę zza pasa i przypomnieć sobie kilka przydatnych zaklęć. Niewiele z nich było dla niego prostych. Powinien zadbać o swoje przeszkolenie, cholera jasna. Odetchnął cicho, z ulgą, kiedy Just stanęła obok.
- Dziękuję, że się zgodziłaś - w tej chwili to było jedyne przywitanie, na jakie mógł się zdobyć, patrząc na otaczające ich okoliczności przyrody i zadanie, którego za chwilę się podejmą. Wziął głęboki wdech i zaczął tłumaczyć Tonks sedno zadania, które zostało mu zlecone przez lorda Longbottoma, nie pomijając istotnych szczegółów. Przeczytał ten list tyle razy w Latarni, że znał go na pamięć. - Jeśli ufać mapom, jaskinia powinna znajdować się mniej więcej w linii prostej od miejsca, w którym stoimy. Jest jedyną w okolicy, z tego, co widziałem, więc pomyłka nie wchodzi w grę. Musimy tylko uważać na swoje kroki. Jeśli ugrzęźniemy w tym parszywym błocie... - zawahał się na chwilę. - Cienie dorwą nie tylko nas, ale i w końcu dotrą do oddziału. - spojrzał na nią, w jego mniemaniu, pewnie, chociaż w głębi serca cholernie się bał. Ledwo został mężem, ledwo udało mu się musnąć kawałek nowego życia, a już decydował się rzucić swoje życie na szalę, walcząc o coś więcej, niż tylko o siebie. - Jakieś przemyślenia, Just? Wskazówki? Ufam ci całkowicie.
| gdyby coś: ekwipunek Teda - różdżka, runa kojącego szeptu, wywar ze szczuroszczeta (1 porcja)
(data z 13 na 12 sierpnia zmieniona za zgodą MG)
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ostatnio zmieniony przez Ted Moore dnia 14.11.23 18:46, w całości zmieniany 2 razy
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie zastanawiała się dwa razy, kiedy odnalazł ją list od Teda. Niewiele w nim samym było napisane, poza najbardziej kluczowymi informacjami, ale to co zdążyła w nim zobaczyć było na tyle niepokojące, że wiedziała iż nie mogą długo czekać. Cienie były niebezpieczne - przekonała się o tym na własnej skórze, do dziś nosząc na nodze szramę którą zostawiły na niej w czasie pojedynku z Rosierem. By być w pełni swoich sił i możliwości odstawiła przyjemności na bok, odwiedzając jednego ze znajomych alchemików, żeby zaopatrzyć się w eliksiry - kilka z nich jej brakowało, choć ostatni okres nie zmusił jej do zbytniego nadużycia i nadszarpnięcia własnej kieszeni. Szczęśliwe jej źródło, było w stanie dostarczyć to, czego potrzebowała w krótkim czasie. W wyznaczone miejsce stawiła się więc ledwie spóźniona, mając ze sobą różdżkę - ale nie tylko swoją, ukrytą z uprzęży na ręce, a też tą, która kiedyś odebrała Burkowi (ta, znajdowała się wciśnięta w wysoki but i schowana pod nogawką spodni). Niezmiennie, blisko siebie, od wewnętrznej strony spodni miała przypiętą broszkę z alabastrowym jednorożcem, mającą za cel utrudnienie trafienia w nią. Na ramiona narzuciła płaszcz kameleona, w jedną z kieszeni wsunęła pozostały jej świstoklik. Na pasie znajdowała się nakładka - jej standardowe wyposażenie a w jej przegródki tym razem wcisnęła w większości eliksiry medyczne. Skoro ludzie potrzebowali pomocy medycznej, mogły się przydać, żeby odciążyć ją i Teda, jak mawiano na pogotowiu - dobry ratownik, to żywy ratownik. Jeśli Moore przeforsuje się za bardzo, będzie musiała martwić się nie tylko o ludzi których mieli uratować, ale i o to, by jego dostarczyć całego do domu.
Wieczór był ciepły i wilgotny, duszny, sprawiający, że pewnie wielu wybrało by słodkie lenistwo na brzegu plaży w Droset, nie zaś to, czego oni dziś mieli się dopuścić. Ale paradoksalnie - wraz z zbliżającym się do końca festiwalem coraz mocniej budziła się w niej adrenalina. Nie lubiła zastoju, który towarzyszył temu wydarzeniu bo zdawała się sama sobie pozbawiona… celu. Oddała wszystko tej wojnie, stając się narzędziem, ostrym, potrzebnym i gdy nie miała czego przeciąć najzwyczajniej towarzyszyło jej poczucie bezużyteczności - zwłaszcza, że wszyscy zwyrodnialcy bawili się w najlepsze w stolicy.
Nie zmieniła twarzy przy pomocy metamorfomagii, bo Ted nie wspominał, że będzie to konieczne - ich przeciwnikami zresztą nie mieli być ludzie - a z tego co zrozumiała - cienie. Skinęła krótko głową. Nie musiał jej dziękować. Właściwie, to ona powinna podziękować jemu. Działanie było czymś, czego potrzebowała, czymś co nie pozwalało jej się zapadać w myślach i wracać masochistycznie do tego, co utraciła. W milczeniu wysłuchała szczegółowych tłumaczeń Teda, gdy mówił odejmując od niego tęczówki, żeby przesunąć spojrzeniem wokół.
- Nie wzięłam miotły. - mruknęła marszcząc lekko nos, plując sobie w brodę, powinna wziąć to pod uwagę. Miotła zniwelowałoby ryzyko ugrzęźnięcia. - Jeśli ugrzęźniesz w błocie, Moore, pierwsze co rzucisz to Ascendio, znasz? Jeśli nie, znam inny sposób, ale musisz mi to zakomunikować. - powiedziała do niego, pochylając lekko głowę w pytaniu. - Ty mówisz dokąd, ale ja idę przodem, trzymasz się mnie blisko, a jeśli cienie się pojawią - zależenie od tego jak daleko będzie do jaskini - albo zostajesz ze mną albo biegniesz do niej kiedy ja zajmuje się nimi. - wróciła spojrzeniem do mężczyzny. - Twoim priorytetem jest pomoc ludziom wokół, moim zadbać o to, żebyś dotarł tam względnie cało i im pomógł. - sięgnęła do pasa odpinając nakładkę i wysuwając ją w stronę Moora. - Weź ją na razie - jest do zwrotu. - zaznaczyła spoglądając z niej znów na niego. Otworzyła skórzane wieko ukazując mu znajdujące się w środku fiolki. - Załatwiłam trochę eliksirów. - Te są wiggenowe - przesunęła palcami po fiolkach. - ten wspomaga magię, jeśli zajdzie potrzeba nie zastanawiaj się, chwilowo ją wzmocni. - te to maść z wodnej gwiazdy, a te to wywar z srebra i dyptamu. - wsadziła mu nakładkę w dłonie, czekając, aż nie zapnie jej na swoim boku. Eliksiry - choć niełatwe dla niej do zdobycia nie miały znaczenia jeśli mogły pomóc, to nakładkę chciała z powrotem bo była przydatna w stylu życia jaki prowadziła. - Mogę posłać przodem mojego patronusa, jest w stanie sprawdzić czy ludzie znajdują się w tej jaskini i przekazać wiadomość: uprzedzimy ich, że nadchodzimy - choć to działanie może odbić się nam czkawką, jeśli sprawy po drodze całkowicie się spieprzą. - tą decyzję pozostawiła jemu, działanie nie było ani dobre ani złe i miało swoje plusy i minusy. Rzucę kilka zaklęć i jeśli wszystko jasne, to.. ruszamy. - powiedziała spoglądając na wskazaną przez niego ścieżkę do jaskini, mimowolnie czując jak adrenalina coraz mocniej zaczyna buzować jej w żyłach. Lubiła ten stan skupienia, napięcia, skoncentrowaniu na zadaniu. Uniosła różdżkę. - Magicus extremos. - od tego zaczęła, bo wspomożenia umiejętności Moora, nie mogło im zaszkodzić niezależnie od wszystkiego. - Herbarius nuntius. - wybrała jako drugie, cóż, chociaż chwilowa wcześniejsza informacja potrafiła uratować życie. Po jako ostanie sięgnęła. - Homenum revelio. - zaklęcie nie działało na ciebie z pewnością bo były bytem innym, ale wolała mieć pewność że nic ludzkiego nie postanowi im przeszkadzać w drodze.
Na czas misji do używania przekazuję Tedowi: nakładka na pas z sakwami i eliksiry które w nim są.
Wieczór był ciepły i wilgotny, duszny, sprawiający, że pewnie wielu wybrało by słodkie lenistwo na brzegu plaży w Droset, nie zaś to, czego oni dziś mieli się dopuścić. Ale paradoksalnie - wraz z zbliżającym się do końca festiwalem coraz mocniej budziła się w niej adrenalina. Nie lubiła zastoju, który towarzyszył temu wydarzeniu bo zdawała się sama sobie pozbawiona… celu. Oddała wszystko tej wojnie, stając się narzędziem, ostrym, potrzebnym i gdy nie miała czego przeciąć najzwyczajniej towarzyszyło jej poczucie bezużyteczności - zwłaszcza, że wszyscy zwyrodnialcy bawili się w najlepsze w stolicy.
Nie zmieniła twarzy przy pomocy metamorfomagii, bo Ted nie wspominał, że będzie to konieczne - ich przeciwnikami zresztą nie mieli być ludzie - a z tego co zrozumiała - cienie. Skinęła krótko głową. Nie musiał jej dziękować. Właściwie, to ona powinna podziękować jemu. Działanie było czymś, czego potrzebowała, czymś co nie pozwalało jej się zapadać w myślach i wracać masochistycznie do tego, co utraciła. W milczeniu wysłuchała szczegółowych tłumaczeń Teda, gdy mówił odejmując od niego tęczówki, żeby przesunąć spojrzeniem wokół.
- Nie wzięłam miotły. - mruknęła marszcząc lekko nos, plując sobie w brodę, powinna wziąć to pod uwagę. Miotła zniwelowałoby ryzyko ugrzęźnięcia. - Jeśli ugrzęźniesz w błocie, Moore, pierwsze co rzucisz to Ascendio, znasz? Jeśli nie, znam inny sposób, ale musisz mi to zakomunikować. - powiedziała do niego, pochylając lekko głowę w pytaniu. - Ty mówisz dokąd, ale ja idę przodem, trzymasz się mnie blisko, a jeśli cienie się pojawią - zależenie od tego jak daleko będzie do jaskini - albo zostajesz ze mną albo biegniesz do niej kiedy ja zajmuje się nimi. - wróciła spojrzeniem do mężczyzny. - Twoim priorytetem jest pomoc ludziom wokół, moim zadbać o to, żebyś dotarł tam względnie cało i im pomógł. - sięgnęła do pasa odpinając nakładkę i wysuwając ją w stronę Moora. - Weź ją na razie - jest do zwrotu. - zaznaczyła spoglądając z niej znów na niego. Otworzyła skórzane wieko ukazując mu znajdujące się w środku fiolki. - Załatwiłam trochę eliksirów. - Te są wiggenowe - przesunęła palcami po fiolkach. - ten wspomaga magię, jeśli zajdzie potrzeba nie zastanawiaj się, chwilowo ją wzmocni. - te to maść z wodnej gwiazdy, a te to wywar z srebra i dyptamu. - wsadziła mu nakładkę w dłonie, czekając, aż nie zapnie jej na swoim boku. Eliksiry - choć niełatwe dla niej do zdobycia nie miały znaczenia jeśli mogły pomóc, to nakładkę chciała z powrotem bo była przydatna w stylu życia jaki prowadziła. - Mogę posłać przodem mojego patronusa, jest w stanie sprawdzić czy ludzie znajdują się w tej jaskini i przekazać wiadomość: uprzedzimy ich, że nadchodzimy - choć to działanie może odbić się nam czkawką, jeśli sprawy po drodze całkowicie się spieprzą. - tą decyzję pozostawiła jemu, działanie nie było ani dobre ani złe i miało swoje plusy i minusy. Rzucę kilka zaklęć i jeśli wszystko jasne, to.. ruszamy. - powiedziała spoglądając na wskazaną przez niego ścieżkę do jaskini, mimowolnie czując jak adrenalina coraz mocniej zaczyna buzować jej w żyłach. Lubiła ten stan skupienia, napięcia, skoncentrowaniu na zadaniu. Uniosła różdżkę. - Magicus extremos. - od tego zaczęła, bo wspomożenia umiejętności Moora, nie mogło im zaszkodzić niezależnie od wszystkiego. - Herbarius nuntius. - wybrała jako drugie, cóż, chociaż chwilowa wcześniejsza informacja potrafiła uratować życie. Po jako ostanie sięgnęła. - Homenum revelio. - zaklęcie nie działało na ciebie z pewnością bo były bytem innym, ale wolała mieć pewność że nic ludzkiego nie postanowi im przeszkadzać w drodze.
- ekwipunek:
- Mam ze sobą: 1. różdżka (łuska smoka, palisander, 14 cali, dość giętka; poprzedni właściciel: Edgar Burke), 2. broszka z alabastrowym jednorożcem (podnosi st zaklęć z cm o 10 rzucanych w osobę), 3. płaszcz kameleona 4. świstoklik, (fioletowy guzik) 5. nakładka na pas z sakwami w niej eliksiry: 1. Eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 28, moc +5), 2. Eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 35, moc +5) 3. Eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 35, moc +5) 4. Marynowana narośl ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 26, moc +5), 5. Maść z wodnej gwiazdy, (1 porcja, stat. 12), 6. Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 26), 7. Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, stat. 28, moc +15), 8. Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, stat. 40, moc +20)
Na czas misji do używania przekazuję Tedowi: nakładka na pas z sakwami i eliksiry które w nim są.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Rzeka w dolinie
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire