Kuchnia II
AutorWiadomość
Kuchnia
Przez okno można dostrzec o każdej porze dnia uroki życia w portowej dzielnicy - od dzieciaków biegających i krzyczących, po panów załatwiających swoje potrzeby fizjologiczne, szczególnie o tych późniejszych porach już. Sama kuchnia wymiarami jest w sam raz dla rodziny Doe nauczonej życia w jednym taborze. Z pewnością kłótnie o miejsce przy stole czy ostatnie resztki ciastek to norma w tym pomieszczeniu. Stół, każde siedzisko nie do pary - a w szafkach identyczna sytuacja z talerzami i innymi kubkami, które wyglądają jak zbiór przypadku.
Bał się, był przerażony tym jak jego rodzina zareaguje. Zawiódł ich znów i wiedział o tym doskonale! Marcel miał rację, że ich zawiódł… Jeszcze znów ściągnął na nich niebezpieczeństwo! Był na siebie wściekły, a z drugiej strony tęsknił za ich widokiem po tym tygodniu jaki spędził w celi, tych dwóch dniach u Yvette.
Nie widział się jeszcze z Eve po tym czasie, a Sheila wyszła na spacer z Marsem, który jednak potrzebował tej uwagi. On sam za to… po prostu siedział i drapał Dynię, który wydawał się za nim stęsknić. Chyba już nieco się przywiązał do niego, kiedy wspólnie podróżowali przez Somerset, a później przez kilka dni już osiedlili na tym mieszkaniu w dokach. To było całkiem miłe uczucie, mieć zwierzaka, który chętnie się przymilał, a nie gryzł i drapał jedynie.
Chociaż słysząc kroki na korytarzu, żołądek mu się ścisnął. To były tylko jedne kroki, nie tak lekkie jakby mogły być jego bratowej, a zresztą czy Eve nie wybrałaby raczej wejścia oknem? Może… możliwe…
Niepewnie wyciągnął różdżkę, podnosząc się z fotela i kierując do drzwi. Starał się być cicho, czekając czy te kroki miały dotrzeć do ich drzwi, czy jednak ominąć…
Stanął za drzwiami. Wciąż się bał, że… że może jednak dowiedzieli się, że kłamał? Jednak chcieli się go pozbyć? Nie, nie powinni. Jaki mieliby cel w gonieniu go? Przecież nie miał dla nich żadnej wartości! Z drugiej strony, mógł być niemalże pewny, że jego obrażenia z całego pobytu w Tower brały się raczej z tego, że ci czarodzieje czerpali z tego po prostu przyjemność, ze znęcania się nad młodszymi.
Drzwi się otworzyły, a on powoli wycelował różdżką w postać…
… I chwilę później ją opuścił, atakując młodszego brata ramionami, obejmując go i mocno go do siebie przytulając. Cieszył się, że, go widział, że nic mu nie było. Ani jemu, ani Sheili. Bał się, że ich już nie zobaczy od momentu, w którym skończył w tamtej celi.
- James, przepraszam - rzucił cicho, nie chcąc wypuścić młodszego z uścisku. Potrzebował go przy sobie przez ten moment. Wiedział przecież, że młodszy czuł dokładnie to samo… Przecież zniknął bez słowa, wyszedł i już po prostu nie wrócił! A dopiero co się odnaleźli… Zawiódł go znów, znów nawalił jako starszy brat!
Dopiero po dłuższym momencie nieco go odsunął, żeby móc na niego spojrzeć. Wyciągnął dłoń, poprawiając nieco jego włosy, tylko po to, żeby zaraz je zmierzwić.
- Wszystko było w porządku przez ten tydzień? Nie wpakowałeś się w nic..? - zapytał, martwiąc się. Natrafili na jakieś kłopoty, problemy? Nie, chyba nie… dlaczego ci czarodzieje mieliby coś im zrobić? Przecież nie wiedzieli o nich wtedy, na pewno nie mieliby celu w krzywdzeniu jego rodziny… prawda?
Uciekł. To była jego pierwsza myśl, kiedy nie wrócił. A jednak to wszystko go przerosło nie podołał w roli starszego brata. Nie zabrał jednak nic, jego pieniądze zostały w szufladzie, tak jak tych kilka rzeczy, które posiadał. Ale może to był impuls, za którym podążył, nie zastanawiając się nad niczym. Ale dlaczego miałby? Ledwie po paru tygodniach się wycofał. Nie był w stanie się dostosować po tych dwóch latach? Wrócić do starego życia? Do tego, bo było kiedyś? Nie mógł w to uwierzyć. Zaufał mu, jego zapewnieniom, złożonej obietnicy, że to się już nigdy nie powtórzy, nigdy ich nie zostawi i nie ucieknie. Był naiwny. Wierzył mu całe życie, wierzył w jego bajki i zapewnienia, spijał jego słowa jak jedyną możliwą prawdę, nie przyswajając słów babki, siostry, nawet Eve. Zapatrzony w niego za gówniaka, podążając za nim krok w krok i chcąc być jak on. Biorąc na siebie jego przewiny z pragnienia uznania, docenienia, poklepania po plecach. Łaknął jego atencji, gdy był mały. Chciał widzieć w jego oczach dumę, której nie mógł okazać im nigdy ojciec. Znów dał się złapać. Znów dał się podejść, nie nauczył się niego przez te dwa lata.
Po kilku dniach chodzenia jak osa, atakowania słownie każdego kto się odezwał, bycia opryskliwym i szorstkim i przepraszania za swojego zachowanie w końcu odpuścił. I wtedy nadeszło zwątpienie, a wraz z nim niepewność. Czy mógłby im to zrobić? Być tak podły i okrutny? Czy może coś się stało? Nikt nie wiedział o nim nic, Neala przyznała, że widziała go w Devon, gdy się pod niego podszył, a potem zapadł się pod ziemię. Uciekł ze wstydu? Ale przed nimi? Sheilą? Jim chodził struty, zamyślony. Zdarzało mu się, że do domu wracał okrężnymi drogami, jakby podświadomie liczył, że znów na niego trafi takim samym przypadkiem jak wtedy.
Niestety.
Nie spodziewał się, że kiedy chwyci za klamkę i otworzy drzwi ktoś wyceluje w niego różdżką. Pomimo zwykle sprawnie działającego refleksu, zbyt otępiałe zareagował, w szoku. Kiedy Thomas go przytulił, spróbował odepchnąć go od siebie wściekle, popchnąć, ale trzymał go mocno.
— Co ty sobie, kurwa, myślisz?!— warknął wściekle, patrząc na niego z pretensją pomimo jego przeprosin. Przeleciał go wzrokiem kiedy się odsunął, milczał chwilę, stojąc nieruchomo. Wyglądał źle. Jak na niego bardzo źle. Przełknął ślinę. Kiedy skończył mierzwić mu włosy ruszył, żeby go przytulić, objąć. Pewnie tak jak powinien od samego początku. Zamknął na nim swoje ramiona, czując jak bije mu głośno serce. Dłonie zacisnęły się na jego ubraniu, trzymał go tak przez chwilę, upewniając się, że nie śni. — Gdzie byłeś?— spytał, puszczając go w końcu i wlepiając w niego wzrok. Wszedł dalej, w głąb mieszkania, zamykając za sobą drzwi jedną ręką. — Co się z tobą działo? Sheila odchodziła od zmysłów. Nawet nie wzruszyła ramionami, kiedy wszedłem z brudnymi butami, rozumiesz? A potem się rozpłakała, draniu.— Uderzył go w ramię znów i rozejrzał się po mieszkaniu, ale szybko się zorientował, że są sami. — Nic nie było w porządku, mało spaliśmy. Nie licząc Eve, ona akurat spała jak dziecko...— dodał ciszej, rozpinając kurtkę. — Co się stało?
Po kilku dniach chodzenia jak osa, atakowania słownie każdego kto się odezwał, bycia opryskliwym i szorstkim i przepraszania za swojego zachowanie w końcu odpuścił. I wtedy nadeszło zwątpienie, a wraz z nim niepewność. Czy mógłby im to zrobić? Być tak podły i okrutny? Czy może coś się stało? Nikt nie wiedział o nim nic, Neala przyznała, że widziała go w Devon, gdy się pod niego podszył, a potem zapadł się pod ziemię. Uciekł ze wstydu? Ale przed nimi? Sheilą? Jim chodził struty, zamyślony. Zdarzało mu się, że do domu wracał okrężnymi drogami, jakby podświadomie liczył, że znów na niego trafi takim samym przypadkiem jak wtedy.
Niestety.
Nie spodziewał się, że kiedy chwyci za klamkę i otworzy drzwi ktoś wyceluje w niego różdżką. Pomimo zwykle sprawnie działającego refleksu, zbyt otępiałe zareagował, w szoku. Kiedy Thomas go przytulił, spróbował odepchnąć go od siebie wściekle, popchnąć, ale trzymał go mocno.
— Co ty sobie, kurwa, myślisz?!— warknął wściekle, patrząc na niego z pretensją pomimo jego przeprosin. Przeleciał go wzrokiem kiedy się odsunął, milczał chwilę, stojąc nieruchomo. Wyglądał źle. Jak na niego bardzo źle. Przełknął ślinę. Kiedy skończył mierzwić mu włosy ruszył, żeby go przytulić, objąć. Pewnie tak jak powinien od samego początku. Zamknął na nim swoje ramiona, czując jak bije mu głośno serce. Dłonie zacisnęły się na jego ubraniu, trzymał go tak przez chwilę, upewniając się, że nie śni. — Gdzie byłeś?— spytał, puszczając go w końcu i wlepiając w niego wzrok. Wszedł dalej, w głąb mieszkania, zamykając za sobą drzwi jedną ręką. — Co się z tobą działo? Sheila odchodziła od zmysłów. Nawet nie wzruszyła ramionami, kiedy wszedłem z brudnymi butami, rozumiesz? A potem się rozpłakała, draniu.— Uderzył go w ramię znów i rozejrzał się po mieszkaniu, ale szybko się zorientował, że są sami. — Nic nie było w porządku, mało spaliśmy. Nie licząc Eve, ona akurat spała jak dziecko...— dodał ciszej, rozpinając kurtkę. — Co się stało?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie planował tego, nie wiedział że prosta czynność rejestracji różdżki skończy się w taki sposób i żałował, że nie wspomniał o tym, gdzie szedł. Z drugiej strony... Tak chyba było łatwiej dla nich wszystkich, prawda? Myśl, że nie wiedzą dokładnie co się z nim mogło dziać, gdzie się znajdował. Niewiedza czasem była łatwiejsza od tego, czego było się pewnym, bo nie czuli tej bezradności - bo nie wpadali na głupie pomysły odnośnie tego, co mogliby zrobić.
Nie przejął się złością młodszego, bo wiedział doskonale, że on ma jej w sobie mnóstwo. Niech się wyżyje, niech go uderzy jeśli potrzebuje i w końcu mu przejdzie, nieco się uspokoi - nie było powodów, dla których James miałby tę złość w sobie tłamsić. Przecież oboje wiedzieli, kto tym razem tutaj zawinił.
Gdyby powiedział, chociaż wspomniał o tym, gdzie wychodził...
- Że się cieszę, że cię widzę - odpowiedział z lekkim uśmiechem, tak typowym dla siebie. Oczywiście, że nie pokazywał po sobie, że coś się stało - a raczej nie chciał tego pokazać po swojej mimice, bo nie był w stanie ukryć swojego ogólnego, nie najlepszego stanu. To już się stało i nic tego nie odwróci, prawda? Nie było co się nad tym użalać i płakać.
Objął go od razu, kiedy ten się przytulił, gładząc go po plecach i głowie. Tęsknił za nim, martwił się, że jak go nie zobaczy - chociaż wizja po części była również kluczowa. Nie chciał tego mówić również Jamesowi, bo wiedział jak on zareaguje - jeszcze bardziej niż Sheila. Będzie zły i wściekły, będzie chciał coś uderzyć czy się zemścić, ale nie mieli na to szans. Nie mogli nic zrobić ze strażnikami czy innymi pracownikami tego miejsca.
I mimo że wiedział, że to pytanie padnie, wciąż nie wiedział jak miał na nie odpowiedzieć.
- Rozmawiałem już z Sheilą, wiem że się martwiła... Marsa też poznałem... - zapewnił brata, bo kiedy dotarł na mieszkanie to właśnie Paprotkę zastał. Wiedział, że się martwili - chociaż może poza Eve. W końcu wciąż była na niego zła... Pytanie czy ucieszy się na informacje o tym, gdzie spędził ostatni tydzień.
Uśmiechnął się lekko, przyjmując uderzenie. Zabolało mocniej niż powinno przez siniaki, ale nie dał tego po sobie poznać. Był w lepszym stanie niż tydzień temu, był w lepszym stanie niż kiedy dotarł do Yvette I to było najważniejsze.
- Połóż się, powinieneś odpocząć skoro mało spałeś. Już jestem w domu, i nigdzie się nie wybieram... Wiesz o tym, prawda? - powiedział cicho, zerkając na młodszego niego niepewnie. Zaraz jednak do niego podszedł, obejmując go ramieniem i samemu prowadząc na kanapę. - Nie uciekłem wtedy... To... Trochę... Poszedłem zarejestrować różdżkę - zaczął spokojnie, siadając na kanapie z bratem. Nie był pewny wciąż jak on zareaguje i nie był pewny czy zauważył już ubytek w jego uzębieniu. Co powinien mu mówić, czego nie powinien...
- No i trochę... Nie wyszło mi podrobienie dokumentów - zaczął spokojnie, zaraz śmiejąc się nieco nerwowo. Martwił się, żeby o tym powiedzieć - też po części myśląc co James uzna na jego temat, że jemu jako starszemu bratu nie wyszła taka rzecz jak kłamstwo w urzędzie? Jemu, z tych wszystkich ludzi których przekazywali Jamesowi tajniki krętactwa, nie wyszedł numer który powinien być banalnie prosty!
- Ale spokojnie, zaraz po tym uznano mnie za niezwykle niebezpiecznego. Czterech czarodziejów wyprowadziło mnie z ministerstwa i wsadzili do wozu... - powiedział, chociaż kiedy dotarło to do jego własnych uszu zorientował się, że nie brzmi to najlepiej. Mimo, że starał się o tym mówić radośnie i wesoło, zupełnej jakby mówił o jakiejś przychodzie - brzmiało to chyba jeszcze gorzej przez to wszystko.
Nic dziwnego, że odchrząknął po chwili, zerkając na Jamesa.
- Byłem w Tower. Ale spokojnie, żyję i jestem cały. Mniej czy bardziej. Co prawda przesłuchanie nie było do końca... Em... Delikatne? Ale chyba było lżejsze niż buciory strażników. No i przynajmniej nie skończyłem na egzekucji - powiedział, na końcu znów starając się poprawić odbiór własnych słów uśmiechem, chociaż miał wrażenie, że kiedy tłumaczył się z takich rzeczy przez bratem i siostrą, nagle trafił umiejętności gładkich powieści i kłamstw. Nie wiedział jak miał to przekazać bratu tak, aby się nie martwiła - i chyba w efekcie przekazywał to tysiąckroć gorzej niż zamierzał.
- Znaczy, grozili mi egzekucją. Ale żyję.
Nie przejął się złością młodszego, bo wiedział doskonale, że on ma jej w sobie mnóstwo. Niech się wyżyje, niech go uderzy jeśli potrzebuje i w końcu mu przejdzie, nieco się uspokoi - nie było powodów, dla których James miałby tę złość w sobie tłamsić. Przecież oboje wiedzieli, kto tym razem tutaj zawinił.
Gdyby powiedział, chociaż wspomniał o tym, gdzie wychodził...
- Że się cieszę, że cię widzę - odpowiedział z lekkim uśmiechem, tak typowym dla siebie. Oczywiście, że nie pokazywał po sobie, że coś się stało - a raczej nie chciał tego pokazać po swojej mimice, bo nie był w stanie ukryć swojego ogólnego, nie najlepszego stanu. To już się stało i nic tego nie odwróci, prawda? Nie było co się nad tym użalać i płakać.
Objął go od razu, kiedy ten się przytulił, gładząc go po plecach i głowie. Tęsknił za nim, martwił się, że jak go nie zobaczy - chociaż wizja po części była również kluczowa. Nie chciał tego mówić również Jamesowi, bo wiedział jak on zareaguje - jeszcze bardziej niż Sheila. Będzie zły i wściekły, będzie chciał coś uderzyć czy się zemścić, ale nie mieli na to szans. Nie mogli nic zrobić ze strażnikami czy innymi pracownikami tego miejsca.
I mimo że wiedział, że to pytanie padnie, wciąż nie wiedział jak miał na nie odpowiedzieć.
- Rozmawiałem już z Sheilą, wiem że się martwiła... Marsa też poznałem... - zapewnił brata, bo kiedy dotarł na mieszkanie to właśnie Paprotkę zastał. Wiedział, że się martwili - chociaż może poza Eve. W końcu wciąż była na niego zła... Pytanie czy ucieszy się na informacje o tym, gdzie spędził ostatni tydzień.
Uśmiechnął się lekko, przyjmując uderzenie. Zabolało mocniej niż powinno przez siniaki, ale nie dał tego po sobie poznać. Był w lepszym stanie niż tydzień temu, był w lepszym stanie niż kiedy dotarł do Yvette I to było najważniejsze.
- Połóż się, powinieneś odpocząć skoro mało spałeś. Już jestem w domu, i nigdzie się nie wybieram... Wiesz o tym, prawda? - powiedział cicho, zerkając na młodszego niego niepewnie. Zaraz jednak do niego podszedł, obejmując go ramieniem i samemu prowadząc na kanapę. - Nie uciekłem wtedy... To... Trochę... Poszedłem zarejestrować różdżkę - zaczął spokojnie, siadając na kanapie z bratem. Nie był pewny wciąż jak on zareaguje i nie był pewny czy zauważył już ubytek w jego uzębieniu. Co powinien mu mówić, czego nie powinien...
- No i trochę... Nie wyszło mi podrobienie dokumentów - zaczął spokojnie, zaraz śmiejąc się nieco nerwowo. Martwił się, żeby o tym powiedzieć - też po części myśląc co James uzna na jego temat, że jemu jako starszemu bratu nie wyszła taka rzecz jak kłamstwo w urzędzie? Jemu, z tych wszystkich ludzi których przekazywali Jamesowi tajniki krętactwa, nie wyszedł numer który powinien być banalnie prosty!
- Ale spokojnie, zaraz po tym uznano mnie za niezwykle niebezpiecznego. Czterech czarodziejów wyprowadziło mnie z ministerstwa i wsadzili do wozu... - powiedział, chociaż kiedy dotarło to do jego własnych uszu zorientował się, że nie brzmi to najlepiej. Mimo, że starał się o tym mówić radośnie i wesoło, zupełnej jakby mówił o jakiejś przychodzie - brzmiało to chyba jeszcze gorzej przez to wszystko.
Nic dziwnego, że odchrząknął po chwili, zerkając na Jamesa.
- Byłem w Tower. Ale spokojnie, żyję i jestem cały. Mniej czy bardziej. Co prawda przesłuchanie nie było do końca... Em... Delikatne? Ale chyba było lżejsze niż buciory strażników. No i przynajmniej nie skończyłem na egzekucji - powiedział, na końcu znów starając się poprawić odbiór własnych słów uśmiechem, chociaż miał wrażenie, że kiedy tłumaczył się z takich rzeczy przez bratem i siostrą, nagle trafił umiejętności gładkich powieści i kłamstw. Nie wiedział jak miał to przekazać bratu tak, aby się nie martwiła - i chyba w efekcie przekazywał to tysiąckroć gorzej niż zamierzał.
- Znaczy, grozili mi egzekucją. Ale żyję.
Uchylił głowę w naturalnym dla siebie odruchu, gdy ten zmierzwił mu włosy z tą swoją braterską czułością. Patrzył na niego bez zrozumienia. Na ten tego uśmiech, który maskował wszystkie jego bolączki. Był dobrym kłamcą, lepszym niż zakładał młodszy z braci, głównie domyślając się tylko, co mogło tkwić w jego głowie i co mogło się wydarzyć. Nie okazywał za wiele. Z pozą lekkoducha radził sobie z bólem i samotnością. Cierpieniem, którego nie chciał nikomu okazać. Nie było to takie dziwne, obaj przecież za wszelką cenę próbowali radzić sobie sami. Tak zostali wychowani, tacy byli mężczyźni. Ukrywali słabości, części siebie, które oznaczały defekt. Mieli radzić sobie ze wszystkim, chronić młodszych. On siostrę, Thomas jego, nawet jeśli uparcie powtarzał mu, że już nie musiał. Nie zareagował więc uśmiechem na jego słowa, a raczej wciąż ze zmarszczonymi, ciemnymi brwiami wbijając w niego srogie, pełne żalu spojrzenie.
— Rozmawialiście już?— spytał z nutą pretensji w głosie, jakby czuł, że to on powinien być z jakiegoś niezrozumiałego powodu pierwszy. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że tak właściwie był z tego faktu zadowolony. Sheila z pewnością była już spokojniejsza. — Bujaj się — burknął z wyraźnym niezadowoleniem, na moment opuszczając głowę i wbijając wzrok w podłogę. — Mówisz tak ciągle, odkąd wróciłeś. I ciągle znikasz, Thomas — dodał ciszej, a nietypowa dla niego bezsilność rozbrzmiała w ostatnich głoskach. Nie chciał być pociągnięty na kanapę, ale nie protestował, kiedy starszy brat go do siebie zgarnął. Usiadł, od razu poprawiając się i odsuwając od niego, pochylił do przodu, łokcie wbijając w uda. — Marnie ci poszło, co? — prychnął, pasując palce lewej dłoni. Ostatnio rzadziej grał, zdawało mu się, że nieco się zastały. Milczał przez chwilę, wyraźnie bijąc się z myślami. Przygryzał policzek od środka, a potem wzdychał, aż w końcu uniósł wzrok przed siebie, brew mu drgnęła. – Ja też kłamałem przy rejestracji.— Ale nie zamierzał przyznać, że poszło mu prawie tak źle jak jemu. Obiecał draniowi tytoń, którego ostatecznie mu nie wysłał. Jeśli kiedyś na niego znów trafi będzie miał przechlapane.
Czterech czarodziejów? Niebezpiecznego? Uniósł brew wysoko, aż całkiem skryła się pod opadającą na czoło grzywką ciemnych,. kręcących się na końcach włosów. On żartował?
— Co ty pieprzysz? Niebezpiecznego? Za kogoś tyś się podał — spytał z niedowierzaniem — może jednak niedaleko padało jabłko od jabłoni? Zaczynał bać się odpowiedzi. Odchylił się i zwrócił bardziej w jego stronę z coraz większym przejęciem wsłuchując w jego relację. Ciemne oczy powiększały się z każda upływającą sekundą, a źrenice zmniejszały z każdym kolejnym wypowiadanym przez brata słowem. Dopiero po tym omiótł go wzrokiem, przyjrzał mu się dokładnie. Pobili go? Torturowali? — Pobili cię?— zwerbalizował po chwili własne myśli i przełknął ślinę. Nigdy, przenigdy nie chciał tam trafić. Na samą myśl o zamknięciu w celi przez plecy przebiegał mu zimny, nieprzyjemny dreszcz. Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć, patrzył tylko na brata, po czym opadł na oparcie sofy, częściowo się w niej zapadając. Dłoń wsunął pomiędzy poduszki i wyciągnął stamtąd paczkę z paroma skrętami, która mu podał. Masz, zapal sobie. Na pewno potrzebujesz.
— Mogłeś im wydać ojca. Przyrzec, że sam go zabijesz, nie chcesz mieć z nim nic wspólnego.— Bo przecież chodziło o krew, prawda? Sam we własnych dokumentach nie wskazał, że ma w najbliższej rodzinie kogoś takiego. Mugola. Kiedy myślał o własnym ojcu w tej kategorii rozszerzał ją na wszystkich ludzi jego pokroju. Pamiętał, jak wyzywał mamę od czarownic, od wiedźm, jak podnosił na nią rękę oskarżając ją o czary, zupełnie nieświadomy, że właśnie tym była. Czarownicą. I oni też byli czraodzilejani dzięki niej. Dopiero potem przychodziła świadomość, że znał ludzi, którzy nie byli jak on. I inni też nie musieli. —Zamierzali cię ściąć? Za fałszowanie papierów?– spytał ciszej. Nie spodziewał się, że mogłaby za to grozić podobna kara. Gdyby wiedział, nigdy by się nie podjął takiego ryzyka.
— Rozmawialiście już?— spytał z nutą pretensji w głosie, jakby czuł, że to on powinien być z jakiegoś niezrozumiałego powodu pierwszy. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że tak właściwie był z tego faktu zadowolony. Sheila z pewnością była już spokojniejsza. — Bujaj się — burknął z wyraźnym niezadowoleniem, na moment opuszczając głowę i wbijając wzrok w podłogę. — Mówisz tak ciągle, odkąd wróciłeś. I ciągle znikasz, Thomas — dodał ciszej, a nietypowa dla niego bezsilność rozbrzmiała w ostatnich głoskach. Nie chciał być pociągnięty na kanapę, ale nie protestował, kiedy starszy brat go do siebie zgarnął. Usiadł, od razu poprawiając się i odsuwając od niego, pochylił do przodu, łokcie wbijając w uda. — Marnie ci poszło, co? — prychnął, pasując palce lewej dłoni. Ostatnio rzadziej grał, zdawało mu się, że nieco się zastały. Milczał przez chwilę, wyraźnie bijąc się z myślami. Przygryzał policzek od środka, a potem wzdychał, aż w końcu uniósł wzrok przed siebie, brew mu drgnęła. – Ja też kłamałem przy rejestracji.— Ale nie zamierzał przyznać, że poszło mu prawie tak źle jak jemu. Obiecał draniowi tytoń, którego ostatecznie mu nie wysłał. Jeśli kiedyś na niego znów trafi będzie miał przechlapane.
Czterech czarodziejów? Niebezpiecznego? Uniósł brew wysoko, aż całkiem skryła się pod opadającą na czoło grzywką ciemnych,. kręcących się na końcach włosów. On żartował?
— Co ty pieprzysz? Niebezpiecznego? Za kogoś tyś się podał — spytał z niedowierzaniem — może jednak niedaleko padało jabłko od jabłoni? Zaczynał bać się odpowiedzi. Odchylił się i zwrócił bardziej w jego stronę z coraz większym przejęciem wsłuchując w jego relację. Ciemne oczy powiększały się z każda upływającą sekundą, a źrenice zmniejszały z każdym kolejnym wypowiadanym przez brata słowem. Dopiero po tym omiótł go wzrokiem, przyjrzał mu się dokładnie. Pobili go? Torturowali? — Pobili cię?— zwerbalizował po chwili własne myśli i przełknął ślinę. Nigdy, przenigdy nie chciał tam trafić. Na samą myśl o zamknięciu w celi przez plecy przebiegał mu zimny, nieprzyjemny dreszcz. Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć, patrzył tylko na brata, po czym opadł na oparcie sofy, częściowo się w niej zapadając. Dłoń wsunął pomiędzy poduszki i wyciągnął stamtąd paczkę z paroma skrętami, która mu podał. Masz, zapal sobie. Na pewno potrzebujesz.
— Mogłeś im wydać ojca. Przyrzec, że sam go zabijesz, nie chcesz mieć z nim nic wspólnego.— Bo przecież chodziło o krew, prawda? Sam we własnych dokumentach nie wskazał, że ma w najbliższej rodzinie kogoś takiego. Mugola. Kiedy myślał o własnym ojcu w tej kategorii rozszerzał ją na wszystkich ludzi jego pokroju. Pamiętał, jak wyzywał mamę od czarownic, od wiedźm, jak podnosił na nią rękę oskarżając ją o czary, zupełnie nieświadomy, że właśnie tym była. Czarownicą. I oni też byli czraodzilejani dzięki niej. Dopiero potem przychodziła świadomość, że znał ludzi, którzy nie byli jak on. I inni też nie musieli. —Zamierzali cię ściąć? Za fałszowanie papierów?– spytał ciszej. Nie spodziewał się, że mogłaby za to grozić podobna kara. Gdyby wiedział, nigdy by się nie podjął takiego ryzyka.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Tak, była w domu kiedy przyszedłem od pani Baudelaire - potwierdził spokojnie, bo nie miał na to wpływu przecież, z którym z rodzeństwa zobaczył się w pierwszej kolejności. Cóż, mógł po prostu nie wspomnieć o tym, że widział się z Marcelem... Może James będzie mniej zły o to.
- Hej, hej. Nie znikam, okej? Gdybym znikał to nie byłoby mnie dużo dłużej. Wiesz, że pojechałem wtedy do Devon, prawda? Co prawda trochę mnie wrobili, bo okazało się to praca za darmo... Ale no - westchnął, kręcąc głową lekko. Na słowa brata o tym, że marnie mu poszło, uśmiechnął się lekko. Pogodnie, wesoło. Tak, z jakim uśmiechem dało się go zobaczyć najczęściej, bo przecież całe życie zapewniał innych, że nic mu nie jest i nic mu nie dolega. Jeśli potrzebował, potrafił się zaszyć gdzieś, gdzie nikt nie mógł go dostrzec i dać upust temu wszystkiemu, co w nim siedziało. Ale teraz nie mógł.
Zresztą, James widział, że nic mu ni dolegało, prawda? Widział to tu i teraz.
- Hej, no to patrz, ładnie ci wychodzi kłamanie - pochwalił brata, słysząc że ten też kłamał. A chyba nie skończył w tower z tego co się orientował - a w takim wypadku to był tylko plus! Nic tylko go za to chwalić, bo wiedział że to była kolejna rzecz, którą od niego podpatrywał. Większość rzeczy od niego podpatrywał… Ale nie był przecież o to zły. Cieszył się, kiedy młodszemu bratu mógł w czymś pomóc czy coś podsunąć.
Słysząc pytanie o pobicie, wzruszył lekko rękami. Ale już po chwili podniósł dłoń do swojej twarzy, wsadzając palca do ust i rozdziawiając w ten sposób usta przed bratem, żeby mógł dostrzec brak w uzębieniu. Nie musiał mu chyba dopowiadać, prawda?
Nie terroryzował młodszego długo tym widokiem, a widząc papierosy chętnie sięgnął po jednego z nich.
- Próbowałem. Powiedzieli mi, że jest już martwy. Nawet do tego się nie nadał - stwierdził, wzruszając ramionami, zaraz też odpalając papierosa i zaciągając się. Potrzebował tego, odpocząć moment… A może nawet dłużej niż moment.
To nie tak, że nie siedziało mu w głowie to wszystko co miało miejsce. Było wręcz przeciwnie! Po prostu… nie mógł o tym myśleć. Nie mógł sobie pozwolić na ten luksus.
- Tak. I nie tylko mnie, chyba też kilku innych za to ścięli - jak tego dzieciaka, o którym mi powiedzieli, dodał w myślach, ale brat nie musiał o tym wiedzieć. Wystarczyło, że nazwisko tego nastolatka mu siedziało w głowie - Jamesowi nie musiało. Zresztą, to był jakiś gadź. Nie musiał się nim przejmować. Jakkolwiek Marcel chciał wymusić na nim współczucie do tych ludzi… to nie była jego sprawa. Oni by się nim nie przejęli, dlaczego on miałby nimi?
- Jakiś… tydzień temu. Cały dzień prowadzili egzekucje - dodał spokojnie, zerkając na młodszego. Znów wyciągnął do niego wolną rękę, mierzwiąc mu dłoń. - Trochę mnie wszystko jeszcze boli… Ale jest okej. Żyję, to najważniejsze, prawda? Ale też po drodze tam wydałem kilka innych osób… Carterowie, Lovegood. Musiałem zmyślać, bo oczekiwali ode mnie informacji - mówił, ale nie w taki sposób w jaki mówił o tym Carringtonowi - przed swoim bratem nie musiał się tłumaczyć, bo on rozumiał i wiedział, dlaczego Thomas to zrobił. Ich kolega z cyrku tego nie akceptował, i nie chciał tego rozumieć. - Szczególnie Carterzy… mówiłem, że siedzą w portach, rekrutują rebeliantów. Głównie się na nich skupiłem, a oni to łykali jak pelikany. Chyba nie mają dużo informatorów… Albo ja za dobrze kłamałem - stwierdził, wzruszając ramionami. Sięgnął po kubek na stole, żeby zrzucić do niego popiół z papierosa. Jeszcze tyle brakowało, żeby Sheila na niego nakrzyczała, że popiół jest na podłodze.
- Hej, hej. Nie znikam, okej? Gdybym znikał to nie byłoby mnie dużo dłużej. Wiesz, że pojechałem wtedy do Devon, prawda? Co prawda trochę mnie wrobili, bo okazało się to praca za darmo... Ale no - westchnął, kręcąc głową lekko. Na słowa brata o tym, że marnie mu poszło, uśmiechnął się lekko. Pogodnie, wesoło. Tak, z jakim uśmiechem dało się go zobaczyć najczęściej, bo przecież całe życie zapewniał innych, że nic mu nie jest i nic mu nie dolega. Jeśli potrzebował, potrafił się zaszyć gdzieś, gdzie nikt nie mógł go dostrzec i dać upust temu wszystkiemu, co w nim siedziało. Ale teraz nie mógł.
Zresztą, James widział, że nic mu ni dolegało, prawda? Widział to tu i teraz.
- Hej, no to patrz, ładnie ci wychodzi kłamanie - pochwalił brata, słysząc że ten też kłamał. A chyba nie skończył w tower z tego co się orientował - a w takim wypadku to był tylko plus! Nic tylko go za to chwalić, bo wiedział że to była kolejna rzecz, którą od niego podpatrywał. Większość rzeczy od niego podpatrywał… Ale nie był przecież o to zły. Cieszył się, kiedy młodszemu bratu mógł w czymś pomóc czy coś podsunąć.
Słysząc pytanie o pobicie, wzruszył lekko rękami. Ale już po chwili podniósł dłoń do swojej twarzy, wsadzając palca do ust i rozdziawiając w ten sposób usta przed bratem, żeby mógł dostrzec brak w uzębieniu. Nie musiał mu chyba dopowiadać, prawda?
Nie terroryzował młodszego długo tym widokiem, a widząc papierosy chętnie sięgnął po jednego z nich.
- Próbowałem. Powiedzieli mi, że jest już martwy. Nawet do tego się nie nadał - stwierdził, wzruszając ramionami, zaraz też odpalając papierosa i zaciągając się. Potrzebował tego, odpocząć moment… A może nawet dłużej niż moment.
To nie tak, że nie siedziało mu w głowie to wszystko co miało miejsce. Było wręcz przeciwnie! Po prostu… nie mógł o tym myśleć. Nie mógł sobie pozwolić na ten luksus.
- Tak. I nie tylko mnie, chyba też kilku innych za to ścięli - jak tego dzieciaka, o którym mi powiedzieli, dodał w myślach, ale brat nie musiał o tym wiedzieć. Wystarczyło, że nazwisko tego nastolatka mu siedziało w głowie - Jamesowi nie musiało. Zresztą, to był jakiś gadź. Nie musiał się nim przejmować. Jakkolwiek Marcel chciał wymusić na nim współczucie do tych ludzi… to nie była jego sprawa. Oni by się nim nie przejęli, dlaczego on miałby nimi?
- Jakiś… tydzień temu. Cały dzień prowadzili egzekucje - dodał spokojnie, zerkając na młodszego. Znów wyciągnął do niego wolną rękę, mierzwiąc mu dłoń. - Trochę mnie wszystko jeszcze boli… Ale jest okej. Żyję, to najważniejsze, prawda? Ale też po drodze tam wydałem kilka innych osób… Carterowie, Lovegood. Musiałem zmyślać, bo oczekiwali ode mnie informacji - mówił, ale nie w taki sposób w jaki mówił o tym Carringtonowi - przed swoim bratem nie musiał się tłumaczyć, bo on rozumiał i wiedział, dlaczego Thomas to zrobił. Ich kolega z cyrku tego nie akceptował, i nie chciał tego rozumieć. - Szczególnie Carterzy… mówiłem, że siedzą w portach, rekrutują rebeliantów. Głównie się na nich skupiłem, a oni to łykali jak pelikany. Chyba nie mają dużo informatorów… Albo ja za dobrze kłamałem - stwierdził, wzruszając ramionami. Sięgnął po kubek na stole, żeby zrzucić do niego popiół z papierosa. Jeszcze tyle brakowało, żeby Sheila na niego nakrzyczała, że popiół jest na podłodze.
— Byłeś u niej? Pomogła ci?— spojrzał na niego powoli. Czoło przecięła mu zmarszczka zatroskania. Jeśli wrócił od uzdrowicielki, jeśli wyglądał jak wyglądał wciąż, w jakim stanie musiał wyjść z Tower. Przełknął ślinę na samą myśl, tego co musieli mu tam zrobić. Ogarnęło go współczucie, ale i strach. O to, co mu się przytrafiło, jak to zniósł. Wiedział, że nie okaże zbyt wiele, a uśmiech, który kobiety zwykły nazywać czarującym przysłoni jego ból i przeżycia, którymi nie będzie się chciał z nim podzielić. Dlatego pewnie patrzył na niego przez chwilę, w jego oczach szukając jakiegoś znaku, że czegoś potrzebował. Chciał go zapewnić jakoś, że tu, w domu, miał już ludzi, którzy o niego zadbają, zrobią wszystko by wrócił do formy. Nie wiedział jak.
Spojrzał w okno na moment i pokiwał głową.
— Wiem. Neala do mnie pisała— powiedział, spuszczając wzrok na własne dłonie. Pisała z cichą pretensją. Pewnie liczyła, ze coś z tym zrobi, wyciągnie jakieś konsekwencje, ale jak mógł to zrobić? tak naprawdę od samego początku nie czuł względem niego gniewu. Przymykał oczy na wszystko, całe swoje życie. Poza tą jedną sytuacją, jedną ucieczką, podczas której zostawił go na dwa długie lata, nie śmiał być nawet na niego zły. — Martwiła się, że tak zniknąłeś po tym... wszystkim...— skłamał, nie patrząc na niego. Nie wiedział po co, to zrobił tak naprawdę. Przez myśl przemknęło mu, że może Tommy poczuje się choć trochę lepiej i choć trochę mniej winny za tamto zajście. Jeśli młoda dama była na niego wściekła pewnie to przemyślał. Znał go przecież na tyle, by wiedzieć, że niczego nie robił ze złośliwości. Skradł jej pocałunek; wcześniej był oburzony. teraz dla niego to był tylko pocałunek. Nie powiedział mu, że pytał ją o niego. To już było bez znaczenia, znalazł się. W jednym kawałku. I bez zębów. Zmarszczył brwi, spoglądając do jego paszczy.
— Może oszczędzimy trochę na jedzeniu, jeśli będziesz jadł tylko papki z wodą — mruknął i uśmiechnął się w końcu, złośliwie, opadając na sofę wygodnie. Był to jednak krótki uśmiech, wyraz złośliwości, mający przełamać tą uciążliwą i ciężką atmosferę. Martwił się o niego. Od zawsze był dla niego wzorem, wyznaczał mu kierunek. I odkąd go odzyskał nie chciał już stracić po raz kolejny, nawet jeśli gdzieś w głębi siebie wiedział, że Thomas nigdy się nie zmieni. Zawsze będzie znikał. Zawsze będzie uciekał. — Jest?— spytał z dziwną nadzieją, ale i rozgoryczeniem w głosie. Kiedyś powtarzał sobie, że sam go zabije, ale potem uświadamiał sobie, że nie był do tego zdolny. Jeszcze nie. Jeśli był już martwy, mama była wolna. — Powinnismy poszukać mamy — mruknął ze zdecydowaniem, patrząc na swoje dłonie, a później unosząc oczy na brata. — na pewno nas potrzebuje — jeśli była sama; jeśli były same, z ich młodą siostrą, której nigdy nie poznali, powinni ją odnaleźć i sprowadzić. — Może wciąż jest w Birmingham?
Wziął głęboki wdech, zerkając na jego dłonie, trzymające papierosa, a później na niego.
— Potrzebujesz czegoś?— spytał nieporadnie, jakby bał się o to spytać, bał się jego reakcji. Czy to zlekceważy, nie wiedział. — Jakbyś... — zaczął po chwili, szukając w głowie właściwych słów, ale żadne w jego mniemaniu się nie nadawały. — Jestem, jakby co — mruknął więc, podnosząc na niego spojrzenie. Wizja egzekucji i stracenia go wywołała w nim nieprzyjemny dreszcz.
— Carterowie? Którzy?— spytał, marszcząc brwi z lekkim ożywieniem. — Pracuję czasem dla Carterów w Devon.— Nie ich, prawda? Byli bezpieczni. – Lovegood. Celina się tak nazywała. Ale ją już stracili — mruknął, pochylając się do przodu. Powinien powiedzieć o tym Marcelowi, ale nie wiedział jak, nie wspominając o tym, że jego ojciec chciał go przekupić. —I co teraz?— potarł dłonią twarz, zastanawiając się. — Po prostu cię wypuścili? To niemożliwe. Musisz im coś przynieść, prawda?– Zmarszczył brwi, wędrując wzrokiem znów do niego.
Spojrzał w okno na moment i pokiwał głową.
— Wiem. Neala do mnie pisała— powiedział, spuszczając wzrok na własne dłonie. Pisała z cichą pretensją. Pewnie liczyła, ze coś z tym zrobi, wyciągnie jakieś konsekwencje, ale jak mógł to zrobić? tak naprawdę od samego początku nie czuł względem niego gniewu. Przymykał oczy na wszystko, całe swoje życie. Poza tą jedną sytuacją, jedną ucieczką, podczas której zostawił go na dwa długie lata, nie śmiał być nawet na niego zły. — Martwiła się, że tak zniknąłeś po tym... wszystkim...— skłamał, nie patrząc na niego. Nie wiedział po co, to zrobił tak naprawdę. Przez myśl przemknęło mu, że może Tommy poczuje się choć trochę lepiej i choć trochę mniej winny za tamto zajście. Jeśli młoda dama była na niego wściekła pewnie to przemyślał. Znał go przecież na tyle, by wiedzieć, że niczego nie robił ze złośliwości. Skradł jej pocałunek; wcześniej był oburzony. teraz dla niego to był tylko pocałunek. Nie powiedział mu, że pytał ją o niego. To już było bez znaczenia, znalazł się. W jednym kawałku. I bez zębów. Zmarszczył brwi, spoglądając do jego paszczy.
— Może oszczędzimy trochę na jedzeniu, jeśli będziesz jadł tylko papki z wodą — mruknął i uśmiechnął się w końcu, złośliwie, opadając na sofę wygodnie. Był to jednak krótki uśmiech, wyraz złośliwości, mający przełamać tą uciążliwą i ciężką atmosferę. Martwił się o niego. Od zawsze był dla niego wzorem, wyznaczał mu kierunek. I odkąd go odzyskał nie chciał już stracić po raz kolejny, nawet jeśli gdzieś w głębi siebie wiedział, że Thomas nigdy się nie zmieni. Zawsze będzie znikał. Zawsze będzie uciekał. — Jest?— spytał z dziwną nadzieją, ale i rozgoryczeniem w głosie. Kiedyś powtarzał sobie, że sam go zabije, ale potem uświadamiał sobie, że nie był do tego zdolny. Jeszcze nie. Jeśli był już martwy, mama była wolna. — Powinnismy poszukać mamy — mruknął ze zdecydowaniem, patrząc na swoje dłonie, a później unosząc oczy na brata. — na pewno nas potrzebuje — jeśli była sama; jeśli były same, z ich młodą siostrą, której nigdy nie poznali, powinni ją odnaleźć i sprowadzić. — Może wciąż jest w Birmingham?
Wziął głęboki wdech, zerkając na jego dłonie, trzymające papierosa, a później na niego.
— Potrzebujesz czegoś?— spytał nieporadnie, jakby bał się o to spytać, bał się jego reakcji. Czy to zlekceważy, nie wiedział. — Jakbyś... — zaczął po chwili, szukając w głowie właściwych słów, ale żadne w jego mniemaniu się nie nadawały. — Jestem, jakby co — mruknął więc, podnosząc na niego spojrzenie. Wizja egzekucji i stracenia go wywołała w nim nieprzyjemny dreszcz.
— Carterowie? Którzy?— spytał, marszcząc brwi z lekkim ożywieniem. — Pracuję czasem dla Carterów w Devon.— Nie ich, prawda? Byli bezpieczni. – Lovegood. Celina się tak nazywała. Ale ją już stracili — mruknął, pochylając się do przodu. Powinien powiedzieć o tym Marcelowi, ale nie wiedział jak, nie wspominając o tym, że jego ojciec chciał go przekupić. —I co teraz?— potarł dłonią twarz, zastanawiając się. — Po prostu cię wypuścili? To niemożliwe. Musisz im coś przynieść, prawda?– Zmarszczył brwi, wędrując wzrokiem znów do niego.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Tak, opatrzyła kolano, zabroniła mi go przeciążać i takie tam - powiedział spokojnie, zerkając na młodszego i się do niego uśmiechając. Oczywiście, że nie chciał ich martwić - nawet jeśli było już za późno, bo kto by się nie martwił na TAKĄ wiadomość? Tower, pobicie, widok w jakim był stanie i świadomość, że był w jeszcze gorszym.
Ale żył, ale widział, ale był tu i teraz na tym mieszkaniu, tuż przy rodzeństwie. I nigdzie się nie wybierał.
- Chciałbyś, po drugiej stronie mam zęby - rzucił niezrażony, bo kto jak nie on pierwszy pchał się do żartów. Choć na wspomnienie o mamie nieco spochmurniał. Wyciągnął rękę do brata, znów mu mierzwiąc włosy, tak żeby zasłonić też widok.
- Tak, jest - potwierdził śmierć ojca, chociaż sam nie był pewny. Prawdopodobnie kłamał - a może nie kłamał? Może ich ojciec rzeczywiście był martwy. Jedyna wątpliwość pozostawała czy strażnicy przekazali mu informacje o tym Smithcie, czy o innym. Ale tego nie wiedział, i chyba wolał mieć nadzieję, że to był właśnie ich ojciec, a nie jakiś czarodziej. W ten sposób było łatwiej, kiedy mogli myśleć, że ten człowiek już nie chodził po Anglii.
Ale ich matka była zupełnie innym tematem, o którym nie wiedział co miał myśleć. Zostawiła ich. Nie wróciła do nich. Rozumiał i wiedział, że nie mogła, ale żal w nim zbierał się przez te wszystkie lata. Po prostu ich porzuciła, bo tak było łatwiej - i dla niej, i dla nich. A mogła przecież uciec z nimi! Nawet gdyby mieli spać pod gołym niebem czy w lesie, byłoby to lepszą opcją, bo byłaby przy nich. Miała przecież magię! Mogli spróbować sobie poradzić… Było tyle niewykorzystanych opcji i tyle decyzji, które mogła podjąć zamiast zwykłego porzucenia ich.
Ale była tchórzem. Tak jak on nim był…
- Nie było jej tam. Byłem w Birmingham latem - powiedział, nie do końca kłamiąc - we wrześniu rzeczywiście pojawił się w okolicy tego miasta, ale nigdy nie odważył się sprawdzić czy ich rodzice wciąż żyli, czy mieszkali w tym samym miejscu. Ale nie chciał też, żeby James jej szukał. Ta kobieta nie zasługiwała na miejsce w ich życiu.
Spojrzał na niego nieco zaskoczony, słysząc takie słowa. A po tym uśmiechnął się ciepło.
- Wiem, Jimmy. Dziękuję. Będę mówił, i tobie i Sheili - zapewnił młodszego, bo naprawdę to doceniał. Nawet jeśli nie był w stanie tak do końca prosić o pomoc, doceniał że byli obok. Tyle mu wystarczyło, to było najważniejsze. Po prostu byli.
- Nie pracuj dla nich. I… nie wiem, wymyśliłem imiona. Ale lepiej nie pracuj dla nich, nie chcę żeby cię o coś podejrzewano. Ci ludzie… oni nie pytają. Oni zakładają, że masz te informacje i chcą je z ciebie wyciągnąć. Nie przyjmą odmowy czy stwierdzenia, że nie masz informacji - powiedział, marszcząc brwi, bo fakt, że jego brat miał coś wspólnego z Carterami absolutnie mu nie odpowiadał.
Eh, no to Marcel się ucieszy… Ale cóż, ja o tym nie wiedziałem, przeszło mu przez myśl słysząc o dziewczynie, o której wspominał też cyrkowiec.
Chociaż słysząc pytanie, westchnął. Cóż, przynajmniej oboje mieli świadomość, że nie było niczego za darmo w życiu.
- Mhm… Mam im na początku stycznia przynieść informacje na temat buntowników, a najlepiej to i zakonu feniksa - powiedział dość obojętnie, bo sam nie wiedział co miał z tym fantem zrobić. Nie był do końca pewny…
- Ale nie martw się tym, coś wymyślę. Albo po prostu się nie pojawię tam i w styczniu wyniesiemy się z Londynu - rzucił, bo nie widział innej opcji. Albo mógł iść i donieść zmyślone informacje, albo mógł uciekać z Londynu. Inną opcją było jeszcze skorzystanie z pomocy Marcela, chociaż co do tego wciąż nie był pewny.
Ale żył, ale widział, ale był tu i teraz na tym mieszkaniu, tuż przy rodzeństwie. I nigdzie się nie wybierał.
- Chciałbyś, po drugiej stronie mam zęby - rzucił niezrażony, bo kto jak nie on pierwszy pchał się do żartów. Choć na wspomnienie o mamie nieco spochmurniał. Wyciągnął rękę do brata, znów mu mierzwiąc włosy, tak żeby zasłonić też widok.
- Tak, jest - potwierdził śmierć ojca, chociaż sam nie był pewny. Prawdopodobnie kłamał - a może nie kłamał? Może ich ojciec rzeczywiście był martwy. Jedyna wątpliwość pozostawała czy strażnicy przekazali mu informacje o tym Smithcie, czy o innym. Ale tego nie wiedział, i chyba wolał mieć nadzieję, że to był właśnie ich ojciec, a nie jakiś czarodziej. W ten sposób było łatwiej, kiedy mogli myśleć, że ten człowiek już nie chodził po Anglii.
Ale ich matka była zupełnie innym tematem, o którym nie wiedział co miał myśleć. Zostawiła ich. Nie wróciła do nich. Rozumiał i wiedział, że nie mogła, ale żal w nim zbierał się przez te wszystkie lata. Po prostu ich porzuciła, bo tak było łatwiej - i dla niej, i dla nich. A mogła przecież uciec z nimi! Nawet gdyby mieli spać pod gołym niebem czy w lesie, byłoby to lepszą opcją, bo byłaby przy nich. Miała przecież magię! Mogli spróbować sobie poradzić… Było tyle niewykorzystanych opcji i tyle decyzji, które mogła podjąć zamiast zwykłego porzucenia ich.
Ale była tchórzem. Tak jak on nim był…
- Nie było jej tam. Byłem w Birmingham latem - powiedział, nie do końca kłamiąc - we wrześniu rzeczywiście pojawił się w okolicy tego miasta, ale nigdy nie odważył się sprawdzić czy ich rodzice wciąż żyli, czy mieszkali w tym samym miejscu. Ale nie chciał też, żeby James jej szukał. Ta kobieta nie zasługiwała na miejsce w ich życiu.
Spojrzał na niego nieco zaskoczony, słysząc takie słowa. A po tym uśmiechnął się ciepło.
- Wiem, Jimmy. Dziękuję. Będę mówił, i tobie i Sheili - zapewnił młodszego, bo naprawdę to doceniał. Nawet jeśli nie był w stanie tak do końca prosić o pomoc, doceniał że byli obok. Tyle mu wystarczyło, to było najważniejsze. Po prostu byli.
- Nie pracuj dla nich. I… nie wiem, wymyśliłem imiona. Ale lepiej nie pracuj dla nich, nie chcę żeby cię o coś podejrzewano. Ci ludzie… oni nie pytają. Oni zakładają, że masz te informacje i chcą je z ciebie wyciągnąć. Nie przyjmą odmowy czy stwierdzenia, że nie masz informacji - powiedział, marszcząc brwi, bo fakt, że jego brat miał coś wspólnego z Carterami absolutnie mu nie odpowiadał.
Eh, no to Marcel się ucieszy… Ale cóż, ja o tym nie wiedziałem, przeszło mu przez myśl słysząc o dziewczynie, o której wspominał też cyrkowiec.
Chociaż słysząc pytanie, westchnął. Cóż, przynajmniej oboje mieli świadomość, że nie było niczego za darmo w życiu.
- Mhm… Mam im na początku stycznia przynieść informacje na temat buntowników, a najlepiej to i zakonu feniksa - powiedział dość obojętnie, bo sam nie wiedział co miał z tym fantem zrobić. Nie był do końca pewny…
- Ale nie martw się tym, coś wymyślę. Albo po prostu się nie pojawię tam i w styczniu wyniesiemy się z Londynu - rzucił, bo nie widział innej opcji. Albo mógł iść i donieść zmyślone informacje, albo mógł uciekać z Londynu. Inną opcją było jeszcze skorzystanie z pomocy Marcela, chociaż co do tego wciąż nie był pewny.
— I takie tam — powtórzył po nim, unosząc brwi. Patrzył przez chwilę w zielonkawe oczy brata, doszukując się w nim kłamstwa, albo czegoś, co mógł chcieć przed nim zataić, ale brat był trudnym zawodnikiem, chociaż tak dobrze go znał. Pokiwał głowa, kiedy sam przed sobą przyznał, że musiał mówić prawdę. Westchnął ciężko, czując dopiero teraz, jak to wszystko, co zbierało się w nim przez ostatnie dni z niego schodzi. Był nerwowy, rozdrażniony. Pluł sobie w brodę, że mu uwierzył — a on znów zniknął, zostawił go. A jednak wciąż tu był. Po prostu stało się coś złego. Miał wyrzuty sumienia, że w niego zwątpił. Był przecież jego bratem, obiecał mu, że zostanie. Próbował odsunąć się, jak zawsze, kiedy Thomas wyciągał rękę, by zmierzwić mu włosy — zawsze wtedy wyglądał jakby nie czesał się tygodniami — ale nie dał rady uciec, był za blisko. Prychnął więc z niezadowoleniem jak kot, posyłając mu niezadowolone spojrzenie.
— Szkoda — mruknął głośno. Kiedy Thomas potwierdził nabrał dziwnej odwagi. — Chciałem to zrobić sam — i pewności, że gdyby stanął przed nim byłby w stanie to zrobić. I może nie użyłby do tego wcale magii, by nie dawać mu tej satysfakcji. Po prostu zatłukłby go, jak psa. Za to, że podnosił na nich łapska. Za to, że bił mamę. Za to wszystko, co im robił, kiedy jeszcze byli zbyt mali i bezbronni, by mu się postawić. Zacięcie na twarzy zniknęło za zasłonę smutku na dalsze słowa brata. — Byłeś? — spytał cicho, ściągając brwi ku sobie. Może powinien sam się tam wybrać, ale przez te dwa lata ani razu nie zdobył się na to, by ruszyć w tamte rejony. Nie był pewien, czy to ze strachu przed ojcem, czy może z obawy, że mama go nie pozna. Czy mogła o nim zapomnieć? Czy matka zawsze potrafiła rozpoznać własne dzieci, niezależnie od tego, jak wiele czasu upłynęło odkąd widziała je po raz ostatni? A co jeśli nie chciała go wcale widzieć, nie chciała go poznać? Wierzył bratu, kiedy mówił o niej same dobre rzeczy. I wierzył, że czekała na dzień, w którym się spotkają; kiedy będzie mogła do nich dołączyć. — Może powinniśmy jej poszukać — powtórzył, wzruszając ramionami. — Może jest jej ciężej niż nam. Może potrzebuje naszej pomocy, Tom — złapał jego spojrzenie, próbując go przekonać do tych poszukiwań. A potem uśmiechnął się z wyraźną ulga, kiedy brat zrozumiał. Wiedział, co chciał powiedzieć. Nie zmuszałby go do mówienia, jeśli nie chciał. Nie naciskałby pewnie, ale Thomas powinien pamiętać, że nie był z tym sam. — Nie mam pięciu lat — przypomniał mu, ciągle obchodząc mówienie wprost o tym naokoło. — Możesz… No wiesz, po prostu zrzucić to na mnie.— Ten ciężar, który nosił ze sobą każdego dnia. Nie był pewien, czy sam umiał to udźwignąć, ale zrobiłby dla niego wszystko. I to, czego naprawdę chciał, to żeby dał sobie pomóc. Zaangażował go w to, podzielił się z nim rozterkami.
Informacja o Carterach sprawiła, że opadł bez protestów na oparcie sofy, gorączkowo myśląc nad tym wszystkim. Nie dziwił się bratu, nawet przez chwilę nie zastanawiał się nad słusznością jego decyzji. Na jego miejscu zrobiłby to samo. Tkwiąc nieruchomo powoli przesunął na niego spojrzenie; za oczami poszła dopiero głowa, gdy wspomniał o Zakonie Feniksa.
— Nie mów o nich głośno, nawet tutaj. Ściany mają uszy, nigdy nie wiesz, do kogo to dojdzie i w jakiej wersji. Nie mówmy o nich wcale — zaproponował, marszcząc brwi i westchnął ciężko, nie przestając mu się przygląda. — Co zrobisz? Co zamierzasz?— Skąd miał wziąć informacje, które zadowolą strażników w Tower? — Skąd my weźmiemy takie informacje? To… — było cholernie niebezpieczne; i jedni i drudzy mieli gdzieś takich ludzi, jak oni. I albo jedni albo drudzy kiedyś ich zabiją. Wyjazd wydawał się rozsądną, właściwie jedyną opcją. Pokiwał głową w milczeniu; rozumiał. Pamiętał. Nie mogli popełnić tego samego błędu po raz drugi. Sięgnął do niego ręką, dłoń zacisnął na jego ramieniu. — Wymyślimy coś.
— Szkoda — mruknął głośno. Kiedy Thomas potwierdził nabrał dziwnej odwagi. — Chciałem to zrobić sam — i pewności, że gdyby stanął przed nim byłby w stanie to zrobić. I może nie użyłby do tego wcale magii, by nie dawać mu tej satysfakcji. Po prostu zatłukłby go, jak psa. Za to, że podnosił na nich łapska. Za to, że bił mamę. Za to wszystko, co im robił, kiedy jeszcze byli zbyt mali i bezbronni, by mu się postawić. Zacięcie na twarzy zniknęło za zasłonę smutku na dalsze słowa brata. — Byłeś? — spytał cicho, ściągając brwi ku sobie. Może powinien sam się tam wybrać, ale przez te dwa lata ani razu nie zdobył się na to, by ruszyć w tamte rejony. Nie był pewien, czy to ze strachu przed ojcem, czy może z obawy, że mama go nie pozna. Czy mogła o nim zapomnieć? Czy matka zawsze potrafiła rozpoznać własne dzieci, niezależnie od tego, jak wiele czasu upłynęło odkąd widziała je po raz ostatni? A co jeśli nie chciała go wcale widzieć, nie chciała go poznać? Wierzył bratu, kiedy mówił o niej same dobre rzeczy. I wierzył, że czekała na dzień, w którym się spotkają; kiedy będzie mogła do nich dołączyć. — Może powinniśmy jej poszukać — powtórzył, wzruszając ramionami. — Może jest jej ciężej niż nam. Może potrzebuje naszej pomocy, Tom — złapał jego spojrzenie, próbując go przekonać do tych poszukiwań. A potem uśmiechnął się z wyraźną ulga, kiedy brat zrozumiał. Wiedział, co chciał powiedzieć. Nie zmuszałby go do mówienia, jeśli nie chciał. Nie naciskałby pewnie, ale Thomas powinien pamiętać, że nie był z tym sam. — Nie mam pięciu lat — przypomniał mu, ciągle obchodząc mówienie wprost o tym naokoło. — Możesz… No wiesz, po prostu zrzucić to na mnie.— Ten ciężar, który nosił ze sobą każdego dnia. Nie był pewien, czy sam umiał to udźwignąć, ale zrobiłby dla niego wszystko. I to, czego naprawdę chciał, to żeby dał sobie pomóc. Zaangażował go w to, podzielił się z nim rozterkami.
Informacja o Carterach sprawiła, że opadł bez protestów na oparcie sofy, gorączkowo myśląc nad tym wszystkim. Nie dziwił się bratu, nawet przez chwilę nie zastanawiał się nad słusznością jego decyzji. Na jego miejscu zrobiłby to samo. Tkwiąc nieruchomo powoli przesunął na niego spojrzenie; za oczami poszła dopiero głowa, gdy wspomniał o Zakonie Feniksa.
— Nie mów o nich głośno, nawet tutaj. Ściany mają uszy, nigdy nie wiesz, do kogo to dojdzie i w jakiej wersji. Nie mówmy o nich wcale — zaproponował, marszcząc brwi i westchnął ciężko, nie przestając mu się przygląda. — Co zrobisz? Co zamierzasz?— Skąd miał wziąć informacje, które zadowolą strażników w Tower? — Skąd my weźmiemy takie informacje? To… — było cholernie niebezpieczne; i jedni i drudzy mieli gdzieś takich ludzi, jak oni. I albo jedni albo drudzy kiedyś ich zabiją. Wyjazd wydawał się rozsądną, właściwie jedyną opcją. Pokiwał głową w milczeniu; rozumiał. Pamiętał. Nie mogli popełnić tego samego błędu po raz drugi. Sięgnął do niego ręką, dłoń zacisnął na jego ramieniu. — Wymyślimy coś.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Daj spokój, nie jest w ogóle warty, żeby o nim myskec, co dopiero gadać. Zdechł to zechł, lepiej dla nas - powiedział z uśmiechem, kiwając zaraz głową na potwierdzenie swoich słów.
- Byłem. Te same rejony, ta samą droga... Przez piętnaście lat niewiele się zmieniło. Te same drzewa, te same stragany i to samo zatęchłe mieszkanie, w którym ich już nie było - potwierdził, kłamiąc bratu w żywe oczy na ten temat. Nie chciał, żeby ten ich szukał, a przede wszystkim, żeby znalazł ich matkę.Nie potrzebowali jej, prawda?
A mimo to podchwycił spojrzenie brata. Wiedział, co im opowiadał o niej i sam wciąż miał tyle wątpliwości, i przede wszystkim żalu co do kobiety, która ich zostawiła. Kazała im uciekać, nie skontaktowała się z nimi, nawet nie próbowała! Dlaczego oni mieliby o nią dbać w tym momencie? Dlaczego mieliby chcieć jej pomagać nawet jeśli potrzebowała tej pomocy?
- Możemy poszukać, ale nie wydaje mi się, żeby to przyniosło skutki. Próbowałem podpytać, co się stało czy ktoś coś o niej wie... Ale niewiele to dało - skłamał ponownie, chcąc żeby młodszy porzucił ten temat. Nie mogli przecież dążyć za nią wspomnieniami całe życie, nie stanie się ich matką nagle po piętnastu latach. Nie była nią nigdy, może była tylko jednym ze stworzeń, które podszywały się pod ich matkę? Może żyli w takim złudzeniu?
Znał przecież legendy i historie, sam podobne bajki zmyślał, ale od kiedy poszedł do Hogwartu odkrywał, że w tych bajkach było jakieś ziarno prawdy. Może i tutaj było? Może miał rację, że ich ojciec był opętany, ale może również to ich matkę spotkał taki los? A może to było mu łatwiej zaakceptować niż fakt, z jaką łatwością ich porzuciła.
- Wiek, że nie masz pięciu lat. Masz przecież osiem - powiedział z szerokim uśmiechem, chcąc się z nim nieco poprzekomarzać. Chyba tego potrzebował bardziej niż zwiedzania się - możliwości powrotu do normalności, możliwości zachowywania się jak rodzina i śmiania się, dąsania na siebie. Nawet jeśli odczuwali tę całą wojnę i rozłąkę, to przecież nie mogli pozwolić, żeby to ich całkiem stlamsiło. Byli rodziną, kiedyś przecież tak bliską sobie. I powinni to naprawić, odbudować.
- Jeden kryzys na raz, młody, okej? Nie wiem jeszcze skąd wezmę informacje, co zrobię... Ale chyba zacznę od pytania innych. Marcel mieszka w Londynie tyle lat, pewnie zna jakiś ludzi. Steffena też się zapytam, może wyślę sowę do jeszcze kilku gadzi. Sprawdzimy nasze opcję i wtedy dopiero będziemy się martwić co dalej, jak ci to brzmi? - zaproponował, chociaż stanowczo wolałby, żeby młodszy brat trzymał się od tego z daleka - żeby nie narażał się i pozwolił mu się tym zacząć. Tym bardziej, że nie chciał mu mowić, że widział się już z Marcelem… w końcu nie mógł wiedzieć jak młodszy brat zareaguje na taką informacje. Lepiej było mu nie dawać powodu do gniewu czy zazdrości, że to nie on był pierwszą osobą, do której się odezwał.
- Co powiesz na spacer z Marsem? Trochę ruchu na tę nogę mi nie zaszkodzi.
- Byłem. Te same rejony, ta samą droga... Przez piętnaście lat niewiele się zmieniło. Te same drzewa, te same stragany i to samo zatęchłe mieszkanie, w którym ich już nie było - potwierdził, kłamiąc bratu w żywe oczy na ten temat. Nie chciał, żeby ten ich szukał, a przede wszystkim, żeby znalazł ich matkę.Nie potrzebowali jej, prawda?
A mimo to podchwycił spojrzenie brata. Wiedział, co im opowiadał o niej i sam wciąż miał tyle wątpliwości, i przede wszystkim żalu co do kobiety, która ich zostawiła. Kazała im uciekać, nie skontaktowała się z nimi, nawet nie próbowała! Dlaczego oni mieliby o nią dbać w tym momencie? Dlaczego mieliby chcieć jej pomagać nawet jeśli potrzebowała tej pomocy?
- Możemy poszukać, ale nie wydaje mi się, żeby to przyniosło skutki. Próbowałem podpytać, co się stało czy ktoś coś o niej wie... Ale niewiele to dało - skłamał ponownie, chcąc żeby młodszy porzucił ten temat. Nie mogli przecież dążyć za nią wspomnieniami całe życie, nie stanie się ich matką nagle po piętnastu latach. Nie była nią nigdy, może była tylko jednym ze stworzeń, które podszywały się pod ich matkę? Może żyli w takim złudzeniu?
Znał przecież legendy i historie, sam podobne bajki zmyślał, ale od kiedy poszedł do Hogwartu odkrywał, że w tych bajkach było jakieś ziarno prawdy. Może i tutaj było? Może miał rację, że ich ojciec był opętany, ale może również to ich matkę spotkał taki los? A może to było mu łatwiej zaakceptować niż fakt, z jaką łatwością ich porzuciła.
- Wiek, że nie masz pięciu lat. Masz przecież osiem - powiedział z szerokim uśmiechem, chcąc się z nim nieco poprzekomarzać. Chyba tego potrzebował bardziej niż zwiedzania się - możliwości powrotu do normalności, możliwości zachowywania się jak rodzina i śmiania się, dąsania na siebie. Nawet jeśli odczuwali tę całą wojnę i rozłąkę, to przecież nie mogli pozwolić, żeby to ich całkiem stlamsiło. Byli rodziną, kiedyś przecież tak bliską sobie. I powinni to naprawić, odbudować.
- Jeden kryzys na raz, młody, okej? Nie wiem jeszcze skąd wezmę informacje, co zrobię... Ale chyba zacznę od pytania innych. Marcel mieszka w Londynie tyle lat, pewnie zna jakiś ludzi. Steffena też się zapytam, może wyślę sowę do jeszcze kilku gadzi. Sprawdzimy nasze opcję i wtedy dopiero będziemy się martwić co dalej, jak ci to brzmi? - zaproponował, chociaż stanowczo wolałby, żeby młodszy brat trzymał się od tego z daleka - żeby nie narażał się i pozwolił mu się tym zacząć. Tym bardziej, że nie chciał mu mowić, że widział się już z Marcelem… w końcu nie mógł wiedzieć jak młodszy brat zareaguje na taką informacje. Lepiej było mu nie dawać powodu do gniewu czy zazdrości, że to nie on był pierwszą osobą, do której się odezwał.
- Co powiesz na spacer z Marsem? Trochę ruchu na tę nogę mi nie zaszkodzi.
— Pewnie masz rację — mruknął, ale nie podzielał do końca jego entuzjazmu. Świadomość, że nie żył wydała się nagle przytłaczająca; z powodu tego, że go nie zabił, czy nie mógł ocalić? Wmawiał sobie, że to pierwsze, ale ta rozmowa przypomniała mu o tym, jak bardzo brakowało mu czasem pokrzepiającego wzorca, który powinien mieć w swoim ojcu. Miał w wuju, dziadku, przede wszystkim bracie. Powinien mieć we własnym tacie. Znalazł namiastkę tego wszystkiego w profesorze astronomii w szkole. Widział w nim coś więcej, niż tylko obcego, nieprzepadającego za innymi dzieciaka, który wiecznie sprawiał innym kłopoty. Potrafił patrzeć głębiej, lepiej. Wtedy miał wrażenie, że potrafił przejrzeć go z czasem na wylot, po czasie dopiero zrozumiał, że dzieliła ich jeszcze szyba, która pod odpowiednim kątem potrafiła odbijać refleksy świetlne i uniemożliwiać zaglądanie. Stary nie żył, powinni świętować. A jednak nie poczuł w sobie radości. — Wyniosła się? Myślisz, że wyjdzie za mąż ponownie? — Wtedy będzie ją jeszcze trudniej znaleźć. Gdy zacznie przemieszczać się i to pod zupełnie innym nazwiskiem? Wtedy nie znajdą jej już nigdy, a ponieważ tabor nie istniał, ona nie znajdzie także ich. Nawet, gdyby — teraz wolna, bez męża — chciała i mogła wrócić.
Pokiwał głową na znak zrozumienia i uśmiechnął się smutno.
— Ważne, że próbowałeś. — Naprawdę ważne. Nie spodziewał się tego po nim, a jednak to zrobił. Wrócił do korzeni. Chociaż były chwile, w których James chciał wszystko zostawić, zaniechać poszukiwania i wrócić do domu. Do tamtego miejsca, które było kiedyś domem, gdy miał kilka lat.
-... naście — dopowiedział po chwili i wymierzył mu lekki cios w żebra. Nim jednak go uderzył, przypomniał sobie, skąd wrócił, ręka spowolniła, by zamiast z impetem, po prostu lekko go dotknąć na znak ostrzeżenia. Spojrzał na jego papierosa, a potem pochylił się do przodu, łokcie opierając na kolanach. — Nie możemy tu zostać. Musimy coś wymyślić. Nie wrócisz do Tower, Tommy — powiedział w końcu, zdając sobie sprawę, że wyrok był właściwie już podpisany na niego. Jeśli pójdzie bez odpowiednich informacji — zabiją go. Jeśli się nie stawi — zabiją także. Jego obecność w Londynie stanie się ryzykiem, a to miejsce przestanie być dla nich bezpieczne. A już na pewno nie dla starszego Doe. — Jasne — odpowiedział, kiwając głową. Wstał powoli, spoglądając na Thomasa, czy poradzi sobie ze wstaniem i czy będzie naprawdę miał siły, by iść, a później przywołał różdżką smycz. Nie lubił tego robić, bydlak ściągnął jak szalony, a miał siły tyle, co cielak. Musiał ciągle go trzymać mocno. Miał to zrobić, bo Thomas nie był w stanie.
| ztx2
Pokiwał głową na znak zrozumienia i uśmiechnął się smutno.
— Ważne, że próbowałeś. — Naprawdę ważne. Nie spodziewał się tego po nim, a jednak to zrobił. Wrócił do korzeni. Chociaż były chwile, w których James chciał wszystko zostawić, zaniechać poszukiwania i wrócić do domu. Do tamtego miejsca, które było kiedyś domem, gdy miał kilka lat.
-... naście — dopowiedział po chwili i wymierzył mu lekki cios w żebra. Nim jednak go uderzył, przypomniał sobie, skąd wrócił, ręka spowolniła, by zamiast z impetem, po prostu lekko go dotknąć na znak ostrzeżenia. Spojrzał na jego papierosa, a potem pochylił się do przodu, łokcie opierając na kolanach. — Nie możemy tu zostać. Musimy coś wymyślić. Nie wrócisz do Tower, Tommy — powiedział w końcu, zdając sobie sprawę, że wyrok był właściwie już podpisany na niego. Jeśli pójdzie bez odpowiednich informacji — zabiją go. Jeśli się nie stawi — zabiją także. Jego obecność w Londynie stanie się ryzykiem, a to miejsce przestanie być dla nich bezpieczne. A już na pewno nie dla starszego Doe. — Jasne — odpowiedział, kiwając głową. Wstał powoli, spoglądając na Thomasa, czy poradzi sobie ze wstaniem i czy będzie naprawdę miał siły, by iść, a później przywołał różdżką smycz. Nie lubił tego robić, bydlak ściągnął jak szalony, a miał siły tyle, co cielak. Musiał ciągle go trzymać mocno. Miał to zrobić, bo Thomas nie był w stanie.
| ztx2
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kuchnia II
Szybka odpowiedź