Connor Multon
Nazwisko matki: Delacour
Miejsce zamieszkania: Londyn, ul. Pokątna
Czystość krwi: Czysta ze skazą
Status majątkowy: Ubogi
Zawód: handlarz nielegalnymi środkami
Wzrost: 187
Waga: 83
Kolor włosów: ciemny blond
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: słuszny wzrost, wyraźnie umięśniona sylwetka
11 cali Kempas Sierść niuchacza
Hogwart, Slytherin
---
ogromnego szerszenia
cytryną, palonym drewnem, tytoniem, wanilią, czerwonym winem
cygańskie dziewczę pośród pogniecionej pościeli
muzyką i sportem
Tajfunom z Tutshill
gram na gitarze i ćwiczę
wszystkiego, co wpadnie w ucho
Steven Chevrin
Świat jest zepsuty, los okrutny, a ludzie okropni!
Czasem mam wrażenie, że przekonali się o tym wszyscy, tylko nie ja. W czasach, gdy niemal każda napotkana osoba ma do opowiedzenia jakąś tragiczną i smutną historię, jedynie potwierdzającą tak często powtarzane przez matkę słowa, ja stoję i zastanawiam się czym zasłużyłem sobie na szczęście, które tak uparcie się mnie trzyma? Bo nigdy nie miałem na co narzekać. Przecież zawsze mogło być gorzej.
Na przykład mogłem urodzić się kobietą, nie mężczyzną. Wtedy stałbym się jedną z wielu kart przetargowych, gwarantem udanego sojuszu, a przy najgorszych wiatrach popychadłem jednego z brutalnych i zniszczonych przez władzę mężów. Mogło być gorzej, mogło być gorzej...
Mogłem też - czysto teoretycznie, oczywiście - przyjść na świat jako ubogi mugolak. W Hogwarcie byłbym narażony na drwiny nie tylko na tle rasowym, ale także materialnym, a poza nim nie miałbym szans na spełnienie marzeń w czarodziejskim świecie, nieustannie podporządkowując się dzierżącym władzę rodom. Och, tak - mogło być gorzej, mogło być gorzej!
Istniała też bardzo niewielka szansa na to, że urodzę się arystokratą. Wtedy pewnie sam wyrósłbym na jednego z tych zepsutych lordów, dla których nie liczy się nic poza reputacją i sukcesem, a żona nie jest człowiekiem, tylko materiałem do rozpłodu. Zdecydowanie mogło być gorzej.
A tak? Tak żyje mi się całkiem dobrze. Pośród wszystkich tych tragicznych ludzi o jeszcze tragiczniejszych losach zawsze lawiruje ten uśmiechnięty i szczęśliwy chłopak Multonów. I się cieszy.
Zawsze się cieszył! Matka zwykła żartować, że już w dniu narodzin miał do powiedzenia więcej niż wszyscy pracownicy Ministerstwa Magii razem wzięci. I chyba miała rację, bo na świecie pojawił się z krzykiem tak silnym i tak donośnym, że większość obecnych, najwidoczniej obawiając się o stan swoich bębenków, zdecydowała się opuścić pomieszczenie.
A on się cieszył! Wraz z nim cieszyli się także rodzice, już tak długo starający się o dziecko, że powoli tracący nadzieje, chyba nawet godzący się z myślą, że przygotowywany od lat pokój dziecięcy pozostanie pusty. Nic dziwnego, że nowonarodzony chłopiec szybko stał się nie tylko głównym źródłem radości niezbyt młodej już pary, ale także elementem utrwalającym łączącą ich więź: gwarantem wieczystego szczęścia.
Miał więc szczęście pojawić się na świecie nie tylko jako mężczyzna i czarodziej czystej krwi, ale także oczko w głowie kochających, rozpieszczających rodziców. I choć ojca najczęściej w domu nie było, a matka ledwo sobie z nim radziła, to naprawdę dobrze mu się z nimi żyło! Czy mogło być inaczej? Państwo Multon stawali na głowie, żeby zapewnić synowi jak najwspanialsze życie. Nigdy nie miał na co narzekać! Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że zaserwowano mu dzieciństwo idealne: pozbawione trosk i zmartwień, nudy i smutków, wreszcie - niepotrzebnych obowiązków. Istna idylla! Paradoksalnie najbardziej przyczynił się do tego wiecznie nieobecny ojciec. Multonowie zwykli ofiarowywać dzieciom nieco więcej swobody niż przeciętne czystokrwiste rody, dbając o ich rozwój nie przez przymus, a zabawę. Tak więc matematyki, gramatyki i ortografii uczyła go nie tylko specjalnie zatrudniona nauczycielka, ale także rodzice, głównie kreatywna matka codziennie wymyślająca co nowsze kształcące zabawy. Dzięki temu nigdy, nawet w trakcie nauki, nie odczuwał znudzenia! W rodzinnym domu miał więc wszystko, zaczynając na kochającej i niezbyt wymagającej rodzinie, a na możliwościach rozwoju kończąc.
Poprawnemu rozwojowi chłopca sprzyjała również ogólna atmosfera panująca w domu Multonów - miejscu oddalonym od zgiełku miasta i jego toksycznej atmosfery. Niewielki, choć klimatyczny domek otaczały nie tylko liczne wrzosowiska, ale także lasy, pola i jeziora, w których aż roiło się od magicznych stworzeń. Pan Multon dobrze wiedział, że dziecko powinno mieć styczność z przyrodą, więc w wolnych chwilach chętnie - z żoną lub bez - oprowadzał syna po łonie natury, pozwalając mu nawet nawiązywać kontakty z co ciekawszymi stworzeniami. Przez chwilę liczył nawet, że wychowa pod swoim dachem wspaniałego magizoologa, jednak Connor szybko dał mu do zrozumienia, że choć przyrodę kocha, to bardziej ciągnie go do muzyki - do gitary czy fortepianu.
W końcu to muzyka towarzyszyła mu na każdym kroku! Wydobywała się nie tylko z ust nieświadomej swego talentu matki, ale także z tego dziwnego urządzenia, którego ojciec słuchał w przerwach od pracy. Była więc wszędzie, już od najmłodszych lat wywołując w nim radość i zaszczepiając pasję do nut. To dzięki zwyczajom muzykalnych Multonów w ogóle sięgnął po gitarę czy zagrał na zakurzonym fortepianie, ucząc się - samodzielnie czy też z pomocą rodziców - nie tylko słuchać muzyki, ale też ją tworzyć.
Najpierw powtarzał więc nucone przez matkę piosnki, później wyłapywał nuty wygrywane przez co lepsze czarodziejskie zespoły muzyczne, a potem - gdy był już wystarczająco zaznajomiony z ukochanymi instrumentami - wymyślał własne melodie, zachwycając nimi nie tylko rodziców, ale także potencjalnych gości Multonów. Bo trzeba przyznać, że choć rodzice chłopca preferowali spędzać czas w rodzinnym gronie, to przez ich dom chłopca przewijało się naprawdę wielu ludzi. Connorowi nigdy to nie przeszkadzało, ba - bardzo lubił, gdy ktoś składał im wizytę, i nigdy nie przepuszczał okazji do odbycia choćby krótkiej rozmowy, czy to z rówieśnikiem czy też z przyjacielem ojca. Każdy wydawał się tak samo interesujący!
I chociaż muzyka zajmowała znaczną część jego czasu, to Connor szybko znalazł drugą pasję, chyba równie ciekawą. Zawsze był aktywnym dzieckiem, wszędzie go było pełno, a do jego ulubionych rozrywek należało nie tylko wielogodzinne bieganie po łonie natury, ale także gra w Quidditch'a! Dziecięce zainteresowanie sportem szybko przerodziło się w pasję, którą rodzice pomagali mu rozwijać, nie szczędząc pieniędzy na nowych dziecięcych miotełkach, czy organizując rodzinne turnieje sportowe.
Tak też mu się jako Multon żyło - tak jak zawsze lubił, czyli dobrze i łatwo. W rodzinnej posiadłości czerpał z życia garściami, radość znajdując nawet w głupich lekcjach z specjalnie zatrudnioną nauczycielką. Choć nigdy nie był zbyt chłonnym uczniem, to nie sprawiał też kłopotów, skupiając się na powierzonych zadaniach i dość sumiennie wypełniając wyznaczane obowiązki. Trzeba jednak przyznać, że w tym aspekcie wychowania rodzice trochę zawiedli, bo nigdy nie pozwalali mu się przemęczać, zazwyczaj wszystko podając na tacy, co przełożyło się na pewną roszczeniowość i lenistwo, teraz w dużym stopniu definiujące jego życie.
Może dlatego tak ciężko przyjął wiadomość o pierwszej podróży do Hogwartu? Nie potrafił pogodzić się z myślą, że wszystko to co kochał - natura, rodzice, łatwe życie - wkrótce zamieni na szkołę. Tam zamiast biegać po rozległych polach i wrzosowiskach, musiałby ograniczyć się do spędzania czasu na nudnych i przeludnionych błoniach. Towarzystwo rodziców zamieniłby na obcych ludzi, pewnie nudnych i nijakich. A łatwe życie? Przecież czekała go nauka! Wszystko było nie tak.
I chociaż bardzo nie chciał tego małego raju opuszczać, to podróż do Hogwartu nie wywoływała w nim żadnego stresu. Wiedział, że sobie poradzi - wystarczyło dużo się uśmiechać i udawać, że się stara. To zawsze zdawało egzamin, czyż nie? Dlaczego miałoby nie zadziałać i teraz? Zresztą, tak długo przygotowywano go do życia w Hogwarcie, że po prostu nie było opcji, że coś pójdzie nie tak. Wiedział, że jako czarodziej czystej krwi nie będzie miał problemów z rzucaniem zaklęć, a nazwisko pomoże uzyskać wielu dobrych znajomych.
Wchodząc do przedziału wiedział też, że najlepsza przyszłość czeka dzieci w szatach z zielonymi mankietami - Ślizgonów. To chyba Ceremonia Przydziału stresowała go najbardziej - zupełnie jakby głupi dom miał zaważyć nad jego przyszłością. Tak chyba nawet trochę było! Zresztą, ojciec szybko uświadomił go, że to Slytherin kreuje prawdziwych ludzi sukcesu, więc to ten dom wydawał mu się wymarzonym. I choć matka zapewniała go, że Ravenclaw również wypuścił wielu wspaniałych czarodziejów, to gdzieś w głębi duszy wiedział, że marzył się jej syn w Domu Salazara. Z taką też myślą zasiadał na wysokim krześle, niecierpliwie przebierając nogami, gdy stara Tiara zastanawiała się nad odpowiednim przydziałem. I chociaż jeszcze tego samego wieczora dowiedział się, że opuści Hogwart w barwach zieleni i srebra, to przez następne siedem lat nie potrafił zrozumieć sensu dzielenia uczniów na cztery domy. Bo czym różnił się od niego chłopak z szatą z niebieskimi mankietami? Albo ta dziewczyna z Hufflepuff'u? Pomijając fakt, że umieszczono ją w domu dla - jak to zwykli mawiać znajomi - lamusów - czy różniła się od niego czymś szczególnym? Chyba nie, choć koledzy zawzięcie przekonywali go, że należy ich ignorować, ewentualnie wyśmiewać. Tylko na to zasługiwali. W tej kwestii wolał jednak słuchać ojca. Do wszystkich miał podchodzić z pewnym dystansem - do jednych z mniejszym, do drugich z większym. Powinien się uśmiechać, powinien być sympatyczny, ale nigdy do przesady - nigdy wobec niepotrzebnych. Nie należało więc z nikogo się śmiać, a jedynie - jeśli było to potrzebne - niedosłownie dać do zrozumienia, że nie są pożądanym towarzystwem. Dzięki temu nie robił sobie wrogów, i doskonale odnajdywał się wśród ludzi, których ojciec uważał za odpowiednich. No, a poza tym bardzo dobrze na tym wychodził, bo udało mu się dobrać znajomych o wystarczająco silnych charakterach, żeby się nie nudzić. No, i przy okazji stać się kimś, bo między innymi dzięki korzystnym znajomościom zawsze udawało mu się znaleźć na językach uczniów przeciętnych, żyjących z dala od rozgłosu. W zdobyciu popularności pomogła mu też pielęgnowana od wczesnych lat dzieciństwa umiejętność gry w Quidditch'a! To dzięki niej objął miejsce ścigającego Ślizgonów, a potem - gdy nabrał już trochę doświadczenia - otrzymał odznakę Kapitana, osiągając wówczas szczyt szkolnej popularności. Do tej pory z utęsknieniem wspomina czasy, w których przejście przez szkolny korytarz wiązało się z spotkaniem co najmniej kilku grup młodych uczniów, tak zawzięcie wychwalających jego wyczyny na boisku, że czasem był tym przerażony. I choć wtedy wydawało się to trochę męczące, to jednocześnie bardzo mu się to podobało! W końcu nigdy nie chciał być tylko tłem, a więc robił wszystko - wszystko w granicach normy, oczywiście - w celu zyskania i utrzymania tytułu jednej ze szkolnych gwiazdy. Takie podejście zostało mu do dzisiaj, a choć wielokrotnie próbował się go pozbyć, to do tej pory łapie się na próbach bezsensownego imponowania ludziom.
Jeśli więc chodzi o życie towarzyskie, to Hogwart rzeczywiście był dlań swego rodzaju rajem. Inaczej postrzegał jednak naukę! Przez siedem lat nie potrafił pogodzić się z faktem, że każą im się w ogóle uczyć, a co dopiero odrabiać lekcję i pisać jakieś egzaminy. Po co to wszystko? Między innymi dlatego określano go mianem ucznia leniwego, marnującego lata nauki na zabawę. Co on na to? Connor - w nastoletnich latach kierowany przez wrodzone pychę i arogancję - wolał określać się nieco inaczej. Wiedział, że jest zdolny i utalentowany, nigdy też nie określiłby się mianem leniwego! Swoje słabe stopnie tłumaczył więc nie lenistwem, a niepoprawnie skonstruowanym systemem edukacji. Braków w wiedzy nie postrzegał zaś jako powodu do wstydu, wręcz przeciwnie - często chlubiąc się faktem, że w przeciwieństwie do innych nie marnuje czasu na wkuwanie nudnych formułek, które zaraz i tak opuszczą ich głowy, pozostawiając po sobie jedynie strzępy bezużytecznych informacji. Zdecydowanie wolał iść na łatwiznę! Ściągał więc i uczył się tylko wtedy, gdy sytuacja była naprawdę tragiczna, na przykład, gdy nauczyciele grozili nieprzyznaniem promocji do następnej klasy. I chociaż nie wiedział do czego przyda mu się nudne Zielarstwo, skomplikowane Eliksiry bądź Transmutacja, to wtedy - gdy nad karkiem ciążyła groźba powtarzania roku - rzeczywiście się do tej przeklętej nauki przykładał. Prześlizgiwał się więc z klasy do klasy, raczej nie zawracając sobie głowy ewentualnymi egzaminami, a już na pewno nie nadchodzącą przyszłością. Zresztą, czemu niby miałby o niej myśleć? Liczyło się dla niego jedynie tu i teraz! Wiedział tyle, że na pewno nie będzie wiązał jej z eliksirami, zielarstwem czy transmutacją, bo nigdy sobie z tymi przedmiotami nie radził. Jednocześnie nie wiedział, że gdyby trochę bardziej przyłożył się do Historii Magii, to być może mógłby rozpocząć karierę w Ministerstwie. Był to jedyny przedmiot, z którym nigdy nie miał problemów, co więcej - którym jakkolwiek się interesował. Niestety, przez ogólną niechęć do nauki raczej nie myślał o zgłębianiu wiedzy z tej dziedziny, ograniczając się do informacji wyciągniętych z lekcji. Nic więc dziwnego, że w szkole był lubiany jedynie za ładny uśmiech, nigdy za stopnie.
Znacznie bardziej od nauki wolał spędzać czas na zabawie z przyjaciółmi, często polegającej na łamaniu regulaminu, co za tym idzie - traceniu punktów i odrabianiu okropnych szlabanów, które koniec końców dobrze wspomina. We wszystkim potrafił znaleźć jakieś jakieś pozytywy - nawet jeśli chodzi o pranie brudnych gaci woźnego.
W szkole nie szczędził też czasu na gitarę. Dość często zamykał się w opuszczonych klasach, gdzie w spokoju wygrywał coraz to nowsze melodie, później zaś przedstawiając je znajomym.
Równie często, a może nawet trochę częściej, wdawał się w bójki, zazwyczaj niepotrzebne i prowokowane przez samego Connora. Choć nigdy nie był z tego powodu dumny, to przez całe siedem lat edukacji przeżył ich dość sporo - większych czy mniejszych, solowych czy grupowych, przegranych i wygranych, a wszystkie starał się aranżować z dala od niepożądanej uwagi dorosłych lub pod osłoną nocy, gdy wspomniani dorośli spali już w sypialniach. Bójki lubił tak bardzo, że w pewnym momencie wszystko wydawało się dobrym powodem do bójki - nie tylko odbicie dziewczyny czy rozpuszczenie głupiej plotki, ale nawet pyskowanie do jego przyjaciół, za których wówczas skoczyłby w ogień. Zresztą, dlaczego miał się za nich nie bić, skoro tak bardzo to lubił? Zadawanie i przyjmowanie obrażeń przypominało mu, że żyje, że czuje, wreszcie - że jest sobą. Największą rolę odgrywało jednak znacznie większe zapotrzebowanie na adrenalinę: to przez nie - nie przez chęć chronienia przyjaciół - wdawał się w sytuacje, które te zapotrzebowanie uspokajały. A co w Hogwarcie dostarczy jej więcej od dobrej bójki? Na pewno nie lekcje. I choć doskonale zdawał sobie sprawę, że jego zachowanie jest lekkomyślne, to jakoś nigdy nie potrafił przestać!
Chyba właśnie przez tę lekkomyślność zakończył Hogwart z dość niskimi wynikami, a na pewno niewystarczająco dobrymi, żeby zaspokoić rosnące przez lata ambicje rodziców. Choć małżeństwo Multonów darzyło syna wielką miłością, to nie potrafili zrozumieć, dlaczego ten ukochany złoty chłopiec przyniósł im zawód, nie uzyskując stopni umożliwiających objęcie pożądanej posady w Ministerstwie. Wszystko poszło nie tak. A przecież dali mu wspaniały dom! Byli dobrymi rodzicami! Miał wszystko, czego zapragnął! Czemu nic od siebie nie dał? Taki chyba już jego charakter. Zamierzał przeżyć młodość jak najlepiej tylko potrafił, a choć szczeniackim zachowaniem było żerowanie na pieniądzach rodziców, to nie miał wyrzutów sumienia, gdy bawił się za ich galeony, jednocześnie próbując swoich sił w muzyce, co - pomimo talentu - niespecjalnie mu wychodziło. Uwielbiał grać, ale tylko wtedy, gdy chciał, a nie musiał. Poza tym potrzebował muzykę czuć, a po ukończeniu Hogwartu ta jakoś magicznie z niego wyparowała, zostawiając jedynie umiejętność wygrywania nudnych i niespecjalnie zachwycających melodii.
Choć rok po zakończeniu szkoły był jednym z najwspanialszych w jego życiu, to potem coraz częściej żałował, że nie słuchał rodziców i nauczycieli, gdy ci radzili wziąć się do roboty i zadbać o swoją przyszłość. Teraz pozostaje mu żerować na rodzicach, od czasu do czasu trudniąc się niezbyt dobrze płatnymi profesjami, w których nauczył się nie tylko wyładowywać towar i wydawać resztę, ale także w jakimś stopniu prowadzić biznes. Inna sprawa, że w żadnej z tych prac nie wytrzymał dłużej niż miesiąc. I choć wiedział, że problem tkwi tylko i wyłącznie w jego lekceważącym podejściu, to nigdy nie próbował go zmienić. Nie przykładał się do wyznaczanych obowiązków, przychodził do pracy pod wpływem różnego rodzaju używek lub - co zdarzało się rzadziej, ale zawsze - w ogóle nie zjawiał się na wyznaczonym miejscu, na domiar złego przedtem nikogo o tym nie powiadamiając. Zresztą, niewielu pracodawców tolerowało liczne siniaki, które coraz częściej zdobiły twarz Connora, nie tylko szpecąc jego twarz, ale także odstraszając i tak marną klientelę. I nawet jeśli pracodawcy początkowo wierzyli w wymówki o rzekomej napaści, której dopuścili się wyjęci spod prawa bezdomni czarodzieje, to wkrótce zrozumieli, że ich współpracownik wcale nie pada ofiarą bezdusznych agresorów, tylko sam pakuje się w kłopoty. Tego zaś nie zamierzali tolerować.
A on polubił kłopoty na tyle mocno, że nie zamierzał przestawać ich szukać, nawet jeśli oznaczało to stratę kolejnej roboty. Tak więc szlajał się po licznych barach, często odpowiadając na zaczepki pijanych agresorów i cwanych kryminalistów, z którymi mógł sprawdzić się "w boju", zaspokajając tym samym żądzę cholernej adrenaliny. Niestety, wkrótce przestało mu wystarczać obijanie tych samych nudnych i zapijaczonych mord, więc zaczął zapuszczać się w coraz bardziej parszywe miejsca, narażając już nie tylko buzię, ale i życie. To po jednej z takich bójek dowiedział się o istnieniu podziemnego klubu z siedzibą w dokach, w którym co tydzień, w każdą sobotę, odbywały się walki na gołe pięści. O wszystkim dowiedział się od jednego z dwóch liderów klubu, tak zachwyconego jego zapałem i umiejętności, że zaoferował mu nawet walkę wieczoru. Connor nie zastanawiał się długo - już w sobotę odbył pierwszą walkę, w trakcie której po raz pierwszy poczuł się naprawdę żywy. Czuł ból, czuł emocje, czuł... w sumie to czuł wszystko! Cała koncepcja klubu spodobała mu się na tyle, że każdą sobotę poświęcał klubowi, gorąco wspierając liderów nie tylko w werbowaniu członków, ale także w prowadzeniu i ukrywaniu działalności. Zresztą, nie miał zbyt wielu opcji! Warunkiem uczestnictwa w ukochanych walkach było czynne wspieranie organizacji i ich liderów, co zazwyczaj oznaczało wykonywanie najbardziej parszywych robót. Niektórzy sprzątali pub, inni wyrównywali rachunki z ewentualnymi dłużnikami, a jeszcze inni - jak Connor - musieli narażać nie tylko swoje zdrowie, ale i dobre imię. Naiwny i lojalny chłopiec wydawał się idealnym materiałem na potencjalnego handlarza narkotykami, więc szybko go nim uczyniono, ostrzegając że w chwili odmowy straci nie tylko tytuł członka, ale i wszystkie zarobione galeony. I chociaż wiedział, że w jednej chwili mógłby stracić wszystko, to bardzo szybko odnalazł pozytywy nowej nielegalnej roboty. Cieszył się z niewielkiej ilości pieniędzy, narkotyków które zawsze miał pod ręką, z nowych kontaktów i z rosnącej pozycji w klubie. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że jest zwyczajnie wykorzystywany! Charyzmatyczni liderzy nie pozwolili mu w ten sposób myśleć, na każdym kroku zapewniając go, że działa na korzyść organizacji, co za tym idzie - na korzyść przyjaciół z klubu. Jak śmiałby wątpić w słowa ludzi, którzy nie tylko zapewniali mu pieniądze rozrywkę, ale także nazywali go swoim przyjacielem? Choć w Hogwarcie niespecjalnie zależało mu na przyjaźniach, to w tamtym momencie - w chwili największej samotności - naprawdę chciał ich mieć! Między innymi dlatego tak bardzo się tej całej sprawie oddał. Oddał się na tyle mocno, ze kompletnie nie przejął się jednym z ostatnich listów, które wysłali mu rodzice - tym szczególnym listem z sakiewką pełną galeonów na opłacenie dwóch kolejnych czynszów, i z wiadomością pożegnalną, w której dziękowali mu za wszystkie wspólne lata, jednocześnie polecając zadbać o swoją przyszłość. Choć nie była to ich ostatnia wspólna korespondencja, to wtedy zrozumiał, że kończy życie Multona, a zaczyna życie samotnika, niedosłownie wydziedziczonego przez własnych rodziców. I dopóki miał klub, dopóki miał - jak zwykł nazywać przyjaciół - braci... nie przejmował się tym! Niestety, szybko okazało się, że choć Connor tych braci cenił, to oni szybko o braterstwie zapomnieli. W przeciągu dwóch lat większość członków klubu się wykruszyła - niektórzy odeszli, inni zniknęli w wojennej zawierusze, a jeszcze inni dojrzeli, rozpoczynając zupełnie normalne życia. Podziemna organizacja została zamknięta, a chociaż Connorowi było to bardzo nie na rękę, to zrozumiał, że te dwa lata pozwoliły mu nieco dojrzeć. Nie szukał już wszędzie zwady, ostudził się też jego temperament, a pycha i arogancja ustąpiły miejsca innym, lepszym cechom. No, a umiejętność walki wręcz zawsze mogła okazać się przydatna, szczególnie że wciąż zdarzało mu się wchodzić - teraz częściej nie z własnej woli - w bójki z różnymi oprychami. Poza tym zyskał naprawdę wiele czasu! W ciągu tych dwóch lat większość wolnego czasu poświęcał na bieganie z towarem, sprzedając go niczym posłuszny piesek i rzadko znajdując dłuższą chwilę dla siebie.
Zamknięcia klubu nie przeżył więc jakoś źle, choć pierwsze soboty bez towarzystwa kolegów z klubu zdecydowanie nie należały do najprzyjemniejszych. Najgorszy jednak okazał się powrót do szarej rzeczywistości, co za tym idzie - do myśli o pracy, o czyhającej na rogu dorosłości i o obowiązkach. I choć wiele osób mówiło mu, że powinien zacząć myśleć nie jak dzieciak, a dorosły czarodziej, to w ogóle nie był na to gotów. Chciał dalej się bawić. Więc bawił się - bawił się, gdy świat oszalał, gdy jego ojciec uciekał z płonącego Ministerstwa Magii, gdy kolejna dziewczyna nazywała go skończonym dupkiem, gdy ukochany rodzinny pies wydawał ostatnie tchnienia, wreszcie - bawił się, gdy wokół cierpieli ludzie. Miał ten pieprzony przywilej wiecznego szczęścia. Na palcach jednej ręki potrafi policzyć dni, w których był smutny, a wszystkie one wydarzyły się w ciągu jednego roku. Najpierw cierpiał w Manchesterze, następnie kiedy opuściła go tajemnicza piękność, a potem, gdy zrozumiał, że może już nigdy jej nie zobaczy.
Smutek towarzyszył mu też, gdy w skrytce bankowej znalazł już zaledwie kilka galeonów - niewystarczająco dużo, żeby opłacić czynsz i niewystarczająco dużo, żeby kontynuować dotychczasowe hulaszcze życie. Dopiero wtedy dotarło do niego, że rzeczywiście został na tym świecie całkiem sam: bez klubu, bez większości dawnych przyjaciół, bez pieniędzy, bez przyszłości. Bo jaka czekała go przyszłość? Na pewno nie taka jaką wyobrażali sobie rodzice. Nie miał zbyt wielu opcji! Skoro nie nadawał się do zwykłej roboty, to musiał radzić sobie na inne sposoby. A przez chwilę - przez chwilę, gdy ta ciemnowłosa dziewczyna mu towarzyszyła - miał nadzieję, że się ustatkuje. Liczył, że wróci do rodziców, że rozpocznie normalne życie... Co mu jednak zostało? Zamiast zabrać się do uczciwej pracy, Connor uaktywnił dawne kontakty i wrócił do handlowania, tym razem jednak nie ograniczając się jedynie do terenów dawno upadłego klubu. Co prawda wiązało się to z większym ryzykiem, ale czego nie robi się dla tak bardzo potrzebnych pieniędzy? Przecież musiał się z czegoś utrzymać! I mimo że nigdy nie był z tego dumny, to był to jedyny sensowny sposób na zarobek - jedyny, który pozwalał mu żyć na jakimś poziomie. Na pewno nie tak wyobrażał sobie kiedyś swoje życie. Było naprawdę słabo.
A mimo to potrafi się śmiać! Przecież zawsze mogło być gorzej! W tak trudnych czasach ludzie mają lepsze powody, żeby narzekać na przeciwności losu. Niektórzy nie mają dachu nad głową, inni stracili wszystkich bliskich, a jeszcze inni żyli w ciągłym strachu. A on? Cóż, on radzi sobie całkiem dobrze. Ma dach nad głową, ma poczucie bezpieczeństwa i pieniądze na utrzymanie, a wszystko to zdobył nie tylko dzięki szczęściu, ale także dzięki samemu sobie! Przecież gdyby niegdyś nie wyciągnął pomocnej dłoni do dawnego przyjaciela z doków, to ten teraz nie wynajmowałby mu mieszkania, które - choć niewielkie i raczej obskurne - naprawdę uratowało mu życie. Ma też sporo wolnego czasu, dużo motywacji do działania i wiele marzeń, które w przyszłości zamierza spełnić. I chociaż nie jest idealnie, ba - nie jest nawet dobrze, to Connor się cieszy. Cieszy się i śmieje, bo tylko to mu zostało!
Po latach doszedłem do wniosku, że chociaż miałem wszystko - dobre geny, szczęśliwą rodzinę i życie - to w rzeczywistości zawsze czegoś mi brakowało. Może rozrywki? Adrenaliny? Choć wielu oddałoby fortunę, żeby móc zaznać towarzyszącego mi spokoju i miłości, to ja nigdy nie potrafiłem tego docenić. Teraz trochę tego żałuję, bo chociaż jestem raczej szczęśliwy, to nie czerpię z życia garściami. Wciąż czegoś mi brakuje. Brakuje mi celu, brakuje też swobody... a ta przeklęta i nie do końca zrozumiała wojna w niczym mi nie pomaga. Jest gdzieś obok, podąża za mną jak cień, a mimo to nie do końca wiem, o co w niej chodzi. Życie nauczyło mnie jednak, że nie ma lepszej gwarancji szczęścia od bezpieczeństwa, a te mogę zapewnić jedynie przez zachowanie neutralności. I tego się trzymam. Choć może wcale nie powinienem? Ojciec twierdzi, że niewygodne sytuacje powinno się aktywnie zwalczać, a nie czekać, aż ktoś zrobi to za nas. Może rzeczywiście powinienem wziąć sprawy w swoje ręce, opowiedzieć się po jednej ze stron i ewentualnie stanąć do walki? Jeśli tak, to po której stronie stanąć? Wspomóc Ministerstwo, tak żarliwie popierane przez ojca i matkę, obiecujące nam - lepszym, czystokrwistym - liczne przywileje, składające wielkie obietnice, ale chwilowo zajmujące się jedynie czyszczeniem Wielkiej Brytanii z mugoli i mugolaków? I tutaj nasuwa się kolejne pytanie! Tak jak w Hogwarcie nie rozumiałem podziałów na domy, tak teraz nie do końca pojmuję podziały stworzone przez rządzących. Prawda, mugole są dość żałośni i w jakiś pokrętny sposób śmieszni, ale czy w takim razie warto zawracać sobie nimi głowę? Przecież moglibyśmy ich ignorować! Żyć w starej i sprawdzonej harmonii! A jeśli rzeczywiście nie jest to możliwe - jeśli mugole rzeczywiście muszą zniknąć - czy nie lepiej po prostu tę rzeczywistość zaakceptować? Choć konflikt został wywołany przez rządzących, to Zakon Feniksa go bezmyślnie kontynuował, niszcząc nasz świat w takim samym stopniu jak zrobiło to Ministerstwo. A wystarczyło się poddać! Dogadać! Zaakceptować nowy ład! Mówią o zmienianiu świata na lepsze, a na razie tylko nam szkodzą.
I chociaż wiem, że na wojnie nikt nie pozostaje bez winy, to w końcu będę musiał wybrać mniejsze zło. Jak jednak to zrobić, gdy nie jestem niczego pewien? Nie potrafię nawet sam opłacić czynszu, a świat wymaga ode mnie podjęcia decyzji, która zaważy nad życiem nie tylko moim, ale i bliskich.
No, ale jeśli chcemy wrócić do normalności, to musimy zacząć działać! Mam nadzieję, że już niedługo cały ten koszmar się skończy, a ja znowu będę mógł czerpać z życia garściami. Być może nawet wreszcie się ustatkuję?
Przedtem jednak czeka nas jeszcze jedna wielka bójka. Wojna.
Świat jest zepsuty, los okrutny, a ludzie okropni. A ja szczęśliwy.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 6 | 5 (rożdżka) |
Uroki: | 1 | 0 |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Uzdrawianie: | 0 | 0 |
Transmutacja: | 1 | 0 |
Alchemia: | 0 | 0 |
Sprawność: | 25 | Brak |
Zwinność: | 18 | Brak |
Reszta: 4 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Astronomia | I | 2 |
Historia Magii | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Zastraszanie | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Odporność magiczna | I | 5 |
Szczęście | I | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | - |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Muzyka (gra na gitarze) | II | 7 |
Muzyka (wiedza) | I | 0.5 |
Muzyka (gra na fortepianie) | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | II | 7 |
Quidditch | II | 7 |
Pływanie | I | 0.5 |
Walka wręcz | II | 7 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 21 |
Ostatnio zmieniony przez Connor Multon dnia 07.08.21 23:43, w całości zmieniany 27 razy
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: Drew Macnair
[01.08.21] Karta postaci, -50 PD
[15.08.21] Rozwój postaci; [G] Diable ziele (10 sztuk) x2, Wróżkowy pył (5 sztuk) x1
[22.08.21] Wykonywanie zawodu (styczeń-marzec); +15 PD
[25.08.21] Rejestracja różdżki
[20.09.21] Darmowa zmiana wizerunku
[08.04.22] Wsiąkiewka (styczeń-marzec); +30 PD, +0,5PB