Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire
Wioska Lavedale
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wioska Lavedale
Pośrodku pól rolnych i licznych farm znajduje się niewielka mugolska wioska. Mieszkańcy zajmują się głównie rolnictwem, głównie słyną z produkcji różnych rodzajów mąk, ale również z hodowli trzody i bydła. Dostarczają żywność na tereny hrabstwa Staffordshire, a samo miasteczko wspierane jest przez osoby popierające Zakon Feniksa. Równowaga mieszkańców wioski została zachwiana przez trwającą wojnę, zmuszeni są do większej ostrożności, jeśli chodzi o ochronę magazynów, tartaku i młynów, które znajdują się na jej terenie.
7.06?
Był już w Lavedale, teleportował się więc prosto na miejsce - uprzednio zostawiając Skamandrowi wytyczne odnośnie tego, jak znaleźć wioskę z lotu ptaka. Poczekał na aurora pod młynem na obrzeżach wioski, z bladym uśmiechem na twarzy. Zwykle ich praca polegała na przedzieraniu się przez lasy w poszukiwaniu czarnoksiężników, na znajdowaniu okaleczonych trupów i potyczkach ze szmalcownikami. Miło będzie dla odmiany pracować z żywymi ludźmi. Zrobić coś pożytecznego, dla nich. W zimie Mike przekonał się, że pomimo styczniowej masakry, duch w mieszkańcach Lavedale nie wygasł. Czarodzieje, którzy zintegrowali się z mugolską społecznością - głównie mugolacy - współpracowali z Zakonem Feniksa. Przez zimę wieś zdążyła podźwignąć się na nogi. Tonks z Castorem zabili akromantulę grasującą w okolicy, potem podobno była tutaj delegacja szlachty, duch w mieszkańcach odżył.
A potem, wraz z topniejącymi śniegami, myśliwi odkryli coś martwego w okolicznych lasach. Masowy grób, rozkładające się zwłoki. Ziemia spopielona czarną magią. Zagrożenie nie było bezpośrednie, ale wystarczające, by znów zachwiać poczuciem bezpieczeństwa mieszkańców.
-Cześć. - skinął głową Samuelowi, gdy przyjaciel wylądował przed nim na miotle. Michaelowi zdawało się, że leciał jakoś niżej i bardziej krzywo niż powinien, ale pewnie miał swoje powody. -Piętnaście minut marszu stąd jest miejsce, które mamy sprawdzić. Prawdopodobnie pozostałość po styczniowej masakrze, ale mieszkańcy przeszli wiele - możemy zbadać okolice pod kątem czarnej magii, uspokoić ich, jeśli znajdziemy tylko stare ślady. - zaproponował. Obecność aurorów, publiczna, może podnieść morale. Upewnić miejscową ludność, że Zakon Feniksa o nich nie zapomniał, że cały czas czuwa.
-W wiosce mieszka kilkoro z Hipogryfów. - część bojówkarzy zrekrutował sam Tonks, rozmawiając z mieszkańcami w styczniu. -To oni znaleźli ślady czarnej magii w lesie, masowy grób. Poprosili mnie też... - zawahał się, ich prośba zajmie kilka godzin i nie wchodziła w zwyczajowe obowiązki Biura Aurorów, ale nikt z mieszkających tutaj młodych ludzi nie znał zaawansowanych pułapek. -...gdy znaleźli tamte ciała, odżył w nich lęk o bezpieczeństwo. Nie tylko własne, ale też tego młyna. Gromadzą tutaj bezcenne zapasy, żniwa znów nie zapowiadają się na obfite. W Warwickshire rządzą teraz wrogowie, wioski w Staffordshire mogą być dla nich łatwym celem. Jeśli sprawdzenie lasu nie zajmie nam dużo czasu, pomógłbyś go zabezpieczyć? - zaproponował. -Zawołam wtedy chłopaków z wioski, przyda im się przeszkolenie. - nie nauczą ich nakładania Zawieruchy, ale w kwadrans mogą pokazać prostsze pułapki. Może też bardziej skomplikowane zaklęcia - nie mieli czasu na regularne szkolenia wśród miejscowej ludności, dziś była do tego okazja. Mieszkańcy Lavedale działali już w strukturach Longbottoma i organizowali się sami - kilka godzin z doświadczonymi aurorami pomoże im się skuteczniej bronić.
Ruszył w stronę lasu, rozglądając się. Nawyki nigdy nie gasły, nawet jeśli okolice wioski były w teorii bezpieczniejsze niż reszta hrabstwa.
-To jak - - zaczął, spoglądając na aurora z ukosa. -właściwie było w tej Oazie? - zapytał, świadom, że wśród gapiów i cywili, gorliwie chłonących słowa Zakonników, Samuel mógł złagodzić nieco wydźwięk swojego streszczenia. Tak przynajmniej zrobiłby na jego miejscu Mike, świadom ciężaru pewnych decyzji, które musieli podejmować w obliczu nieznanej magii. I tego, że nie każdy spoza Biura był w stanie je zrozumieć.
Był już w Lavedale, teleportował się więc prosto na miejsce - uprzednio zostawiając Skamandrowi wytyczne odnośnie tego, jak znaleźć wioskę z lotu ptaka. Poczekał na aurora pod młynem na obrzeżach wioski, z bladym uśmiechem na twarzy. Zwykle ich praca polegała na przedzieraniu się przez lasy w poszukiwaniu czarnoksiężników, na znajdowaniu okaleczonych trupów i potyczkach ze szmalcownikami. Miło będzie dla odmiany pracować z żywymi ludźmi. Zrobić coś pożytecznego, dla nich. W zimie Mike przekonał się, że pomimo styczniowej masakry, duch w mieszkańcach Lavedale nie wygasł. Czarodzieje, którzy zintegrowali się z mugolską społecznością - głównie mugolacy - współpracowali z Zakonem Feniksa. Przez zimę wieś zdążyła podźwignąć się na nogi. Tonks z Castorem zabili akromantulę grasującą w okolicy, potem podobno była tutaj delegacja szlachty, duch w mieszkańcach odżył.
A potem, wraz z topniejącymi śniegami, myśliwi odkryli coś martwego w okolicznych lasach. Masowy grób, rozkładające się zwłoki. Ziemia spopielona czarną magią. Zagrożenie nie było bezpośrednie, ale wystarczające, by znów zachwiać poczuciem bezpieczeństwa mieszkańców.
-Cześć. - skinął głową Samuelowi, gdy przyjaciel wylądował przed nim na miotle. Michaelowi zdawało się, że leciał jakoś niżej i bardziej krzywo niż powinien, ale pewnie miał swoje powody. -Piętnaście minut marszu stąd jest miejsce, które mamy sprawdzić. Prawdopodobnie pozostałość po styczniowej masakrze, ale mieszkańcy przeszli wiele - możemy zbadać okolice pod kątem czarnej magii, uspokoić ich, jeśli znajdziemy tylko stare ślady. - zaproponował. Obecność aurorów, publiczna, może podnieść morale. Upewnić miejscową ludność, że Zakon Feniksa o nich nie zapomniał, że cały czas czuwa.
-W wiosce mieszka kilkoro z Hipogryfów. - część bojówkarzy zrekrutował sam Tonks, rozmawiając z mieszkańcami w styczniu. -To oni znaleźli ślady czarnej magii w lesie, masowy grób. Poprosili mnie też... - zawahał się, ich prośba zajmie kilka godzin i nie wchodziła w zwyczajowe obowiązki Biura Aurorów, ale nikt z mieszkających tutaj młodych ludzi nie znał zaawansowanych pułapek. -...gdy znaleźli tamte ciała, odżył w nich lęk o bezpieczeństwo. Nie tylko własne, ale też tego młyna. Gromadzą tutaj bezcenne zapasy, żniwa znów nie zapowiadają się na obfite. W Warwickshire rządzą teraz wrogowie, wioski w Staffordshire mogą być dla nich łatwym celem. Jeśli sprawdzenie lasu nie zajmie nam dużo czasu, pomógłbyś go zabezpieczyć? - zaproponował. -Zawołam wtedy chłopaków z wioski, przyda im się przeszkolenie. - nie nauczą ich nakładania Zawieruchy, ale w kwadrans mogą pokazać prostsze pułapki. Może też bardziej skomplikowane zaklęcia - nie mieli czasu na regularne szkolenia wśród miejscowej ludności, dziś była do tego okazja. Mieszkańcy Lavedale działali już w strukturach Longbottoma i organizowali się sami - kilka godzin z doświadczonymi aurorami pomoże im się skuteczniej bronić.
Ruszył w stronę lasu, rozglądając się. Nawyki nigdy nie gasły, nawet jeśli okolice wioski były w teorii bezpieczniejsze niż reszta hrabstwa.
-To jak - - zaczął, spoglądając na aurora z ukosa. -właściwie było w tej Oazie? - zapytał, świadom, że wśród gapiów i cywili, gorliwie chłonących słowa Zakonników, Samuel mógł złagodzić nieco wydźwięk swojego streszczenia. Tak przynajmniej zrobiłby na jego miejscu Mike, świadom ciężaru pewnych decyzji, które musieli podejmować w obliczu nieznanej magii. I tego, że nie każdy spoza Biura był w stanie je zrozumieć.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Drgnienie irytacji, wciąż pulsowało pod skórą, gdy uniósł się do góry na miotle. Wiedział jak zlokalizować oznaczone na mapie miejsce, ale długotrwałe zmęczenie i prawdopodobnie symptomy macicznego przeziębienia, cisnęły coraz silniej piętno na jego samopoczuciu. Coraz częściej i łatwiej było mu o rozkojarzenie i nawet jego posiłki wydawały się po prostu bez smaku. Wszystko od wydarzeń w Oazie, ale znowu - spychał to na magiczną chorobę. Narastająca ostatnio bezsenność, dawała całości gorzkiego "posmaku". Pamiętał dokładnie przenikliwy chłód ciemnej tafli wody, która graniczyła z przejściem do Azkabanu. A praca, jak zwykle zresztą, służyła mu za odskocznię, która pozwalała skupić się na rzeczach ważniejszych, na cudzych problemach.
Krótko krążył wokół celu podróży i chociaż młyn był widoczny z daleka, łapał się na tym, ze obraz dziwnie mu się rozmazywał. Wylądował twardo, ryjąc ciężkimi butami w ziemi, nieco bardziej ponuro witając się z przyjacielem. Początkowo tylko skinął głową, słuchając krótkiej relacji i przebiegu ich zadania. Zmrużył oczy, śledząc linię drzew w oddali - Zastanawiają mnie okoliczności znalezienia tych śladów. W końcu to czarna magia. Tyle razy przeczesywaliśmy okolicę, że masowy grób powinien być zostać znaleziony od razu. Został rozgrzebany? Zwierzęta? Czy iluzja po prostu? - powtórzył na głos myśli, które zadać będą musieli mieszkańcom, którzy znaleźli grób. Od razu przeszedł do faktów, wiedząc, że w ten sposób szybciej rozwiążą cel ich misji.
Do drugiego aurora wrócił szczególniejszą uwagą dopiero, gdy wspomniał o prośbie. Mieszkańcy słusznie przewidywali problemy w obliczu tak bliskiej obecności wroga. Nie mógł się nie zgodzić, a jednak miał nieodparte wrażenie, że dzisiejsze próby uczenia czegokolwiek, mogą narobić więcej zamieszania, niż pożytku - Pomogę z zabezpieczeniem - zdecydował ostatecznie - nie wiem, jak dziś poradzę z pozostałymi elementami wsparcia - skwitował krótko, przecierając podkrążone oczy. Męska duma, niezależnie od decyzji, zwiastowała symptomy urażenia, ale doświadczenie bardzo wyraźnie weryfikowało pomysły, gdy wiedział, że przesadzał - Z praktycznego punktu widzenia, od wydarzeń w oazie, jestem mniej efektywny w wykonywaniu swoich obowiązków - Tych pracowych, zakonnych i prywatnych jednocześnie. Podsumował poważnie i ruszył równo z towarzyszem, celując w stronę, którą wskazał wcześniej. Oparł trzonek miotły o bark, czując gładką fakturę tuż przy szyi. Wolną dłoń wcisną w kieszeń płaszcza, w międzyczasie rozglądając się po ścieżce.
- Paskudnie - przez oblicze przemknął grymas, zamaskowany trudnym do rozeznania uśmiechem - zależy, która część jak było, bardziej cię interesuje - nie podniósł wzorku na Michaela, chwytając jednak uwagą spojrzenie. Nie tak trudno było zrozumieć rozdrażnienie Skamandera - inferiusy, które nie były inferiusami, wielka fala, w której zginąłem, cofniecie czasu i wielkie dudniące serce w starym Azkabanie, wypełnione przeklętymi duszami więźniów, którzy byli przyczyną całego trzęsienia. - uniósł zmęczony wzrok - wybieraj - dodał nieco luźniej, wiedząc jak krytycznie mógł zabrzmieć. Chociaż miał świadomość również, że drugi auror akurat nie należał do przewrażliwionych, którzy nadinterpretowywali niepotrzebnie wypowiedzi, doszukując się ukrytych zarzutów. Skamander nie czuł się na siłach tłumaczenia ze swojego zachowania, co - wyjątkowo drażniło w perspektywie zwyczajowo chłodnego dystansu, którym raczył nadgorliwych. A odpowiedni zapas cierpliwości i profesjonalizmu, powinien był zostawić na spotkanie z mieszkańcami i skupienie. W obliczu czarnej magii, wszystko inne traciło na znaczeniu. A już na pewno, prywatne problemy.
Krótko krążył wokół celu podróży i chociaż młyn był widoczny z daleka, łapał się na tym, ze obraz dziwnie mu się rozmazywał. Wylądował twardo, ryjąc ciężkimi butami w ziemi, nieco bardziej ponuro witając się z przyjacielem. Początkowo tylko skinął głową, słuchając krótkiej relacji i przebiegu ich zadania. Zmrużył oczy, śledząc linię drzew w oddali - Zastanawiają mnie okoliczności znalezienia tych śladów. W końcu to czarna magia. Tyle razy przeczesywaliśmy okolicę, że masowy grób powinien być zostać znaleziony od razu. Został rozgrzebany? Zwierzęta? Czy iluzja po prostu? - powtórzył na głos myśli, które zadać będą musieli mieszkańcom, którzy znaleźli grób. Od razu przeszedł do faktów, wiedząc, że w ten sposób szybciej rozwiążą cel ich misji.
Do drugiego aurora wrócił szczególniejszą uwagą dopiero, gdy wspomniał o prośbie. Mieszkańcy słusznie przewidywali problemy w obliczu tak bliskiej obecności wroga. Nie mógł się nie zgodzić, a jednak miał nieodparte wrażenie, że dzisiejsze próby uczenia czegokolwiek, mogą narobić więcej zamieszania, niż pożytku - Pomogę z zabezpieczeniem - zdecydował ostatecznie - nie wiem, jak dziś poradzę z pozostałymi elementami wsparcia - skwitował krótko, przecierając podkrążone oczy. Męska duma, niezależnie od decyzji, zwiastowała symptomy urażenia, ale doświadczenie bardzo wyraźnie weryfikowało pomysły, gdy wiedział, że przesadzał - Z praktycznego punktu widzenia, od wydarzeń w oazie, jestem mniej efektywny w wykonywaniu swoich obowiązków - Tych pracowych, zakonnych i prywatnych jednocześnie. Podsumował poważnie i ruszył równo z towarzyszem, celując w stronę, którą wskazał wcześniej. Oparł trzonek miotły o bark, czując gładką fakturę tuż przy szyi. Wolną dłoń wcisną w kieszeń płaszcza, w międzyczasie rozglądając się po ścieżce.
- Paskudnie - przez oblicze przemknął grymas, zamaskowany trudnym do rozeznania uśmiechem - zależy, która część jak było, bardziej cię interesuje - nie podniósł wzorku na Michaela, chwytając jednak uwagą spojrzenie. Nie tak trudno było zrozumieć rozdrażnienie Skamandera - inferiusy, które nie były inferiusami, wielka fala, w której zginąłem, cofniecie czasu i wielkie dudniące serce w starym Azkabanie, wypełnione przeklętymi duszami więźniów, którzy byli przyczyną całego trzęsienia. - uniósł zmęczony wzrok - wybieraj - dodał nieco luźniej, wiedząc jak krytycznie mógł zabrzmieć. Chociaż miał świadomość również, że drugi auror akurat nie należał do przewrażliwionych, którzy nadinterpretowywali niepotrzebnie wypowiedzi, doszukując się ukrytych zarzutów. Skamander nie czuł się na siłach tłumaczenia ze swojego zachowania, co - wyjątkowo drażniło w perspektywie zwyczajowo chłodnego dystansu, którym raczył nadgorliwych. A odpowiedni zapas cierpliwości i profesjonalizmu, powinien był zostawić na spotkanie z mieszkańcami i skupienie. W obliczu czarnej magii, wszystko inne traciło na znaczeniu. A już na pewno, prywatne problemy.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
-Pewnie zwierzęta. - przyznał, smutnym uśmiechem kwitując słowa Samuela o przeczesaniu okolicy. Chcieliby mieć tyle ludzi, móc działać tak dokładnie - ale prawda wyglądała tak, że skupili się na przeganianiu z hrabstwa szmalcowników.
Martwi w leśnych grobach musieli poczekać.
-Sprawdzenie terenu wokół wioski pozostawiliśmy mieszkańcom, ale jeszcze zimą w okolicznych lasach grasowała akromantula. Masowy grób nie jest na żadnym z oczywistych szlaków ani na tyle blisko wioski, by zauważyli go zanim zrobiły to zwierzęta... o ile to nic świeższego. - analizował na głos. Nie sądził, by bojówkarze nie zauważyli niedawnego zagrożenia, ani by szmalcownicy wahali się przed zaatakowaniem Lavedale bardziej bezpośrednio, ale rozumiał rosnącą paranoję mieszkańców wioski - właśnie dlatego zdecydował się pokazać w wiosce jako auror.
-Szczerze mówiąc, nasza obecność i pułapki bardziej pomogą dziś żywym niż nasze śledztwo - zmarłym w lesie. Ale nie zaszkodzi się upewnić. - uśmiechnął się lekko na myśl o zabezpieczeniach, najspokojniejszej i najprzyjemniejszej części dzisiejszego planu. Miał mocny żołądek, ale nadwrażliwy węch, widok i zapach zwłok - nawet starych - będą przykrym obowiązkiem. Lubił za to nakładać zabezpieczenia, wiązać magię z konstrukcjami budowlanymi, myśleć o strategii najlepiej dobranej do potrzeb mieszkańców i danego miejsca. Praca była raczej samotna, wymagała skupienia, ale milej będzie mieć przy sobie kolegę i zaoszczędzą w ten sposób mnóstwo czasu. Kilka miesięcy temu widział, jak Skamander nakłada Światło - zbyt skomplikowane i czasochłonne, by sensownie było nałożyć je na wiatrak, ale pozostające w sferze ambicji Tonksa. Magia wciąż mu się wymykała podczas pierwszych prób, nie słuchała go, może przy okazji tkania prostszej pułapki spyta Samuela o kilka kwestii teoretycznych.
-Nie wiesz, jak sobie... poradzisz? - uniósł jedną brew, z trudem hamując zaskoczenie. Może powinien zareagować bardziej empatycznie, ale delikatność nie leżała w jego charakterze, a zdziwienie okazało się silniejsze. Skamander był jednym z najlepszych aurorów i najtwardszych ludzi, jakich znał - słyszał, że był w stanie walczyć nawet po wycieńczającym pobycie w Tower, wiedział, że opanował trudną magię bezróżdżkową. Dlaczego miałby sobie z czymś nie poradzić? Aurorzy byli elitarną jednostką, prędzej od nadmiernej pokory zarzuciłby sobie i kolegom raczej dumę...
Samuel prędko wyjaśnił, ale jego słowa wzbudziły tylko więcej pytań.
-Od wydarzeń w Oazie? Co... jak to wpłynęło na twoje obowiązki? - rozszerzył lekko oczy, Samuel nie został przecież ranny, a Tonks nie doświadczył na własnej skórze manipulacji czasem, trudno mu sobie wyobrazić, co dokładnie tam się stało.
Spuścił wzrok, przypominając sobie coś jeszcze - bolesne wspomnienie, Ministra Longbottoma wysyłającego go na psychoterapię. Niezdolność do efektywnego wykonywania własnych obowiązków, dławiąco upokarzającą - ale w miarę spotkań z Faollanem zrozumiał, że musiał poszukać pomocy. Nie tylko dla Ministra, również dla siebie; surowość Harolda była wyrazem troski zarówno o cywili narażonych przez ewentualną niekompetencję, jak i o niego samego.
-Uh..m... - odchrząknął, bo dla dwójki doświadczonych aurorów rozmowa o słabościach była wręcz nienaturalna. -Potrzebujesz z czymś... pomocy, Sam? - wydusił wreszcie do czubków własnych butów. Skamander wrócił do pracy niemalże od razu po ucieczce z Tower, a Mike założył, że wszystko musi być w porządku. Nie wiedział, dlaczego akurat Oaza miałaby być katalizatorem... problemów, ale słuchał uważnie, chcąc zrozumieć. Choć z tonu Samuela zazwyczaj trudno było wyczytać emocje, to dziś wydawał się zmęczony, a wyliczanka tych wszystkich okropieństw - nieco nerwowa, jak na niego.
-Przyczyna tego wszystkiego - twój patronus zdołał się jej pozbyć, tak? - zaczął, wybierając to, co wydawało mu się najistotniejsze. -Myślisz, że to... mogło cię osłabić? - jak wielkiej energii potrzeba było to przywołania tak potężnego patronusa, czy Sam mógł w jakiś sposób się nadwyrężyć.
Przystanął, gdy dotarli na polanę. Zmarszczył nos.
-Czujesz...? - skrzywił się lekko. -Zmarli dawno temu, inaczej śmierdziałoby gorzej. Ale kości i mokra gleba... - to wciąż nie było nic przyjemnego.
Podszedł bliżej, nieświadom, że węch Skamandra wcale nie był tak wrażliwy.
-Same kości. Ty, patrz... Nie wszystkim zabrali różdżki... - kucnął, marszcząc nos.
-Festivo - mruknął, ale magia nie pokazała żadnych skupisk czarnej magii w grobie, ani w okolicy. Na Samuela się nie obejrzał, skupiony na pracy. -Prior Incantato. - dla pewności skierował różdżkę na jedną z różdżek leżących w dole.
Martwi w leśnych grobach musieli poczekać.
-Sprawdzenie terenu wokół wioski pozostawiliśmy mieszkańcom, ale jeszcze zimą w okolicznych lasach grasowała akromantula. Masowy grób nie jest na żadnym z oczywistych szlaków ani na tyle blisko wioski, by zauważyli go zanim zrobiły to zwierzęta... o ile to nic świeższego. - analizował na głos. Nie sądził, by bojówkarze nie zauważyli niedawnego zagrożenia, ani by szmalcownicy wahali się przed zaatakowaniem Lavedale bardziej bezpośrednio, ale rozumiał rosnącą paranoję mieszkańców wioski - właśnie dlatego zdecydował się pokazać w wiosce jako auror.
-Szczerze mówiąc, nasza obecność i pułapki bardziej pomogą dziś żywym niż nasze śledztwo - zmarłym w lesie. Ale nie zaszkodzi się upewnić. - uśmiechnął się lekko na myśl o zabezpieczeniach, najspokojniejszej i najprzyjemniejszej części dzisiejszego planu. Miał mocny żołądek, ale nadwrażliwy węch, widok i zapach zwłok - nawet starych - będą przykrym obowiązkiem. Lubił za to nakładać zabezpieczenia, wiązać magię z konstrukcjami budowlanymi, myśleć o strategii najlepiej dobranej do potrzeb mieszkańców i danego miejsca. Praca była raczej samotna, wymagała skupienia, ale milej będzie mieć przy sobie kolegę i zaoszczędzą w ten sposób mnóstwo czasu. Kilka miesięcy temu widział, jak Skamander nakłada Światło - zbyt skomplikowane i czasochłonne, by sensownie było nałożyć je na wiatrak, ale pozostające w sferze ambicji Tonksa. Magia wciąż mu się wymykała podczas pierwszych prób, nie słuchała go, może przy okazji tkania prostszej pułapki spyta Samuela o kilka kwestii teoretycznych.
-Nie wiesz, jak sobie... poradzisz? - uniósł jedną brew, z trudem hamując zaskoczenie. Może powinien zareagować bardziej empatycznie, ale delikatność nie leżała w jego charakterze, a zdziwienie okazało się silniejsze. Skamander był jednym z najlepszych aurorów i najtwardszych ludzi, jakich znał - słyszał, że był w stanie walczyć nawet po wycieńczającym pobycie w Tower, wiedział, że opanował trudną magię bezróżdżkową. Dlaczego miałby sobie z czymś nie poradzić? Aurorzy byli elitarną jednostką, prędzej od nadmiernej pokory zarzuciłby sobie i kolegom raczej dumę...
Samuel prędko wyjaśnił, ale jego słowa wzbudziły tylko więcej pytań.
-Od wydarzeń w Oazie? Co... jak to wpłynęło na twoje obowiązki? - rozszerzył lekko oczy, Samuel nie został przecież ranny, a Tonks nie doświadczył na własnej skórze manipulacji czasem, trudno mu sobie wyobrazić, co dokładnie tam się stało.
Spuścił wzrok, przypominając sobie coś jeszcze - bolesne wspomnienie, Ministra Longbottoma wysyłającego go na psychoterapię. Niezdolność do efektywnego wykonywania własnych obowiązków, dławiąco upokarzającą - ale w miarę spotkań z Faollanem zrozumiał, że musiał poszukać pomocy. Nie tylko dla Ministra, również dla siebie; surowość Harolda była wyrazem troski zarówno o cywili narażonych przez ewentualną niekompetencję, jak i o niego samego.
-Uh..m... - odchrząknął, bo dla dwójki doświadczonych aurorów rozmowa o słabościach była wręcz nienaturalna. -Potrzebujesz z czymś... pomocy, Sam? - wydusił wreszcie do czubków własnych butów. Skamander wrócił do pracy niemalże od razu po ucieczce z Tower, a Mike założył, że wszystko musi być w porządku. Nie wiedział, dlaczego akurat Oaza miałaby być katalizatorem... problemów, ale słuchał uważnie, chcąc zrozumieć. Choć z tonu Samuela zazwyczaj trudno było wyczytać emocje, to dziś wydawał się zmęczony, a wyliczanka tych wszystkich okropieństw - nieco nerwowa, jak na niego.
-Przyczyna tego wszystkiego - twój patronus zdołał się jej pozbyć, tak? - zaczął, wybierając to, co wydawało mu się najistotniejsze. -Myślisz, że to... mogło cię osłabić? - jak wielkiej energii potrzeba było to przywołania tak potężnego patronusa, czy Sam mógł w jakiś sposób się nadwyrężyć.
Przystanął, gdy dotarli na polanę. Zmarszczył nos.
-Czujesz...? - skrzywił się lekko. -Zmarli dawno temu, inaczej śmierdziałoby gorzej. Ale kości i mokra gleba... - to wciąż nie było nic przyjemnego.
Podszedł bliżej, nieświadom, że węch Skamandra wcale nie był tak wrażliwy.
-Same kości. Ty, patrz... Nie wszystkim zabrali różdżki... - kucnął, marszcząc nos.
-Festivo - mruknął, ale magia nie pokazała żadnych skupisk czarnej magii w grobie, ani w okolicy. Na Samuela się nie obejrzał, skupiony na pracy. -Prior Incantato. - dla pewności skierował różdżkę na jedną z różdżek leżących w dole.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 48
'k100' : 48
7 lipca 1958
gabinet medyka w Lavedale
gabinet medyka w Lavedale
— Niezwykle dziękujemy, że udostępnił nam pan swoje pokoje, panie Baldwin — dłoń lady Mare, jak zwykle skryta pod zdobną rękawiczką, złożyła się na sercu damy, która zniżyła odrobinę głowę tak w podziękowaniu, jak na znak szacunku. Stojący za biurkiem gabinetu starszy mężczyzna — pan Baldwin we własnej osobie — zabierał z niego rzeczy, które w jego ocenie mogłyby przeszkadzać w pracy, którą zaplanowaną miało niecodzienne, choć niewątpliwie wzbudzające ciekawość okolicznych mieszkańców zestawienie doktora Vale i lady Greengrass.
— Ależ nie ma za co, milady. Gdyby milady lub wasz szanowny gość czegoś potrzebowali, będę kontynuował przyjęcia pacjentów w mniejszym gabinecie — serdeczność biła z lica dość ironicznie łysego, starszego człowieka o twarzy poznaczonej zmarszczkami. Te nie dodawały mu powagi, jaką cechowali się pamiętani wszak z Hogwartu profesorowie, czy stare, wychudłe figury matron—ciotek. Pan Baldwin zestarzał się naprawdę przyjemnie dla oka, utrzymując w swej fizys to, za co mieszkańcy Lavedale lubili go najbardziej — wrażenie, jakby był dziadkiem każdego z mieszkańców. Ze swą żoną, również posiadającą swe lata pielęgniarką i położną obecni byli przy przyjściu na świat znakomitej większości mieszkańców, wszyscy więc zwracali się do nich per dziadku i babciu, co Hector Vale i lady Mare mogli zauważyć, przysłuchując się rozmowom panującym w ciasnym, ale jasnym korytarzu prowadzącym do dwóch gabinetów. Większy, w którym zazwyczaj przyjmował pan Baldwin, został dziś im udostępniony.
Gdy w pomieszczeniu pozostała wyłącznie arystokratka i uzdrowiciel mieszkający na co dzień w Walii, ta pierwsza zabrała głos.
— Dziękuję, że mogę liczyć na twoją pomoc — zaczęła, odruchowo składając dłonie na widocznym brzuchu ciążowym, ostrożnym krokiem podchodząc do okna. — Musisz wiedzieć, że ci ludzie przeżyli katastrofę. Zdążyłam przekonać się, że ciało wyleczyć jest prosto; Zarówno ja, tam na miejscu, państwo Baldwin tutaj oraz wielu uzdrowicieli z okolicy robiło wszystko, żeby doprowadzić ich do odpowiedniego stanu, ale nie jestem w stanie wszystkiego dopilnować — Hector zawsze był bardziej przyjacielem jej brata, niż jej własnym; pewne ocieplenie w relacji Mare—Hector nastąpiło wraz z równie niespodziewanym urwaniem znajomości z bratem. Niemniej jednak, niezależnie od jego prywatnych zawirowań i inklinacji, Prewettowie uważali go za swego przyjaciela, a Hector raz za razem potwierdzał to, stawiając się na ich wezwania, odpowiadając na prośby, chociażby słane były nie bezpośrednio przez nich, a także na przykład męża lady Mare, Elroya.
Główną różnicą w podejściu do magimedycyny między młodszą siostrą i starszym bratem Prewett było z pewnością zdanie o magipsychiatrii. Gdy Archibald odrzucał ją jako cenną naukę medyczną, pozbawiona możliwości odbywania nauk i praktyk w Świętym Mungu Mare pragnęła poznać ją jak najbardziej, tak samo, jak pozostałe teoretyczne aspekty nauki. Wierzyła, że pomoc Hectora wymiernie wpłynie na stan uchodźców z Yorkshire i mieszkańców Staffordshire.
— W West Riding of Yorkshire katastrofą był magiczny huragan. Nadal nie wiemy, jak dokładnie do tego doszło, ale ludzie pozbawieni zostali całego dobytku życia, znajdziesz dziś także dwóch mężczyzn, którzy dwa dni spędzili w myśliwskich sidłach, w które wpadli, przypadkiem próbując wrócić po jakieś rzeczy na zgliszcza. Mój mąż i młodszy brat znaleźli ich w porę, byli tylko nieco odwodnieni, ale zakładam, że ta... przygoda nie jest dla nich czymś do śmiechu. Gdy się zjawią, pozostawię cię z nimi samego, dobrze? — obróciła głowę w jego kierunku, spoglądając nań znad prawego ramienia. Spomiędzy różanych warg wymsknęło się zrezygnowane westchnienie, a zaraz po nim krótkie pokręcenie głowy. Jakby w rezygnacji. — Nie sądzę, by byli skłonni do zwierzeń przed kobietą — dodała, uśmiechając się już nieco cieplej. Męska duma.
— Będą też ofiary... Styczniowe. Ci ludzie widzieli coś, co złamałoby każdego. Co wstrząsnęło mną, choć nie byłam wtedy na miejscu — drobne przygryzienie dolnej wargi, opuszczony wzrok, pobladłe lico. Nie chciała jeszcze raz tłumaczyć Hectorowi tego, co miało miejsce w Lavedale. Czytał gazety, musiał wiedzieć o tragedii Staffordshire. — Jeżeli te sprawy będą dla ciebie za ciężkie lub będziesz potrzebował przerwy z jakiegokolwiek powodu, proszę, byś mi o tym powiedział — dodała, odwracając się od okna i nie spuszczając z niego wzroku, przeszła do przygotowanego specjalnie dla niej fotela po lekarskiej stronie biurka. Dla Hectora — niestety — pozostało zwykłe krzesło, miała jednak nadzieję, że ze względu na jej stan wybaczy jej tę chciwość w wyborze miękkiego siedzenia.
— Jesteś wszak moim gościem — przypomniała mu weselej, przechylając przy tym lekko głowę w bok. — Wracając jednak do sedna, poprosiłam o przybycie każdego, kto potrzebuje pomocy. Więcej niż możliwe jest też, że trafi się nam także ktoś z upiorną migreną czy krwotokiem z rozbitego nosa — rozbawiony uśmiech wykwitł na wargach lady Mare, gdy dłoń dzierżącą różdżkę z drewna eukaliptusa ułożyła na blacie biurka.
Nie będzie tak źle, Hectorze.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Obiecał pomoc zarówno Archibaldowi, jak i Mare i jej mężowi. Ufał lordom Derbyshire i ich dyskrecji - pomimo niestabilnej sytuacji politycznej, asysta udzielona w lutym nie wyszła poza zaufane grono, a Greengrassowie potrzebowali jego umiejętności, nie nazwiska. Wtedy kierowała nim zwykła lojalność, teraz coś więcej. Przezorność jedynie się zwiększyła, zobaczył zbyt wiele skutków wojny, słyszał od innych zbyt wiele, w sercu nosił echo próśb o ostrożność - ale zarazem czuł (wreszcie coś czuł), że pomóc powinien, pełniej zrozumiał nieszczęście… mniej uprzywilejowanych.
Pomimo przyjęcia prośby lady Greengrass, lęk go nie opuszczał, a przezorność nakazała powtórzyć środki bezpieczeństwa z Devon. Zanim teleportował się z domu, stanął przed lustrem i rzucił na siebie Sphaecessatio, próbując dwukrotnie dopóki zaklęcie się nie udało.
-Lady Mare, wyglądasz kwitnąco. - gdy pozostali sami skłonił się jej powtórnie, nie rezygnując z oficjalnej formy pomimo przejścia na “ty” dzięki wieloletniej znajomości (i tylko w sytuacjach prywatnych). Widział zaokrąglony brzuch, wiedział o dobrych wiadomościach i tym bardziej podziwiał zapracowaną damę. Wcześniej przywitał się uprzejmie z panem Baldwinem, podziękował za udostępnienie miejsca - prywatnego i o wiele bardziej komfortowego od wiosek lub warunków polowych. Zmierzył starszego uzdrowiciela bacznym spojrzeniem - czarodziej wzbudzał zaufanie, ale Hector i tak dopytał Mare kontrolnie:
-Rozumiem, że dzięki ich wsparciu potrzeba głównie pomocy magipsychiatrycznej, czy…? - zawiesił głos, bo choć nie sądził by jego i Archibalda łączyło zbyt wiele w kwestii podejścia do uzdrawiania, to obydwoje bywali nieufni względem jakichkolwiek obcych uzdrowicieli. U lorda Prewetta wynikało to zapewne z własnego charakteru i własnych osiągnięć.
Boląca przy zmianach pogody noga Hectora przypominała mu zaś codziennie, ile można spartaczyć pośpiechem lub nieostrożnością.
-Chętnie porozmawiam także z ich rodzinami. - zastrzegł, kiwając blado głową w odpowiedzi na trafne przypuszczenie lady Mare o męskiej dumie. Tak, poszkodowani nie otworzą się przed kobietą, przed damą - ale możliwe też, że podobna duma, mechanizm ochronny, uchroniła ich przed trwałą szkodą na psychice.. Co z ich rodzinami, z tymi, którzy stracili dobytek, a mogli stracić krewnych? Trauma nie dotykała przecież tylko poszkodowanych, a również ocalonych - albo zamartwiających się o mężów, braci, synów.
Oparł laskę o ścianę, usiadł na krześle. Umknął wzrokiem. Staffordshire. Coś, od czego wtedy pragnął się trzymać z daleka, ale co dotknęło przecież nawet jego. Długo wahał się potem, czy odwiedzać z Orestesem teściów, martwił o bezpieczeństwo siostry. Czystokrwistym czarodziejom nic nie groziło, ale widząc dementora przekonał się, że chyba nie powinien w to bezkrytycznie wierzyć.
-Powiem, ale nie będą za ciężkie. - zapewnił, łagodnie, ale z wyraźnym zdecydowaniem. To jego praca, praca, którą wybrał. Nic nie było dla niego za ciężkie, gdyby przeżywał ciężary podobnie jak reszta świata, nie przypatrywałby się z chorobliwą fascynacją jak brata wyrywa skrzydełka owadom. Jego twarzy, nie skrzydełkom.
Wątpliwości odnośnie zakresu pomocy szybko się rozjaśniły. Skinął od razu głową, doskonale rozumiejąc, że pomimo wcześniejszej uzdrowicielskiej opieki mogą się trafić każde obrażenia.
-Poradzimy sobie. - zapewnił damę, wiedząc, że i jej sztuka uzdrawiania nie jest obca. Wyciągnął różdżkę, bawił się nią chwilę w szczupłych palcach. -Na pewno docenią milady obecność. - dodał z namysłem, bezpośrednią pomoc i ciepłe słowo od swojej pani. On zamierzał wtopić się w cienie, jak zawsze - jego tożsamość nikogo nie interesowała, zainspirowany wizytą w Devon przedstawiał się zresztą jako Henry Vane. -Jestem gotowy.
Pomimo przyjęcia prośby lady Greengrass, lęk go nie opuszczał, a przezorność nakazała powtórzyć środki bezpieczeństwa z Devon. Zanim teleportował się z domu, stanął przed lustrem i rzucił na siebie Sphaecessatio, próbując dwukrotnie dopóki zaklęcie się nie udało.
-Lady Mare, wyglądasz kwitnąco. - gdy pozostali sami skłonił się jej powtórnie, nie rezygnując z oficjalnej formy pomimo przejścia na “ty” dzięki wieloletniej znajomości (i tylko w sytuacjach prywatnych). Widział zaokrąglony brzuch, wiedział o dobrych wiadomościach i tym bardziej podziwiał zapracowaną damę. Wcześniej przywitał się uprzejmie z panem Baldwinem, podziękował za udostępnienie miejsca - prywatnego i o wiele bardziej komfortowego od wiosek lub warunków polowych. Zmierzył starszego uzdrowiciela bacznym spojrzeniem - czarodziej wzbudzał zaufanie, ale Hector i tak dopytał Mare kontrolnie:
-Rozumiem, że dzięki ich wsparciu potrzeba głównie pomocy magipsychiatrycznej, czy…? - zawiesił głos, bo choć nie sądził by jego i Archibalda łączyło zbyt wiele w kwestii podejścia do uzdrawiania, to obydwoje bywali nieufni względem jakichkolwiek obcych uzdrowicieli. U lorda Prewetta wynikało to zapewne z własnego charakteru i własnych osiągnięć.
Boląca przy zmianach pogody noga Hectora przypominała mu zaś codziennie, ile można spartaczyć pośpiechem lub nieostrożnością.
-Chętnie porozmawiam także z ich rodzinami. - zastrzegł, kiwając blado głową w odpowiedzi na trafne przypuszczenie lady Mare o męskiej dumie. Tak, poszkodowani nie otworzą się przed kobietą, przed damą - ale możliwe też, że podobna duma, mechanizm ochronny, uchroniła ich przed trwałą szkodą na psychice.. Co z ich rodzinami, z tymi, którzy stracili dobytek, a mogli stracić krewnych? Trauma nie dotykała przecież tylko poszkodowanych, a również ocalonych - albo zamartwiających się o mężów, braci, synów.
Oparł laskę o ścianę, usiadł na krześle. Umknął wzrokiem. Staffordshire. Coś, od czego wtedy pragnął się trzymać z daleka, ale co dotknęło przecież nawet jego. Długo wahał się potem, czy odwiedzać z Orestesem teściów, martwił o bezpieczeństwo siostry. Czystokrwistym czarodziejom nic nie groziło, ale widząc dementora przekonał się, że chyba nie powinien w to bezkrytycznie wierzyć.
-Powiem, ale nie będą za ciężkie. - zapewnił, łagodnie, ale z wyraźnym zdecydowaniem. To jego praca, praca, którą wybrał. Nic nie było dla niego za ciężkie, gdyby przeżywał ciężary podobnie jak reszta świata, nie przypatrywałby się z chorobliwą fascynacją jak brata wyrywa skrzydełka owadom. Jego twarzy, nie skrzydełkom.
Wątpliwości odnośnie zakresu pomocy szybko się rozjaśniły. Skinął od razu głową, doskonale rozumiejąc, że pomimo wcześniejszej uzdrowicielskiej opieki mogą się trafić każde obrażenia.
-Poradzimy sobie. - zapewnił damę, wiedząc, że i jej sztuka uzdrawiania nie jest obca. Wyciągnął różdżkę, bawił się nią chwilę w szczupłych palcach. -Na pewno docenią milady obecność. - dodał z namysłem, bezpośrednią pomoc i ciepłe słowo od swojej pani. On zamierzał wtopić się w cienie, jak zawsze - jego tożsamość nikogo nie interesowała, zainspirowany wizytą w Devon przedstawiał się zresztą jako Henry Vane. -Jestem gotowy.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Łagodny uśmiech wystąpił na wargi szlachcianki, gdy magipsychiatra zaserwował jej naprawdę uroczy komplement. Jak każda kobieta lubiła wyglądać pięknie, czy też kwitnąco, a zbliżająca się w nieunikniony sposób do rozwiązania ciąża czasami potrafiła wtrącić do głowy cienie zwątpienia. Na całe szczęście miała wokół siebie serdeczne dusze, które w podobnych momentach podnosiły ją na duchu. Zazwyczaj była to bliska rodzina, lecz dziś do tego grona dołączył także uzdrowiciel Vale.
— Pomoc magipsychiatryczna będzie z pewnością najpilniejszym polem naszych dzisiejszych starań, choć obawiam się, że na jej samej się nie zakończy — właściwie mogli spodziewać się wszystkiego, począwszy od roztrzęsienia emocjonalnego do cielesnych, namacalnych konsekwencji wojny. Zawieszenie broni nie oznaczało jeszcze, że wszystko przeminęło, że ludzie mogli nareszcie przymknąć powieki bez obawy o nadciągający kataklizm. Wiele z nich nerwowo reagowała na chociażby obecność komety, o czym za kilka dni napiszą w Horyzontach Magii.
Westchnęła cicho, choć głęboko, lecz nim zdążyła znowu zabrać głos, zza drzwi gabinetu dobiegło krótkie pukanie. Niedługo później, bez czekania na pozwolenie, drzwi uchyliły się, a do środka weszła blondwłosa kobieta, trzymająca za ręce dwójkę maluchów. Nie mogli mieć więcej niż osiem lat.
— Dzień dobry, powiedziano nam, że tutaj dostaniemy pomoc — zaczęła ściszonym głosem, spoglądając wymownie na swoje dzieci. Chłopcy byli wyraźnie nie w humorze. Dolne wargi drgały, zupełnie jakby szykowali się do płaczu, a oczy zaszły już łzami. Nie wyglądali najzdrowiej — bladość skóry, plama z krwi na mankiecie koszuli sugerowały, że organizmy dzieci były wymęczone. Starszy, albo wyższy z nich złapał się w pewnym momencie za klatkę piersiową, a jego ciałem wstrząsnął nieprzyjemny dla ucha kaszel.
Mare uniosła się z miejsca; powoli i ostrożnie, lecz jak na swoje możliwości, w miarę szybko.
— Proszę się nie martwić, zaraz zajmiemy się pani synami — przemówiła do kobiety miękkim, ciepłym tonem, który miał ją uspokoić. Sama panicznie reagowała na wszystkie objawy choroby, które mogły toczyć Saoirse — lady Mare i jej mąż lord Elroy na całe szczęście nie byli dotknięci żadnymi chorobami charakterystycznymi dla szlachty, lecz nigdy nie było pewności, czy ich potomkowie również będą mogli cieszyć się dobrą passą. Serce matki zawsze panikowało w obliczu bólu czy niebezpieczeństwa dziecka, należało więc zadbać o ich komfort. — Moi mili, poproszę was o zdjęcie koszul i zajęcie miejsca na kozetce. Razem z panem uzdrowicielem przyjrzymy się temu, co się dzieje, dobrze? — chłopcy pokiwali głowami na zgodę, choć znów — zrobili to bardzo niemrawo. Ostatecznie jednak, po pomocy udzielonej przez mamę udało się rozdziać chłopców od pasa w górę, a ci zajęli miejsca obok siebie. Mare póki co nie wyciągała jeszcze różdżki, przede wszystkim pragnąc przeprowadzić wywiad z matką. Było to konieczne i pożądane zarówno przez uzdrowiciela po kursie w Mungu, jak i dla niej samej — lepiej było rozpocząć leczenie od przyczyny problemu, zamiast uśmierzać objawy, które mogły oddzielić ich od prawidłowej diagnozy. — Opowie pani, co działo się w ostatnich dniach z chłopcami?
Kobieta, stojąca niedaleko jednej z szafek z eliksirami, trzymająca w tej chwili koszule swoich synów w dłoniach, poruszyła się nerwowo, wodząc zielonymi oczami pomiędzy Mare a Hectorem.
— Chodzili oni tacy osowiali, ale myślałam, że to tylko dziecięce humorki, milady rozumie... — zwiesiła na moment wzrok, koncentrując go wymownie na ciążowym brzuchu lady Mare. — Potem krew zaczęła im z nosów lecieć jak strumieniami, no i wymioty, biegunka... Myślę, że struć się mogli czymś, po lesie chodzili ostatnio, ale mówili, że nic tam nie jedli. A najgorsze to, że ja bym chciała, by oni chociaż noc przespali, bo zmęczone takie, ale ciągle budzą się z krzykiem, że złe skrzaty ich gonią i obrażają... Koszmar... — pokręciła głową na boki w zupełnym zrezygnowaniu, lecz w tym samym momencie Mare zwróciła się do swego dzisiejszego towarzysza, posyłając mu porozumiewawcze spojrzenie. Chyba wiedział już, jakie powinno być rozpoznanie. Wbrew pozorom to ostatni element układanki był najbardziej istotny, choć matce mógł wydawać się tylko sennym majakiem.
— Dla wszelkiej pewności spróbujemy wykluczyć potencjalne zatrucie — zwróciła się do kobiety z wyjaśnieniem, zauważając, że z nosa młodszego z chłopców znów cieknie stróżka krwi. — Sango deprendo — wiązka magii związała się z niewielkim strumieniem, lecz krew pozostała taka, jaka była. Czerwona, po prostu czerwona, bez domieszki czerni. Na ten widok Mare uśmiechnęła się szeroko, głaszcząc jednocześnie chłopca po włosach. — Na całe szczęście w krwi nie znajduje się trucizna. Zatem dobrze, że pani do nas trafiła, pomożemy dzieciom od razu.
Za drzwiami gabinetu rozlegały się coraz to głośniejsze (od ich ilości, nie intensywności) rozmowy. Mogła liczyć, że dziś będą mieli z Hectorem ręce pełne roboty.
— Pomoc magipsychiatryczna będzie z pewnością najpilniejszym polem naszych dzisiejszych starań, choć obawiam się, że na jej samej się nie zakończy — właściwie mogli spodziewać się wszystkiego, począwszy od roztrzęsienia emocjonalnego do cielesnych, namacalnych konsekwencji wojny. Zawieszenie broni nie oznaczało jeszcze, że wszystko przeminęło, że ludzie mogli nareszcie przymknąć powieki bez obawy o nadciągający kataklizm. Wiele z nich nerwowo reagowała na chociażby obecność komety, o czym za kilka dni napiszą w Horyzontach Magii.
Westchnęła cicho, choć głęboko, lecz nim zdążyła znowu zabrać głos, zza drzwi gabinetu dobiegło krótkie pukanie. Niedługo później, bez czekania na pozwolenie, drzwi uchyliły się, a do środka weszła blondwłosa kobieta, trzymająca za ręce dwójkę maluchów. Nie mogli mieć więcej niż osiem lat.
— Dzień dobry, powiedziano nam, że tutaj dostaniemy pomoc — zaczęła ściszonym głosem, spoglądając wymownie na swoje dzieci. Chłopcy byli wyraźnie nie w humorze. Dolne wargi drgały, zupełnie jakby szykowali się do płaczu, a oczy zaszły już łzami. Nie wyglądali najzdrowiej — bladość skóry, plama z krwi na mankiecie koszuli sugerowały, że organizmy dzieci były wymęczone. Starszy, albo wyższy z nich złapał się w pewnym momencie za klatkę piersiową, a jego ciałem wstrząsnął nieprzyjemny dla ucha kaszel.
Mare uniosła się z miejsca; powoli i ostrożnie, lecz jak na swoje możliwości, w miarę szybko.
— Proszę się nie martwić, zaraz zajmiemy się pani synami — przemówiła do kobiety miękkim, ciepłym tonem, który miał ją uspokoić. Sama panicznie reagowała na wszystkie objawy choroby, które mogły toczyć Saoirse — lady Mare i jej mąż lord Elroy na całe szczęście nie byli dotknięci żadnymi chorobami charakterystycznymi dla szlachty, lecz nigdy nie było pewności, czy ich potomkowie również będą mogli cieszyć się dobrą passą. Serce matki zawsze panikowało w obliczu bólu czy niebezpieczeństwa dziecka, należało więc zadbać o ich komfort. — Moi mili, poproszę was o zdjęcie koszul i zajęcie miejsca na kozetce. Razem z panem uzdrowicielem przyjrzymy się temu, co się dzieje, dobrze? — chłopcy pokiwali głowami na zgodę, choć znów — zrobili to bardzo niemrawo. Ostatecznie jednak, po pomocy udzielonej przez mamę udało się rozdziać chłopców od pasa w górę, a ci zajęli miejsca obok siebie. Mare póki co nie wyciągała jeszcze różdżki, przede wszystkim pragnąc przeprowadzić wywiad z matką. Było to konieczne i pożądane zarówno przez uzdrowiciela po kursie w Mungu, jak i dla niej samej — lepiej było rozpocząć leczenie od przyczyny problemu, zamiast uśmierzać objawy, które mogły oddzielić ich od prawidłowej diagnozy. — Opowie pani, co działo się w ostatnich dniach z chłopcami?
Kobieta, stojąca niedaleko jednej z szafek z eliksirami, trzymająca w tej chwili koszule swoich synów w dłoniach, poruszyła się nerwowo, wodząc zielonymi oczami pomiędzy Mare a Hectorem.
— Chodzili oni tacy osowiali, ale myślałam, że to tylko dziecięce humorki, milady rozumie... — zwiesiła na moment wzrok, koncentrując go wymownie na ciążowym brzuchu lady Mare. — Potem krew zaczęła im z nosów lecieć jak strumieniami, no i wymioty, biegunka... Myślę, że struć się mogli czymś, po lesie chodzili ostatnio, ale mówili, że nic tam nie jedli. A najgorsze to, że ja bym chciała, by oni chociaż noc przespali, bo zmęczone takie, ale ciągle budzą się z krzykiem, że złe skrzaty ich gonią i obrażają... Koszmar... — pokręciła głową na boki w zupełnym zrezygnowaniu, lecz w tym samym momencie Mare zwróciła się do swego dzisiejszego towarzysza, posyłając mu porozumiewawcze spojrzenie. Chyba wiedział już, jakie powinno być rozpoznanie. Wbrew pozorom to ostatni element układanki był najbardziej istotny, choć matce mógł wydawać się tylko sennym majakiem.
— Dla wszelkiej pewności spróbujemy wykluczyć potencjalne zatrucie — zwróciła się do kobiety z wyjaśnieniem, zauważając, że z nosa młodszego z chłopców znów cieknie stróżka krwi. — Sango deprendo — wiązka magii związała się z niewielkim strumieniem, lecz krew pozostała taka, jaka była. Czerwona, po prostu czerwona, bez domieszki czerni. Na ten widok Mare uśmiechnęła się szeroko, głaszcząc jednocześnie chłopca po włosach. — Na całe szczęście w krwi nie znajduje się trucizna. Zatem dobrze, że pani do nas trafiła, pomożemy dzieciom od razu.
Za drzwiami gabinetu rozlegały się coraz to głośniejsze (od ich ilości, nie intensywności) rozmowy. Mogła liczyć, że dziś będą mieli z Hectorem ręce pełne roboty.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
-Doraźna pomoc magipsychiatryczna. - wtrącił odruchowo, bo choć w kwestii rozmowy o samej magimedycynie nigdy nie poprawiałby lady Mare, wiedziony zasadami dobrego wychowania i respektem dla wiedzy samej szlachcianki, to w kwestiach swojej magipsychiatrii uściślał pewne terminy wręcz odruchowo. Wbrew opinii niektórych lekarzy z Munga, był przekonany, że żadna pomoc magipsychiatryczna nie może być krótkoterminowa, że ludzka psychika wymaga regularnych spotkań i cierpliwości. Nie mógł, rzecz jasna, dać tego wszystkiego mieszkańcom Staffordshire, nie wszyscy byliby skorzy do sięgnięcia po taką pomoc, a czas nie był z gumy: doraźna pomoc, nawet jeśli tylko doraźna, też potrafiła jednak zdziałać wiele.
A czasem - czasem wystarczyło po prostu kogoś wysłuchać i do tego nie trzeba było nawet magipsychiatrycznych kwalifikacji.
Uśmiechnął się przepraszająco, orientując się, że mało brakowało, a wszedłby szlachciance w słowo: -Ale, rzecz jasna, udzielę... udzielimy im każdej pomocy uzdrowicielskiej, o jaką poproszą. - skoro już tu był, chciał podzielić się swoimi umiejętnościami, przydać, widzieć konkretne owoce swojej pomocy. Właśnie tego brakowało mu zresztą w magipsychiatrii - konkretnych rezultatów, świadomości, że czyni coś dobrego od razu, a nie że (niekiedy na ślepo) buduje zamki z piasku.
-Zastanawiam się - zniżył głos, zanim do gabinetu weszli pierwsi pacjenci -czy kometa mogła wpłynąć na ich... stan ducha. - zagadnął lady Mare dyplomatycznie, choć tak naprawdę miał na myśli stan umysłu. Samemu miał koszmarny dzień, ale nie zakładał, że jego subiektywne przeżycia obiektywnie odzwierciedlają zdrowie wszystkich.
W końcu do zdrowia, a nawet do przekonania o własnej normalności, było mu daleko - z widmem klątwy i szaleństwa, wiszącymi nad głową niczym miecz Damoklesa. O tym, rzecz jasna, nigdy lady Mare nie powie, choć niecierpliwie wyglądał spotkania z Oliverem, na którym będzie mógł poruszyć temat komety z nieco większą swobodą. I niecierpliwie wyglądał pierwszych pacjentów, ciekaw ich objawów i perypetii, a nawet (niezdrowo) ciekaw tego, jak wojna wpłynęła na ich psychikę; jak mają się mieszkańcy hrabstwa ogarniętego do niedawna największym wirem walki.
-Zawieszenie broni powinno pomóc psychice każdego się zregenerować. - zdążył jeszcze zauważyć, chcąc dać lady Mare nadzieję na to, że będzie lepiej... ale nie potrafił udawać na dłuższą metę, nie był zwolennikiem fałszowania prawdy. -...ale po nim nie będzie im łatwo. Nawet, jeśli bezpiecznie - chciał w to wierzyć i na pewno ona też chciała. -to nie poczucie zagrożenia nie znika po ustaniu zagrożenia.
Czasem - pomyślał gorzko, wspominając pogrzebanego tyle lat temu ojca, ojca, który w teorii nigdy nie wróci, ale którego głos słyszał czasem we własnej głowie doskonale -nie znika nigdy.
Wejście do gabinetu matki z dziećmi wybiło go z posępnych rozmyślań. Natychmiast, jak na zawołanie, przyjął na twarz łagodny uśmiech - jakby wcale nie rozprawiał przed chwilą z lady Mare o wojnie i komecie - a gdy spojrzał na chłopców, uśmiech stał się autentyczniejszy, cieplejszy, choć oczy pozostały czujne i mignęło w nich coś na kształt autentycznego, nie wyuczonego, współczucia.
Byli mniej więcej w wieku Orestesa...
Nachylił się do przodu, słuchając o objawach - i podświadomie chcąc odgrodzić trochę od chorych lady Mare, przynajmniej dopóki nie będą mieli pewności co im jest i czy ten kaszel nie może zagrozić kobiecie w ciąży. Na szczęście, matka dzieci opisała objawy szczegółowo i precyzyjnie (czym zasłużyła sobie na jego uśmiech uznania, lubił precyzyjne kobiety, które w jego doświadczeniu stanowiły rzadkość i do których na pewno nie należała jego żona; przechodzenie przy niej chorób Orestesa było koszmarem i zwykle wolał, by po prostu jej wtedy przy nich nie było), a z porozumiewawczego spojrzenia lady Mare wychwycił, że obydwoje myśleli o tym samym.
Objawy pasowały do choroby, która zwykle nie była groźna dla dorosłych - ale była groźna dla samych dzieci.
-Skoro zaklęcie wykluczyło zatrucie, to nasuwa się na myśl zakaźne podłoże choroby. - zwrócił się do matki. -Tych trudno się wystrzegać, nawet przy zachowaniu ostrożności - ale dobrze, że szybko pani zareagowała. - miał nadzieję, że szybko. -Jak długo utrzymują się te objawy?
-Od połowy czerwca, najpierw myślałam, że samo przejdzie, nie chciałam fatygować nikogo... - zaczęła tłumaczyć się kobieta, a on prędko skinął głową. Uzdrowicieli brakowało na wojnie, zwlekając miała szlachetne pobudki - choć dłuższego zwłoka skończyłaby się dla chłopców groźnie.
-Dłuższa zwłoka skończyłaby się dla chłopców groźnie. - właściwie, nie widział powodu, by nie powiedzieć tego na głos. Kobieta lekko pobladła (no dobrze, może jednak zobaczył ten powód), więc dodał uspokajająco. -Ale podejrzewam, że to skrzacia grypa, w obecnym stadium w pełni wyleczalna. Typowe objawy to koszmary ze skrzatami w roli głównej, apatia, wymioty i biegunka. Boli was głowa, chłopcy? - zwrócił się do dzieci, bo problemy z oddychaniem były widoczne jak na dłoni. Jeden z chłopców skinął głową, drugi był rozkojarzony albo nieufny, ale to wystarczyło. -Syrop z czarnej jagody i granatu dawkowany codziennie przez dwa tygodnie, oraz wywar wzmacniający dawkowany raz dziennie, co drugi dzień, przez tydzień - bez obaw, zapiszę to wszystko - powinny wystarczyć do złagodzenia objawów choroby. Milady - zwrócił się do lady Marę -czy doktor Baldwin dysponuje takimi zapasami? - samemu nie miał dostępu do wywaru z granatu, ale mógłby dostarczyć wywar wzmacniający, jedna fiolka powinna wystarczyć do dziecięcej dawki. -Rzucę jeszcze zaklęcie diagnostyczne, aby upewnić się, że to na pewno tylko grypa. - wstał, by klęknąć (noga, na szczęście, nie doskwierała mu dziś tak bardzo jak przed kilkoma dniami) obok chłopców.
-Diagno haemo - powtórzył dwukrotnie, by sprawdzić pracę organów wewnętrznych, ale ku jego uldze zaklęcie nie wychwyciło żadnych nieprawidłowości. -Objawy ustąpią po wdrożeniu leczenia. - orzekł i wstał, przypatrując się kobiecie uważnie. Chłopcy byli apatyczni, rzecz jasna, a ona? -Czy mogę w czymś jeszcze pomóc? I jak się pani czuje? - nie byłby sobą, gdyby nie zapytał. Nie tylko o to, czy nie doświadczyła żadnych objawów, ale - czy radziła sobie z tym wszystkim. Wiedział, że ma pewnie tylko kilka minut, odgłosy za drzwiami wskazywały na to, że zaraz po jej wyjściu wejdzie tutaj kolejny pacjent - ale kilka minut to lepiej niż nic.
A czasem - czasem wystarczyło po prostu kogoś wysłuchać i do tego nie trzeba było nawet magipsychiatrycznych kwalifikacji.
Uśmiechnął się przepraszająco, orientując się, że mało brakowało, a wszedłby szlachciance w słowo: -Ale, rzecz jasna, udzielę... udzielimy im każdej pomocy uzdrowicielskiej, o jaką poproszą. - skoro już tu był, chciał podzielić się swoimi umiejętnościami, przydać, widzieć konkretne owoce swojej pomocy. Właśnie tego brakowało mu zresztą w magipsychiatrii - konkretnych rezultatów, świadomości, że czyni coś dobrego od razu, a nie że (niekiedy na ślepo) buduje zamki z piasku.
-Zastanawiam się - zniżył głos, zanim do gabinetu weszli pierwsi pacjenci -czy kometa mogła wpłynąć na ich... stan ducha. - zagadnął lady Mare dyplomatycznie, choć tak naprawdę miał na myśli stan umysłu. Samemu miał koszmarny dzień, ale nie zakładał, że jego subiektywne przeżycia obiektywnie odzwierciedlają zdrowie wszystkich.
W końcu do zdrowia, a nawet do przekonania o własnej normalności, było mu daleko - z widmem klątwy i szaleństwa, wiszącymi nad głową niczym miecz Damoklesa. O tym, rzecz jasna, nigdy lady Mare nie powie, choć niecierpliwie wyglądał spotkania z Oliverem, na którym będzie mógł poruszyć temat komety z nieco większą swobodą. I niecierpliwie wyglądał pierwszych pacjentów, ciekaw ich objawów i perypetii, a nawet (niezdrowo) ciekaw tego, jak wojna wpłynęła na ich psychikę; jak mają się mieszkańcy hrabstwa ogarniętego do niedawna największym wirem walki.
-Zawieszenie broni powinno pomóc psychice każdego się zregenerować. - zdążył jeszcze zauważyć, chcąc dać lady Mare nadzieję na to, że będzie lepiej... ale nie potrafił udawać na dłuższą metę, nie był zwolennikiem fałszowania prawdy. -...ale po nim nie będzie im łatwo. Nawet, jeśli bezpiecznie - chciał w to wierzyć i na pewno ona też chciała. -to nie poczucie zagrożenia nie znika po ustaniu zagrożenia.
Czasem - pomyślał gorzko, wspominając pogrzebanego tyle lat temu ojca, ojca, który w teorii nigdy nie wróci, ale którego głos słyszał czasem we własnej głowie doskonale -nie znika nigdy.
Wejście do gabinetu matki z dziećmi wybiło go z posępnych rozmyślań. Natychmiast, jak na zawołanie, przyjął na twarz łagodny uśmiech - jakby wcale nie rozprawiał przed chwilą z lady Mare o wojnie i komecie - a gdy spojrzał na chłopców, uśmiech stał się autentyczniejszy, cieplejszy, choć oczy pozostały czujne i mignęło w nich coś na kształt autentycznego, nie wyuczonego, współczucia.
Byli mniej więcej w wieku Orestesa...
Nachylił się do przodu, słuchając o objawach - i podświadomie chcąc odgrodzić trochę od chorych lady Mare, przynajmniej dopóki nie będą mieli pewności co im jest i czy ten kaszel nie może zagrozić kobiecie w ciąży. Na szczęście, matka dzieci opisała objawy szczegółowo i precyzyjnie (czym zasłużyła sobie na jego uśmiech uznania, lubił precyzyjne kobiety, które w jego doświadczeniu stanowiły rzadkość i do których na pewno nie należała jego żona; przechodzenie przy niej chorób Orestesa było koszmarem i zwykle wolał, by po prostu jej wtedy przy nich nie było), a z porozumiewawczego spojrzenia lady Mare wychwycił, że obydwoje myśleli o tym samym.
Objawy pasowały do choroby, która zwykle nie była groźna dla dorosłych - ale była groźna dla samych dzieci.
-Skoro zaklęcie wykluczyło zatrucie, to nasuwa się na myśl zakaźne podłoże choroby. - zwrócił się do matki. -Tych trudno się wystrzegać, nawet przy zachowaniu ostrożności - ale dobrze, że szybko pani zareagowała. - miał nadzieję, że szybko. -Jak długo utrzymują się te objawy?
-Od połowy czerwca, najpierw myślałam, że samo przejdzie, nie chciałam fatygować nikogo... - zaczęła tłumaczyć się kobieta, a on prędko skinął głową. Uzdrowicieli brakowało na wojnie, zwlekając miała szlachetne pobudki - choć dłuższego zwłoka skończyłaby się dla chłopców groźnie.
-Dłuższa zwłoka skończyłaby się dla chłopców groźnie. - właściwie, nie widział powodu, by nie powiedzieć tego na głos. Kobieta lekko pobladła (no dobrze, może jednak zobaczył ten powód), więc dodał uspokajająco. -Ale podejrzewam, że to skrzacia grypa, w obecnym stadium w pełni wyleczalna. Typowe objawy to koszmary ze skrzatami w roli głównej, apatia, wymioty i biegunka. Boli was głowa, chłopcy? - zwrócił się do dzieci, bo problemy z oddychaniem były widoczne jak na dłoni. Jeden z chłopców skinął głową, drugi był rozkojarzony albo nieufny, ale to wystarczyło. -Syrop z czarnej jagody i granatu dawkowany codziennie przez dwa tygodnie, oraz wywar wzmacniający dawkowany raz dziennie, co drugi dzień, przez tydzień - bez obaw, zapiszę to wszystko - powinny wystarczyć do złagodzenia objawów choroby. Milady - zwrócił się do lady Marę -czy doktor Baldwin dysponuje takimi zapasami? - samemu nie miał dostępu do wywaru z granatu, ale mógłby dostarczyć wywar wzmacniający, jedna fiolka powinna wystarczyć do dziecięcej dawki. -Rzucę jeszcze zaklęcie diagnostyczne, aby upewnić się, że to na pewno tylko grypa. - wstał, by klęknąć (noga, na szczęście, nie doskwierała mu dziś tak bardzo jak przed kilkoma dniami) obok chłopców.
-Diagno haemo - powtórzył dwukrotnie, by sprawdzić pracę organów wewnętrznych, ale ku jego uldze zaklęcie nie wychwyciło żadnych nieprawidłowości. -Objawy ustąpią po wdrożeniu leczenia. - orzekł i wstał, przypatrując się kobiecie uważnie. Chłopcy byli apatyczni, rzecz jasna, a ona? -Czy mogę w czymś jeszcze pomóc? I jak się pani czuje? - nie byłby sobą, gdyby nie zapytał. Nie tylko o to, czy nie doświadczyła żadnych objawów, ale - czy radziła sobie z tym wszystkim. Wiedział, że ma pewnie tylko kilka minut, odgłosy za drzwiami wskazywały na to, że zaraz po jej wyjściu wejdzie tutaj kolejny pacjent - ale kilka minut to lepiej niż nic.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Wioska Lavedale
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire