Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire
Mglisty las
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Mglisty las
Na północnym krańcu hrabstwa Staffordshire znajduje się przeklęty las — wedle podań okolicznych mieszkańców. Gęstwina mieszanych drzew i roślinności spowita jest mgłą o każdej porze roku, bez względu na panującą pogodę. Mało kto decyduje się wejść głębiej, zobaczyć jakie tajemnice może skrywać. Drewniany, pokryty domek mchem znajduje się ledwie kilkanaście kroków od jego pierwszej linii drzew, jednak mgła skutecznie utrudnia jego dostrzeżenie. Przeklęty las, skrywa zapewne wiele tajemnic i otwiera wiele możliwości, musi się jednak znaleźć ktoś na tyle odważny, aby podjąć drogę w nieznane.
Nie spodziewała się, że zaraz po rozpoczęciu patrolu, opodal linii drzew, natką się na kogokolwiek – tym bardziej nie podejrzewała, że zostaną zaatakowani uwięzioną w butli zjawą. Takie rzeczy można było kupić na Nokturnie...? Przez jej twarz przemknął grymas niezadowolenia; na poły spowodowany swą nieudolnością, w końcu trzy razy próbowała podołać tarczy i trzy razy zawiodła, a na poły – rozwianiem resztek wątpliwości. Czarnomagiczny, plugawy artefakt. Czy ten, który się nim posłużył, był jednym z czarnoksiężników odpowiedzialnych za masakrę? – Widziałam go – odpowiedziała zgodnie z prawdą, gdy Fox przejął kontrolę nad sytuacją; musieli działać już, teraz, jeśli nie chcieli pozwolić nieznajomemu uciec. – Jesteś pewien, że to bezpieczne? – wtrąciła, widząc jak chowa flaszkę do kieszeni płaszcza. Był aurorem, wiedział na ten temat wiele więcej od niej, odbierając wieloletnie szkolenie na temat wroga i tego, w jaki sposób z nim walczyć, mimo to nie mogła ugryźć się w język. Odczuwana w związku z zaklętym przedmiotem obawa była zbyt naturalna, zbyt silna. – Zanim nas zaatakował, stał tam. – Ruszyła przed siebie, w stronę, gdzie wśród mgły zamajaczyła jej sylwetka mężczyzny o upiornym, przyprawiającym o ciarki śmiechu. Czy wciąż czaił się gdzieś w pobliżu? Czy raczej uznał, że zjawa załatwi sprawę? Nie mógł wiedzieć, kto postanowił zapuścić się w okryty niesławą las, że nie miał do czynienia z szukającymi schronienia uciekinierami.
Rzucanie kolejnych nieudanych zaklęć nadwątliło jej siły, wciąż jednak była uważna i czujna, z ostrożnością, ale i bez zbędnej opieszałości stawiała kroki w śniegu; nie chciała ufać tylko i wyłącznie magii, poszukując wzrokiem śladów, które mogłyby poświadczyć na niekorzyść ich przeciwnika – ułamanych gałązek, nieudolnie zamaskowanych odcisków butów. – Mógłbyś sprawdzić, czy jest jeszcze w zasięgu zaklęcia? – zaproponowała cicho, samej kucając nad miejscem, w którym dojrzała trop. Urwany i częściowo przysypany, może za ich celem ciągnął się długi, ciężki płaszcz, a może strącił nową porcję śniegu z mijanych drzew. Bez znaczenia. W prawo prowadził inny, znacznie wyraźniejszy szlak odcisków – a przez to zbyt idealny i oczywisty. – Myślę, że powinniśmy iść tędy. I że nasz przeciwnik postanowił nas zlekceważyć. Pewnie nie podejrzewa, że poradziliśmy sobie z jego zabawką – poinformowała po chwili pełnej skupienia ciszy, prostując się i z wyciągniętą przed siebie różdżką idąc dalej, na spotkanie z tajemniczym agresorem. Wiedziała, że Fox wciąż jest obok, że mają przewagę liczebną, mimo to nie mogła pozbyć się ukłucia niepokoju, które towarzyszyło jej przez cały czas – aż nie ujrzała go znowu, w oddali. Prawie nie zauważyła pochylonej nad czymś – lub nad kimś – postaci, mieszała się ze skąpanym we mgle krajobrazem, lecz odlatujące stamtąd, spłoszone ruchem ptaszyska przykuły jej uwagę. – Spróbuję go unieruchomić – mruknęła, gdy już znalazła się obok Foxa, wskazała mu cel. – Bądź w pogotowiu. – Może powinna zostawić to jemu, chciała się jednak do czegoś przydać po tych wszystkich nieudolnie kreślonych tarczach. Podkradła się bliżej, lecz nie zbyt blisko, by przesadnie nie ryzykować, po czym cicho wypowiedziała inkantację wybranego zaklęcia. – Drętwota.
| tutaj rzut, EM: 32/50
Rzucanie kolejnych nieudanych zaklęć nadwątliło jej siły, wciąż jednak była uważna i czujna, z ostrożnością, ale i bez zbędnej opieszałości stawiała kroki w śniegu; nie chciała ufać tylko i wyłącznie magii, poszukując wzrokiem śladów, które mogłyby poświadczyć na niekorzyść ich przeciwnika – ułamanych gałązek, nieudolnie zamaskowanych odcisków butów. – Mógłbyś sprawdzić, czy jest jeszcze w zasięgu zaklęcia? – zaproponowała cicho, samej kucając nad miejscem, w którym dojrzała trop. Urwany i częściowo przysypany, może za ich celem ciągnął się długi, ciężki płaszcz, a może strącił nową porcję śniegu z mijanych drzew. Bez znaczenia. W prawo prowadził inny, znacznie wyraźniejszy szlak odcisków – a przez to zbyt idealny i oczywisty. – Myślę, że powinniśmy iść tędy. I że nasz przeciwnik postanowił nas zlekceważyć. Pewnie nie podejrzewa, że poradziliśmy sobie z jego zabawką – poinformowała po chwili pełnej skupienia ciszy, prostując się i z wyciągniętą przed siebie różdżką idąc dalej, na spotkanie z tajemniczym agresorem. Wiedziała, że Fox wciąż jest obok, że mają przewagę liczebną, mimo to nie mogła pozbyć się ukłucia niepokoju, które towarzyszyło jej przez cały czas – aż nie ujrzała go znowu, w oddali. Prawie nie zauważyła pochylonej nad czymś – lub nad kimś – postaci, mieszała się ze skąpanym we mgle krajobrazem, lecz odlatujące stamtąd, spłoszone ruchem ptaszyska przykuły jej uwagę. – Spróbuję go unieruchomić – mruknęła, gdy już znalazła się obok Foxa, wskazała mu cel. – Bądź w pogotowiu. – Może powinna zostawić to jemu, chciała się jednak do czegoś przydać po tych wszystkich nieudolnie kreślonych tarczach. Podkradła się bliżej, lecz nie zbyt blisko, by przesadnie nie ryzykować, po czym cicho wypowiedziała inkantację wybranego zaklęcia. – Drętwota.
| tutaj rzut, EM: 32/50
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
- A tobie? Nic się nie stało, prawda? - Upewniłem się jeszcze, zerkając krótko w jej stronę, choć w mlecznej poświacie niewiele mogłem dostrzec; znałem naturę tych zjaw, zwykle obierały sobie na cel jedną tylko osobę, w ostatnich czasach jednak czarna magia zdawała się być w powszechnym użyciu - niczego nie można było już być pewnym. - Prowadź - skinąłem głową, podążając za wytyczonym przez nią kierunku. Ufałem jej. Wiedziałem, że była świetną tropicielką - kimkolwiek nie był czarodziej, który nas zaatakował, zadarł z niewłaściwymi osobami. - Póki jest w butelce, nic nam nie grozi. Lepiej, aby była w moim płaszczu, niż trafiła w niepowołane ręce. Zamierzam ją później zniszczyć. - Wyjaśniłem krótko, podejmując trop, w którym uciekł sprawca, najwyraźniej dumny ze swego czynu. Psychopatyczny śmiech nie był środkiem, który wywierał na mnie większe wrażenie, ani też nie wzbudzał niepokoju. Z doświadczenia wiedziałem, że zwykle stanowił ochronną palisadę dla wątłego, słabego umysłu, który w swojej nieudolności wybierał podążanie za tym, czego sam nie posiadał - za siłą. Przytaknąłem nieznacznie głową na jej prośbę, w ślad za czym pomknęło cicho wyartykułowane zaklęcie - Homenum Revelio - Magia wokół mnie zawibrowała, nie ujawniając niczego, poza obecnością pogrążonych w zimowym śnie zwierząt. Ślad, na szczęście, szybko znalazła Maeve. Miała rację - zatarty ślad płaszcza ciągnącego się po śniegu zdradzał nieuważność, a może i pychę. Pozwoliłem jej wieść prym, nie odstępując jej jednak na krok, by w razie potrzeby móc objąć ją zaklętą tarczą. Wiedziałem, że potrafiła o siebie zadbać, i że nie było dla niej bezpieczniejszego miejsca niż przy mnie. Byłem gotowy zabić, gdyby ktokolwiek ośmielił się wyrządzić jej krzywdę. Musiała o tym wiedzieć - doświadczyła tego na własnej skórze.
Odnalezienie czarodzieja nie trwało długo. Zaskoczenie oraz potężna drętwota, która ugodziła mężczyznę z plecy, były mieszanką, która natychmiastowo powaliła go w śnieżną zaspę. Stanąłem nad nim, bez wysiłku odbierając mu różdżkę i przyglądając się jego twarzy. Był z pewnością młodszy ode mnie, ale nie był już dzieckiem. - Esposas - zażądałem, a zgodnie z moją wolą wokół kostek oraz nadgarstków mężczyzny pojawiły się kajdany. - Odczaruj go. - Zasugerowałem Maeve, a kiedy tylko mężczyzna odzyskał kontrolę nad własnym ciałem, z jego gardła wyrwał się zduszony protest. - Jesteście nienormalni? Puśćcie mnie! Kim jesteście, żeby tak traktować człowieka! - Warknął oburzony; nie odpowiedziałem mu. Zamiast tego sięgnąłem po butelkę, którą zabrałem z miejsca zdarzenia. Oczy czarodzieja od razu go zdradziły - mimo tego próbował zgrywać niewinnego. - Co to ma być? Po co mi to pokazujesz?! - Brnął w zaparte. - Uwolnijcie mnie! - Zawierzgał, jednak magiczne kajdany skrępowały jego ruchy. - Nie nam będziesz się tłumaczył, a lordom tych ziem. Dwa dni temu w tych okolicach przeprowadzono rzeź na niewinnych ludziach. Ktoś, kto rzuca towarem prosto z Nokturnu jest na szczycie listy podejrzanych.- Poinformowałem go chłodno, bez rozczulania się nad jego losem. Z mojej postawy bił autorytet, z którym trudno było wdawać się w polemikę, zamykając młodemu mężczyźnie usta. Uniosłem różdżkę, w myślach przyzywając ciepło oczyszczającego ognia. - Expecto Patronum - Srebrzysty lis zmaterializował się przed nami budząc zachwyt, a następnie pomknął do Derby z informacją o złapaniu intruza, ściągając posiłki. Nie czekaliśmy długo, choć mróz doskwierał nie mniej jak marudny czarodziej, zarzekający się o swojej niewinności. Ignorowałem go - i tylko obecność Maeve sprawiła, że potraktowałem go wyjątkowo łagodnie, skazując go co najwyżej na ewentualne odmrożenia.
Kiedy przybyło wsparcie, zwięźle wyjaśniliśmy, co zaszło. Ludzie Greengrassów zabrali ze sobą intruza, jego różdżkę, a także dowód w postaci czarnomagicznej butelki. Część wróciła świstoklikiem do Derby, a dwójka postanowila z nami pozostać na wypadek kolejnych niespodzianek. Mglisty las mógł skrywać znacznie więcej tajemnic.
EM 41/50
Odnalezienie czarodzieja nie trwało długo. Zaskoczenie oraz potężna drętwota, która ugodziła mężczyznę z plecy, były mieszanką, która natychmiastowo powaliła go w śnieżną zaspę. Stanąłem nad nim, bez wysiłku odbierając mu różdżkę i przyglądając się jego twarzy. Był z pewnością młodszy ode mnie, ale nie był już dzieckiem. - Esposas - zażądałem, a zgodnie z moją wolą wokół kostek oraz nadgarstków mężczyzny pojawiły się kajdany. - Odczaruj go. - Zasugerowałem Maeve, a kiedy tylko mężczyzna odzyskał kontrolę nad własnym ciałem, z jego gardła wyrwał się zduszony protest. - Jesteście nienormalni? Puśćcie mnie! Kim jesteście, żeby tak traktować człowieka! - Warknął oburzony; nie odpowiedziałem mu. Zamiast tego sięgnąłem po butelkę, którą zabrałem z miejsca zdarzenia. Oczy czarodzieja od razu go zdradziły - mimo tego próbował zgrywać niewinnego. - Co to ma być? Po co mi to pokazujesz?! - Brnął w zaparte. - Uwolnijcie mnie! - Zawierzgał, jednak magiczne kajdany skrępowały jego ruchy. - Nie nam będziesz się tłumaczył, a lordom tych ziem. Dwa dni temu w tych okolicach przeprowadzono rzeź na niewinnych ludziach. Ktoś, kto rzuca towarem prosto z Nokturnu jest na szczycie listy podejrzanych.- Poinformowałem go chłodno, bez rozczulania się nad jego losem. Z mojej postawy bił autorytet, z którym trudno było wdawać się w polemikę, zamykając młodemu mężczyźnie usta. Uniosłem różdżkę, w myślach przyzywając ciepło oczyszczającego ognia. - Expecto Patronum - Srebrzysty lis zmaterializował się przed nami budząc zachwyt, a następnie pomknął do Derby z informacją o złapaniu intruza, ściągając posiłki. Nie czekaliśmy długo, choć mróz doskwierał nie mniej jak marudny czarodziej, zarzekający się o swojej niewinności. Ignorowałem go - i tylko obecność Maeve sprawiła, że potraktowałem go wyjątkowo łagodnie, skazując go co najwyżej na ewentualne odmrożenia.
Kiedy przybyło wsparcie, zwięźle wyjaśniliśmy, co zaszło. Ludzie Greengrassów zabrali ze sobą intruza, jego różdżkę, a także dowód w postaci czarnomagicznej butelki. Część wróciła świstoklikiem do Derby, a dwójka postanowila z nami pozostać na wypadek kolejnych niespodzianek. Mglisty las mógł skrywać znacznie więcej tajemnic.
EM 41/50
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
– Nie, nic mi nie jest. – Dzięki niemu. Gdyby to ona stała się obiektem ataku upiora, na własnej skórze doświadczyłaby jego przeklętego dotyku, padła ofiarą plugawej mocy. Podchwyciła wzrok towarzysza, blada i czujna, z sercem wciąż głośno obijającym się o ciasną klatkę żeber. Chciałaby zatrzymać się na dłużej, dokładniej omówić temat przechwyconej zjawy, wiedziała jednak, że ociąganie się byłoby równoznaczne z przyzwoleniem na puszczenie nieznajomego, ewidentnie zafascynowanego czarną magią, a przez to niezwykle niebezpiecznego, wolno. Na to zaś nie mogli pozwolić pod żadnym pozorem. – W porządku, rozumiem – odpowiedziała tylko siląc się na spokój, choć palce, którymi obejmowała drewienko różdżki, pobielały od siły kurczowego uścisku, tym samym zdradzając ją z w pełni uzasadnionym napięciem. Wierzyła w jego osąd sytuacji, w to, że wie, jak powinni postąpić z niebezpieczną flaszą; później dopyta, w jaki sposób zamierza ją zniszczyć, czy może mu w tym pomóc, teraz jednak musiała skupić się na przywołaniu z pamięci obrazu czarodzieja, który w mgnieniu oka rozpłynął się w morzu otaczającej ich ze wszystkich stron mgły.
Potrzebowała krótkiej chwili, by podchwycić odpowiedni trop, a także dopytać Foxa o rezultat przywołanego bez trudu zaklęcia; dopiero wtedy ruszyła przodem, uważnym wzrokiem poszukując kolejnych zatartych śladów, znaków, które miały przywieść ich do lawirującego wśród upiornie cichego lasu zbiega. Nie oddalała się jednak, podświadomie szukając bezpieczeństwa w bliskim towarzystwie doświadczonego aurora; nie, nie tyle aurora, przecież wciąż nie zapominała o urazie, którą żywiła względem ich jednostki, a o którą przyprawiło ją tkwiące w martwym punkcie śledztwo w sprawie śmierci Caleba, a konkretnie jego – bo ufała mu i jego umiejętnościom, których dał popis w trakcie niedawnego starcia z upiorem. I wierzyła w zdecydowanie; to pamiętała jeszcze z korytarzy walącego się przy akompaniamencie ogłuszającego huku Tower.
Zamarła w bezruchu, w połowie drogi do nieświadomego ich obecności przeciwnika, w myślach zaklinając rzeczywistość, błagając kapryśną magię, by nie zawiodła, nie tym razem; moc wezbrała, objawiając się pod postacią silnej wiązki wybranego czaru. Już wtedy zyskała pewność, że nieznajomy nie zdoła się przed nim obronić, że będzie zbyt wolny, by choćby spróbować nakreślić przed sobą tarczę. Jednak dopiero w chwili, gdy Fox rozbroił go i spętał kajdanami, część zalegającego na piersi ciężaru, z którego do tej pory nie zdawała sobie sprawy, zniknęła. Posłusznie przerwała działanie Drętwoty, krzywiąc się w reakcji na sprzeciwy pozbawionego różdżki, zdanego na ich łaskę czarnoksiężnika. Szansa, że pojmali nie tego, kogo trzeba, była bliska zeru. A im dłużej mówił, im usilniej próbował ich okłamać, tym ewidentniejsza stawała się jego wina. Chłód w głosie Foxa przyprawił ją o dreszcz – miał rację, to nie im grasujący po kniei intruz powinien się tłumaczyć, osądzą go lordowie tych ziem, a biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, nie podejrzewała, by mogli okazać zatrzymanemu pobłażanie czy łaskę – była mu jednak wdzięczna za spokój i opanowanie, z którymi prowadził tę konfrontację. Ona odgrywała jedynie rolę obserwatora, a przynajmniej do czasu aż nie zajął się wzywaniem srebrzystego, niosącego pociechę patronusa. – Silencio – zażądała bez śladu zawahania, podrywając różdżkę do góry; nie chciała dłużej słuchać zalegającego w śniegu więźnia, brzęczał nad uchem jak irytująca mucha, poza tym – musieli dmuchać na zimne. Jeśli spętany u ich stóp mężczyzna nie był sam, po okolicy krążyli inni żądni krwi intruzi, nie powinni zwracać na siebie ich uwagi.
Przybycia posiłków oczekiwała w podszytej napięciem ciszy, stojąc tuż obok Fredericka; nie próbowała nawet powstrzymać się przed bacznym obserwowaniem skąpanego we mgle krajobrazu. O czym teraz myślał? Czy chciałby zająć się agresorem inaczej? Czy wyrzucał sobie, że nie było go tutaj, gdy doszło do tej tragedii? Kolejne pytania skutecznie zatruwały myśli, żadne jednak nie odnalazło drogi na usta; to nie był odpowiedni czas, ani też miejsce.
Kiedy już rozmówili się z oddelegowanymi przez lordów ludźmi, a także przekazali w ich ręce pochwyconego, wierzgającego dziko nieznajomego, zostali w lesie jedynie, a może aż, w czwórkę – wierzyła, że dzięki temu łatwiej i szybciej przeczeszą całą okolicę. Lub wspólnie poradzą sobie ze stale dyszącym im w karki niebezpieczeństwem. – W takim razie wracajmy na szlak – zaproponowała, odnajdując wśród wymizerniałych, ogołoconych z liści drzew właściwą drogę. Choć nie mogli odejść daleko, nie była w stanie dojrzeć miejsca, z którego rozpoczęli swą wędrówkę. Czy ten last miał w ogóle początek i koniec? – Przyszliśmy stamtąd, więc teraz udamy się tam. I trzymajcie różdżki w pogotowiu. Nie wiadomo, na co albo na kogo jeszcze możemy trafić – poinstruowała ich cichym szeptem, podbródkiem wskazując wybrany kierunek. Wtedy też pochwyciła wzrok Foxa w niemej prośbie, by nie oddalał się, szedł tuż przy niej.
Przemierzali leśne ostępy w milczeniu, wytężając nie tylko wzrok, ale i słuch; przez dłuższą chwilę towarzyszył im tylko cichy chrzęst deptanego śniegu i szmer przemykających w oddali zwierząt. Żadnego innego agresora, żadnych zjaw. Wtedy jednak z mgły wyłoniła się odchodząca w bok ścieżka, nie aż tak szeroka i wyraźna jak ta, którą tu przybyli, wciąż jednak warta sprawdzenia. – Rozdzielamy się? – zapytała, słowa te kierując głównie w stronę Feredericka. Różdżką wskazała na niewyraźne ślady, którymi naznaczony był nowy szlak; zupełnie, jak gdyby ktoś niedawno tamtędy przechodził. – Miejcie oczy dookoła głowy. Sprawdzajcie teren pod kątem obecności innych i pułapek. A w razie kłopotów – wystrzelcie iskry. W porządku? – Obejrzała się na towarzyszących im ludzi Greengrassów, mężczyznę w sile wieku i starszą od niej kobietę. Miała nadzieję, że sygnał ostrzegawczy będzie widoczny i wśród tej wszędobylskiej mgły. – Wskaż mi – zażądała jeszcze od ułożonego na dłoni drewienka, by ustalić, gdzie znajdowała się północ, w jakich kierunkach mieli się rozejść.
| Silencio, EM: 30/50[bylobrzydkobedzieladnie]
Potrzebowała krótkiej chwili, by podchwycić odpowiedni trop, a także dopytać Foxa o rezultat przywołanego bez trudu zaklęcia; dopiero wtedy ruszyła przodem, uważnym wzrokiem poszukując kolejnych zatartych śladów, znaków, które miały przywieść ich do lawirującego wśród upiornie cichego lasu zbiega. Nie oddalała się jednak, podświadomie szukając bezpieczeństwa w bliskim towarzystwie doświadczonego aurora; nie, nie tyle aurora, przecież wciąż nie zapominała o urazie, którą żywiła względem ich jednostki, a o którą przyprawiło ją tkwiące w martwym punkcie śledztwo w sprawie śmierci Caleba, a konkretnie jego – bo ufała mu i jego umiejętnościom, których dał popis w trakcie niedawnego starcia z upiorem. I wierzyła w zdecydowanie; to pamiętała jeszcze z korytarzy walącego się przy akompaniamencie ogłuszającego huku Tower.
Zamarła w bezruchu, w połowie drogi do nieświadomego ich obecności przeciwnika, w myślach zaklinając rzeczywistość, błagając kapryśną magię, by nie zawiodła, nie tym razem; moc wezbrała, objawiając się pod postacią silnej wiązki wybranego czaru. Już wtedy zyskała pewność, że nieznajomy nie zdoła się przed nim obronić, że będzie zbyt wolny, by choćby spróbować nakreślić przed sobą tarczę. Jednak dopiero w chwili, gdy Fox rozbroił go i spętał kajdanami, część zalegającego na piersi ciężaru, z którego do tej pory nie zdawała sobie sprawy, zniknęła. Posłusznie przerwała działanie Drętwoty, krzywiąc się w reakcji na sprzeciwy pozbawionego różdżki, zdanego na ich łaskę czarnoksiężnika. Szansa, że pojmali nie tego, kogo trzeba, była bliska zeru. A im dłużej mówił, im usilniej próbował ich okłamać, tym ewidentniejsza stawała się jego wina. Chłód w głosie Foxa przyprawił ją o dreszcz – miał rację, to nie im grasujący po kniei intruz powinien się tłumaczyć, osądzą go lordowie tych ziem, a biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, nie podejrzewała, by mogli okazać zatrzymanemu pobłażanie czy łaskę – była mu jednak wdzięczna za spokój i opanowanie, z którymi prowadził tę konfrontację. Ona odgrywała jedynie rolę obserwatora, a przynajmniej do czasu aż nie zajął się wzywaniem srebrzystego, niosącego pociechę patronusa. – Silencio – zażądała bez śladu zawahania, podrywając różdżkę do góry; nie chciała dłużej słuchać zalegającego w śniegu więźnia, brzęczał nad uchem jak irytująca mucha, poza tym – musieli dmuchać na zimne. Jeśli spętany u ich stóp mężczyzna nie był sam, po okolicy krążyli inni żądni krwi intruzi, nie powinni zwracać na siebie ich uwagi.
Przybycia posiłków oczekiwała w podszytej napięciem ciszy, stojąc tuż obok Fredericka; nie próbowała nawet powstrzymać się przed bacznym obserwowaniem skąpanego we mgle krajobrazu. O czym teraz myślał? Czy chciałby zająć się agresorem inaczej? Czy wyrzucał sobie, że nie było go tutaj, gdy doszło do tej tragedii? Kolejne pytania skutecznie zatruwały myśli, żadne jednak nie odnalazło drogi na usta; to nie był odpowiedni czas, ani też miejsce.
Kiedy już rozmówili się z oddelegowanymi przez lordów ludźmi, a także przekazali w ich ręce pochwyconego, wierzgającego dziko nieznajomego, zostali w lesie jedynie, a może aż, w czwórkę – wierzyła, że dzięki temu łatwiej i szybciej przeczeszą całą okolicę. Lub wspólnie poradzą sobie ze stale dyszącym im w karki niebezpieczeństwem. – W takim razie wracajmy na szlak – zaproponowała, odnajdując wśród wymizerniałych, ogołoconych z liści drzew właściwą drogę. Choć nie mogli odejść daleko, nie była w stanie dojrzeć miejsca, z którego rozpoczęli swą wędrówkę. Czy ten last miał w ogóle początek i koniec? – Przyszliśmy stamtąd, więc teraz udamy się tam. I trzymajcie różdżki w pogotowiu. Nie wiadomo, na co albo na kogo jeszcze możemy trafić – poinstruowała ich cichym szeptem, podbródkiem wskazując wybrany kierunek. Wtedy też pochwyciła wzrok Foxa w niemej prośbie, by nie oddalał się, szedł tuż przy niej.
Przemierzali leśne ostępy w milczeniu, wytężając nie tylko wzrok, ale i słuch; przez dłuższą chwilę towarzyszył im tylko cichy chrzęst deptanego śniegu i szmer przemykających w oddali zwierząt. Żadnego innego agresora, żadnych zjaw. Wtedy jednak z mgły wyłoniła się odchodząca w bok ścieżka, nie aż tak szeroka i wyraźna jak ta, którą tu przybyli, wciąż jednak warta sprawdzenia. – Rozdzielamy się? – zapytała, słowa te kierując głównie w stronę Feredericka. Różdżką wskazała na niewyraźne ślady, którymi naznaczony był nowy szlak; zupełnie, jak gdyby ktoś niedawno tamtędy przechodził. – Miejcie oczy dookoła głowy. Sprawdzajcie teren pod kątem obecności innych i pułapek. A w razie kłopotów – wystrzelcie iskry. W porządku? – Obejrzała się na towarzyszących im ludzi Greengrassów, mężczyznę w sile wieku i starszą od niej kobietę. Miała nadzieję, że sygnał ostrzegawczy będzie widoczny i wśród tej wszędobylskiej mgły. – Wskaż mi – zażądała jeszcze od ułożonego na dłoni drewienka, by ustalić, gdzie znajdowała się północ, w jakich kierunkach mieli się rozejść.
| Silencio, EM: 30/50[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 31.10.21 11:53, w całości zmieniany 4 razy
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Moje usta ułożyły się w nieme dziękuję, kiedy Maeve uciszyła mężczyznę zaklęciem. Spojrzałem na nią badawczo, starając się wyczuć jej nastrój w milczeniu. Czy w moim towarzystwie czuła niepokój? Czy mogłem być jego przyczyną? Była znacznie bardziej wrażliwa niż ja. Miała w sobie więcej łagodności, wydawała się jeszcze częścią duszy wierzyć w sprawiedliwość, w ludzi. Ja nie potrafiłem wrócić już do tego miejsca. Każdy kolejny dzień wojny, każda informacja o poczynaniach wrogów, przepełniała mnie złością, która szukała ujścia w coraz to bardziej bezwzględnych sposobach na rozwiązywanie konfliktów.
Ona była mi potrzebna, bym po tym wszystkim nadal mógł spoglądać w lustro. Nie zatracić się. Mieć przy boku kogoś, kto nie stał się zgorzkniały, obojętniejąc na ludzkie życie. Nie potrafiłem powiedzieć jej o tym wprost - jeszcze nie. Bałem się, że ta odpowiedzialność ją przytłoczy. Ledwie tydzień temu obiecałem, że między nami nie będzie już żadnych sekretów, tymczasem ciągnąłem ich za sobą całą walizkę. Na domiar wszystkiego - niezbyt elegancką.
Krótka wymiana spojrzeń wystarczyła, bym zrozumiał ją bez słów. Nie musiała o to prosić. Nie zamierzałem oddalać się od niej na krok. Ani teraz, ani nigdy. Nie mogłem przekazać jej tego w słowach czy gestem - nie w towarzystwie obcych ludzi, którzy polegali na naszym wsparciu, pozostawało mi więc lekkie skinienie głowy i nieco przydługa wymiana spojrzeń Szybko jednak wróciłem do obowiązków.
- W ten sposób szybciej przeszukamy teren - przytaknąłem propozycji Maeve, która wydawała się szukać potwierdzenia z mojej strony. - Chcielibyśmy wytyczyć trasę stałego patrolu. Możecie zastawić pułapki, które to ułatwią. - Dodałem, zanim każda dwójka ruszyła w inną stronę. My udaliśmy się na zachód, pracę różdżki wspomagając wyostrzonymi zmysłami. Oboje wiedzieliśmy jak z nich korzystać, oboje posiadaliśmy poszerzoną percepcję, przeszkoloną przez lata wykonywania swoich zawodów. Naprzemiennie rzucaliśmy homenum revelio, carpiene oraz veritas claro, poszukując śladów działalności wrogiej organizacji - lub tych, którym udało się jej uniknąć. Wędrówka była długa, pozornie spokojna - aż do czasu, kiedy do moich nozdrzy dotarł zapach spalenizny. - To musiało stać się gdzieś blisko. Czujesz? - Zapytałem Maeve, nie zwalniając kroku, aż w końcu z mgły wyłoniło się pogorzelisko obozu. Drzewa okalające miejsce ostały się, choć były osmalone - śnieg musiał powstrzymać rozprzestrzenienie się ognia. Kroczyliśmy dalej ostrożnie, z uważnością obserwując teren; kiedy mój wzrok napotkał na wyżłobiony w ziemi rów, zatrzymałem się gwałtownie i instynktownie łapiąc Maeve wpół, by przypadkiem nie postawiła pochopnie kroku. - Czarna magia. - Osądziłem chłodno bez zawahania. - Taki rów powstaje od zaklęcia Ulmus Aratrio. - Moje czoło zmarszczyło się w gniewie, a był to zaledwie początek przykrych niespodzianek, które czekały nas w tym miejscu. Sprawnie przeskoczyłem przez wyrwę w ziemi, a obraz, który ukazał się moim oczom, sprawił, że chciałem poprosić Maeve aby zawróciła. Aby nie szła dalej, nie w ślad za mną - by nie musiała oglądać tego, czego zostałem świadkiem. Było jednak za późno - a moja wola nie wystarczała, by trzymać ją z dala od okrucieństw, które niosła ze sobą wojna. Albo raczej szaleńców, którzy znajdowali przyjemność i rozrywkę w mordowaniu. - Odwróć się. Nie idź dalej. - Przykazałem jej, chociaż nie przypuszczałem, by posłuchała. - Suczysyny. Każdemu z nich wlałbym fiolkę z miksturą buchorożca w gardło. - Skwitowałem ostro kierując ciche słowa do samego siebie i zwalniając kroku. Śnieg splamiony był szkarłatem, a tu i ówdzie walały się zwłoki, lub raczej to, co z nich pozostało. Niektóre zwęglone, inne nadjedzone przez wilki. Makabryczna sceneria rozegranej rzezi była jednym z wielu przykrych obrazów, na które zdołałem się już uodpornić. Pozostał we mnie jedynie gniew, wypełniając gorącem moje ciało, paląc je od środka. Nie było nas tutaj, kiedy potrzebowali pomocy - mogliśmy jedynie postarać się, by ich ofiara nie została zmarnowana.
Smród śmierci i spalenizny drażnił nozdrza.
- Powinniśmy ich pochować. - Zaproponowałem po dłuższej chwili ciszy. - I wrócić do przeszukiwania lasu, zwłaszcza tej okolicy. Może komuś udało się zbiec. - Zasugerowałem, jednak bez szczególnej nadziei w głosie. - Zajmę się tym. Ty przywołaj ludzi Greengrassów i sprawdź teren. - W pobliżu mogły kręcić się wilki, na nie również musieliśmy uważać. Nie zamierzałem nadwyrężać psychiki Maeve, angażując ją w pochylanie się nad zbezczeszczonymi przez czarnoksiężników i zwierzęta zwłokami. Dantejska scenografia wymagała siły umysłu, by móc stawić jej czoła, a ja zdołałem się już uodpornić na okrucieństwa. Obraz śmierci w ciągu ostatnich miesięcy zdołał mi spowszednieć, a ja przestałem rozważać, czy świadczyło to o mnie dobrze, czy też nie. Wiedziałem, że im więcej będę zajmował myśli podobnymi dywagacjami, tym więcej energii stracę na czymś, co w obliczu wojny stawało się nieistotne. Moralność i stawianie osądów jeszcze nigdy nie było tak trudne - to jednak nie był czas na rozliczanie. On miał dopiero nadejść, lub nie nadejść wcale - na powierzchni pozwalała mi się utrzymać myśl, że wyrok był jedynie kwestią kaprysu, należącą do tego, kto miał mnie sądzić.
Wycelowałem różdżką w ziemię, w miejsce, gdzie zalegało najwięcej szczątek. - Orcumiano. - Wyartykułowałem, a grunt posłusznie osunął się, tworząc głęboki dół. Znoszenie zwłok było niewdzięczną pracą, jednak ci ludzie - kimkolwiek byli - zasługiwali na pochówek. Po braku przyrządów magicznych i śladach walki wnioskowałem, że obóz należał do mugoli. W starciu z czarną magią nie mieli żadnych szans. Upłynęło sporo czasu, zanim odnalazłem wszystkie ciała, siłą własnych mięśni przenosząc je do zbiorowej mogiły. Ich widok nie napawał mnie odrazą - odrazą przepełniała mnie myśl o zbrodniarzach, którzy dopuścili się takiej bezwzględności na całkowicie bezbronnych ludziach - i których stawiano na piedestale, podając za wzór przykładnego obywatela. - Acus - Zażądałem, celując w sporą, zaschniętą gałąź, chcąc transmutować ją w łopatę. Dopiero trzecia próba odniosła sukces, a wyczarowane narzędzie było solidne. Przebicie się przez zmarzniętą ziemię nie było proste, posiadłem jednak w tym nieco doświadczenia. Praca trwała długo, ludzie Greengrassów zdążyli już przybyć - mężczyzna pomógł mi zarówno przy noszeniu zwłok jak i ich zakopaniu. Nie byliśmy w stanie przysłużyć się zmarłym bardziej. Prowizoryczny pochówek był wszystkim, co mogliśmy zrobić.
rzuty
em: 33/50
Ona była mi potrzebna, bym po tym wszystkim nadal mógł spoglądać w lustro. Nie zatracić się. Mieć przy boku kogoś, kto nie stał się zgorzkniały, obojętniejąc na ludzkie życie. Nie potrafiłem powiedzieć jej o tym wprost - jeszcze nie. Bałem się, że ta odpowiedzialność ją przytłoczy. Ledwie tydzień temu obiecałem, że między nami nie będzie już żadnych sekretów, tymczasem ciągnąłem ich za sobą całą walizkę. Na domiar wszystkiego - niezbyt elegancką.
Krótka wymiana spojrzeń wystarczyła, bym zrozumiał ją bez słów. Nie musiała o to prosić. Nie zamierzałem oddalać się od niej na krok. Ani teraz, ani nigdy. Nie mogłem przekazać jej tego w słowach czy gestem - nie w towarzystwie obcych ludzi, którzy polegali na naszym wsparciu, pozostawało mi więc lekkie skinienie głowy i nieco przydługa wymiana spojrzeń Szybko jednak wróciłem do obowiązków.
- W ten sposób szybciej przeszukamy teren - przytaknąłem propozycji Maeve, która wydawała się szukać potwierdzenia z mojej strony. - Chcielibyśmy wytyczyć trasę stałego patrolu. Możecie zastawić pułapki, które to ułatwią. - Dodałem, zanim każda dwójka ruszyła w inną stronę. My udaliśmy się na zachód, pracę różdżki wspomagając wyostrzonymi zmysłami. Oboje wiedzieliśmy jak z nich korzystać, oboje posiadaliśmy poszerzoną percepcję, przeszkoloną przez lata wykonywania swoich zawodów. Naprzemiennie rzucaliśmy homenum revelio, carpiene oraz veritas claro, poszukując śladów działalności wrogiej organizacji - lub tych, którym udało się jej uniknąć. Wędrówka była długa, pozornie spokojna - aż do czasu, kiedy do moich nozdrzy dotarł zapach spalenizny. - To musiało stać się gdzieś blisko. Czujesz? - Zapytałem Maeve, nie zwalniając kroku, aż w końcu z mgły wyłoniło się pogorzelisko obozu. Drzewa okalające miejsce ostały się, choć były osmalone - śnieg musiał powstrzymać rozprzestrzenienie się ognia. Kroczyliśmy dalej ostrożnie, z uważnością obserwując teren; kiedy mój wzrok napotkał na wyżłobiony w ziemi rów, zatrzymałem się gwałtownie i instynktownie łapiąc Maeve wpół, by przypadkiem nie postawiła pochopnie kroku. - Czarna magia. - Osądziłem chłodno bez zawahania. - Taki rów powstaje od zaklęcia Ulmus Aratrio. - Moje czoło zmarszczyło się w gniewie, a był to zaledwie początek przykrych niespodzianek, które czekały nas w tym miejscu. Sprawnie przeskoczyłem przez wyrwę w ziemi, a obraz, który ukazał się moim oczom, sprawił, że chciałem poprosić Maeve aby zawróciła. Aby nie szła dalej, nie w ślad za mną - by nie musiała oglądać tego, czego zostałem świadkiem. Było jednak za późno - a moja wola nie wystarczała, by trzymać ją z dala od okrucieństw, które niosła ze sobą wojna. Albo raczej szaleńców, którzy znajdowali przyjemność i rozrywkę w mordowaniu. - Odwróć się. Nie idź dalej. - Przykazałem jej, chociaż nie przypuszczałem, by posłuchała. - Suczysyny. Każdemu z nich wlałbym fiolkę z miksturą buchorożca w gardło. - Skwitowałem ostro kierując ciche słowa do samego siebie i zwalniając kroku. Śnieg splamiony był szkarłatem, a tu i ówdzie walały się zwłoki, lub raczej to, co z nich pozostało. Niektóre zwęglone, inne nadjedzone przez wilki. Makabryczna sceneria rozegranej rzezi była jednym z wielu przykrych obrazów, na które zdołałem się już uodpornić. Pozostał we mnie jedynie gniew, wypełniając gorącem moje ciało, paląc je od środka. Nie było nas tutaj, kiedy potrzebowali pomocy - mogliśmy jedynie postarać się, by ich ofiara nie została zmarnowana.
Smród śmierci i spalenizny drażnił nozdrza.
- Powinniśmy ich pochować. - Zaproponowałem po dłuższej chwili ciszy. - I wrócić do przeszukiwania lasu, zwłaszcza tej okolicy. Może komuś udało się zbiec. - Zasugerowałem, jednak bez szczególnej nadziei w głosie. - Zajmę się tym. Ty przywołaj ludzi Greengrassów i sprawdź teren. - W pobliżu mogły kręcić się wilki, na nie również musieliśmy uważać. Nie zamierzałem nadwyrężać psychiki Maeve, angażując ją w pochylanie się nad zbezczeszczonymi przez czarnoksiężników i zwierzęta zwłokami. Dantejska scenografia wymagała siły umysłu, by móc stawić jej czoła, a ja zdołałem się już uodpornić na okrucieństwa. Obraz śmierci w ciągu ostatnich miesięcy zdołał mi spowszednieć, a ja przestałem rozważać, czy świadczyło to o mnie dobrze, czy też nie. Wiedziałem, że im więcej będę zajmował myśli podobnymi dywagacjami, tym więcej energii stracę na czymś, co w obliczu wojny stawało się nieistotne. Moralność i stawianie osądów jeszcze nigdy nie było tak trudne - to jednak nie był czas na rozliczanie. On miał dopiero nadejść, lub nie nadejść wcale - na powierzchni pozwalała mi się utrzymać myśl, że wyrok był jedynie kwestią kaprysu, należącą do tego, kto miał mnie sądzić.
Wycelowałem różdżką w ziemię, w miejsce, gdzie zalegało najwięcej szczątek. - Orcumiano. - Wyartykułowałem, a grunt posłusznie osunął się, tworząc głęboki dół. Znoszenie zwłok było niewdzięczną pracą, jednak ci ludzie - kimkolwiek byli - zasługiwali na pochówek. Po braku przyrządów magicznych i śladach walki wnioskowałem, że obóz należał do mugoli. W starciu z czarną magią nie mieli żadnych szans. Upłynęło sporo czasu, zanim odnalazłem wszystkie ciała, siłą własnych mięśni przenosząc je do zbiorowej mogiły. Ich widok nie napawał mnie odrazą - odrazą przepełniała mnie myśl o zbrodniarzach, którzy dopuścili się takiej bezwzględności na całkowicie bezbronnych ludziach - i których stawiano na piedestale, podając za wzór przykładnego obywatela. - Acus - Zażądałem, celując w sporą, zaschniętą gałąź, chcąc transmutować ją w łopatę. Dopiero trzecia próba odniosła sukces, a wyczarowane narzędzie było solidne. Przebicie się przez zmarzniętą ziemię nie było proste, posiadłem jednak w tym nieco doświadczenia. Praca trwała długo, ludzie Greengrassów zdążyli już przybyć - mężczyzna pomógł mi zarówno przy noszeniu zwłok jak i ich zakopaniu. Nie byliśmy w stanie przysłużyć się zmarłym bardziej. Prowizoryczny pochówek był wszystkim, co mogliśmy zrobić.
rzuty
em: 33/50
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Jeszcze nie wiedziała, że niesie na swych barkach ciężar coraz trudniejszej walki nie tylko o swoją moralność. Że miała być jego kotwicą, namiastką światła, które rozświetli gęsty, lepki mrok i nie pozwoli zatracić się w nim bez reszty. W przemocy, bezwzględności i stającym się przygnębiającą codziennością braku człowieczeństwa. Nie musiał jednak nic mówić, ubierać tego w słowa, by dostrzegała próbujący zerwać się z łańcucha gniew. Ostrzegawczy błysk w zmrużonym oku, ściągniętych w wąską kreskę ustach. Jak potraktowałby tego czarnoksiężnika, gdyby dorwał go będąc sam? Czy skończyłoby się na krótkim pouczeniu, oddaniu go w jednym kawałku w ręce ludzi Greengrassów...? Chciała być przydatna, a jednocześnie – nie mogła zapomnieć o tym, co powiedział jej Jayden, w co do niedawna wierzyła sama. I nie zamierzała bezczynnie przyglądać się, jak wojna łamie ich, a później powoli zabija, zatruwając wszystko to, co dobre i szlachetne. Co przywiodło ich na tę ścieżkę i miało wskazywać właściwą drogę.
– To dobry pomysł. Nie nakładajcie jednak niczego, co mogłoby przeszkodzić w dokonywaniu regularnych patroli. Cave Inimicum? To prosta pułapka, a odezwałaby się, gdyby ktoś znowu pojawi się na terenie lasu – dopowiedziała jeszcze, przenosząc wzrok między kobietą a mężczyzną, nim rozdzielili się na dwie grupy, wpierw ustalając, w którym kierunku się udają i w jaki sposób mają zasygnalizować ewentualne niebezpieczeństwo. Znów zostali sami, pozwalali, by ryzyko kroczenia rzekomo przeklętym lasem wzrosło, lecz dzięki temu mieli przeczesać okolicę szybciej i sprawniej; czas naglił, zwłaszcza teraz, gdy wiedzieli już, że wśród drzew mogli czaić się wciąż nawiedzający te ziemie wrogowie – lub uratowani jedynie cudem mieszkańcy Staffordshire. Na przemian sięgali po zaklęcia pozwalające na wykrycie obecności innych istot, iluzji czy niewidocznych na pierwszy rzut oka pułapek, ściszonymi głosami dzieląc się swymi obserwacjami. Mieli doświadczenie w pracy w terenie, wiedzieli, na co powinni zwracać uwagę, a wciąż wyraźny, drażniący nozdrza swąd pogorzeliska był czymś, co każdego postawiłoby w stan gotowości. Poprawiła chwyt na różdżce, bezwiednie szukając wzrokiem oczu Foxa. – Czuję. Bądź ostrożny. – Nie musiała tego mówić, szkolenie, które odebrał, wpoiło mu zasadę stałej czujności, jak i wiele innych, nim jeszcze zyskali okazję, by się poznać. Podskórny niepokój dyktował jednak słowa, może i zbędne, lecz szczere w swym niepokoju. Krok za krokiem zbliżyli się do powoli wyłaniających się z mgły zgliszcz czegoś, co jeszcze do niedawna było obozem; smród spalenizny przybrał na sile, przyprawiając tym samym o ból głowy. I choćby chciała wierzyć, że oniryczny, wyjęty z koszmaru obraz został jedynie dziełem wybujałej wyobraźni czy wprawnie utkanej iluzji, to ten zapach – rozwiewał wszelkie wątpliwości. To była prawda, to, co widzieli, czuli... Przestała iść dopiero wtedy, gdy złapał ją wpół, zatrzymał w miejscu siłą. Czarna magia? A więc byli i tutaj, te potwory, pozbawione skrupułów bestie... Z masochistyczną ciekawością przekraczała rów, na który zwrócił jej uwagę, by zobaczyć dokładnie to, co on. Wszystko. Nie bez trudu wśród zwęglonych szczątków i brudnego, ochlapanego czymś brunatnym śniegu rozpoznawała fragmenty materiałów, pakunków, ale też czegoś więcej, czegoś innego. O znajomych kształtach. Czy to mogła być... ręka? A tam dalej, obok – pozbawione ciała, obgryzione przez zwierzęta kości...?
Bezwiednie wzniosła dłoń wyżej, przytknęła ją do ust, chcąc upewnić się, że nie wyda z siebie żadnego, choćby najcichszego, dźwięku, a bezgłośny szloch zniknie tak szybko, jak szybko się pojawił. Na krótką chwilę zapomniała, gdzie są; że nie powinna skupiać się na dotrzymujących im towarzystwa trupach, porozrzucanych bagażach, a sięgnąć okiem dalej – przejrzeć tę upiorną mgłę, upewnić, że są tu sami. Z odrętwienia wyrwał ją dopiero jego głos; miał rację, powinna odwrócić wzrok, dopóki jeszcze mogła. – Musimy. – Ich pochować. Odezwała się cicho, lecz nie słabo. Zawiedli, nie potrafiąc zapewnić bezpieczeństwa, ochronić przed tymi, którzy ich tutaj dorwali. Chociaż tyle mogli dla nich zrobić. Potraktować z godnością, złożyć ich ciała, a raczej to, co z nich pozostało, do ziemi. Tylko czy była w stanie? Krążyć wokół pogorzeliska i zastanawiać się, kim byli ci ludzie? Czy to dłoń kobiety, czy raczej dziecka? – Przepraszam. – Nie potrafiła na niego spojrzeć, nie teraz; powinna mu z tym pomóc, lecz ściśnięty żołądek, podchodzące do gardła serce, skutecznie pozbawiały resztek odwagi. – Zaraz ich wezwę – dodała jeszcze, odwracając się na pięcie; nie chciała go zostawiać, a jednocześnie wiedziała, że nie wyczaruje patronusa patrząc na tę scenę, dowód zezwierzęcenia i bestialstwa ich przeciwników. Odetchnęła głębiej, spokojniej, wkładając całą siłę w uspokojenie przyśpieszonego oddechu i przywołanie z otchłani pamięci wspomnienia dawnych czasów, poprzedniego życia, w którym miała jeszcze braci – i razem, beztroscy i nieświadomi czekającej ich przyszłości, bawili się nad pobliskim jeziorem. Nie była pewna, ile minęło lat – siedemnaście? a może jeszcze więcej – lecz rozlewające się po piersi, a później sięgające różdżki ciepło uformowało się w świetlistego łabędzia, którego posłała do patrolujących wschód lasu czarodziejów. Nie potrzebowała wielu słów, musieli jedynie zawrócić, dołączyć do nich możliwie jak najszybciej.
Obeszła teren niedawnego obozowiska, ostrożnie stawiając kolejne kroki, myśląc o tu i teraz, o malujących się w śniegu śladach, odciskach łap i butów, nie zaś o niewdzięcznym zadaniu, z którym zostawiła go samego. Nie miałby z niej żadnego pożytku, była tego pewna, nawet jeśli myśl ta odzywała się wstydem, złością, irytacją. Czy wilki przybyły już po tym, jak dokonano masakry? Zwabiły je porzucone ciała? A może były to psy gończe? Słyszała, że niektórzy szmalcownicy polowali z nimi u boku, ba, sięgali nawet po magiczne kusze, by jeszcze bardziej urozmaicić sobie odbywane wędrówki. Nie, o tym też nie mogła teraz myśleć. – Homenum Revelio – powtórzyła po raz kolejny. Zmarszczyła brwi, gdy fala zaklęcia zniknęła, nim zdążyłaby sprawdzić całą okolicę. – Homenum Revelio – zażądała stanowczo, tym razem podporządkowując sobie magię, zmuszając ją raz jeszcze do przeczesania terenu pod kątem obecności innych. W oddali zamigotała łuna jakiegoś zwierzęcia, może jelenia, wśród gałęzi drzew dojrzała niewielkie sylwetki nielicznych ptaków, a na miejscu tragedii trzy postacie, z pewnością Foxa i oddelegowanych do pomocy czarodziejów, lecz – to tyle.
– Chodź ze mną – mruknęła do pobladłej kobiety, kiedy wróciła już z obchodu; dostrzegała na jej twarzy nerwowość, choć ta próbowała ją nieudolnie zamaskować. – Wiem, że nie było dość czasu, by nałożyć zabezpieczenia, nim wezwaliśmy was tutaj. Zajmę się Cave Inimicum, by objęło drogę. Czy mogłabyś zacząć z czymś innym? Nim nie skończą? – Ujęła ją za ramię, stanowczo odciągając od szczątków obozowiska; wróciły ku wydeptanej wśród śniegu ścieżce, w milczeniu biorąc się do pracy. Nałożenie choćby i najprostszej pułapki zajmowało czas, sporo czasu. Potrzebowała jednak oderwać swe myśli, zapomnieć o tym, co zobaczyła. Tkała wybrane zabezpieczenie powoli, z ostrożnością, nie chcąc, by jakikolwiek błąd zniweczył dotychczasowe wysiłki i zmusił ją do powtarzania wszystkiego od nowa. Prawie zapomniała przy tym o wdzierającym się pod materiał płaszcza mrozie i atakującym nos odorze niedawnego pożaru. Śmierci. – Już. Powinno działać – zwróciła się do stojącej ledwie kilka kroków dalej czarownicy, dopiero po chwili orientując się, że nie są same, że dołączyli do nich Fox i towarzyszący mu mężczyzna. Musieli pogrzebać już wszystkich martwych. Ile im to zajęło? Ile czasu tkwili w miejscu? – Nie znalazłam nikogo w pobliżu. – Ani zaklęciem, ani w inny sposób. Jeśli ktoś zdołał uciec tym potworom, musiał zginąć z wychłodzenia. Lub w jeszcze inny sposób. – Tylko urywające się ślady butów. I łap. – Zmarszczyła brwi, z jedynie pozornym spokojem szukając znajomych oczu. Jak się czuł? Jaki ślad na jego psychice miało zostawić to, do czego zostali, został zmuszony...? – Zostańcie tutaj. Skończcie z zabezpieczeniem. A później idźcie dalej, na zachód. Musimy przeczesać cały teren. Sprawdzić, czy nie natkniemy się na inne... Niespodzianki. I uważajcie, nie tylko na ludzi, ale też zwierzęta – przemówiła cicho, z całą stanowczością, na jaką było ją teraz stać. – My wrócimy do rozwidlenia dróg, przejdziemy do końca szlak, z którego was wezwaliśmy. Po zmroku spotkamy się w rezerwacie. Podzielimy się tym, czego udało nam się dowiedzieć, wprowadzimy pozostałych w sytuację. W porządku? – Błądziła spojrzeniem między twarzami pozostałych, na koniec lokując je na Foxie. To do niego należało ostatnie słowo.
| Rzuty: raz, dwa, trzy
EM: 22/50 [bylobrzydkobedzieladnie]
– To dobry pomysł. Nie nakładajcie jednak niczego, co mogłoby przeszkodzić w dokonywaniu regularnych patroli. Cave Inimicum? To prosta pułapka, a odezwałaby się, gdyby ktoś znowu pojawi się na terenie lasu – dopowiedziała jeszcze, przenosząc wzrok między kobietą a mężczyzną, nim rozdzielili się na dwie grupy, wpierw ustalając, w którym kierunku się udają i w jaki sposób mają zasygnalizować ewentualne niebezpieczeństwo. Znów zostali sami, pozwalali, by ryzyko kroczenia rzekomo przeklętym lasem wzrosło, lecz dzięki temu mieli przeczesać okolicę szybciej i sprawniej; czas naglił, zwłaszcza teraz, gdy wiedzieli już, że wśród drzew mogli czaić się wciąż nawiedzający te ziemie wrogowie – lub uratowani jedynie cudem mieszkańcy Staffordshire. Na przemian sięgali po zaklęcia pozwalające na wykrycie obecności innych istot, iluzji czy niewidocznych na pierwszy rzut oka pułapek, ściszonymi głosami dzieląc się swymi obserwacjami. Mieli doświadczenie w pracy w terenie, wiedzieli, na co powinni zwracać uwagę, a wciąż wyraźny, drażniący nozdrza swąd pogorzeliska był czymś, co każdego postawiłoby w stan gotowości. Poprawiła chwyt na różdżce, bezwiednie szukając wzrokiem oczu Foxa. – Czuję. Bądź ostrożny. – Nie musiała tego mówić, szkolenie, które odebrał, wpoiło mu zasadę stałej czujności, jak i wiele innych, nim jeszcze zyskali okazję, by się poznać. Podskórny niepokój dyktował jednak słowa, może i zbędne, lecz szczere w swym niepokoju. Krok za krokiem zbliżyli się do powoli wyłaniających się z mgły zgliszcz czegoś, co jeszcze do niedawna było obozem; smród spalenizny przybrał na sile, przyprawiając tym samym o ból głowy. I choćby chciała wierzyć, że oniryczny, wyjęty z koszmaru obraz został jedynie dziełem wybujałej wyobraźni czy wprawnie utkanej iluzji, to ten zapach – rozwiewał wszelkie wątpliwości. To była prawda, to, co widzieli, czuli... Przestała iść dopiero wtedy, gdy złapał ją wpół, zatrzymał w miejscu siłą. Czarna magia? A więc byli i tutaj, te potwory, pozbawione skrupułów bestie... Z masochistyczną ciekawością przekraczała rów, na który zwrócił jej uwagę, by zobaczyć dokładnie to, co on. Wszystko. Nie bez trudu wśród zwęglonych szczątków i brudnego, ochlapanego czymś brunatnym śniegu rozpoznawała fragmenty materiałów, pakunków, ale też czegoś więcej, czegoś innego. O znajomych kształtach. Czy to mogła być... ręka? A tam dalej, obok – pozbawione ciała, obgryzione przez zwierzęta kości...?
Bezwiednie wzniosła dłoń wyżej, przytknęła ją do ust, chcąc upewnić się, że nie wyda z siebie żadnego, choćby najcichszego, dźwięku, a bezgłośny szloch zniknie tak szybko, jak szybko się pojawił. Na krótką chwilę zapomniała, gdzie są; że nie powinna skupiać się na dotrzymujących im towarzystwa trupach, porozrzucanych bagażach, a sięgnąć okiem dalej – przejrzeć tę upiorną mgłę, upewnić, że są tu sami. Z odrętwienia wyrwał ją dopiero jego głos; miał rację, powinna odwrócić wzrok, dopóki jeszcze mogła. – Musimy. – Ich pochować. Odezwała się cicho, lecz nie słabo. Zawiedli, nie potrafiąc zapewnić bezpieczeństwa, ochronić przed tymi, którzy ich tutaj dorwali. Chociaż tyle mogli dla nich zrobić. Potraktować z godnością, złożyć ich ciała, a raczej to, co z nich pozostało, do ziemi. Tylko czy była w stanie? Krążyć wokół pogorzeliska i zastanawiać się, kim byli ci ludzie? Czy to dłoń kobiety, czy raczej dziecka? – Przepraszam. – Nie potrafiła na niego spojrzeć, nie teraz; powinna mu z tym pomóc, lecz ściśnięty żołądek, podchodzące do gardła serce, skutecznie pozbawiały resztek odwagi. – Zaraz ich wezwę – dodała jeszcze, odwracając się na pięcie; nie chciała go zostawiać, a jednocześnie wiedziała, że nie wyczaruje patronusa patrząc na tę scenę, dowód zezwierzęcenia i bestialstwa ich przeciwników. Odetchnęła głębiej, spokojniej, wkładając całą siłę w uspokojenie przyśpieszonego oddechu i przywołanie z otchłani pamięci wspomnienia dawnych czasów, poprzedniego życia, w którym miała jeszcze braci – i razem, beztroscy i nieświadomi czekającej ich przyszłości, bawili się nad pobliskim jeziorem. Nie była pewna, ile minęło lat – siedemnaście? a może jeszcze więcej – lecz rozlewające się po piersi, a później sięgające różdżki ciepło uformowało się w świetlistego łabędzia, którego posłała do patrolujących wschód lasu czarodziejów. Nie potrzebowała wielu słów, musieli jedynie zawrócić, dołączyć do nich możliwie jak najszybciej.
Obeszła teren niedawnego obozowiska, ostrożnie stawiając kolejne kroki, myśląc o tu i teraz, o malujących się w śniegu śladach, odciskach łap i butów, nie zaś o niewdzięcznym zadaniu, z którym zostawiła go samego. Nie miałby z niej żadnego pożytku, była tego pewna, nawet jeśli myśl ta odzywała się wstydem, złością, irytacją. Czy wilki przybyły już po tym, jak dokonano masakry? Zwabiły je porzucone ciała? A może były to psy gończe? Słyszała, że niektórzy szmalcownicy polowali z nimi u boku, ba, sięgali nawet po magiczne kusze, by jeszcze bardziej urozmaicić sobie odbywane wędrówki. Nie, o tym też nie mogła teraz myśleć. – Homenum Revelio – powtórzyła po raz kolejny. Zmarszczyła brwi, gdy fala zaklęcia zniknęła, nim zdążyłaby sprawdzić całą okolicę. – Homenum Revelio – zażądała stanowczo, tym razem podporządkowując sobie magię, zmuszając ją raz jeszcze do przeczesania terenu pod kątem obecności innych. W oddali zamigotała łuna jakiegoś zwierzęcia, może jelenia, wśród gałęzi drzew dojrzała niewielkie sylwetki nielicznych ptaków, a na miejscu tragedii trzy postacie, z pewnością Foxa i oddelegowanych do pomocy czarodziejów, lecz – to tyle.
– Chodź ze mną – mruknęła do pobladłej kobiety, kiedy wróciła już z obchodu; dostrzegała na jej twarzy nerwowość, choć ta próbowała ją nieudolnie zamaskować. – Wiem, że nie było dość czasu, by nałożyć zabezpieczenia, nim wezwaliśmy was tutaj. Zajmę się Cave Inimicum, by objęło drogę. Czy mogłabyś zacząć z czymś innym? Nim nie skończą? – Ujęła ją za ramię, stanowczo odciągając od szczątków obozowiska; wróciły ku wydeptanej wśród śniegu ścieżce, w milczeniu biorąc się do pracy. Nałożenie choćby i najprostszej pułapki zajmowało czas, sporo czasu. Potrzebowała jednak oderwać swe myśli, zapomnieć o tym, co zobaczyła. Tkała wybrane zabezpieczenie powoli, z ostrożnością, nie chcąc, by jakikolwiek błąd zniweczył dotychczasowe wysiłki i zmusił ją do powtarzania wszystkiego od nowa. Prawie zapomniała przy tym o wdzierającym się pod materiał płaszcza mrozie i atakującym nos odorze niedawnego pożaru. Śmierci. – Już. Powinno działać – zwróciła się do stojącej ledwie kilka kroków dalej czarownicy, dopiero po chwili orientując się, że nie są same, że dołączyli do nich Fox i towarzyszący mu mężczyzna. Musieli pogrzebać już wszystkich martwych. Ile im to zajęło? Ile czasu tkwili w miejscu? – Nie znalazłam nikogo w pobliżu. – Ani zaklęciem, ani w inny sposób. Jeśli ktoś zdołał uciec tym potworom, musiał zginąć z wychłodzenia. Lub w jeszcze inny sposób. – Tylko urywające się ślady butów. I łap. – Zmarszczyła brwi, z jedynie pozornym spokojem szukając znajomych oczu. Jak się czuł? Jaki ślad na jego psychice miało zostawić to, do czego zostali, został zmuszony...? – Zostańcie tutaj. Skończcie z zabezpieczeniem. A później idźcie dalej, na zachód. Musimy przeczesać cały teren. Sprawdzić, czy nie natkniemy się na inne... Niespodzianki. I uważajcie, nie tylko na ludzi, ale też zwierzęta – przemówiła cicho, z całą stanowczością, na jaką było ją teraz stać. – My wrócimy do rozwidlenia dróg, przejdziemy do końca szlak, z którego was wezwaliśmy. Po zmroku spotkamy się w rezerwacie. Podzielimy się tym, czego udało nam się dowiedzieć, wprowadzimy pozostałych w sytuację. W porządku? – Błądziła spojrzeniem między twarzami pozostałych, na koniec lokując je na Foxie. To do niego należało ostatnie słowo.
| Rzuty: raz, dwa, trzy
EM: 22/50 [bylobrzydkobedzieladnie]
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Nie przepraszaj. - Odpowiedziałem, a w moim tonie wyraźnie wybrzmiewało zrozumienie. Nie chciałem, by karmiła się widokiem pobojowiska. Byłem w stanie sam stawić temu czoła, zrobić to, co należało do mężczyzny - ona potrzebowała sił do innych celów. Nie chodziło wyłącznie o zabezpieczenie okolicy. Zwyczajnie nieopłacalnym było, byśmy oboje wystawiali się na ciężkie próby. Potrzebowałem, by jej kondycja psychiczna pozostawała w dobrym stanie - i potrzebowałem tego dla siebie. By po dniu ciężkiej pracy móc odnaleźć w jej ramionach spokój.
Kiedy postanowiła, byśmy ponownie się rozdzielili, dostrzegłem jej spojrzenie, które poszukiwało potwierdzenia w moich oczach. Skinąłem jedynie głową, dziękując czarodziejowi za pomoc w pochówku, po czym każda z grup ruszyła w inną stronę. Milczałem większość drogi, starając się wyrzucić z głowy obrazy spalonych i rozerwanych szczątek. Pomogło skupienie się na celu - wykrywanie pułapek, iluzji, i poszukiwanie śladów ludzkiej obecności. Im dalej znajdowaliśmy się od obozowiska, tym szansa na to, że ktokolwiek zdołał uciec malała. Rycerze Walpurgii po raz kolejny ubiegli nas, pozostawiając po sobie spustoszenie i zapach śmierci, a my po raz kolejny mogliśmy jedynie podążać ich śladem. Zawsze o krok za późno, za daleko. To ciągłe pozostawanie w tyle drażniło. Wpuszczało do głowy niewygodne myśli, o których wiedziałem, że jedyną rolą, jaką mogły spełnić, było powolne zatruwanie mojego organizmu. Nie mogłem pozwolić, by przejęły nade mną kontrolę - bez względu na to, co działo się wokół, musiałem pozostawać na pozycji pana swojego losu. Bo kto posiadał moc sprawczą do tego, by z odwagą kreślić przyszłość mimo poniesionych porażek, jeśli nie ja i garstka mi podobnych? Musiałem wykazywać się siłą, której wielu nie posiadało - choćby po to, by dać wiarę. By nie pozwolić w zwątpienie.
Mimo starań nie odnaleźliśmy w lesie żadnych ocalałych - ale i też nie natknęliśmy się na intruzów. Druga grupa także musiała dokończyć swój patrol w spokoju, nasze zmysły pozostawały wyostrzone na wszelkie sygnały pomocy. Udało nam się ustalić kluczowe punkty i przyjąć trasę patrolu, przynajmniej w części, którą przeszliśmy - należało jeszcze skonfrontować je z ludźmi Greengrassów. Tarcza słońca była jeszcze dość wysoko nad horyzontem, kiedy skończyliśmy, dlatego zdecydowałem, że pozostały czas poświęcę na nałożenie pułapki. Światło miało strzec lasu, nie dopuszczając do ponownej rzezi. Chciałem zostać sam, namawiając Maeve, by wróciła do Derby beze mnie - bezskutecznie. Spędziliśmy więc w lesie niemal dziesięć godzin, meldując się na dworze grubo po północy. Następnego dnia wtyczyliśmy trasę patrolu, a ja wracałem do Mglistego Lasu jeszcze przez kilka kolejnych dni, by dokończyć nakładanie pułapki. Było to czasochłonne zadanie - czasami spędzałem w lesie kilka godzin, czasami pół dnia, co mocno nadwyrężyło mój i tak już napięty plan dnia. Wierzyłem jednak, że warto - a dzięki mojej pracy, jeszcze przed upływem połowy miesiąca, las zyskał całkowitą ochronę przed czarną magią.
zt x2
Kiedy postanowiła, byśmy ponownie się rozdzielili, dostrzegłem jej spojrzenie, które poszukiwało potwierdzenia w moich oczach. Skinąłem jedynie głową, dziękując czarodziejowi za pomoc w pochówku, po czym każda z grup ruszyła w inną stronę. Milczałem większość drogi, starając się wyrzucić z głowy obrazy spalonych i rozerwanych szczątek. Pomogło skupienie się na celu - wykrywanie pułapek, iluzji, i poszukiwanie śladów ludzkiej obecności. Im dalej znajdowaliśmy się od obozowiska, tym szansa na to, że ktokolwiek zdołał uciec malała. Rycerze Walpurgii po raz kolejny ubiegli nas, pozostawiając po sobie spustoszenie i zapach śmierci, a my po raz kolejny mogliśmy jedynie podążać ich śladem. Zawsze o krok za późno, za daleko. To ciągłe pozostawanie w tyle drażniło. Wpuszczało do głowy niewygodne myśli, o których wiedziałem, że jedyną rolą, jaką mogły spełnić, było powolne zatruwanie mojego organizmu. Nie mogłem pozwolić, by przejęły nade mną kontrolę - bez względu na to, co działo się wokół, musiałem pozostawać na pozycji pana swojego losu. Bo kto posiadał moc sprawczą do tego, by z odwagą kreślić przyszłość mimo poniesionych porażek, jeśli nie ja i garstka mi podobnych? Musiałem wykazywać się siłą, której wielu nie posiadało - choćby po to, by dać wiarę. By nie pozwolić w zwątpienie.
Mimo starań nie odnaleźliśmy w lesie żadnych ocalałych - ale i też nie natknęliśmy się na intruzów. Druga grupa także musiała dokończyć swój patrol w spokoju, nasze zmysły pozostawały wyostrzone na wszelkie sygnały pomocy. Udało nam się ustalić kluczowe punkty i przyjąć trasę patrolu, przynajmniej w części, którą przeszliśmy - należało jeszcze skonfrontować je z ludźmi Greengrassów. Tarcza słońca była jeszcze dość wysoko nad horyzontem, kiedy skończyliśmy, dlatego zdecydowałem, że pozostały czas poświęcę na nałożenie pułapki. Światło miało strzec lasu, nie dopuszczając do ponownej rzezi. Chciałem zostać sam, namawiając Maeve, by wróciła do Derby beze mnie - bezskutecznie. Spędziliśmy więc w lesie niemal dziesięć godzin, meldując się na dworze grubo po północy. Następnego dnia wtyczyliśmy trasę patrolu, a ja wracałem do Mglistego Lasu jeszcze przez kilka kolejnych dni, by dokończyć nakładanie pułapki. Było to czasochłonne zadanie - czasami spędzałem w lesie kilka godzin, czasami pół dnia, co mocno nadwyrężyło mój i tak już napięty plan dnia. Wierzyłem jednak, że warto - a dzięki mojej pracy, jeszcze przed upływem połowy miesiąca, las zyskał całkowitą ochronę przed czarną magią.
zt x2
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
13 stycznia 1958
Było tak cholernie zimno, że zamarzły mu rzęsy. Przed aportacją do Staffordshire starał się myśleć właśnie o tym - o tych rzęsach, co wyglądały jak sopelki lodu. Mały, mikro-absurd, żeby się trochę pocieszyć w tym wszystkim, bo już miał trochę dosyć. Tego bólu, tego cierpienia. Nie własnego, ale obserwowanego w oczach innych. Niechęć do patrzenia na tę ludzką tragedię znalazła ujęcie w jego obliczu - kiedy Thalia i Henrietta pojawiły się tuż obok, mogły poczuć bijący od niego chłód. Cillian nie wyglądał tak samo jak zawsze - zabrakło tego szerokiego uśmiechu, tej iskry w oku, która czyniła Cilliana Cillianem. Bo przecież był wesołkiem, błaznem. Istniał, żeby pocieszać ludzi, a nie się zamartwiać, ale...
To nie było takie proste.
Kiedy pierwszy raz zobaczyć co dokładnie miało miejsce w Stafford (a może raczej - rezultaty tego), zebrało mu się na wymioty. Po tym jak minęło kilka dni, mimo szczerej chęci pokonania tego obezwładniającego uczucia, nadal czuł nieprzyjemny ucisk w żołądku. Nie był to już co prawda strach rzędu tego minionej jesieni - stres nie zjadał go na tyle, aby nie mógł się poruszyć, albo znów zaszył się na rok i nie odzywał do nikogo, ale istniał - palił go teraz w gardło, jakby mu ktoś kazał wypić butelkę kwasu. Moore dojrzał już jednak do myśli, że nie może dać się temu ponieść. Musiał stąpać twardo po ziemi, aby dać oparcie innym, słabszym. Musiał pokonać to w sobie, aby zainspirować innych do pokonania tego, albo aby chociaż spróbować unieść ich troski i pomóc przejść przez najgorsze, najsmutniejsze wydarzenia, jakich był świadkiem kiedykolwiek.
Wpierw rozejrzał się po okolicy, następnie rzucił Henriettcie i Thalii porozumiewawcze spojrzenia. Dopiero co się tutaj pojawili. Wiedzieli, gdzie mają iść, ale musieli wpierw zbadać teren i upewnić się, że nic nie zagraża w tej chwili im, ani koczującym w okolicy mugolom. Mieli dla nich kilka złych i kilka dobrych wieści. Bo z jednej strony nie było tu już bezpiecznie - przyjdzie im uciekać z tych okolic. Z drugiej strony ktoś przyszedł im o tym powiedzieć i nie zamierzał zostawić ich samych sobie.
Nie byli sami.
Dopiero wtedy, kiedy ta myśl przemknęła mu przez głowę, jego twarz rozpogodziła go nieco, jakby świadomość, że nie wszystko było tutaj stracone, dodała mu błyskawicznie otuchy, której potrzebował. Jeżeli nic szczególnego nie miało się tutaj wydarzyć, był gotowy do marszu w stronę spodziewanego miejsca stacjonowania największej grupy. Oszacował gdzie mniej-więcej powinni się znajdować, bazując na relacjach świadków - czarodziejów zamieszkujących okoliczne miejscowości. Posiadał mapę, jednak nie zaznaczył na niej nic. Spamiętał wszystko w obawie, że ktokolwiek mógłby te dane przejąć.
no beauty shines brighter
than a good heart
than a good heart
Cillian Moore
Zawód : Wygnany powieściopisarz, chwyta się prac dorywczych
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Chodźmy nad wodę
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pojawiła się na miejscu, oczywiście wybierając inną postać niż swoją własną. Oczywiście, informowała zarówno Ettę, jak i Cilliana, pod jaką postacią przyjdzie – postawnego młodzieńca, nieco starszego na twarzy, gdyby natrafili na kogoś, chciała wzbudzać zaufanie ale też pewnego rodzaju autorytet. Cillian potrafił mówić i wyglądać, ona potrafiła raczej wyglądać. Dodatkowo miała wrażenie, że dodatkowa kobieta obok panny Bartius mogłaby wzbudzać już rozproszenie. Ciemne, krótkie włosy, zarysowane kości policzkowe, błękitne oczy i spojrzenie, które z dokładnością śledziło okolicę. Musieli być czujni, musieli pilnować siebie nawzajem i innych, musieli dać radę. Miało być ciężko i zdawała sobie z tego sprawę, ale wciąż to jakoś ją przerażało. Jednak ostatnie lata które często nakazywały jej życie w strachu, stawiały ją przed dwoma wyborami – wycofywać się albo przeć dalej. Nie było mowy o wycofaniu się, dlatego właśnie stawiała się tutaj. Trzeba było robić, co w ich mocy.
Spoglądała na Moora, przygnębionego tą sytuacją i nie do końca wiedziała, co miała powiedzieć. Marne było z niej pocieszenie, wsparcie mentalne chyba jeszcze gorsze, ale ostrożnie położyła dłoń na ramieniu swojego towarzysza, posyłając mu spokojny i chociaż trochę smutny uśmiech, ale dając mu znać, że cokolwiek się nie działo, była tu dla niego. I podejrzewała, że to samo może mówić za Ettę, która była tego dnia również z nimi.
- Mam bezpieczne ścieżki tych okolic. – Słowa wypowiadała cicho, dziwacznie jak na nią, ale póki nie wiedziała kto dokładnie znajduje się w okolicy, wolała zapewnić słyszalność jedynie sobie i swoim towarzyszom. Krzyczenie planu na całą okolicę byłoby głupotą i jeżeli ktoś z przeciwników postanowiłby się znaleźć w tym samym momencie w tej okolicy, mógłby po prostu stać z notatniczkiem i bez większego wysiłku poznać ich kolejne zamiary. – Myślę, że najlepiej byłoby im zasugerować przeniesienie się z tych okolic. Gdyby chcieli stąd uciec, moja… - chciała powiedzieć rodzina, ale czuła zgrzyt w tym słowie, jakby piach nagle wypełnił jej usta. Wellersów nigdy nie nazywała swoimi krewnymi bo nigdy ich tak nie postrzegała. To Sebastian był jej ojcem, jednak czy w takim razie miała nie doceniać to co zrobił Hans…to były zbyt skomplikowane rozważania jak na ten moment. -…Wellersowie od lat bywali strażnikami rzek, możemy ich poprosić o pomoc w transporcie.
Nie ufała każdej osobie z tym nazwiskiem, wiedząc, że od lat unikali zajmowania jednego stanowiska i tego, czy rzeczywiście powinno się poprzeć którąś ze stron, ale ci mieszkający na ziemiach Greengrassów od dawna mieli rodowe poświęcenie opiekunów rzek i wątpiła, aby nie chcieli przysłużyć się sprawie tak ważnej dla lordów tych ziem.
- Chyba, że macie inny pomysł?
Spoglądała na Moora, przygnębionego tą sytuacją i nie do końca wiedziała, co miała powiedzieć. Marne było z niej pocieszenie, wsparcie mentalne chyba jeszcze gorsze, ale ostrożnie położyła dłoń na ramieniu swojego towarzysza, posyłając mu spokojny i chociaż trochę smutny uśmiech, ale dając mu znać, że cokolwiek się nie działo, była tu dla niego. I podejrzewała, że to samo może mówić za Ettę, która była tego dnia również z nimi.
- Mam bezpieczne ścieżki tych okolic. – Słowa wypowiadała cicho, dziwacznie jak na nią, ale póki nie wiedziała kto dokładnie znajduje się w okolicy, wolała zapewnić słyszalność jedynie sobie i swoim towarzyszom. Krzyczenie planu na całą okolicę byłoby głupotą i jeżeli ktoś z przeciwników postanowiłby się znaleźć w tym samym momencie w tej okolicy, mógłby po prostu stać z notatniczkiem i bez większego wysiłku poznać ich kolejne zamiary. – Myślę, że najlepiej byłoby im zasugerować przeniesienie się z tych okolic. Gdyby chcieli stąd uciec, moja… - chciała powiedzieć rodzina, ale czuła zgrzyt w tym słowie, jakby piach nagle wypełnił jej usta. Wellersów nigdy nie nazywała swoimi krewnymi bo nigdy ich tak nie postrzegała. To Sebastian był jej ojcem, jednak czy w takim razie miała nie doceniać to co zrobił Hans…to były zbyt skomplikowane rozważania jak na ten moment. -…Wellersowie od lat bywali strażnikami rzek, możemy ich poprosić o pomoc w transporcie.
Nie ufała każdej osobie z tym nazwiskiem, wiedząc, że od lat unikali zajmowania jednego stanowiska i tego, czy rzeczywiście powinno się poprzeć którąś ze stron, ale ci mieszkający na ziemiach Greengrassów od dawna mieli rodowe poświęcenie opiekunów rzek i wątpiła, aby nie chcieli przysłużyć się sprawie tak ważnej dla lordów tych ziem.
- Chyba, że macie inny pomysł?
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Gdyby nie okoliczności, dałabym się uwieść błękitowi twoich oczu - rzuciła żartobliwie w stronę Thalii, mrugając zalotnie powiekami, starając się chociaż odrobinę rozładować sytuację. Posłała jej uśmiech, poprawiając kołnierz płaszcza, bo chłód przenikający pod jego połami sprawił, że zadrżała nieznacznie. Dostrzegła zmianę jaka zaszła w zazwyczaj roześmianej twarzy Cilliana, znała go przecież od lat, poczuła więc przez moment dziwny uczucie w żołądku jakby jakieś niewidzialne kleszcze zaciskały się na jej trzewiach. Przełknęła głośno ślinę, przybierając poważniejszą minę. Zdawała sobie sprawę z okoliczności, które ich dzisiaj tutaj zaprowadziły. Ataki popleczników Ministra stawały się coraz bardziej krwawe i bezlitosne. Wiedziała, że powinna być wdzięczna, że nie przyszło jej walczyć na pierwszej linii frontu, zdając sobie równocześnie sprawę, że nie posiadała odpowiedniego doświadczenia i brakowało jej umiejętności, aby stawać w szranki z ludźmi, którzy nie wahali się korzystać z najbardziej okrutnych zaklęć czarnej magii. Przed nimi nie byłaby w stanie się obronić.
Doskonale jednak odnajdywała się w sytuacjach, w których to mugole znajdowali się w niebezpieczeństwie. Jej obecność w tym gronie była więc mocno uzasadniona, a chociaż od paru miesięcy nie wykonywała regularnie pracy związanej z amnezjatorstwem i opanowywaniem nieprzewidzianych konfrontacji niemagicznych ze światem czarodziejów, to nie wcale nie utraciła dotychczasowego opanowania, wiedząc, że w takich sytuacjach należało przede wszystkim zachować zimną krew.
- Zgadzam się, muszą zrozumieć, że w tych okolicach wcale nie są bezpieczni - odparła Etta poważnie, rozglądając się uważnie na wszystkie strony, szukając śladów obozowiska mugoli. Mimo braku magicznych zdolności, oni również potrafili się dobrze ukrywać, zwłaszcza, gdy wisiało nad nimi widmo namacalnej wojny, którą na przestrzeni ostatniego tygodnia odczuli na własnej skórze. - Wspominałaś coś o kopalni? Może tam ich potem skierujemy? Bądźmy ostrożni, wiecie jak bardzo nieufni potrafią być wobec nas mugole. - Wiedziała, że zarówno dla Ciliana i Thalii niemagiczni byli tak naprawdę chlebem powszechnym, z którym mieli do czynienia na co dzień, jednak doświadczenia kazały jej wypowiedzieć tę myśl na głos. - Nawet jeśli sami częściowo należymy do ich świata - dodała. Sama w końcu przeżyła pierwsze lata swojego życia zupełnie nieświadoma istnienia innej rzeczywistości, chociaż czarodzieje żyli zaraz obok, równolegle wiodąc swoje życie. Henrietta miała wrażenie, że wciąż stała w rozkroku między tymi dwoma światami, nosząc w sobie cząstki obydwu z nich, choć każdy z nich zdawał się w pewien sposób wykluczać ją ze swojego uniwersum.[bylobrzydkobedzieladnie]
Doskonale jednak odnajdywała się w sytuacjach, w których to mugole znajdowali się w niebezpieczeństwie. Jej obecność w tym gronie była więc mocno uzasadniona, a chociaż od paru miesięcy nie wykonywała regularnie pracy związanej z amnezjatorstwem i opanowywaniem nieprzewidzianych konfrontacji niemagicznych ze światem czarodziejów, to nie wcale nie utraciła dotychczasowego opanowania, wiedząc, że w takich sytuacjach należało przede wszystkim zachować zimną krew.
- Zgadzam się, muszą zrozumieć, że w tych okolicach wcale nie są bezpieczni - odparła Etta poważnie, rozglądając się uważnie na wszystkie strony, szukając śladów obozowiska mugoli. Mimo braku magicznych zdolności, oni również potrafili się dobrze ukrywać, zwłaszcza, gdy wisiało nad nimi widmo namacalnej wojny, którą na przestrzeni ostatniego tygodnia odczuli na własnej skórze. - Wspominałaś coś o kopalni? Może tam ich potem skierujemy? Bądźmy ostrożni, wiecie jak bardzo nieufni potrafią być wobec nas mugole. - Wiedziała, że zarówno dla Ciliana i Thalii niemagiczni byli tak naprawdę chlebem powszechnym, z którym mieli do czynienia na co dzień, jednak doświadczenia kazały jej wypowiedzieć tę myśl na głos. - Nawet jeśli sami częściowo należymy do ich świata - dodała. Sama w końcu przeżyła pierwsze lata swojego życia zupełnie nieświadoma istnienia innej rzeczywistości, chociaż czarodzieje żyli zaraz obok, równolegle wiodąc swoje życie. Henrietta miała wrażenie, że wciąż stała w rozkroku między tymi dwoma światami, nosząc w sobie cząstki obydwu z nich, choć każdy z nich zdawał się w pewien sposób wykluczać ją ze swojego uniwersum.[bylobrzydkobedzieladnie]
I’ll just keep playing back
These fragments of time Everywhere I go, These moments will shine Familiar faces I’ve never seen Living the gold and the silver dream
Ostatnio zmieniony przez Henrietta Bartius dnia 13.12.21 18:58, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Henrietta Bartius' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
- Homenum Revelio - rzucone gdzieś w eter, nieudane, ale (ha!) żadna z jego towarzyszek nie mogła tego wiedzieć.
Bystre oczy pisarza z uwagą analizowały otaczającą ich rzeczywistość. Mógł nie być Aurorem ani tropicielem, ale jako że od dłuższego czasu parał się również ilustracją, zdołał jeszcze bardziej wyostrzyć zmysły pomagające mu we wnikliwej obserwacji otoczenia. Wspomagało to jego naprawdę dobrą intuicję co do sytuacji, w jakiej się znajdowali. Z tego też powodu z niemalże (bo przez nieudane zaklęcie - nie z całkowitą) pewnością powiedział:
- Nic się nie dzieje.
Nie uniósł przy tym głosu jakoś szczególnie - zwykle mówił w sposób głośny i wyraźny, był przecież naprawdę dobrym mówcą. Teraz - trochę jakby półszeptem, a ten półszept został dodatkowo rozmyty przez wiatr poruszający spowitymi mgłą drzewami.
Dłoń Thalii ułożoną na jego ramieniu skwitował uśmiechem. Delikatnym i ciepłym - jego. Kiedyś czuł się dziwnie, kiedy posyłał tego typu spojrzenia człowiekowi, który jej w ogóle nie przypominał. Z czasem to zdziwienie zniknęło. Dostrzegł ten jeden detal - niezmienny kolor tęczówek - to on właśnie pozwalał mu na zachowanie kamiennej, jakby niewzruszonej niczym miny, nawet kiedy teatralnie flirtował z nią przyjmującą postać, chociażby starszego pana. Z tego też powodu kąciki jego ust uniosły się jeszcze wyżej na dźwięk słów Henrietty.
Ale w środku był wciąż smutny.
Tylko że nauczył się już z tym smutkiem radzić. Odreaguje go w domu. Kolejnymi ćwiczeniami i krzykiem. A kiedy to napięcie z ramion zniknie, kiedy zęby przestaną zaciskać się samoistnie, wbrew jego woli, napisze kolejny list do ukochanej i opisze tę mordęgę w słowach, które kompletnie do niej nie pasowały. Miał coraz większy talent do opisywania cierpienia językiem tak kwiecistym, jakby było trumną, którą trzeba było przyozdobić stosem wieńców i chryzantem. Tak delikatna natura musiała gryźć się przeokrutnie z wizją tego, że przyszedł tutaj jako ich zabezpieczenie, na wypadek, gdyby cokolwiek poszło nie po ich myśli. Sam nie wiedział, skąd brał w sobie siłę do tego, aby walczyć. A jednak w nim była i wbrew wypadkowi sprzed chwili, zawodziła go wyjątkowo rzadko.
Zgadzał się z tym wszystkim oczywiście, toteż na każde ich słowo przytaknął.
- Jak daleko stąd jest to miejsce? - Miał tu na myśli kopalnię, której nie umiejscowił wcześniej na mapie wyrysowanej w swojej głowie.
Bystre oczy pisarza z uwagą analizowały otaczającą ich rzeczywistość. Mógł nie być Aurorem ani tropicielem, ale jako że od dłuższego czasu parał się również ilustracją, zdołał jeszcze bardziej wyostrzyć zmysły pomagające mu we wnikliwej obserwacji otoczenia. Wspomagało to jego naprawdę dobrą intuicję co do sytuacji, w jakiej się znajdowali. Z tego też powodu z niemalże (bo przez nieudane zaklęcie - nie z całkowitą) pewnością powiedział:
- Nic się nie dzieje.
Nie uniósł przy tym głosu jakoś szczególnie - zwykle mówił w sposób głośny i wyraźny, był przecież naprawdę dobrym mówcą. Teraz - trochę jakby półszeptem, a ten półszept został dodatkowo rozmyty przez wiatr poruszający spowitymi mgłą drzewami.
Dłoń Thalii ułożoną na jego ramieniu skwitował uśmiechem. Delikatnym i ciepłym - jego. Kiedyś czuł się dziwnie, kiedy posyłał tego typu spojrzenia człowiekowi, który jej w ogóle nie przypominał. Z czasem to zdziwienie zniknęło. Dostrzegł ten jeden detal - niezmienny kolor tęczówek - to on właśnie pozwalał mu na zachowanie kamiennej, jakby niewzruszonej niczym miny, nawet kiedy teatralnie flirtował z nią przyjmującą postać, chociażby starszego pana. Z tego też powodu kąciki jego ust uniosły się jeszcze wyżej na dźwięk słów Henrietty.
Ale w środku był wciąż smutny.
Tylko że nauczył się już z tym smutkiem radzić. Odreaguje go w domu. Kolejnymi ćwiczeniami i krzykiem. A kiedy to napięcie z ramion zniknie, kiedy zęby przestaną zaciskać się samoistnie, wbrew jego woli, napisze kolejny list do ukochanej i opisze tę mordęgę w słowach, które kompletnie do niej nie pasowały. Miał coraz większy talent do opisywania cierpienia językiem tak kwiecistym, jakby było trumną, którą trzeba było przyozdobić stosem wieńców i chryzantem. Tak delikatna natura musiała gryźć się przeokrutnie z wizją tego, że przyszedł tutaj jako ich zabezpieczenie, na wypadek, gdyby cokolwiek poszło nie po ich myśli. Sam nie wiedział, skąd brał w sobie siłę do tego, aby walczyć. A jednak w nim była i wbrew wypadkowi sprzed chwili, zawodziła go wyjątkowo rzadko.
Zgadzał się z tym wszystkim oczywiście, toteż na każde ich słowo przytaknął.
- Jak daleko stąd jest to miejsce? - Miał tu na myśli kopalnię, której nie umiejscowił wcześniej na mapie wyrysowanej w swojej głowie.
no beauty shines brighter
than a good heart
than a good heart
Cillian Moore
Zawód : Wygnany powieściopisarz, chwyta się prac dorywczych
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Chodźmy nad wodę
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Ostatni raz, kiedy ktoś próbował mnie podrywać w męskiej formie, skończyło się to wykupieniem mi wizyty u prostytutki, więc może lepiej nie. – Wiedziała, że na tę opowieść czas jeszcze był, obecnie jednak skupić musieli się na zadaniu przed którym obecnie zostali postawieni. Musiała przyznać, trochę się obawiała tego, co mają tu znaleźć, bo koczowanie w lesie wzbudzającym wśród ludzi strach nie wydawało się najrozsądniejsze. Mogło to oznaczać, że ludzie gotowi byli na wszystko, byle by przeżyć – co nie było dziwne – a jeżeli tak, to cała ich trójka tym bardziej musiała się mieć na baczności.
Jej ramiona nieco się rozluźniły gdy Cillian oznajmił, że nie ma wokół nich zagrożenia. Przynajmniej była o wiele mniejsza szansa na zagrożenie z zewnątrz. Ostatni miesiąc był bardzo ciężki dla Staffordshire, dlatego nie chciała ryzykować. Wiedziała, że pojedynki nie były najłatwiejsze, ale robiła co tylko mogła, aby jednak chronić siebie i innych. Możliwe też, że Moore o wiele lepiej radził sobie z zaklęciami, co jednocześnie w jakiś sposób ją bawiło, ale również też cieszyła się, że ma go przy sobie. Może powinna go poprosić później o ćwiczenia, jeżeli miał mieć czas oczywiście.
Wydawało się, że byli gotowi do działań – Thalia spojrzała jeszcze na niebo, starając się przebić spojrzeniem przez mgłę tak aby dostrzec jaką pozycję miało słońce, nie widziała jednak praktycznie nic poza ledwie jasną plamą, dlatego jeżeli potrzebowali dokładniejszej trasy, musieli wyjść z tego miejsca. I tak musieli, ale najlepiej było się poruszać po opuszczeniu tego miejsca.
- Z tego miejsca…jakieś dwanaście godzin nieustannego marszu, co może być za dużo jak dla tych ludzi. Oczywiście gdybyśmy mieli łodzie, moglibyśmy poruszać się szybciej, wciąż jednak nie wiem, czy nie lepiej będzie znaleźć coś w pobliżu. – Jeżeli jednak żadne z nich nie chciało szukać tego, jak wyglądać mają ewentualne kryjówki, mogli próbować się przebić przez hrabstwo aby dotrzeć na miejsce. Ostrożnie kierując się w stronę głębi lasu, Thalia trzymała swoją różdżkę pod ręką.
- Możemy zrobić tak…Cillian, Etta, najlepiej postawicie się w ich sytuacji, jeżeli dacie radę ich uspokoić, przekonamy ich do poruszenia się. W niedalekiej odległości powinna być przystań Wellersów, moglibyśmy przepłynąć fragment, będę w stanie pokierować większa łodzią, ewentualnie możemy ostrożnie przemieszczać się brzegiem. – Spojrzała ostrożnie, spodziewając się jakichkolwiek uwag do planu albo innego podejścia. Potrzebowali współpracować, dlatego jeżeli mieli ruszać to właśnie teraz, potem już mogło być za późno na ustalenia.
Jej ramiona nieco się rozluźniły gdy Cillian oznajmił, że nie ma wokół nich zagrożenia. Przynajmniej była o wiele mniejsza szansa na zagrożenie z zewnątrz. Ostatni miesiąc był bardzo ciężki dla Staffordshire, dlatego nie chciała ryzykować. Wiedziała, że pojedynki nie były najłatwiejsze, ale robiła co tylko mogła, aby jednak chronić siebie i innych. Możliwe też, że Moore o wiele lepiej radził sobie z zaklęciami, co jednocześnie w jakiś sposób ją bawiło, ale również też cieszyła się, że ma go przy sobie. Może powinna go poprosić później o ćwiczenia, jeżeli miał mieć czas oczywiście.
Wydawało się, że byli gotowi do działań – Thalia spojrzała jeszcze na niebo, starając się przebić spojrzeniem przez mgłę tak aby dostrzec jaką pozycję miało słońce, nie widziała jednak praktycznie nic poza ledwie jasną plamą, dlatego jeżeli potrzebowali dokładniejszej trasy, musieli wyjść z tego miejsca. I tak musieli, ale najlepiej było się poruszać po opuszczeniu tego miejsca.
- Z tego miejsca…jakieś dwanaście godzin nieustannego marszu, co może być za dużo jak dla tych ludzi. Oczywiście gdybyśmy mieli łodzie, moglibyśmy poruszać się szybciej, wciąż jednak nie wiem, czy nie lepiej będzie znaleźć coś w pobliżu. – Jeżeli jednak żadne z nich nie chciało szukać tego, jak wyglądać mają ewentualne kryjówki, mogli próbować się przebić przez hrabstwo aby dotrzeć na miejsce. Ostrożnie kierując się w stronę głębi lasu, Thalia trzymała swoją różdżkę pod ręką.
- Możemy zrobić tak…Cillian, Etta, najlepiej postawicie się w ich sytuacji, jeżeli dacie radę ich uspokoić, przekonamy ich do poruszenia się. W niedalekiej odległości powinna być przystań Wellersów, moglibyśmy przepłynąć fragment, będę w stanie pokierować większa łodzią, ewentualnie możemy ostrożnie przemieszczać się brzegiem. – Spojrzała ostrożnie, spodziewając się jakichkolwiek uwag do planu albo innego podejścia. Potrzebowali współpracować, dlatego jeżeli mieli ruszać to właśnie teraz, potem już mogło być za późno na ustalenia.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Uśmiechnęła się półgębkiem zapisując sobie w pamięci tę wiele skrywającą odpowiedź, obiecując sobie, że kiedyś wyciągnie z Thalii szczegóły tej opowieści. Teraz jednak, kuzynka miała rację, należało skupić się na misji.
Mimowolnie rozluźniła dłoń zaciśniętą w kieszeni na różdżce, gdy Cillian dał znać, że wokół nie znajdowało się żadne zagrożenie. Oznaczało to jednak, że czekał ich jeszcze dłuższy przemarsz, skoro zaklęcie nie wykryło w ich zasięgu żadnej osoby. Gdzieś niedaleko musieli jednak niewątpliwie znajdować się mugole. Wątpiła, żeby wieści jakie dotarły do Greengrassów nie zostały sprawdzone. Podejrzewała, że to jeden z patroli, które zostały rozstawione w hrabstwie natknął się przypadkiem na ich obozowisko. Ich zadaniem było jednak czuwanie nad bezpieczeństwem całego obszaru, dlatego sprowadzenie niemagicznych do bezpiecznego miejsca przypadło w zadaniu właśnie im.
- Masz rację, dwanaście godzin to zdecydowanie za długo. Tym bardziej, że podejrzewam, że ci ludzie są wymęczeni. Kto wie, kiedy ostatnio jedli - odparła, nie zwalniając kroku, przedzierając się przez śnieg, odwracając się za siebie i przez moment zastanawiając się czy powinni zatrzeć za sobą ślady. Wzruszyła jednak ramionami, chyba nic im nie groziło. Największy kryzys najwyraźniej chwilowo minął, na razie nie zapowiadało się na kolejne ataki popleczników obecnego Ministra. Mimo to dobrze wiedziała, że wciąż muszą się mieć na baczności. - Myślę, że to dobry pomysł. Wykorzystanie łodzi zdecydowanie oszczędzi nam czasu i energii.
Pociągnęła nosem czując w powietrzu lekki zapach dymu z ogniska, wytężyła wzrok szukając w oddali szarej chmury unoszącej się ku niebu. Mimo chłodów mugolom najwyraźniej udało się rozpalić ogień. Drewno przesiąknięte było wilgocią, zdawała więc sobie sprawę, że to wcale nie musiało być łatwe. Lata doświadczeń nauczyły ją jednak, że aby w krytycznych sytuacjach przenosić góry, wcale nie trzeba było uciekać się do magii. Wbrew powszechnym opiniom panującym w magicznym świecie, zaradność i samowystarczalność mugoli była więcej niż zaskakująca.
- Musimy iść chyba w tamta stronę - powiedziała, wskazując im kierunek. Dostrzegła na śniegu powierzchowne ślady butów, przysłonięte nieco hulającym w lesie wiatrem, który najwyraźniej swym nie delikatnym powiewem przykrył trop cienką warstwą białego puchu. Odciski podeszw wciąż jednak pozostawały widoczne.
Nie myliła się, gdy pokonali jeszcze kilkanaście metrów, znaleźli się na małej leśnej polanie. Henrietta uniosła ku górze ręce, przyjmując pogodny wyraz twarzy i spoglądając odważnie w twarze skulonych przy lichym ognisku mugoli.
- Przychodzimy w pokoju - powiedziała, nie opuszczając dłoni. Chciała w ten sposób pokazać, że nie miała złych zamiarów, nie celowała też w nich żadną bronią.
Mimowolnie rozluźniła dłoń zaciśniętą w kieszeni na różdżce, gdy Cillian dał znać, że wokół nie znajdowało się żadne zagrożenie. Oznaczało to jednak, że czekał ich jeszcze dłuższy przemarsz, skoro zaklęcie nie wykryło w ich zasięgu żadnej osoby. Gdzieś niedaleko musieli jednak niewątpliwie znajdować się mugole. Wątpiła, żeby wieści jakie dotarły do Greengrassów nie zostały sprawdzone. Podejrzewała, że to jeden z patroli, które zostały rozstawione w hrabstwie natknął się przypadkiem na ich obozowisko. Ich zadaniem było jednak czuwanie nad bezpieczeństwem całego obszaru, dlatego sprowadzenie niemagicznych do bezpiecznego miejsca przypadło w zadaniu właśnie im.
- Masz rację, dwanaście godzin to zdecydowanie za długo. Tym bardziej, że podejrzewam, że ci ludzie są wymęczeni. Kto wie, kiedy ostatnio jedli - odparła, nie zwalniając kroku, przedzierając się przez śnieg, odwracając się za siebie i przez moment zastanawiając się czy powinni zatrzeć za sobą ślady. Wzruszyła jednak ramionami, chyba nic im nie groziło. Największy kryzys najwyraźniej chwilowo minął, na razie nie zapowiadało się na kolejne ataki popleczników obecnego Ministra. Mimo to dobrze wiedziała, że wciąż muszą się mieć na baczności. - Myślę, że to dobry pomysł. Wykorzystanie łodzi zdecydowanie oszczędzi nam czasu i energii.
Pociągnęła nosem czując w powietrzu lekki zapach dymu z ogniska, wytężyła wzrok szukając w oddali szarej chmury unoszącej się ku niebu. Mimo chłodów mugolom najwyraźniej udało się rozpalić ogień. Drewno przesiąknięte było wilgocią, zdawała więc sobie sprawę, że to wcale nie musiało być łatwe. Lata doświadczeń nauczyły ją jednak, że aby w krytycznych sytuacjach przenosić góry, wcale nie trzeba było uciekać się do magii. Wbrew powszechnym opiniom panującym w magicznym świecie, zaradność i samowystarczalność mugoli była więcej niż zaskakująca.
- Musimy iść chyba w tamta stronę - powiedziała, wskazując im kierunek. Dostrzegła na śniegu powierzchowne ślady butów, przysłonięte nieco hulającym w lesie wiatrem, który najwyraźniej swym nie delikatnym powiewem przykrył trop cienką warstwą białego puchu. Odciski podeszw wciąż jednak pozostawały widoczne.
Nie myliła się, gdy pokonali jeszcze kilkanaście metrów, znaleźli się na małej leśnej polanie. Henrietta uniosła ku górze ręce, przyjmując pogodny wyraz twarzy i spoglądając odważnie w twarze skulonych przy lichym ognisku mugoli.
- Przychodzimy w pokoju - powiedziała, nie opuszczając dłoni. Chciała w ten sposób pokazać, że nie miała złych zamiarów, nie celowała też w nich żadną bronią.
I’ll just keep playing back
These fragments of time Everywhere I go, These moments will shine Familiar faces I’ve never seen Living the gold and the silver dream
Dwanaście godzin.
To sporo. To sporo i dodatkowo wypłynął tu właśnie fakt, że nie przegadali tych kwestii wcześniej. Cillian odetchnął głęboko, po czym przygryzł dolną wargę i pochylił się głębiej nad słowami Thalii, lecz tym razem tylko i wyłącznie w obrębie własnej głowy. Kobieta miała tutaj pełnię racji - w idealnym scenariuszu bezpieczne schronienie znajdowało się bliżej. Najprościej rzecz ujmując: było osiągalne dla grupy mugoli, którzy - jak cała trójka dobrze wiedziała - byli o wiele mniej odporni na tak niskie temperatury. Musieliby prowadzić ich tam dwa dni, albo iść przez ciemność i zimno.
Czy ci ludzie w ogóle by się na to zdecydowali?
- Jak bezpieczne jest płynięcie po rzece o tej porze roku?
Nie był żeglarzem - nie znał się na tym niemal wcale, ale minusowe temperatury sprawiały, że jezioro obok ich domu zamarzało i stawało się lodowiskiem. Jak się to miało do rzek? Czy powinni na coś uważać? Zapytał też, czy powinni się do tego jakoś bardziej przygotować. Jego wyobraźnia podpowiadała różne scenariusze. Niższy poziom wody, albo dryfujące w niej bryły lodu. Spoglądał na to wszystko pod oczywistym kątem: czy mógł się, jako czarodziej jako-tako biegły w urokach, przydać się na coś, aby zminimalizować ryzyko wypadku?
Marsz, mimo swojej długości i niesprzyjających warunków atmosferycznych, nie zmęczył go tak jak jeszcze kilka miesięcy temu. Wciąż brakowało mu nieco do dawnej formy, ale wcale nie tak dużo, jak można by się domyślać - był człowiekiem o ektomorficznej budowie ciała, nigdy nie wyróżniał się szczególnie rozbudowanym umięśnieniem (i między innymi dlatego rok melancholii zniszczył go tak bardzo - pozbawiony ruchu, stracił resztki siły drzemiącej w i tak chuderlawych kończynach).
- Najprościej będzie ich po prostu o to zapytać.
Tak czy siak, nie opracują tutaj żadnych konkretów - brak konkretnego przygotowania i ciążąca na nich presja czasu wymuszała kreatywną improwizację. No i bez zgody i opinii tych ludzi, tak czy siak nie mogli podjąć ostatecznej decyzji - o wiele bardziej trafiało do niego przygotowanie propozycji i przedstawienie ich tak, aby można było podjąć ją wspólnie.
Szedł tuż obok Henrietty. Zetknięty z jej słowami wyczuł w nich lekkie odrealnienie - brzmiało to w jego głowie jak dialog z książki fantastycznonaukowej. Przychodzimy w pokoju - jak przybysze z obcej planety. I po części trochę nimi byli, ale po części... Cillian czuł się członkiem obu tych światów i wciąż drzemało w nim marzenie połączenia ich, wbrew międzynarodowemu Kodeksowi Tajności. Ich przybycie wywołało poruszenie, nieco radosne, co dodatkowo go dotknęło - bo mimo uśmiechów nie przynosili wcale nadziei - przynosili rozpacz.
Z uniesionymi rękoma obserwował, jak jeden z mężczyzn wychodzi im naprzeciw.
- A cóż was tu sprowadza?
Pytanie nie zdradzało żadnych istotnych informacji. To było dobre - w Cilliana opinii przynajmniej, to nie były czasy na szczególną wylewność.
- Przychodzimy z informacjami dotyczącymi wydarzeń, które miały miejsce w tych okolicach. Niestety, ale nie będą to dobre wieści. - W jego głosie dostrzegalny był żal. - Cillian Moore. - Przedstawił się wpierw. - Uścisnąłbym panu rękę, ale... - skinął głowa na uniesione dłonie, odrobinę już zmarznięte od trzymania ich poza kieszeniami płaszcza. - Taki już urok tych czasów. - Tak jak i mierzenie do nich z broni. Czy uda mu się w tym roku nie zostać postrzelonym?
To sporo. To sporo i dodatkowo wypłynął tu właśnie fakt, że nie przegadali tych kwestii wcześniej. Cillian odetchnął głęboko, po czym przygryzł dolną wargę i pochylił się głębiej nad słowami Thalii, lecz tym razem tylko i wyłącznie w obrębie własnej głowy. Kobieta miała tutaj pełnię racji - w idealnym scenariuszu bezpieczne schronienie znajdowało się bliżej. Najprościej rzecz ujmując: było osiągalne dla grupy mugoli, którzy - jak cała trójka dobrze wiedziała - byli o wiele mniej odporni na tak niskie temperatury. Musieliby prowadzić ich tam dwa dni, albo iść przez ciemność i zimno.
Czy ci ludzie w ogóle by się na to zdecydowali?
- Jak bezpieczne jest płynięcie po rzece o tej porze roku?
Nie był żeglarzem - nie znał się na tym niemal wcale, ale minusowe temperatury sprawiały, że jezioro obok ich domu zamarzało i stawało się lodowiskiem. Jak się to miało do rzek? Czy powinni na coś uważać? Zapytał też, czy powinni się do tego jakoś bardziej przygotować. Jego wyobraźnia podpowiadała różne scenariusze. Niższy poziom wody, albo dryfujące w niej bryły lodu. Spoglądał na to wszystko pod oczywistym kątem: czy mógł się, jako czarodziej jako-tako biegły w urokach, przydać się na coś, aby zminimalizować ryzyko wypadku?
Marsz, mimo swojej długości i niesprzyjających warunków atmosferycznych, nie zmęczył go tak jak jeszcze kilka miesięcy temu. Wciąż brakowało mu nieco do dawnej formy, ale wcale nie tak dużo, jak można by się domyślać - był człowiekiem o ektomorficznej budowie ciała, nigdy nie wyróżniał się szczególnie rozbudowanym umięśnieniem (i między innymi dlatego rok melancholii zniszczył go tak bardzo - pozbawiony ruchu, stracił resztki siły drzemiącej w i tak chuderlawych kończynach).
- Najprościej będzie ich po prostu o to zapytać.
Tak czy siak, nie opracują tutaj żadnych konkretów - brak konkretnego przygotowania i ciążąca na nich presja czasu wymuszała kreatywną improwizację. No i bez zgody i opinii tych ludzi, tak czy siak nie mogli podjąć ostatecznej decyzji - o wiele bardziej trafiało do niego przygotowanie propozycji i przedstawienie ich tak, aby można było podjąć ją wspólnie.
Szedł tuż obok Henrietty. Zetknięty z jej słowami wyczuł w nich lekkie odrealnienie - brzmiało to w jego głowie jak dialog z książki fantastycznonaukowej. Przychodzimy w pokoju - jak przybysze z obcej planety. I po części trochę nimi byli, ale po części... Cillian czuł się członkiem obu tych światów i wciąż drzemało w nim marzenie połączenia ich, wbrew międzynarodowemu Kodeksowi Tajności. Ich przybycie wywołało poruszenie, nieco radosne, co dodatkowo go dotknęło - bo mimo uśmiechów nie przynosili wcale nadziei - przynosili rozpacz.
Z uniesionymi rękoma obserwował, jak jeden z mężczyzn wychodzi im naprzeciw.
- A cóż was tu sprowadza?
Pytanie nie zdradzało żadnych istotnych informacji. To było dobre - w Cilliana opinii przynajmniej, to nie były czasy na szczególną wylewność.
- Przychodzimy z informacjami dotyczącymi wydarzeń, które miały miejsce w tych okolicach. Niestety, ale nie będą to dobre wieści. - W jego głosie dostrzegalny był żal. - Cillian Moore. - Przedstawił się wpierw. - Uścisnąłbym panu rękę, ale... - skinął głowa na uniesione dłonie, odrobinę już zmarznięte od trzymania ich poza kieszeniami płaszcza. - Taki już urok tych czasów. - Tak jak i mierzenie do nich z broni. Czy uda mu się w tym roku nie zostać postrzelonym?
no beauty shines brighter
than a good heart
than a good heart
Cillian Moore
Zawód : Wygnany powieściopisarz, chwyta się prac dorywczych
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Chodźmy nad wodę
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie trzeba było wielkiej świadomości aby dojść do wniosku, że Etta i Cillian mieli rację – dwanaście godzin to było sporo. Nikt nie miał takiej wytrzymałości z mugoli, a nawet w ich towarzystwie Thalia wolałaby rozbić to sobie na dwa dni, jednego może robiąc nieco więcej niż drugiego. Ale to nie znaczyło, że mugole z bagażami, rodziny z dziećmi, zmęczeni i wygłodnieli ludzie którzy na pewno nabawili się chorób będąw stanie przetrwać wędrówkę. Brwi Thalii – czy też, jak lubiła nazywać tę personę, Emmanuela – ściągnęły się w wyrazie zastanowienia. Nie kojarzyła kryjówek które były wybitnie bliżej, ale też nie otrzymali konkretnego planu działania. Niestety jeszcze wiele rzeczy przed nimi miało wyglądać właśnie tak – plany składane tak, aby miały sens, dopiero dopasowywane do rzeczywistych gatunków.
- Zależy od rzeki. Jeżeli nurty są silne, rzeka nie zamarznie w całości, można by też torować drogę magią, ale nie zawsze opłaca się całkowicie wyczerpać magiczne siły. Moglibyśmy iść też na kompromis i próbować dowieźć ich do punktu przestojowego, a dalej zdać się na Wellersów zamieszkujących Staffordshire. Podejrzewam, że skoro od lat związani są z Greengrassami, zdołali sobie wypracować dobry system poruszania się po kraju. – Jej przybrana rodzina w końcu znajdowała się na tych ziemiach od dawna, a biorąc pod uwagę, że główna gałąź nie zajmowała się już flisactwem, można było wywnioskować, ze ci ludzie tutaj dalej wyznają podobne wartości co kiedyś. – Najgroźniejsze dla nas mogą być bryły lodu i przeszkody na drodze jak korzenie. Musimy też bardzo pilnować, aby nikt nie wpadł do wody, bo wychłodzenie bardzo szybko przejmie organizm. – Widziała marynarzy którzy ledwie przeżywali sztorm, nie przez wzgląd na burze ani silne kołysanie, ale to, jak potem musieli walczyć z własnymi siłami, osłabionymi przez bezlitosne lodowate wody.
Skierowała się zaraz za tymi, z którymi przyszła, zerkając na Cilliana i Henriettę. Zdecydowanie wolała, aby to oni przemawiali, wiedząc, że mieli o wiele lepsze i zdrowsze podejście do świata mugolskiego. Thalii kojarzył się dziwnie, jak zbita masa, którą kiedyś znała – składająca się z rzeczy, które bolały, rzeczy, które bawiły i rzeczy, które najchętniej spaliłaby jak popiół. Mogła mówić tylko szczerze, o niebezpieczeństwie, a nie wydawało jej się, aby ci ludzie właśnie o tym chcieli słuchać. Za to uniosła dłonie tak, jak zrobił to Cillian, starając się mimikować ruchy. Kiedy wchodzisz między lelki, musisz świergotać jak one.
Mężczyzna, który wyszedł im naprzeciwko, najwidoczniej był jakiś przewodnikiem albo wziął odpowiedzialność za bezpieczeństwo grupy. Jego włosy poprzetykała siwizna, a policzek zdobiła szrama, trzymał się natychmiast prosto. Cillian widział już takie postawy, zwłaszcza u własnego kuzyna który w obchodzeniu się z bronią przejawiał podobny manieryzm. Mężczyzna zaś spojrzenie zawiesił najpierw na Moorze, potem na Wellers, Henriettę obdarzając krótkim i zdecydowanie neutralnym spojrzeniem, bowiem kobietami wydawał się niezbyt zainteresowany.
- Ethan Sommers. Macie minutę, aby opowiedzieć, po co tu jesteście. – Suchy, rzeczowy ton, który przedstawił mężczyzna, dał im do zrozumienia, że chociaż rozumiał słowa które wypowiadał w jego kierunku Cillian, tak wolał sprawę załatwić rzeczowo i od ręki. Lufa broni wycelowanej w jednego z przybyszy błyszczała niebezpiecznie w dłoni i Thalia prawdziwie zastanawiała się, jak groźne to mogło być. Jeżeli bardzo groźne, to chciała takie.
- Jesteśmy tutaj, bo tereny lasu i okolic przestały być bezpieczne. Niestety, wiele osób chce, w ich mniemaniu, oczyścić te ziemie z osób, które magią się nie posługują. Nie popieramy ich poglądów, dlatego staramy się psuć im szyki i pomagać ludziom, aby byli bezpieczni. – Wyrwało się Thalii, tak aby naprędce dodać, że nie mają złych zamiarów, widziała jednak po rozbieganym wzroku mężczyzny, że niekoniecznie wybrzmiało to przekonująco. Miała nadzieję, że Etta albo Cilly szybko wyprostują sytuację.
- Zależy od rzeki. Jeżeli nurty są silne, rzeka nie zamarznie w całości, można by też torować drogę magią, ale nie zawsze opłaca się całkowicie wyczerpać magiczne siły. Moglibyśmy iść też na kompromis i próbować dowieźć ich do punktu przestojowego, a dalej zdać się na Wellersów zamieszkujących Staffordshire. Podejrzewam, że skoro od lat związani są z Greengrassami, zdołali sobie wypracować dobry system poruszania się po kraju. – Jej przybrana rodzina w końcu znajdowała się na tych ziemiach od dawna, a biorąc pod uwagę, że główna gałąź nie zajmowała się już flisactwem, można było wywnioskować, ze ci ludzie tutaj dalej wyznają podobne wartości co kiedyś. – Najgroźniejsze dla nas mogą być bryły lodu i przeszkody na drodze jak korzenie. Musimy też bardzo pilnować, aby nikt nie wpadł do wody, bo wychłodzenie bardzo szybko przejmie organizm. – Widziała marynarzy którzy ledwie przeżywali sztorm, nie przez wzgląd na burze ani silne kołysanie, ale to, jak potem musieli walczyć z własnymi siłami, osłabionymi przez bezlitosne lodowate wody.
Skierowała się zaraz za tymi, z którymi przyszła, zerkając na Cilliana i Henriettę. Zdecydowanie wolała, aby to oni przemawiali, wiedząc, że mieli o wiele lepsze i zdrowsze podejście do świata mugolskiego. Thalii kojarzył się dziwnie, jak zbita masa, którą kiedyś znała – składająca się z rzeczy, które bolały, rzeczy, które bawiły i rzeczy, które najchętniej spaliłaby jak popiół. Mogła mówić tylko szczerze, o niebezpieczeństwie, a nie wydawało jej się, aby ci ludzie właśnie o tym chcieli słuchać. Za to uniosła dłonie tak, jak zrobił to Cillian, starając się mimikować ruchy. Kiedy wchodzisz między lelki, musisz świergotać jak one.
Mężczyzna, który wyszedł im naprzeciwko, najwidoczniej był jakiś przewodnikiem albo wziął odpowiedzialność za bezpieczeństwo grupy. Jego włosy poprzetykała siwizna, a policzek zdobiła szrama, trzymał się natychmiast prosto. Cillian widział już takie postawy, zwłaszcza u własnego kuzyna który w obchodzeniu się z bronią przejawiał podobny manieryzm. Mężczyzna zaś spojrzenie zawiesił najpierw na Moorze, potem na Wellers, Henriettę obdarzając krótkim i zdecydowanie neutralnym spojrzeniem, bowiem kobietami wydawał się niezbyt zainteresowany.
- Ethan Sommers. Macie minutę, aby opowiedzieć, po co tu jesteście. – Suchy, rzeczowy ton, który przedstawił mężczyzna, dał im do zrozumienia, że chociaż rozumiał słowa które wypowiadał w jego kierunku Cillian, tak wolał sprawę załatwić rzeczowo i od ręki. Lufa broni wycelowanej w jednego z przybyszy błyszczała niebezpiecznie w dłoni i Thalia prawdziwie zastanawiała się, jak groźne to mogło być. Jeżeli bardzo groźne, to chciała takie.
- Jesteśmy tutaj, bo tereny lasu i okolic przestały być bezpieczne. Niestety, wiele osób chce, w ich mniemaniu, oczyścić te ziemie z osób, które magią się nie posługują. Nie popieramy ich poglądów, dlatego staramy się psuć im szyki i pomagać ludziom, aby byli bezpieczni. – Wyrwało się Thalii, tak aby naprędce dodać, że nie mają złych zamiarów, widziała jednak po rozbieganym wzroku mężczyzny, że niekoniecznie wybrzmiało to przekonująco. Miała nadzieję, że Etta albo Cilly szybko wyprostują sytuację.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Mglisty las
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire