Krużganki
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Krużganki
Krużganki wychodzące na rozległe ogrody Durham Castle pamiętają czasy kiedy wprowadzali się tu pierwsi przedstawiciele rodu. Jako jedne z nielicznych nie ulegały kolejnym przebudową czynionym przez pokolenia rodu Burke. Długie i kamienne były równie surowe co okolica, ale w swym wyglądzie miały pewien urok i tajemniczość. Stanowiły miejsce zabaw dzieci, treningów szermierczych bronią białą jak i różdżką, oazą artystów, którzy rozstawiając sztalugi pragnęli oddać piękno dzikich ogrodów wokół zamku. Nie raz odbywały się w nich ważne rozmowy i spotkania, gdyż spacer nimi uspokajał pozwalając zebrać rozbiegane myśli. Miejsce zadumy i wielu ucieczek zarówno młodych jak i starszych. Ponoć, jeżeli dobrze się przyjrzysz niektórym kamieniom widać na nich wyryte inicjały budowniczych zamku oraz poprzednich pokoleń, które w radosnym porywie zostawiły po sobie jakiś ślad.
Stoicki spokój Primrose był fasadą, do której Elvira sama ogromnie aspirowała. Był moment - gdy jej życie było jeszcze proste, monotonne i powtarzalne, gdy nie była wystawiana na żadne próby - że zdawało jej się, że już go osiągnęła. W rzeczywistości była zaledwie kłamcą. Potrafiła wymyślać historie na poczekaniu, zgrabnie manipulować słowem, by odwrócić kota ogonem, by zrobić z siebie ofiarę, jak określiłaby to pewnie ta kurwa Sallow. Koniec końców liczyło się tylko to, że potrafiła ukryć prawdę o samej sobie, tę najwrażliwszą, najbardziej bolesną, przed każdym kto na nią dybał, czy był przyjacielem, czy wrogiem. Nie miała ludzi tak bliskich, by była im w stanie zaufać w pełni. Tak ufała tylko sobie samej. I właśnie, chociaż chciałaby być wzniesiona z lodu i kamienia jak każda lady Burke, ostatecznie była raczej kwasem, który tryskał ludziom w oczy zanim zdołaliby dostrzec z czym naprawdę mieli do czynienia.
Każdy jest inny, Każdy inaczej przeżywa emocje. Przecież o tym wiedziała, wiedzieli o tym wszyscy. Nie mogła jednak zaakceptować, że jest jedną z tych osób, które z emocjami sobie zwyczajnie nie radzą - i Merlin jeden wiedział, ilu jeszcze ludzi od siebie odepchnie, ile znajomości i kiełkujących sympatii rozszarpie na sprzęty nim zrozumie, że nie jest wcale ani samotną wyspą ani wiedźmą pozbawioną serca.
Jej serce mogło być przepalone i zgniłe, splamione czarną magią obrzydliwszą niż dałoby się podejrzewać po jej miękkich rysach twarzy i drobnej sylwetce. Niemniej jednak je miała, a wybuch złości po precyzyjnie wbitych przez Primrose szpilach był na to najlepszym dowodem.
To zawsze toczyło się podobnym mechanizmem - kiedy była wściekła nie odczuwała tak wyraźnie ruchów własnego ciała, miała wrażenie, że płynie w powietrzu przez gęstą mgłę własnej furii. Jej pole widzenia się zawężało, nerwy w jej przedramionach i palcach dłoni zdawały się mrowić i szczypać, palcami ściskała różdżkę, której wcale nie miała w dłoniach. Jej oddech, jej słowa, jej puls - wszystko było szybsze.
Do momentu aż przypominała sobie gdzie jest i co robi.
Być może to właśnie chłodne opanowanie Primrose sprowadziło ją na ziemię; kpiący obraz wszystkiego czym nie była a czym być wszak chciała. Odrzuciła od siebie kieliszek z roztrzaskaną nóżką, czerwoną twarz ukryła w dłoniach, siłą woli zmusiła się do tego, by zamknąć w sobie wszystko to co jeszcze nie wypłynęło na wierzch - żeby, broń Merlinie, nie uleciało wraz ze łzami. Wolałaby chyba, by Primrose wyrzuciła ją z Durham już teraz. Ale zamiast tego mówiła.
Zmarszczyła brwi na dźwięk własnego imienia spiętego ze szlacheckiem nazwiskiem - w ten sposób zawsze brzmiało lepiej i nie wątpiła, że Miriam Multon wynalazła je wśród swoich przodkiń, kuzynek lub ciotek. Zawsze miała wrażenie, że nie pasuje do kobiety przeciętnej. Powinna zacisnąć zęby, zesztywnieć, kiedy to Primrose po raz kolejny zasugerowała, że nie jest inteligentna, nie jest niezwykła. Ale była na to już zbyt roztrzęsiona, więc wysłuchała jej do końca w milczeniu przeplatanym szumem drzew za krużgankami.
Raz tylko się wzdrygnęła, raz zadarła głowę i otworzyła oczy szeroko - jak dziecko złapane na złym uczynku - kiedy Primrose położyła dłoń na jej ramieniu. Miała chęć ją strącić, ale się powstrzymała. I tak narobiła już dość szkód, i wiedziała, że wkrótce będzie tego wściekle żałować. Znowu.
Kiedy Primrose posłała po skrzata, była gotowa wstać, prawie to zrobiła - przekonana, że chce, by odprowadził ją do wyjścia. Kiedy zamiast tego posłała po herbatę, niepewnie usiadła z powrotem i wbiła wzrok w ziemię. W czubki swoich czarnych, perfekcyjnie wypastowanych butów, teraz zroszonych pojedynczymi kroplami wina.
- Jestem zmęczona. - przyznała w końcu głosem pustym, bo musiał być pusty; bo gdyby pozwoliła sobie na choć jedno drgnięcie zgłoski, nie mogłaby już powstrzymać pękniętej tamy. - Jestem zmęczona i boję się, że będę taka już zawsze. Albo zmęczona, albo wściekła, albo sama. A zapewne wszystko na raz - dokończyła gasnącym szeptem i odwróciła głowę, po raz pierwszy nie mając odwagi spojrzeć rozmówczyni w oczy.
Każdy jest inny, Każdy inaczej przeżywa emocje. Przecież o tym wiedziała, wiedzieli o tym wszyscy. Nie mogła jednak zaakceptować, że jest jedną z tych osób, które z emocjami sobie zwyczajnie nie radzą - i Merlin jeden wiedział, ilu jeszcze ludzi od siebie odepchnie, ile znajomości i kiełkujących sympatii rozszarpie na sprzęty nim zrozumie, że nie jest wcale ani samotną wyspą ani wiedźmą pozbawioną serca.
Jej serce mogło być przepalone i zgniłe, splamione czarną magią obrzydliwszą niż dałoby się podejrzewać po jej miękkich rysach twarzy i drobnej sylwetce. Niemniej jednak je miała, a wybuch złości po precyzyjnie wbitych przez Primrose szpilach był na to najlepszym dowodem.
To zawsze toczyło się podobnym mechanizmem - kiedy była wściekła nie odczuwała tak wyraźnie ruchów własnego ciała, miała wrażenie, że płynie w powietrzu przez gęstą mgłę własnej furii. Jej pole widzenia się zawężało, nerwy w jej przedramionach i palcach dłoni zdawały się mrowić i szczypać, palcami ściskała różdżkę, której wcale nie miała w dłoniach. Jej oddech, jej słowa, jej puls - wszystko było szybsze.
Do momentu aż przypominała sobie gdzie jest i co robi.
Być może to właśnie chłodne opanowanie Primrose sprowadziło ją na ziemię; kpiący obraz wszystkiego czym nie była a czym być wszak chciała. Odrzuciła od siebie kieliszek z roztrzaskaną nóżką, czerwoną twarz ukryła w dłoniach, siłą woli zmusiła się do tego, by zamknąć w sobie wszystko to co jeszcze nie wypłynęło na wierzch - żeby, broń Merlinie, nie uleciało wraz ze łzami. Wolałaby chyba, by Primrose wyrzuciła ją z Durham już teraz. Ale zamiast tego mówiła.
Zmarszczyła brwi na dźwięk własnego imienia spiętego ze szlacheckiem nazwiskiem - w ten sposób zawsze brzmiało lepiej i nie wątpiła, że Miriam Multon wynalazła je wśród swoich przodkiń, kuzynek lub ciotek. Zawsze miała wrażenie, że nie pasuje do kobiety przeciętnej. Powinna zacisnąć zęby, zesztywnieć, kiedy to Primrose po raz kolejny zasugerowała, że nie jest inteligentna, nie jest niezwykła. Ale była na to już zbyt roztrzęsiona, więc wysłuchała jej do końca w milczeniu przeplatanym szumem drzew za krużgankami.
Raz tylko się wzdrygnęła, raz zadarła głowę i otworzyła oczy szeroko - jak dziecko złapane na złym uczynku - kiedy Primrose położyła dłoń na jej ramieniu. Miała chęć ją strącić, ale się powstrzymała. I tak narobiła już dość szkód, i wiedziała, że wkrótce będzie tego wściekle żałować. Znowu.
Kiedy Primrose posłała po skrzata, była gotowa wstać, prawie to zrobiła - przekonana, że chce, by odprowadził ją do wyjścia. Kiedy zamiast tego posłała po herbatę, niepewnie usiadła z powrotem i wbiła wzrok w ziemię. W czubki swoich czarnych, perfekcyjnie wypastowanych butów, teraz zroszonych pojedynczymi kroplami wina.
- Jestem zmęczona. - przyznała w końcu głosem pustym, bo musiał być pusty; bo gdyby pozwoliła sobie na choć jedno drgnięcie zgłoski, nie mogłaby już powstrzymać pękniętej tamy. - Jestem zmęczona i boję się, że będę taka już zawsze. Albo zmęczona, albo wściekła, albo sama. A zapewne wszystko na raz - dokończyła gasnącym szeptem i odwróciła głowę, po raz pierwszy nie mając odwagi spojrzeć rozmówczyni w oczy.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Jedynie spokój może nas ocalić - mawiała babka, starsza lady Burke, kiedy w saloniku zbierało się na burzę w trakcie zażartych dyskusji rodzinnych. Ten sam spokój przywołała widząc gniew panny Multon, obserwując jak trzymane pod kluczem emocje wylały, nie mogąc się już zmieścić w ciasnych kratach, kruchej fasady jaką budowała blondynka. Kłamstwem o sobie samej manipulowała równie sprawnie jak szlachta; codziennie ubierając maski, codziennie skrywając wszelkie uczucia, nie mogąc pozwolić sobie na najmniejszy błąd. Zaglądanie pod te właśnie maski było wielce intrygujące i ciężko było powstrzymać ciekawość. Rodzina Burke zwykle stała z boku i jedynie obserwowała, zbierała informacje o innych na podstawie pęknięć w przybranych pozach, w niespodziewanych gestach i odruchach, które nigdy nie powinny mieć miejsca. Elvira Multon była zaś ich pełna w tej chwili. Zdawało się jej, że właśnie poznaje nowe oblicze czarownicy, a może to prawdziwe, to którym nie chciała się dzielić.
Widziała już wiele odsłon Elviry: pysznej, pewnej siebie i zbyt bezpośredniej. Tej sarkastycznej, pełnej jadu. Tej wytrenowanej, wbitej w gorset zasad, których nie rozumiała. A teraz tej, która była gotowa rozszarpać i rozpaść się na kawałki kiedy udało się wedrzeć pod sztywny pancerz.
Przeczekanie napadu wściekłości było znacznie lepsze niż próba uspokojenia, która mogła zakończyć się tragicznie dla ich obu. Kieliszek został roztrzaskany doszczętnie, a wino zmarnowane. Nie była o to zła, acz nietaktem był aż taki wybuch, doprowadzający do niszczenia cudzego mienia. Gdyby był tu nestor albo Xavier, nie uszło by jej to płazem. Nie była świadoma tego, że przykład matki zostanie przez Elvirę odebrane jako obelga, ale poniekąd blondynka nie zachowywała się ani z klasą, ani z rozsądkiem. Daleko jej było do tego i obawiała się, że żadne nauki tego nie zmienią. Chociażby nauczycielką miała być sama lady doyenne Rosier.
Widząc jak złość opuszcza kobietę zostawiając jedynie rozżalenie, pustkę i zmęczenie. To, do którego przyznała się sama Elvira, choć nie wiedziała czy dla świętego spokoju czy powiedziała to otwarcie.
Skrzat posłany po herbatę zniknął tak szybko jak się pojawił, nie pozwalając aby lady Burke i jej gość czekali.
-Zdaje mi się, że póki nie znajdziesz swojego celu w życiu, zawsze będziesz czuć zmęczenie, samotność i wściekłość.- Jednak nie miała pewności czy tak właśnie będzie. Ulepione zostały z innej gliny i nigdy nie będą takie same. Zajęła swoje poprzednie miejsce pozwalając zapanować ciszy, przerywanej jedynie świergotem ptaków. Ciszy, która sprawiała, że własne myśli były niemożliwie głośne. Pojawienie się Skrzata przyjęła z delikatnym uśmiechem, a następnie sięgnęła po filiżankę herbaty ciesząc się jej bogatym aromatem. -Maczku, przygotuj dla panny Multon pokój we wschodnim skrzydle. Poinformuj też panią Pott, że będziemy mieć dodatkową osobę na kolacji. Przygotujcie też kąpiel lawendową. - Wydała polecenia. Nie miała zamiaru pytać Elviry o zdanie, nie tym razem. Czasami należało narzucić własną wolę, bo była pewna, że panna Multon nie przyjmie takiego wsparcia i ucieknie nim lady Burke zdąży wymówić słowo “Durham”.
|zt x 2?
Widziała już wiele odsłon Elviry: pysznej, pewnej siebie i zbyt bezpośredniej. Tej sarkastycznej, pełnej jadu. Tej wytrenowanej, wbitej w gorset zasad, których nie rozumiała. A teraz tej, która była gotowa rozszarpać i rozpaść się na kawałki kiedy udało się wedrzeć pod sztywny pancerz.
Przeczekanie napadu wściekłości było znacznie lepsze niż próba uspokojenia, która mogła zakończyć się tragicznie dla ich obu. Kieliszek został roztrzaskany doszczętnie, a wino zmarnowane. Nie była o to zła, acz nietaktem był aż taki wybuch, doprowadzający do niszczenia cudzego mienia. Gdyby był tu nestor albo Xavier, nie uszło by jej to płazem. Nie była świadoma tego, że przykład matki zostanie przez Elvirę odebrane jako obelga, ale poniekąd blondynka nie zachowywała się ani z klasą, ani z rozsądkiem. Daleko jej było do tego i obawiała się, że żadne nauki tego nie zmienią. Chociażby nauczycielką miała być sama lady doyenne Rosier.
Widząc jak złość opuszcza kobietę zostawiając jedynie rozżalenie, pustkę i zmęczenie. To, do którego przyznała się sama Elvira, choć nie wiedziała czy dla świętego spokoju czy powiedziała to otwarcie.
Skrzat posłany po herbatę zniknął tak szybko jak się pojawił, nie pozwalając aby lady Burke i jej gość czekali.
-Zdaje mi się, że póki nie znajdziesz swojego celu w życiu, zawsze będziesz czuć zmęczenie, samotność i wściekłość.- Jednak nie miała pewności czy tak właśnie będzie. Ulepione zostały z innej gliny i nigdy nie będą takie same. Zajęła swoje poprzednie miejsce pozwalając zapanować ciszy, przerywanej jedynie świergotem ptaków. Ciszy, która sprawiała, że własne myśli były niemożliwie głośne. Pojawienie się Skrzata przyjęła z delikatnym uśmiechem, a następnie sięgnęła po filiżankę herbaty ciesząc się jej bogatym aromatem. -Maczku, przygotuj dla panny Multon pokój we wschodnim skrzydle. Poinformuj też panią Pott, że będziemy mieć dodatkową osobę na kolacji. Przygotujcie też kąpiel lawendową. - Wydała polecenia. Nie miała zamiaru pytać Elviry o zdanie, nie tym razem. Czasami należało narzucić własną wolę, bo była pewna, że panna Multon nie przyjmie takiego wsparcia i ucieknie nim lady Burke zdąży wymówić słowo “Durham”.
|zt x 2?
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Podejrzewała już teraz, że z upływem czasu zacznie żałować wybuchu toksycznej wściekłości na oczach spokojnej Primrose. Nawet jeśli będzie dostrzegać jego dobre strony, jego efekty. Jeżeli zacznie wspominać ten dzień jako punkt zwrotny, jako swego rodzaju przyczynek refleksji - jeśli będzie mówić, że ktoś mądry powiedział jej kiedyś... nawet wtedy nie pozbędzie się nigdy tak charakterystycznej dla siebie odrazy wobec chwil, w których traciła kontrolę nad sobą w towarzystwie ludzi, na których dobrej opinii jej zależało. Może z czasem nauczy się mówić więcej o swoich emocjach, akceptować słabość (to, że mogła ją przezwyciężać). Może nauczy się dawać sobie czas i przestać walczyć usilnie z elementami własnego człowieczeństwa, których nie jest w stanie ominąć. Przede wszystkim jednak chciała wykorzystać te rzadkie chwile autorefleksji do czegoś innego, czegoś więcej. Chciała uczynić z nich ścieżkę, drogę, bezpieczne przystanki w kierunku dnia, w którym zrzuci z siebie człowieczeństwo już całkiem. Bo czy nie to właśnie było jej celem? Osiągnięcie takiej wiedzy, takiej magicznej potęgi, że nic co ludzkie nie będzie jej już w stanie powstrzymać?
Dzisiaj jednak była wciąż tylko sobą, tylko Elvirą Multon hiperwentylującą i wbijającą sobie paznokcie w dłonie niemal do krwi, żeby uspokoić impulsy, które były destruktywne i niedojrzałe. Elvirą zarumienioną po czubki uszu, Elvirą, która z trudem powstrzymywała się przed płaczem.
- Mam cel. Chcę... - ...zostać śmierciożercą? Zostać legendą, czarownicą, o której pisze się w podręcznikach? Odkrywać nieodkryte? Przełamać własne granice, być nieśmiertelna? Zamordować wszystkich wrogów własnymi rękami, stanąć na podium wraz z tymi, którzy zmienili świat na lepsze? Dlaczego to wszystko brzmiało tak... sztucznie? - ...być czarownicą, z której inne czarownice mogą brać przykład - powiedziała w końcu, powolnym, wyważonym głosem. A potem zachichotała, gorzko i z bólem. - Wiesz, chyba idzie mi kiepsko - Miała ochotę powiedzieć raczej, że koncertowo to spierdoliła, ale spokój wracał już do niej, powoli, falami, a wraz z nim wracała też kontrola nad słowami.
Rumieniec zbladł, zostawiając zaledwie cień na jasnej skórze. Nie miała już chęci płakać; dziękowała samej sobie (bo przecież nie losowi), że mimo wszystko nie pozwoliła spłynąć ani jednej łzie. Że nie upokorzyła się bardziej. Wróciła do Primrose spojrzeniem, które może nie było ciepłe, ale nie było też zupełnie obojętne i chłodne. Było inne.
Sięgnęła po herbatę, ogrzała na niej palce skostniałe od zaciskania; zdusiła syk, gdy gorąca porcelana zetknęła się z niewielkimi ranami we wnętrzach jej dłoni. A choć nie okazała zaskoczenia w pełni, było widać, że nie oczekiwała życzliwości, jaką Primrose okazywała jej wciąż i wciąż. Pamiętała nawet o tym, że lawenda jest i była jej najulubieńszym kwiatem.
Widać przyjdzie jej zostać w pałacu Durham do jutra. Jej planem na dzisiejszy wieczór było wiszenie nad truchłem mugola w prosektorium do późnej nocy, może nawet do wczesnego ranka. Położyłaby się do łóżka po czwartej i wstała przed dziewiątą żeby do godziny dziesiątej skończyć pisać protokół. O dziesiątej miała do odwiedzenia pacjenta, który był zbyt słaby, by pojawić się u niej osobiście. A gdzieś pomiędzy tym wszystkim musiała jeszcze wyprać pościel i zjeść coś więcej niż jabłko i kromka chleba.
Będzie musiała przesunąć w swoim terminarzu bardzo wiele, ale nie kłóciła się, dając Primrose tym razem przejąć kontrolę.
- Dlaczego jesteś dla mnie taka miła? - spytała w końcu cicho, kiwając skrzatowi głową nim zniknął. Bo choć w myślach wciąż nazywała Primrose przyjaciółką, jej własna definicja przyjaźni nie miała nic wspólnego z tym jak przyjaźń określiłaby Maria. Lubiła z Primrose rozmawiać, była zawsze skłonna pomóc jej w pracy, w wyzwaniach stojących przed jej rodem w Durham. Obsypałaby ją prezentami, gdyby czegoś od niej potrzebowała i zapewne bez mrugnięcia okiem popełniłaby dla niej morderstwo. Ale takie małe rzeczy, jak zrobienie herbaty, uspokojenie nerwów, zaoferowanie współczucia, łóżka, kąpieli, noclegu; z pewnością nie przyszłyby jej do głowy. Może dlatego, że Primrose ich nie potrzebowała. Może dlatego, że Elvira nie miała skrzata, który zrobiłby to wszystko za nią.
Przyłożyła krawędź filiżanki do ust i zamilkła.
Nie oczekiwała odpowiedzi.
/zt x2 !
Dzisiaj jednak była wciąż tylko sobą, tylko Elvirą Multon hiperwentylującą i wbijającą sobie paznokcie w dłonie niemal do krwi, żeby uspokoić impulsy, które były destruktywne i niedojrzałe. Elvirą zarumienioną po czubki uszu, Elvirą, która z trudem powstrzymywała się przed płaczem.
- Mam cel. Chcę... - ...zostać śmierciożercą? Zostać legendą, czarownicą, o której pisze się w podręcznikach? Odkrywać nieodkryte? Przełamać własne granice, być nieśmiertelna? Zamordować wszystkich wrogów własnymi rękami, stanąć na podium wraz z tymi, którzy zmienili świat na lepsze? Dlaczego to wszystko brzmiało tak... sztucznie? - ...być czarownicą, z której inne czarownice mogą brać przykład - powiedziała w końcu, powolnym, wyważonym głosem. A potem zachichotała, gorzko i z bólem. - Wiesz, chyba idzie mi kiepsko - Miała ochotę powiedzieć raczej, że koncertowo to spierdoliła, ale spokój wracał już do niej, powoli, falami, a wraz z nim wracała też kontrola nad słowami.
Rumieniec zbladł, zostawiając zaledwie cień na jasnej skórze. Nie miała już chęci płakać; dziękowała samej sobie (bo przecież nie losowi), że mimo wszystko nie pozwoliła spłynąć ani jednej łzie. Że nie upokorzyła się bardziej. Wróciła do Primrose spojrzeniem, które może nie było ciepłe, ale nie było też zupełnie obojętne i chłodne. Było inne.
Sięgnęła po herbatę, ogrzała na niej palce skostniałe od zaciskania; zdusiła syk, gdy gorąca porcelana zetknęła się z niewielkimi ranami we wnętrzach jej dłoni. A choć nie okazała zaskoczenia w pełni, było widać, że nie oczekiwała życzliwości, jaką Primrose okazywała jej wciąż i wciąż. Pamiętała nawet o tym, że lawenda jest i była jej najulubieńszym kwiatem.
Widać przyjdzie jej zostać w pałacu Durham do jutra. Jej planem na dzisiejszy wieczór było wiszenie nad truchłem mugola w prosektorium do późnej nocy, może nawet do wczesnego ranka. Położyłaby się do łóżka po czwartej i wstała przed dziewiątą żeby do godziny dziesiątej skończyć pisać protokół. O dziesiątej miała do odwiedzenia pacjenta, który był zbyt słaby, by pojawić się u niej osobiście. A gdzieś pomiędzy tym wszystkim musiała jeszcze wyprać pościel i zjeść coś więcej niż jabłko i kromka chleba.
Będzie musiała przesunąć w swoim terminarzu bardzo wiele, ale nie kłóciła się, dając Primrose tym razem przejąć kontrolę.
- Dlaczego jesteś dla mnie taka miła? - spytała w końcu cicho, kiwając skrzatowi głową nim zniknął. Bo choć w myślach wciąż nazywała Primrose przyjaciółką, jej własna definicja przyjaźni nie miała nic wspólnego z tym jak przyjaźń określiłaby Maria. Lubiła z Primrose rozmawiać, była zawsze skłonna pomóc jej w pracy, w wyzwaniach stojących przed jej rodem w Durham. Obsypałaby ją prezentami, gdyby czegoś od niej potrzebowała i zapewne bez mrugnięcia okiem popełniłaby dla niej morderstwo. Ale takie małe rzeczy, jak zrobienie herbaty, uspokojenie nerwów, zaoferowanie współczucia, łóżka, kąpieli, noclegu; z pewnością nie przyszłyby jej do głowy. Może dlatego, że Primrose ich nie potrzebowała. Może dlatego, że Elvira nie miała skrzata, który zrobiłby to wszystko za nią.
Przyłożyła krawędź filiżanki do ust i zamilkła.
Nie oczekiwała odpowiedzi.
/zt x2 !
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
|12.10.1958
Pojedynek! Nie miała możliwości próbować swoich sił z kimś innym niż członkowie jej rodziny. Ostatnio starali się wprowadzać pewną rutynę do ich codzienności, nie pozwalając, aby rzeczywistość, która nadal mierzyła się z efektami katastrofy ich przygniotła. Powoli widać było światełko w tunelu, a dla zachowania równowagi psychicznej należało zajmować się też innymi sprawami, niż tylko głodem i zniszczeniami oraz nieuchronną zimą, która miała być wyzwaniem dla wielu.
Wysiłek fizyczny oczyszczał umysł i pozwalał na wyciszenie, złapanie dystansu i zachowanie równowagi.
Strój do szermierki składał się z kilku elementów. Dopinała właśnie kurtkę wykonaną z wytrzymałego materiału, która ściśle przylegała do ciała lady Burke. Spodnie, które sobie tak ceniła były niezwykle wygodne, umożliwiające wypady. Rękawiczki pochwyciła w dłoń kiedy spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Ciemna grzywka opadała na czoło, stawiając oprawę dla jasnej twarzy, tak jak długie rzęsy dla szarozielonych tęczówek. Zdawało się jej, że na skórze pojawiły się kolejne piegi, chociaż starała się chronić przed promieniami słonecznymi przez całe lato oraz jesień. Włosy zebrane w gruby warkocz opadały między łopatkami.
-Bardziej gotowa nie będę. - Powiedziała do samej siebie i skierowała się ku krużgankom gdzie miał odbyć się pojedynek. Czuła jak podekscytowanie zaczyna w niej narastać z każdą minutą. Jakim szermierzem okaże się lord Parkinson? Czy nie przeliczyła się ze swoimi siłami przez co zostanie szybko pokonana, a tym samym wystawi się na śmieszność?
Wychodząc na krużganki dostrzegła przygotowane przez służbę szpady oraz stanowisko z poczęstunkiem składające się z napojów i lekkich przekąsek. Nie brakowało również ręczników i zamiennych rękawiczek. Powietrze było rześkie po wcześniejszych opadach deszczu, a słońce skrywało się za chmurami, tym samym nie powodując parnej atmosfery na zewnątrz. Idealna pogoda na trening.
Korzystając z chwili, że była jeszcze sama rozpoczęła krótką rozgrzewkę. Skacząc na skakance, chciała przygotować ciało do wysiłku jakiemu zostanie poddane. Wypady oraz rozciąganie mięśni pleców pomogą jej później w uniknięciu nadmiernych zakwasów. Czuła jak stres zaczyna osiadać jej ciężkim kamieniem w żołądku, ale nie miała zamiaru poddawać się temu uczuciu i podejść do pojedynku, jak do każdego innego, który miała okazję toczyć z braćmi i kuzynami lub też nauczycielem, który był niezwykle wyrozumiały dla jej błędów, ale również bezlitosny jeżeli chodziło o częstotliwość i długość ćwiczeń. Ten pojedynek miał być sprawdzianem jej umiejętności.
Rozmyślania przerwało jej oznajmienie przez skrzata domowego, że jej gość właśnie przybył. Poprawiając grzywkę oraz kurtkę czekała na pojawienie się czarodzieja.
-Lordzie Parkinson, bardzo miło mi pana gościć w Zamku Durham. - Odezwała się na powitanie, kiedy mężczyzna został wprowadzony na krużganki. -Zapraszam. - Wskazała przygotowane miejsce, gdzie przy stoliku z napojami i przekąskami były też wygodne fotele do odpoczynku.
Pojedynek! Nie miała możliwości próbować swoich sił z kimś innym niż członkowie jej rodziny. Ostatnio starali się wprowadzać pewną rutynę do ich codzienności, nie pozwalając, aby rzeczywistość, która nadal mierzyła się z efektami katastrofy ich przygniotła. Powoli widać było światełko w tunelu, a dla zachowania równowagi psychicznej należało zajmować się też innymi sprawami, niż tylko głodem i zniszczeniami oraz nieuchronną zimą, która miała być wyzwaniem dla wielu.
Wysiłek fizyczny oczyszczał umysł i pozwalał na wyciszenie, złapanie dystansu i zachowanie równowagi.
Strój do szermierki składał się z kilku elementów. Dopinała właśnie kurtkę wykonaną z wytrzymałego materiału, która ściśle przylegała do ciała lady Burke. Spodnie, które sobie tak ceniła były niezwykle wygodne, umożliwiające wypady. Rękawiczki pochwyciła w dłoń kiedy spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Ciemna grzywka opadała na czoło, stawiając oprawę dla jasnej twarzy, tak jak długie rzęsy dla szarozielonych tęczówek. Zdawało się jej, że na skórze pojawiły się kolejne piegi, chociaż starała się chronić przed promieniami słonecznymi przez całe lato oraz jesień. Włosy zebrane w gruby warkocz opadały między łopatkami.
-Bardziej gotowa nie będę. - Powiedziała do samej siebie i skierowała się ku krużgankom gdzie miał odbyć się pojedynek. Czuła jak podekscytowanie zaczyna w niej narastać z każdą minutą. Jakim szermierzem okaże się lord Parkinson? Czy nie przeliczyła się ze swoimi siłami przez co zostanie szybko pokonana, a tym samym wystawi się na śmieszność?
Wychodząc na krużganki dostrzegła przygotowane przez służbę szpady oraz stanowisko z poczęstunkiem składające się z napojów i lekkich przekąsek. Nie brakowało również ręczników i zamiennych rękawiczek. Powietrze było rześkie po wcześniejszych opadach deszczu, a słońce skrywało się za chmurami, tym samym nie powodując parnej atmosfery na zewnątrz. Idealna pogoda na trening.
Korzystając z chwili, że była jeszcze sama rozpoczęła krótką rozgrzewkę. Skacząc na skakance, chciała przygotować ciało do wysiłku jakiemu zostanie poddane. Wypady oraz rozciąganie mięśni pleców pomogą jej później w uniknięciu nadmiernych zakwasów. Czuła jak stres zaczyna osiadać jej ciężkim kamieniem w żołądku, ale nie miała zamiaru poddawać się temu uczuciu i podejść do pojedynku, jak do każdego innego, który miała okazję toczyć z braćmi i kuzynami lub też nauczycielem, który był niezwykle wyrozumiały dla jej błędów, ale również bezlitosny jeżeli chodziło o częstotliwość i długość ćwiczeń. Ten pojedynek miał być sprawdzianem jej umiejętności.
Rozmyślania przerwało jej oznajmienie przez skrzata domowego, że jej gość właśnie przybył. Poprawiając grzywkę oraz kurtkę czekała na pojawienie się czarodzieja.
-Lordzie Parkinson, bardzo miło mi pana gościć w Zamku Durham. - Odezwała się na powitanie, kiedy mężczyzna został wprowadzony na krużganki. -Zapraszam. - Wskazała przygotowane miejsce, gdzie przy stoliku z napojami i przekąskami były też wygodne fotele do odpoczynku.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
W ciągu ostatnich dwóch tygodni jego myśli często uciekały w kierunku lady Burke, co starał się sobie tłumaczyć inspiracją do tworzonych dla niej strojów. Przed oczy wyobraźni przywoływał obraz poważnej i skupionej kobiecej twarzy, wyobrażając ją sobie pochyloną nad jubilerskimi narzędziami, kiedy tworzy swoje małe dzieła. Zaintrygowała go także sympatią, jaką pała do szermierki, a która to jest rzadko spotykaną wśród czarownic umiejętnością. Początkowo nie przypuszczał, że Primrose rzeczywiście zdecyduje się z nim zmierzyć, lecz otrzymawszy od niej list ,miał już pewność, że ta młoda kobieta nie rzuca słów na wiatr. Zastanawiał się, czy okaże się ona godną przeciwniczką, czy za wszelką cenę będzie chciała udowodnić swoje umiejętności, i czy powinien się jej podłożyć, pozwalając, by wiodła prym? Lady Burke sprawia wrażenie ambitnej i upartej, która nie cofnie się, póki nie osiągnie zamierzonego celu, a mimo to zdawaje się odznaczać roztropnością, pozwalającą na zachowanie bezpiecznego dystansu.
On sam do szermierki nie sięgał w ostatnim czasie tak często, jak by chciał. Ćwiczy co prawda w towarzystwie służącego, którego sam lata temu podszkolił w walce, by w przypadku braku innego przeciwnika, móc w dalszym ciągu oddawać się ulubionemu sportowi. Niekiedy próbował uczyć Idalię, która od dawna już przejawia buntownicze skłonności, ewidentnie wdając się w charakter matki i zamierzał ukierunkować jej zapędy na coś praktycznego. Tyle że pełna zapału córka cechuje się także prędką niechęcią wobec praktyki konkretnej czynności, jeśli popełnia w niej błędy. Brak jej cierpliwości oraz uporu, a bez tej wewnętrznej motywacji może być ciężko utrzymać jej zainteresowanie.
Do Durham przybywa w towarzystwie swojego służącego odziany w odpowiedni do pojedynku strój. Sebastien, młodzieniec o jasnych włosach i haczykowatym nosie, podąża dwa kroki za nim, dzierżąc w rękach teczkę, której zawartość ma być ujawniona nieco później. Poprowadzony na krużganki już z pewnej odległości dostrzega postać czarownicy, która go tu zaprosiła.
Nie często ma okazję podziwiać obce sobie kobiety w takim stroju. Musi przyznać, że Primrose prezentuje się w nim wspaniale, znacznie lepiej, niż w ciężkich, czarnych sukniach, które odbierają jej lekkość. Komplement pozostawia jednak dla siebie, bez słowa podziwiając smukłą sylwetkę i pozwalając sobie wyłącznie na zadowolony uśmiech.
- Lady Burke, pełna przyjemność po mojej stronie - kiwa jej głową na powitanie, gdy tylko zbliża się doń na tyle, by móc ją powitać. - Nie miałem dotąd przyjemności odwiedzać zamku Durham. Malownicza kraina, przepełniony historią zamek, szczerze ubolewam, że z Broadway Tower nie można sięgnąć wzrokiem północnej części kraju. - Z ich rezydencji w Gloucestershire, znajdując się na najwyższym punkcie wieży, można zobaczyć aż szesnaście okolicznych hrabstw. Choć takie momenty zdarzają się rzadko, w słoneczny, pozbawiony chmur dzień Bradford zwykł przesiadywać na jej szczycie i podziwiać widoki w niezmąconej ciszy.
- Muszę także przyznać, że wyczekiwałem naszego spotkania z niecierpliwością. Mam nadzieję, że wykorzystałaś ostatnie dni na ćwiczenia i pokażesz mi pełnię swojego potencjału - mówi zaczepnie i rzuca jeszcze porozumiewawcze spojrzenie Sebastienowi, by ten nie czuł się zobligowany bacznie przy nim stać, po czym zupełnie skupia swoją uwagę na lady Burke.
On sam do szermierki nie sięgał w ostatnim czasie tak często, jak by chciał. Ćwiczy co prawda w towarzystwie służącego, którego sam lata temu podszkolił w walce, by w przypadku braku innego przeciwnika, móc w dalszym ciągu oddawać się ulubionemu sportowi. Niekiedy próbował uczyć Idalię, która od dawna już przejawia buntownicze skłonności, ewidentnie wdając się w charakter matki i zamierzał ukierunkować jej zapędy na coś praktycznego. Tyle że pełna zapału córka cechuje się także prędką niechęcią wobec praktyki konkretnej czynności, jeśli popełnia w niej błędy. Brak jej cierpliwości oraz uporu, a bez tej wewnętrznej motywacji może być ciężko utrzymać jej zainteresowanie.
Do Durham przybywa w towarzystwie swojego służącego odziany w odpowiedni do pojedynku strój. Sebastien, młodzieniec o jasnych włosach i haczykowatym nosie, podąża dwa kroki za nim, dzierżąc w rękach teczkę, której zawartość ma być ujawniona nieco później. Poprowadzony na krużganki już z pewnej odległości dostrzega postać czarownicy, która go tu zaprosiła.
Nie często ma okazję podziwiać obce sobie kobiety w takim stroju. Musi przyznać, że Primrose prezentuje się w nim wspaniale, znacznie lepiej, niż w ciężkich, czarnych sukniach, które odbierają jej lekkość. Komplement pozostawia jednak dla siebie, bez słowa podziwiając smukłą sylwetkę i pozwalając sobie wyłącznie na zadowolony uśmiech.
- Lady Burke, pełna przyjemność po mojej stronie - kiwa jej głową na powitanie, gdy tylko zbliża się doń na tyle, by móc ją powitać. - Nie miałem dotąd przyjemności odwiedzać zamku Durham. Malownicza kraina, przepełniony historią zamek, szczerze ubolewam, że z Broadway Tower nie można sięgnąć wzrokiem północnej części kraju. - Z ich rezydencji w Gloucestershire, znajdując się na najwyższym punkcie wieży, można zobaczyć aż szesnaście okolicznych hrabstw. Choć takie momenty zdarzają się rzadko, w słoneczny, pozbawiony chmur dzień Bradford zwykł przesiadywać na jej szczycie i podziwiać widoki w niezmąconej ciszy.
- Muszę także przyznać, że wyczekiwałem naszego spotkania z niecierpliwością. Mam nadzieję, że wykorzystałaś ostatnie dni na ćwiczenia i pokażesz mi pełnię swojego potencjału - mówi zaczepnie i rzuca jeszcze porozumiewawcze spojrzenie Sebastienowi, by ten nie czuł się zobligowany bacznie przy nim stać, po czym zupełnie skupia swoją uwagę na lady Burke.
Bradford Parkinson
Zawód : Projektant, krawiec
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I do not merely design garments.
I weave dreams into reality.
I weave dreams into reality.
OPCM : 5 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 3 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Ekscytacja rosła z każdą minutą. Nie spodziewała się, że możliwość spróbowania swoich sił z inną osobą wzbudzi w niej tyle emocji. Emocji, które dokładnie skrywała pod spokojnym obliczem, trenowane przez długi czas przed lustrem. W głowie rozbrzmiały jej słowa własnej matki, że publicznie nigdy nie może po sobie niczego poznać. Zawsze niewzruszona, kamienna twarz, ozdobiona jedynie uprzejmym uśmiechem, ale niezbyt szerokim. Jednak spojrzenia, jego rozistrzenia nie udawało się jej nigdy stłumić. Teraz oczy świeciły mocno i wyraźnie - zdradzając tym samym wszelkie uczucia jakie kotłowały się w lady Burke.
-Nawet jeżeli z Broadway Tower można byłoby dostrzec Durham, obawiam się, że widoczne byłby nieprzeniknione mgły. - Odpowiedziała z cichą nutą rozbawienia w głosie. -Powiadają, że mieszkańcy Durham Castle są tak samo ponurzy jak pogoda. - Hrabstwo posiadało swój dziwny klimat gdzie przez większość roku gęsta mgła osiadała tuż przy ziemi, dopiero rozpędzana ciepłem lata, które przez jakiś czas odwiedzało ziemie lordów Burke promieniami słonecznymi. -Kiedy rozkwitają maki na wzgórzu, wtedy okolica wygląda najpiękniej. - Dodała jeszcze nakładając rękawiczki. Widać było po nich, że używane nie leżały jedynie na toaletce lady sugerując, że może być szermierka jej pasją. Podobnie się rzecz miała z całym strojem, który przy dokładniejszych oględzinach zdradzał regularne zużycie. Skinęła głową na służącego, który zaraz podał jej broń do ręki, a tę kobieta ujęła sprawnie i z pewnościa siebie spojrzała na lorda Parkinson. -Zaczynajmy wobec tego. - Czas na rozmowy przyjdzie kiedy sprawdzą siebie nawzajem, gdy kurz po potyczce opadnie, a pragnienie będzie trzeba ugasić wcześniej przygotowanymi napojami.
Primrose lekko uniosła szpadę, jedną nogę wysuwając delikatnie do przodu. Jej ciało było idealnie wyważone, napięte jak cięciwa, gotowe do ataku i działania. Pochyliła się nieco do przodu, lewa dłoń uniosła w geście gotowości, prawa pewnie trzymała rękojeść broni. Zmrużyła oczy, uważnie obserwując swojego przeciwnika, jak drapieżnik czający się do skoku. Jej oddech był płytki, rytmiczny, ledwie zauważalny, jakby w każdej chwili miała przestać oddychać, gotowa do precyzyjnego ruchu.
Pierwsze kroki były niemalże taneczne — delikatne szurnięcia stóp po kamiennym podłożu. Kobieta, wyczuwając przewagę w szybkości, pierwsza próbowała zaatakować. Jej szpada błysnęła w powietrzu, szybkim, prostym pchnięciem, wycelowanym w tors przeciwnika.
Rozpoczęła starcie, w pierwszych krokach chcąc wybadać nastawienie przeciwnika. Czy będzie korzystał z uników? A może wykorzysta szansę do otwartego starcia? Czy będzie się jej podkładał nie chcąc sprawić przykrości damie. Wiedziała kiedy przeciwnik chciał dać jej większe szanse, widziała to nie raz u kuzynów, którzy w ten sposób drażnili się z Primrose, tym samym chcąc ją wyprowadzić z równowagi i korzystać na jej nieuwadze.
-Nawet jeżeli z Broadway Tower można byłoby dostrzec Durham, obawiam się, że widoczne byłby nieprzeniknione mgły. - Odpowiedziała z cichą nutą rozbawienia w głosie. -Powiadają, że mieszkańcy Durham Castle są tak samo ponurzy jak pogoda. - Hrabstwo posiadało swój dziwny klimat gdzie przez większość roku gęsta mgła osiadała tuż przy ziemi, dopiero rozpędzana ciepłem lata, które przez jakiś czas odwiedzało ziemie lordów Burke promieniami słonecznymi. -Kiedy rozkwitają maki na wzgórzu, wtedy okolica wygląda najpiękniej. - Dodała jeszcze nakładając rękawiczki. Widać było po nich, że używane nie leżały jedynie na toaletce lady sugerując, że może być szermierka jej pasją. Podobnie się rzecz miała z całym strojem, który przy dokładniejszych oględzinach zdradzał regularne zużycie. Skinęła głową na służącego, który zaraz podał jej broń do ręki, a tę kobieta ujęła sprawnie i z pewnościa siebie spojrzała na lorda Parkinson. -Zaczynajmy wobec tego. - Czas na rozmowy przyjdzie kiedy sprawdzą siebie nawzajem, gdy kurz po potyczce opadnie, a pragnienie będzie trzeba ugasić wcześniej przygotowanymi napojami.
Primrose lekko uniosła szpadę, jedną nogę wysuwając delikatnie do przodu. Jej ciało było idealnie wyważone, napięte jak cięciwa, gotowe do ataku i działania. Pochyliła się nieco do przodu, lewa dłoń uniosła w geście gotowości, prawa pewnie trzymała rękojeść broni. Zmrużyła oczy, uważnie obserwując swojego przeciwnika, jak drapieżnik czający się do skoku. Jej oddech był płytki, rytmiczny, ledwie zauważalny, jakby w każdej chwili miała przestać oddychać, gotowa do precyzyjnego ruchu.
Pierwsze kroki były niemalże taneczne — delikatne szurnięcia stóp po kamiennym podłożu. Kobieta, wyczuwając przewagę w szybkości, pierwsza próbowała zaatakować. Jej szpada błysnęła w powietrzu, szybkim, prostym pchnięciem, wycelowanym w tors przeciwnika.
Rozpoczęła starcie, w pierwszych krokach chcąc wybadać nastawienie przeciwnika. Czy będzie korzystał z uników? A może wykorzysta szansę do otwartego starcia? Czy będzie się jej podkładał nie chcąc sprawić przykrości damie. Wiedziała kiedy przeciwnik chciał dać jej większe szanse, widziała to nie raz u kuzynów, którzy w ten sposób drażnili się z Primrose, tym samym chcąc ją wyprowadzić z równowagi i korzystać na jej nieuwadze.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Rzadko bywał dotąd w Durham, nie bardzo mając wśród Burków bliskich znajomych. Wystarczy jednak rozejrzeć się po okolicy, by potwierdzić słowa lady Primrose o ponurości tego miejsca. Wprawdzie cała Anglia lubi się spowijać w gęstości mgły, zwłaszcza w okresie jesiennym, lecz tu nabiera ona innej gęstości. A raczej nabrałaby, gdyby nie nastrój Bradforda, zbyt promienny na smęcenie, zwłaszcza na widok goszczącej go dzisiaj czarownicy.
- Doprawdy? - dopytuje równie rozbawiony. - Nie zauważyłem w tobie ponurości. Gdzie ją skrywasz? - Czarownica jest poważna, z rozwagą artykułująca kolejne słowa, acz wnikający na jej twarz lekki uśmiech dodaje jej wrażenia miękkości. - To musi być prawdziwie malowniczy widok. - No tak, charakterystyczna dla rodu Burke czerwień maków. Jak na czarodzieja, który zwykł ubierać przedstawicieli wysokich rodów, powinien położyć większą uwagę na tak szczególne cechy. Zamyśla się dosłownie na moment, by dojść do wniosku, że odwiedzenie wszystkich hrabstw po kolei, by zaczerpnąć inspiracji, nie jest obecnie najlepszym pomysłem. Przed paroma miesiącami byłoby to wykonalne, lecz teraz, kiedy kraj pogrążony jest w tragedii, trudno doszukiwać się w nim piękna.
Sygnał do startu pada konkretnym tonem. Lady Burke nie lubi tracić czasu i bezpośrednio przechodzi do tego, co ją interesuje, nie rozglądając się na rozpraszacze. Parkinson to docenia, a jednak sądził, że dorzuci jeszcze kilka słów uprzejmości, jak to mają w zwyczaju kobiety roztaczające wokół siebie szczebiotliwy czar. Kolejny dowód na to, że nie sposób wsunąć Primrose w jedną szufladkę wraz z innymi arystokratkami.
Stając naprzeciw niej Bradford unosi swoją szpadę z gracją kogoś, kto od lat traktuje walkę nie jako konieczność, lecz sztukę. Jego spojrzenie śledzi czujnie każdy ruch lady Primrose, jakby próbował ocenić, czy w młodej przeciwniczce tkwi potencjał, który na chwilę przerwie jego rutynę. Jej pierwszy atak – błyskawiczny, ostry, lecz niemalże spodziewany – zmusza go do uniku. Subtelny krok w bok, wystarczający, by ostrze przecięło powietrze, lecz nie dotknęło tkaniny jego kurtki. Na męskiej twarzy pojawia się cień uśmiechu, ledwie dostrzegalny, bardziej rozbawiony niż zaskoczony.
- Odważne, lady Primrose - rzuca lekko, wciąż utrzymując bezpieczną odległość. - Jednak czy aby na pewno wystarczająco szybkie? - Z jego strony nie pada żadna kontrakcja, przynajmniej nie od razu. Zamiast tego porusza się do przodu, spokojnym, niemalże prowokującym krokiem, jakby zapraszał ją do dalszego ataku. Jego ruchy są wyważone, oszczędne – lord bada jej wytrzymałość, pozwalając, by ona wzięła inicjatywę. - Czy wszyscy twoi kuzyni byli równie pobłażliwi? - pyta, unosząc brew. - Cóż, obawiam się, że nie znajdziesz we mnie podobnej uprzejmości. - W jego oczach błyszczy cień drapieżności, jednak wciąż nie podejmuje ataku. Czeka, aż pokaże coś więcej, niż kilka podstawowych cięć.
- Doprawdy? - dopytuje równie rozbawiony. - Nie zauważyłem w tobie ponurości. Gdzie ją skrywasz? - Czarownica jest poważna, z rozwagą artykułująca kolejne słowa, acz wnikający na jej twarz lekki uśmiech dodaje jej wrażenia miękkości. - To musi być prawdziwie malowniczy widok. - No tak, charakterystyczna dla rodu Burke czerwień maków. Jak na czarodzieja, który zwykł ubierać przedstawicieli wysokich rodów, powinien położyć większą uwagę na tak szczególne cechy. Zamyśla się dosłownie na moment, by dojść do wniosku, że odwiedzenie wszystkich hrabstw po kolei, by zaczerpnąć inspiracji, nie jest obecnie najlepszym pomysłem. Przed paroma miesiącami byłoby to wykonalne, lecz teraz, kiedy kraj pogrążony jest w tragedii, trudno doszukiwać się w nim piękna.
Sygnał do startu pada konkretnym tonem. Lady Burke nie lubi tracić czasu i bezpośrednio przechodzi do tego, co ją interesuje, nie rozglądając się na rozpraszacze. Parkinson to docenia, a jednak sądził, że dorzuci jeszcze kilka słów uprzejmości, jak to mają w zwyczaju kobiety roztaczające wokół siebie szczebiotliwy czar. Kolejny dowód na to, że nie sposób wsunąć Primrose w jedną szufladkę wraz z innymi arystokratkami.
Stając naprzeciw niej Bradford unosi swoją szpadę z gracją kogoś, kto od lat traktuje walkę nie jako konieczność, lecz sztukę. Jego spojrzenie śledzi czujnie każdy ruch lady Primrose, jakby próbował ocenić, czy w młodej przeciwniczce tkwi potencjał, który na chwilę przerwie jego rutynę. Jej pierwszy atak – błyskawiczny, ostry, lecz niemalże spodziewany – zmusza go do uniku. Subtelny krok w bok, wystarczający, by ostrze przecięło powietrze, lecz nie dotknęło tkaniny jego kurtki. Na męskiej twarzy pojawia się cień uśmiechu, ledwie dostrzegalny, bardziej rozbawiony niż zaskoczony.
- Odważne, lady Primrose - rzuca lekko, wciąż utrzymując bezpieczną odległość. - Jednak czy aby na pewno wystarczająco szybkie? - Z jego strony nie pada żadna kontrakcja, przynajmniej nie od razu. Zamiast tego porusza się do przodu, spokojnym, niemalże prowokującym krokiem, jakby zapraszał ją do dalszego ataku. Jego ruchy są wyważone, oszczędne – lord bada jej wytrzymałość, pozwalając, by ona wzięła inicjatywę. - Czy wszyscy twoi kuzyni byli równie pobłażliwi? - pyta, unosząc brew. - Cóż, obawiam się, że nie znajdziesz we mnie podobnej uprzejmości. - W jego oczach błyszczy cień drapieżności, jednak wciąż nie podejmuje ataku. Czeka, aż pokaże coś więcej, niż kilka podstawowych cięć.
Bradford Parkinson
Zawód : Projektant, krawiec
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I do not merely design garments.
I weave dreams into reality.
I weave dreams into reality.
OPCM : 5 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 3 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Czujnie spojrzała na mężczyznę, który swobodnie komentował przypadłość pogody odzwierciedlonej w nastrojach mieszkańców zamku na wzgórzu. – Och, widocznie mam talent do subtelnych iluzji – odpowiedziała Lady Burke, z błyskiem w oku. Nie lubiła tracić czasu więc szybko zakończyła zbędne dyskusje. Nie można jej było odmówić dobrego wychowania i umiejętnego zachowania się w towarzystwie, ale przecież obydwoje doskonale wiedzieli po co się właśnie spotkali. Miała nadzieję, że Bradford nie odebrał tego zaproszenia jako wymówki do spotkania przy herbatce lub spaceru po ogrodach, w trakcie którego będzie miała możliwość szczebiotać.
Primrose Burke nie szczebiotała. Na Merlina, nie wiedziała nawet jak to robić i nie miała zamiaru posiadać takiej umiejętności, która w ogóle nie pasowała do jej osobowości. Zapewne wystawiłaby się jedynie na śmieszność.
Unik, ledwie o cal, ale szybki i sprawny.
Widziała, że testował jej umiejętności, sprawdzał czy jest w stanie pokonać ją w minutę czy będzie się od niej opędzał jak od natrętnej muchy. Lady Primrose nie dała się sprowokować ani komentarzom, ani wyczekującej postawie Bradforda. Uniosła brodę nieco wyżej, jakby jego słowa były zaledwie marnym tłem dla tego, co miało nastąpić. Czekałą kilka uderzeń serca, obserwując każdy jego ruch, każdy drobiazg, jaki mógłby zdradzić jego kolejną intencję. W końcu zdecydowała się na kolejny atak, zrobiła to z precyzją i pewnością kogoś, kto wie, że nie może sobie pozwolić na drugi taki błąd. Ostrze jej szpady błysnęło w powietrzu kierując się w stronę jego lewej flanki, ale w ostatnim momencie wykonała zwód, atakując nagle z prawej strony.
Tak jak uczył ją Edgar.
Tego ruchu wtedy nie spodziewał się Xavier, nie wierząc, że starszy brat nauczy Prim tego ruchu. Ona zaś, nie tracąc rezonu, sparowała słowa Bradforda chłodnym spojrzeniem. – Myślałeś, że pozwolę ci na dalszą grę w kota i myszkę, lordzie?
Widziała co robił, ale sama chciała zobaczyć, czy jego własne słowa nie są jedynie graniem na czas, póki nie odpuści, pozwoli jej wygrać choć przed chwilą temu zaprzeczył. Cień, który przemknął w męskich oczach mógł oznaczać, że zaczęła rozbudzać jego zainteresowanie, a to właśnie chciała uzyskać.
Primrose Burke nie szczebiotała. Na Merlina, nie wiedziała nawet jak to robić i nie miała zamiaru posiadać takiej umiejętności, która w ogóle nie pasowała do jej osobowości. Zapewne wystawiłaby się jedynie na śmieszność.
Unik, ledwie o cal, ale szybki i sprawny.
Widziała, że testował jej umiejętności, sprawdzał czy jest w stanie pokonać ją w minutę czy będzie się od niej opędzał jak od natrętnej muchy. Lady Primrose nie dała się sprowokować ani komentarzom, ani wyczekującej postawie Bradforda. Uniosła brodę nieco wyżej, jakby jego słowa były zaledwie marnym tłem dla tego, co miało nastąpić. Czekałą kilka uderzeń serca, obserwując każdy jego ruch, każdy drobiazg, jaki mógłby zdradzić jego kolejną intencję. W końcu zdecydowała się na kolejny atak, zrobiła to z precyzją i pewnością kogoś, kto wie, że nie może sobie pozwolić na drugi taki błąd. Ostrze jej szpady błysnęło w powietrzu kierując się w stronę jego lewej flanki, ale w ostatnim momencie wykonała zwód, atakując nagle z prawej strony.
Tak jak uczył ją Edgar.
Tego ruchu wtedy nie spodziewał się Xavier, nie wierząc, że starszy brat nauczy Prim tego ruchu. Ona zaś, nie tracąc rezonu, sparowała słowa Bradforda chłodnym spojrzeniem. – Myślałeś, że pozwolę ci na dalszą grę w kota i myszkę, lordzie?
Widziała co robił, ale sama chciała zobaczyć, czy jego własne słowa nie są jedynie graniem na czas, póki nie odpuści, pozwoli jej wygrać choć przed chwilą temu zaprzeczył. Cień, który przemknął w męskich oczach mógł oznaczać, że zaczęła rozbudzać jego zainteresowanie, a to właśnie chciała uzyskać.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Szczebiotanie jest ostatnim, na czym Parkinsonowi zależy. Nie jest jednak tak, że żywił głęboką nadzieję, że lady Burke zupełnie odrzuci część z uprzejmą herbatą, bo nawet gdyby mieli wymienić się tylko kilkoma cięciami, a Primrose okazałaby się beznadziejną szermierką, i tak zaimponowałaby mu chęcią podjęcia się tego wyzwania. Szczerze mówiąc, nie odmówiłby też spaceru, dostrzegając w młodej czarownicy coś, co intryguje i sprawia, że chętnie poznałby ją lepiej. Miło byłoby w gronie znajomych mieć powiew świeżości, niebędący skupionym wyłącznie na rozmowach o pracy. Odpowiada jej uśmiechem o nucie rozbawienia - co też ona skrywa pod woalem subtelnej iluzji?
Bradford dostrzega w jej ruchach determinację i precyzję, której nie spodziewał się po tak młodej przeciwniczce. Zwód, który wykonała, świadczy o tym, że nie jest amatorką – przeciwnie, wyuczona technika i pewność, z jaką to zrobiła, daje potwierdzenie jej słów o pobieranych naukach. Oczy Parkinsona zwężają się w ułamku sekundy, gdy szpada Primrose zmienia kierunek ataku, ale jego doświadczenie pozwala mu wyprzedzić jej ruch. Blokuje szpadę płaskim cięciem, a metal spotyka się z metalem z ostrym dźwiękiem.
Nie odpowiada od razu na jej słowa, bo wie, że nie potrzebuje więcej prowokacji. Tym razem to on przechodzi do ataku. Nie czekaj już na jej ruch, ignoruje zasady dystansu, które wcześniej utrzymywał. Jego szpada gra na nowo, śmiałym pchnięciem kierując się w stronę kobiecego ramienia. Atakuje szybko, z precyzją, która zdradza dwie dekady praktyki, sprawdzając refleks i wytrzymałość czarownicy.
- Gra w kota i myszkę, mówisz? - rzuca tonem, w którym próżno już szukać rozbawienia, czy lekceważenia. - Zobaczmy zatem, kto tu naprawdę poluje.
Nie zamierza pozwolić jej na chwilę wytchnienia. Kolejny atak jest śmiały, tym razem nie daje jej szansy na przewidzenie jego intencji. Atakuje w rytmie, zmieniając kąty i tempo, jakby tańczył wokół niej, lecz bez cienia uprzejmości. Chce zobaczyć, jak daleko może posunąć się Primrose, jak długo będzie w stanie odpierać jego ataki.
- Nie odpuszczę, lady Primrose, więc nie licz na łaskę. - Ton nabiera skupienia, lecz nie jest tak, że za punkt honoru obiera sobie jej pokonanie. Jest w jego oczach coś, co mówi, że zaczyna dostrzegać w niej przeciwniczkę godnego tego starcia, a to jedynie wzmaga jego determinację.
Bradford dostrzega w jej ruchach determinację i precyzję, której nie spodziewał się po tak młodej przeciwniczce. Zwód, który wykonała, świadczy o tym, że nie jest amatorką – przeciwnie, wyuczona technika i pewność, z jaką to zrobiła, daje potwierdzenie jej słów o pobieranych naukach. Oczy Parkinsona zwężają się w ułamku sekundy, gdy szpada Primrose zmienia kierunek ataku, ale jego doświadczenie pozwala mu wyprzedzić jej ruch. Blokuje szpadę płaskim cięciem, a metal spotyka się z metalem z ostrym dźwiękiem.
Nie odpowiada od razu na jej słowa, bo wie, że nie potrzebuje więcej prowokacji. Tym razem to on przechodzi do ataku. Nie czekaj już na jej ruch, ignoruje zasady dystansu, które wcześniej utrzymywał. Jego szpada gra na nowo, śmiałym pchnięciem kierując się w stronę kobiecego ramienia. Atakuje szybko, z precyzją, która zdradza dwie dekady praktyki, sprawdzając refleks i wytrzymałość czarownicy.
- Gra w kota i myszkę, mówisz? - rzuca tonem, w którym próżno już szukać rozbawienia, czy lekceważenia. - Zobaczmy zatem, kto tu naprawdę poluje.
Nie zamierza pozwolić jej na chwilę wytchnienia. Kolejny atak jest śmiały, tym razem nie daje jej szansy na przewidzenie jego intencji. Atakuje w rytmie, zmieniając kąty i tempo, jakby tańczył wokół niej, lecz bez cienia uprzejmości. Chce zobaczyć, jak daleko może posunąć się Primrose, jak długo będzie w stanie odpierać jego ataki.
- Nie odpuszczę, lady Primrose, więc nie licz na łaskę. - Ton nabiera skupienia, lecz nie jest tak, że za punkt honoru obiera sobie jej pokonanie. Jest w jego oczach coś, co mówi, że zaczyna dostrzegać w niej przeciwniczkę godnego tego starcia, a to jedynie wzmaga jego determinację.
Bradford Parkinson
Zawód : Projektant, krawiec
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I do not merely design garments.
I weave dreams into reality.
I weave dreams into reality.
OPCM : 5 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 3 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Świadoma jakie plotki o niej krążą starała się nie wychylać, ale nie mogła całkowicie zrezygnować z siebie. Nie potrafiła oddać swojego istnienia na rzecz idealnych obrazów, w które chcieli ją wszyscy wpasować. Rozumiała zasady, wiedziała, ktorych nie da rady ominąć i żyła w nich. Nie potrafiła pojąć jedynie, że tak bardzo raziło otoczenie, że chciała zachować cząstkę siebie. Najprawdopodobniej to było powodem tego, że za chwilę otrzyma kolejną łatkę, z którą zostanie już do końca życia - problematyczna stara panna. Teraz jednak oddawała się jednej ze swoich pasji, która sprawiała jej ogromną przyjemność. Nawet jeżeli przegrywała...
Primrose czuła, jak ciosy Bradforda stają się coraz bardziej agresywne, a jej ruchy, choć przemyślane, nie były w stanie dorównać jego doświadczonej technice. Gdy tylko ich szpady skrzyżowały się po raz pierwszy, zrozumiała, że nie ma do czynienia z przeciętnym szermierzem. Każdy jego atak był jak skomponowany taniec – rytmiczny, przemyślany, bezbłędny – podczas gdy jej kroki, mimo starań, zaczynały być coraz bardziej chaotyczne. Kiedy Bradford nagle zmienił rytm i pchnął w jej stronę, Primrose ledwo zdążyła unieść swoją szpadę, by odeprzeć jego cios. Metal uderzył o metal z ostrym dźwiękiem, wibrując w jej ręku. Ugięła kolana, robiąc zwód w lewo, ale Bradford natychmiast to przewidział, zmuszając ją do wycofania się. Kolejne pchnięcie, tym razem w stronę jej prawego boku, było jeszcze szybsze. Primrose uniosła szpadę, czując napięcie w ramionach, które z każdą chwilą zaczynało być coraz bardziej nie do zniesienia. Zmuszała się do skupienia, szukając sposobu, by wykorzystać swoją zwinność i przewidzieć jego kolejny ruch. Wiedziała jednak, że to tylko kwestia czasu, zanim Bradford zacznie wyczuwać każdy jej krok.
„Gra w kota i myszkę, mówisz?” – jego słowa brzmiały jak echo w jej uszach. Wiedziała, że to on teraz prowadzi grę. Bradford, ze swoim doświadczeniem, musiał widzieć każdą jej słabość, każde zawahanie w jej ruchach. To nie była już tylko wymiana ciosów. To była próba sił, gdzie walczyła już o uznanie, gdzie chciała pokazać, że jest coś warta. Skarciła samą siebie w myślach, że zbytnio się tym przejmuje, że nie może postrzegać świata jako wroga. Nie odpuszczał. Jego szpada mknęła w stronę jej ramienia, a Primrose zmuszona była zrobić krok w tył. Kolejne pchnięcie w okolicę biodra – znowu krok w tył. Była w pułapce, zmuszona do obrony, a Bradford atakował z precyzją, której nie mogła dorównać. Walczyła o oddech, o koncentrację, ale każdy cios odbierał jej odrobinę siły, jakby wypalał jej energię. Bradford zaatakował znowu, szpada mknęła w stronę jej brzucha. Udało jej się odbić cios, ale straciła równowagę, cofając się jeszcze bardziej. Poczuła chłód murów za swoimi plecami.
Już nie miała gdzie uciec.
Oczywiście, to on polował – i to polowanie dobiegało końca.
-Naprawdę nie odpuszczasz – przyznała bez urazy w głosie, z ledwością wytrzymując kolejne pchnięcie, które trafiło w jej szpadę z siłą, która niemal wyrwała broń z jej dłoni. Zdesperowana, starała się unikać jego ciosów, ale wiedziała, że to tylko gra na czas. Kolejne pchnięcie sprawiło, że jej broń opadła.
Primrose czuła, jak ciosy Bradforda stają się coraz bardziej agresywne, a jej ruchy, choć przemyślane, nie były w stanie dorównać jego doświadczonej technice. Gdy tylko ich szpady skrzyżowały się po raz pierwszy, zrozumiała, że nie ma do czynienia z przeciętnym szermierzem. Każdy jego atak był jak skomponowany taniec – rytmiczny, przemyślany, bezbłędny – podczas gdy jej kroki, mimo starań, zaczynały być coraz bardziej chaotyczne. Kiedy Bradford nagle zmienił rytm i pchnął w jej stronę, Primrose ledwo zdążyła unieść swoją szpadę, by odeprzeć jego cios. Metal uderzył o metal z ostrym dźwiękiem, wibrując w jej ręku. Ugięła kolana, robiąc zwód w lewo, ale Bradford natychmiast to przewidział, zmuszając ją do wycofania się. Kolejne pchnięcie, tym razem w stronę jej prawego boku, było jeszcze szybsze. Primrose uniosła szpadę, czując napięcie w ramionach, które z każdą chwilą zaczynało być coraz bardziej nie do zniesienia. Zmuszała się do skupienia, szukając sposobu, by wykorzystać swoją zwinność i przewidzieć jego kolejny ruch. Wiedziała jednak, że to tylko kwestia czasu, zanim Bradford zacznie wyczuwać każdy jej krok.
„Gra w kota i myszkę, mówisz?” – jego słowa brzmiały jak echo w jej uszach. Wiedziała, że to on teraz prowadzi grę. Bradford, ze swoim doświadczeniem, musiał widzieć każdą jej słabość, każde zawahanie w jej ruchach. To nie była już tylko wymiana ciosów. To była próba sił, gdzie walczyła już o uznanie, gdzie chciała pokazać, że jest coś warta. Skarciła samą siebie w myślach, że zbytnio się tym przejmuje, że nie może postrzegać świata jako wroga. Nie odpuszczał. Jego szpada mknęła w stronę jej ramienia, a Primrose zmuszona była zrobić krok w tył. Kolejne pchnięcie w okolicę biodra – znowu krok w tył. Była w pułapce, zmuszona do obrony, a Bradford atakował z precyzją, której nie mogła dorównać. Walczyła o oddech, o koncentrację, ale każdy cios odbierał jej odrobinę siły, jakby wypalał jej energię. Bradford zaatakował znowu, szpada mknęła w stronę jej brzucha. Udało jej się odbić cios, ale straciła równowagę, cofając się jeszcze bardziej. Poczuła chłód murów za swoimi plecami.
Już nie miała gdzie uciec.
Oczywiście, to on polował – i to polowanie dobiegało końca.
-Naprawdę nie odpuszczasz – przyznała bez urazy w głosie, z ledwością wytrzymując kolejne pchnięcie, które trafiło w jej szpadę z siłą, która niemal wyrwała broń z jej dłoni. Zdesperowana, starała się unikać jego ciosów, ale wiedziała, że to tylko gra na czas. Kolejne pchnięcie sprawiło, że jej broń opadła.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Cały pojedynek wyglądał dokładnie tak, jak wybrzmiewał w myślach lady Burke - to Bradford kontrolował sytuację, obserwując każdy jej ruch i wyłapując słabości, oraz mocne strony. Primrose porusza się zwinnie i z gracją, dając świadectwo swojemu zaangażowaniu w tę dyscyplinę. Musiała mieć dobrego nauczyciela, który korygował wszelkie niedociągnięcia, skoro dziś stanęła przed nim z pewnością siebie i wprawą godną szermierza. Dostrzegał drobne potknięcia, potwierdzające lata praktyki, w dalszym ciągu stanowiące zaledwie połowę tego, co sam przeżył ze szpadą w dłoni. Testował ją na każdym kroku, początkowo pozwalając się pochwalić tym, w czym czuje się najpewniej, by po chwili przejąć kontrolę i sprawdzić, jak radzi sobie w trudniejszej sytuacji. Odpowiadała mu z zacięciem, pełna pasji i determinacji, jakiej od niej oczekiwał, a ta stanęła na wysokości zadania.
Jej energia z czasem spada, ruchy stają się coraz powolniejsze, co nie sprawia, że Parkinson odpuszcza. Mierzy w nią nieustannie, zadając kolejne ciosy, testując zwinność czarownicy do ostatniego momentu. Przyparta do muru nie ma możliwości ucieczki, co daje Bradfordowi pewną satysfakcję, nie tyle ze zwycięstwa, co ze świadomości, że oto zyskuje przeciwniczkę, która po kilku szlifach stanie się na tyle biegła, by mu dorównać i stanowić wyzwanie.
- Zgodnie z obietnicą - przyjmuje na twarz szczerze zadowolony uśmiech, opuszczając broń. Schyla się, by podnieść floret Primrose i wręcza go do jej dłoni. - Doskonale ci poszło, jestem pod wrażeniem. - Kiwa głową z uwagą, by następnie podać kobiecie dłoń i podziękować za sparing z płytkim ukłonem. - Chwila przerwy? - proponuje, wskazując głową na stolik, na którym służba lady Burke przygotowała się do ich spotkania. Sam zdążył się już trochę rozgrzać podczas walki, więc zdejmuje rękawiczki i rozpina kilka guzików bluzy. Gestem przywołuje do siebie Sebastiena i oddaje mu rękawiczki. Przysiada na murku łączącym łuki krużganków i nieco niedbale przeczesuje lekko wilgotne włosy palcami.
- Od dawna praktykujesz szermierkę? - pyta, czekając, aż odpowiedzialna za poczęstunek służba wręczy mu kielich z sokiem. - Dziękuję - zwraca się do starszej czarownicy, upijając łyk orzeźwiającego napoju. Wielu wobec służby odnosi się lekceważąco, przez większość czasu zdając się podwładnych nie dostrzegać, uznając ich za element otoczenia, gorszą wersję domowych skrzatów. On zaś zwraca się doń z szacunkiem, bo choć ci ludzie dostają od nich zapłatę, tak nigdy nie wiadomo, czy nie dorzucą czegoś do kieliszka. Powraca wzrokiem do Primrose i to na niej już skupia całą swoją uwagę. - Z kim zwykłaś ćwiczyć? To bracia stanową dla ciebie wyzwanie, czy towarzyszy ci nauczyciel? Próbowałem zainspirować Idalię i Brigitte, jednak starsza zaczytuje się księgach traktujących o charakterystyce trolli, zaś młodsza żywi zamiłowanie do typowo dziewczęcych zajęć. Co zresztą nie przeszkadza jej w nauce trollańskiego. - Wymownie wywraca oczami, bo zwyczajem jest, że obie nieustannie szczebioczą w obcym języku, najczęściej posyłając przy tym ojcu rozbawione spojrzenia - irytujące. Często zdarza mu się nawiązywać do ukochanych córek. Nie jest zwykłym ojcem, który ogranicza kontakt z pociechami, póki te nie ukończą stosownego wieku, by szukać im małżonków. Zresztą sama myśl, że już wkrótce obie mają opuścić rodzinne gniazdo i wpaść w ręce obcych mężczyzn, jeży mu włos na karku. - Masz dwóch braci, czy tak? - Niespecjalnie zna rodzinę Burke, kojarząc głównie ich obecnego nestora, bardziej z widzenia, niż prowadzonych w salonie cygarowym rozmów.
Jej energia z czasem spada, ruchy stają się coraz powolniejsze, co nie sprawia, że Parkinson odpuszcza. Mierzy w nią nieustannie, zadając kolejne ciosy, testując zwinność czarownicy do ostatniego momentu. Przyparta do muru nie ma możliwości ucieczki, co daje Bradfordowi pewną satysfakcję, nie tyle ze zwycięstwa, co ze świadomości, że oto zyskuje przeciwniczkę, która po kilku szlifach stanie się na tyle biegła, by mu dorównać i stanowić wyzwanie.
- Zgodnie z obietnicą - przyjmuje na twarz szczerze zadowolony uśmiech, opuszczając broń. Schyla się, by podnieść floret Primrose i wręcza go do jej dłoni. - Doskonale ci poszło, jestem pod wrażeniem. - Kiwa głową z uwagą, by następnie podać kobiecie dłoń i podziękować za sparing z płytkim ukłonem. - Chwila przerwy? - proponuje, wskazując głową na stolik, na którym służba lady Burke przygotowała się do ich spotkania. Sam zdążył się już trochę rozgrzać podczas walki, więc zdejmuje rękawiczki i rozpina kilka guzików bluzy. Gestem przywołuje do siebie Sebastiena i oddaje mu rękawiczki. Przysiada na murku łączącym łuki krużganków i nieco niedbale przeczesuje lekko wilgotne włosy palcami.
- Od dawna praktykujesz szermierkę? - pyta, czekając, aż odpowiedzialna za poczęstunek służba wręczy mu kielich z sokiem. - Dziękuję - zwraca się do starszej czarownicy, upijając łyk orzeźwiającego napoju. Wielu wobec służby odnosi się lekceważąco, przez większość czasu zdając się podwładnych nie dostrzegać, uznając ich za element otoczenia, gorszą wersję domowych skrzatów. On zaś zwraca się doń z szacunkiem, bo choć ci ludzie dostają od nich zapłatę, tak nigdy nie wiadomo, czy nie dorzucą czegoś do kieliszka. Powraca wzrokiem do Primrose i to na niej już skupia całą swoją uwagę. - Z kim zwykłaś ćwiczyć? To bracia stanową dla ciebie wyzwanie, czy towarzyszy ci nauczyciel? Próbowałem zainspirować Idalię i Brigitte, jednak starsza zaczytuje się księgach traktujących o charakterystyce trolli, zaś młodsza żywi zamiłowanie do typowo dziewczęcych zajęć. Co zresztą nie przeszkadza jej w nauce trollańskiego. - Wymownie wywraca oczami, bo zwyczajem jest, że obie nieustannie szczebioczą w obcym języku, najczęściej posyłając przy tym ojcu rozbawione spojrzenia - irytujące. Często zdarza mu się nawiązywać do ukochanych córek. Nie jest zwykłym ojcem, który ogranicza kontakt z pociechami, póki te nie ukończą stosownego wieku, by szukać im małżonków. Zresztą sama myśl, że już wkrótce obie mają opuścić rodzinne gniazdo i wpaść w ręce obcych mężczyzn, jeży mu włos na karku. - Masz dwóch braci, czy tak? - Niespecjalnie zna rodzinę Burke, kojarząc głównie ich obecnego nestora, bardziej z widzenia, niż prowadzonych w salonie cygarowym rozmów.
Bradford Parkinson
Zawód : Projektant, krawiec
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I do not merely design garments.
I weave dreams into reality.
I weave dreams into reality.
OPCM : 5 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 3 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Szybszy oddech oraz lekko zaróżowione policzki świadczyły o tym, że pojedynek, który właśnie stoczyli był dla niej wyzwaniem. Szarozielone oczy błyszczały, a na ustach pojawił się uśmiech kiedy odebrała od mężczyzny podany jej floret. Podając dłoń oddała salut przeciwnikowi uznając w pełni jego zwycięstwo, zresztą zasłużone. Nie miała wątpliwości, że starła się z wytrawnym szermierzem, co sprawiło, że krew szybciej płynęła w żyłach. Nie mogła przewidzieć jego ruchów, jak w przypadku starszych braci. Musiała na nowo nauczyć się obserwować przeciwka, nie zaś zakładać z pewnością jaki poczyni ruch. To sprawiło, że zmęczyła się szybciej niż ostatnio.
-Wyśmienity pomysł. - Zgodziła się na odpoczynek kierując się w stronę stolika, gdzie służba przygotowała napoje i poczęstunek. Sama nalała sobie do wysokiej szklanki lemoniady i wypiła spory łyk. Zdejmując rękawiczki położyła je niedbale na oparcie krzesła. Przeczesała dłonią grzywkę, która przykleiła się do czoła. Służba wiedziała, że lady Burke nie oczekuje od nich stałej asysty więc mogli w tym czasie zająć się innymi sprawami.
-Od ośmiu, prawie dziewięciu lat. -zaczęła, a w jej głosie zabrzmiał ton, w którym nuta dumy mieszała się z pewną wypracowaną swobodą. – Początkowo wyłącznie z braćmi, rzeczywiście, ale… z czasem to przestało wystarczać. Wtedy też został zatrudniony dla mnie nauczyciel szermierki. - Upiła kolejny łyk i przysiadła na przeciwko Bradforda. -Jeszcze kuzyni nie odpuszczali. - Xavier lubił sparingi, sam zresztą uczył Cornela. Nie raz miała okazję obserwować ich z okna gabinetu kiedy siedziała nad papierami. Zatrzymała na chwilę spojrzenie na kielichu, jakby badała swoje odbicie w jego lustrzanej powierzchni. –Moi bracia nie stanowią już dla mnie takiego wyzwania – dodała, z lekkim uśmiechem – Ale to dobrze. Dzięki nim zrozumiałam, że ambicja nigdy nie powinna mieć ograniczeń. Nawet jeśli oznacza to wejście na ścieżki, które inni omijają. -Unosząc głowę, uchwyciła wzrok rozmówcy. -Trollański to, muszę przyznać, niezwykły wybór – zauważyła ze spokojem. – Niemniej jednak nie zamierzam tego oceniać. Sama mam wiele „typowo dziewczęcych” zainteresowań. Alchemia, runy czy szermierka oraz jazda konna. Gram również na skrzypcach i lubię powieści, a to przecież niezwykle subtelne zajęcia, czyż nie? -Wzruszyła ramionami, na moment poważniejąc. -Trollański rozumiem jest zainteresowaniem po ich matce? - Dla nikogo nie było tajemnicą z jakiej rodziny wywodziła się zmarła żona czarodzieja. -Będą jeszcze się interesować wieloma rzeczami, pewne przyjdą później, inne nigdy, a niektóre wciąż będą zaskakiwać. - Zaśmiała się cicho. -Wiem po sobie. Ojciec miał ze mną parę przejść. Po prawdzie, chyba nadal ma. - Nie oszukiwała samej siebie. Nie miała zamiaru też udawać kogoś kim nie jest, tylko dlatego aby się przypodobać. Lord Parkinson zaś miał świadomość, że Primrose wyłamywała się ze standardowych ram, inaczej nie przyjął by zaproszenia na dzisiejsze spotkanie. -Tak, mam dwóch starszych braci. Edgar zajmuje się wraz z ojcem rodzinnymi biznesami, Charon aktualnie jest w podróży. Są jeszcze moim kuzyni. Xavier zarządza palarnią. - Dopiła swoją lemoniadę i odstawiła pustą szklankę na stolik sięgając po rękawiczki. Przechyliła głowę, jakby zastanawiając się, czy kontynuować, po czym dodała z lekko rozbawionym spojrzeniem. -Czy w swoich przygodach z szermierką widzisz rywalizację, czy raczej sposób na wyciszenie? - Wstała ze swojego miejsca sięgając po floret. -Mam nadzieję, że odpoczynek był wystarczający, ponieważ żądam satysfakcji. - Mówiąc to wykonała salut uśmiechając się przy tym szeroko i swobodnie. Była w swoim żywiole.
-Wyśmienity pomysł. - Zgodziła się na odpoczynek kierując się w stronę stolika, gdzie służba przygotowała napoje i poczęstunek. Sama nalała sobie do wysokiej szklanki lemoniady i wypiła spory łyk. Zdejmując rękawiczki położyła je niedbale na oparcie krzesła. Przeczesała dłonią grzywkę, która przykleiła się do czoła. Służba wiedziała, że lady Burke nie oczekuje od nich stałej asysty więc mogli w tym czasie zająć się innymi sprawami.
-Od ośmiu, prawie dziewięciu lat. -zaczęła, a w jej głosie zabrzmiał ton, w którym nuta dumy mieszała się z pewną wypracowaną swobodą. – Początkowo wyłącznie z braćmi, rzeczywiście, ale… z czasem to przestało wystarczać. Wtedy też został zatrudniony dla mnie nauczyciel szermierki. - Upiła kolejny łyk i przysiadła na przeciwko Bradforda. -Jeszcze kuzyni nie odpuszczali. - Xavier lubił sparingi, sam zresztą uczył Cornela. Nie raz miała okazję obserwować ich z okna gabinetu kiedy siedziała nad papierami. Zatrzymała na chwilę spojrzenie na kielichu, jakby badała swoje odbicie w jego lustrzanej powierzchni. –Moi bracia nie stanowią już dla mnie takiego wyzwania – dodała, z lekkim uśmiechem – Ale to dobrze. Dzięki nim zrozumiałam, że ambicja nigdy nie powinna mieć ograniczeń. Nawet jeśli oznacza to wejście na ścieżki, które inni omijają. -Unosząc głowę, uchwyciła wzrok rozmówcy. -Trollański to, muszę przyznać, niezwykły wybór – zauważyła ze spokojem. – Niemniej jednak nie zamierzam tego oceniać. Sama mam wiele „typowo dziewczęcych” zainteresowań. Alchemia, runy czy szermierka oraz jazda konna. Gram również na skrzypcach i lubię powieści, a to przecież niezwykle subtelne zajęcia, czyż nie? -Wzruszyła ramionami, na moment poważniejąc. -Trollański rozumiem jest zainteresowaniem po ich matce? - Dla nikogo nie było tajemnicą z jakiej rodziny wywodziła się zmarła żona czarodzieja. -Będą jeszcze się interesować wieloma rzeczami, pewne przyjdą później, inne nigdy, a niektóre wciąż będą zaskakiwać. - Zaśmiała się cicho. -Wiem po sobie. Ojciec miał ze mną parę przejść. Po prawdzie, chyba nadal ma. - Nie oszukiwała samej siebie. Nie miała zamiaru też udawać kogoś kim nie jest, tylko dlatego aby się przypodobać. Lord Parkinson zaś miał świadomość, że Primrose wyłamywała się ze standardowych ram, inaczej nie przyjął by zaproszenia na dzisiejsze spotkanie. -Tak, mam dwóch starszych braci. Edgar zajmuje się wraz z ojcem rodzinnymi biznesami, Charon aktualnie jest w podróży. Są jeszcze moim kuzyni. Xavier zarządza palarnią. - Dopiła swoją lemoniadę i odstawiła pustą szklankę na stolik sięgając po rękawiczki. Przechyliła głowę, jakby zastanawiając się, czy kontynuować, po czym dodała z lekko rozbawionym spojrzeniem. -Czy w swoich przygodach z szermierką widzisz rywalizację, czy raczej sposób na wyciszenie? - Wstała ze swojego miejsca sięgając po floret. -Mam nadzieję, że odpoczynek był wystarczający, ponieważ żądam satysfakcji. - Mówiąc to wykonała salut uśmiechając się przy tym szeroko i swobodnie. Była w swoim żywiole.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Krużganki
Szybka odpowiedź