Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Sypialnia na piętrze
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Sypialnia na piętrze
Na piętrze dominują skosy, a sypialnia jest jedynym miejscem, w którym drewniany sufit został przykryty zaprawą i ozdobiony kwiecistą zielenią. W pokoju znajdują się wszystkie rzeczy osobiste profesor Bagshot, od szczotki z końskiego włosia, którą czesała włosy, aż po zakurzone, zjedzone przez mole ubrania. Miejsce to emanuje specyficzną aurą, spokojem. Może to zasługa wszechobecnej zieleni, a może magii Bathildy, ale przebywanie tu pomaga odgonić wszelakie troski.
23 marca
Spała bardzo długo, aż do przesady. Leonie zbudziła się pierwsza, szczelnie otuliła półwilę kołdrą i zeszła na dół, pozwoliwszy Celine dalej odpoczywać - jednak to tak niewiele wspólnego miało z odpoczynkiem, jej czoło było zroszone kropelkami potu, powieki co rusz zaciskały się kurczowo, mięśnie spinały i na powrót rozluźniały, przeklęte sekwencją koszmarów rozgrywanych w zmęczonej wyobraźni. Tower. Zimne, wilgotne kamienie patrzące na nią w głodzie kolejnych ofiar. Echo kroków stawianych po surowych korytarzach. Dźwięk czegoś ostrego sunącego przez szerokość drzwi. Paznokci? Szponów, jeśli już. Ciemność. Gęsta, lepka, przylegająca do nagiego ciała w czymś na wzór zbyt ciasnego kokonu, z którego nie mogła się wyplątać. Ciężki odór stęchlizny dobiegający gdzieś z dołu, spod niej - a potem krzyk, którego nikt nie słyszał, na który nikt nie reagował. Błaganie i szloch. Beznadziejne, poddańcze, słabe.
Bała się nawet we śnie, bo ten, zamiast spokojnie regenerować, podsycał płomienie traumy doprowadzające ją do wrzenia. Nie wytrzymała dopiero popołudniu, na granicy z wieczorem: ostry dreszcz przebiegł w dół kręgosłupa kiedy Celine nagle zerwała się na łóżku do pozycji siedzącej, rozbudzona w kulminacji koszmaru, z szeroko otwartymi oczyma, których wzrok niechętnie przyzwyczajał się do ciepłych, bladych tint zachodzącego słońca dobiegających zza niedomkniętych zasłon. Ktoś musiał zsunąć z jej ramion mokry płaszcz, zanim zasnęła, bo obudziła się już bez niego, ubrana w zbyt dużą koszulę i spódnicę, kruche ciało drżało pod ich materiałem gdy próbowała zrozumieć gdzie się znajduje. To nie była jej cela. To nie był nawet pociąg, którym jechała zeszłego dnia - i dopiero po kilku dłuższych chwilach spanikowanego niezrozumienia wspomnienia zaczęły do niej powracać, wciąż rozmyte, urywane, ale podkreślające, że wszystko to, co się wydarzyło... Było chyba prawdziwe. Nie, musiało być, przecież czuła pod sobą niewygodną miękkość materaca, dostrzegała gamę miłych kolorów, które aż raziły ją w oczy, była od nich już tak odzwyczajona. Zlękniona Celine rozejrzała się dookoła i odkryła, że w pomieszczeniu była sama, a choć przy manewrze poderwania się ku górze jej błędnik zaskwierczał, fundując kolejne zawroty głowy, samotność okazywała się trudniejsza do zniesienia. Może to dalsza część koszmaru? Może to kolejne kłamstwo usypiające czujność, żeby poddać ją kolejnej torturze?
Ciężki jak kamień oddech jakby niechętnie ulatywał z piersi kiedy zsuwała się z łóżka na chybotliwe, niepewne nogi, podtrzymująca się każdego mebla i każdej ściany po drodze do drzwi, a nieśmiałe, przesączone niepewnością kroki nie rezonowały prawie żadnym dźwiękiem. Do kogo należał ten dom, gdzie się znajdował, gdzie był Marcel? Nie potrafiła już znaleźć odpowiedzi na te pytania w nadwyrężonej pamięci, luki były zbyt głębokie, smakujące cierpkim aromatem herbaty, którą wlano jej do gardła w pociągu, smakujące też kroplami deszczu, jakie przemoczyły ją podczas lotu feniksa - ale Celine nie pamiętała też tego, zdolna wspomnieć tylko pewne ciepło, harmonię, spokój, który przez moment niespodziewanie osiadł na ramionach, rozganiając ciemność. Ognisty ptak wydawał się majakiem. Czymś, co zrodziła jej imaginacja, może w tęsknocie za łabędziami, do których jeziora nie mogła dotrzeć od tak długiego czasu...
Wolność mieszała się ze strachem, zmęczona prozaiczną koniecznością dotarcia do drzwi Celine musiała oprzeć ciężar ciała o ich framugę, dłonie mocno zacisnąwszy na klamce, jakby od tego miało zależeć całe jej życie. Bała się. Bała tego, co zastanie za nimi, dokąd poprowadzi ją ścieżka, na której przebycie poświęciła tak wiele siły, czy uchylone drewno zaraz nie odsłoni kolejnego korytarza w Tower, z końca którego ciśnie w nią jadowite zaklęcie. Oddech przestawał zaspokajać. Płuca funkcjonowały, ale tlenu ciągle miała za mało, wręcz dysząca w lęku; drobna dłoń wykorzystała wszelką odwagę, jaka jeszcze jej pozostała, po czym przekręciła elegancką gałkę, a drzwi zaskrzypiały, powoli uchylane.
- Marcel...? - zapytała głucho, cicho, właściwie prawie niedosłyszalnie. Był jedyną osobą, której istnienia była pewna, tak szczelnie zakorzenioną w pamięci i tęsknocie.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie miał wiele do zajęcia - nie miał nawet ochoty zajmować się czymkolwiek, ani większej siły. Wciąż nie dosypiał, budzony koszmarami i nagłymi dusznościami. Zauważył już jaki motyw przewijał się przez każdy jego sen, ale wciąż nie do końca rozumiał... Czy to było winą poczucia winy? Tonięcie nie tylko w rzece, tonięcie w czerwieni i czymś co...
Zabił wtedy? Nie, nie mógłby. Nie był taki! Nie był jak oni... Nie zabiłby niewinnego dzieciaka? Chociaż wtedy, w Tower, również dzieciak przez niego zginął. Może mógłby wtedy wyjść, jakoś przetrwać tamten koszmar, gdyby to on zamiast niego został skazany, a tak...
Nie był w stanie przywołać tych wspomnień. Wszystko było kompletną i zupełną pustką. Ale pamiętał imiona, pamiętał to o czym mówił i to dziwne przekonanie, że mówił prawdę - zawiłą i abstrakcyjną, i zupełnie nieskładną, ale prawdę.
Chociaż poza stanem zawieszenia, w którym pomógł przygotować coś do jedzenia, postarał się naprawić ten uciążliwy przewiew z okna w kuchni czy przyniósł nieco drewna do nagrzania w kominku, zastanawiał się nad tym, co mógłby zrobić - jak mógłby zadziałać, żeby ci ludzie... żeby w jakiś sposób się na nich zemścić?
Nie chciał być jak oni. Nie chciał... nie chciał nawet myśleć o tym, że kiedykolwiek mógłby zamordować, a jednak - to chyba było jego rzeczywistością. Był mordercą? Był... tym złym?
Nigdy nie uważał się za szlachetnego czy dobrego, działał przecież na własną korzyść za każdym razem. A jednak był zły i wściekły z własnej bezsilności, kiedy tylko myślał o tym przesłuchaniu przez Justine i Hasper, o tym co mówił; kiedy przypominał sobie każdą ze swoich wizyt w Tower, i kiedy pamiętał ten obrzydliwy śmiech strażników. A teraz, wczoraj w nocy, Marcel znów przyprowadził im do domu dwie dziewczyny, które były żywym dowodem na to, że ci ludzie nie mieli granic i dla własnego zysku robili cokolwiek.
Kręcił się na górze, zaraz schodził na dół, na moment wyszedł do ogrodu, ale ostatecznie znów wrócił na górę, chcąc znaleźć cokolwiek do zajęcia. Cokolwiek mu wystarczyło - nie był nigdy wymagający. Potrzebował przestać... nawet nie był pewny co? Może nie potrzebował przestać, a wręcz przeciwnie, może potrzebował zacząć? Czuł się w ostatnich dniach tak otępiały i niepewny, tak nieswój i nie na miejscu, jakby nie miał żadnego celu. Zjebał jak nikt inny i nie był w stanie tego naprawić, to nie było jak to kiedy jak idiota doniósł na nieznajomych. Teraz to wszystko...
Zerknął w stronę drzwi, zaraz jednak przywołując na swoją twarz lekki i wesoły uśmiech, który tak bardzo kontrastował z szarawym odcieniem skóry i cieniami pod oczami. Zaraz jednak ruszył w stronę Celine, nie wykonując jednak gwałtownych ruchów.
- Dzień dobry, mogę ci jakoś pomóc? - zapytał lekko i przyjaźnie, nie blokując jednak jej drogi w żaden sposób. Wyciągnął jedynie do niej dłoń, oferując pomoc. Widział jak krucha teraz była, w nocy miała problem z utrzymaniem nawet kubka... Może była to kwestia jej zmęczenia? Chociaż wątpił. Jeśli to ona była tą dziewczyną, z którą rozklejali wtedy po Londynie plakaty, jak długo musiała być tam w Tower? Jak wiele musiała znieść, jak długo... czy ci strażnicy...
Nie dał po sobie poznać myśli, które go mroziły. Były tak niewyobrażalne. Przy niej jedynie się uśmiechał, chcąc dać sygnał, że tutaj nikt nie był jej przeciwny.
- Marcel jeszcze do nas się nie odezwał, ale wróci, wiesz? A James jest dzisiaj w pracy... Pamiętasz mnie jak cię Marcel przyprowadził razem z Leonie w nocy, prawda? Jestem Tom, jestem bratem Jamesa - mówił spokojnie, cicho. Pamiętał jej dziwny stan w nocy, jakby wciąż była pod wpływem... czegoś? A może to było ponownie wyłącznie jej zmęczenie? Nie do końca był tego pewny. - Chcesz zejść na dół? Chodź, mogę ci pomóc... Ostrożnie, dobrze? - poprosił ją, wyciągając do niej i drugą rękę, aby miała na czym się oprzeć. Nie chciał jej wystraszyć czy osaczyć. Wydawało mu się, że bała się niemalże wszystkiego - ale czy mógł się jej dziwić? Jeśli w celi spędziła kilka miesięcy...
Zabił wtedy? Nie, nie mógłby. Nie był taki! Nie był jak oni... Nie zabiłby niewinnego dzieciaka? Chociaż wtedy, w Tower, również dzieciak przez niego zginął. Może mógłby wtedy wyjść, jakoś przetrwać tamten koszmar, gdyby to on zamiast niego został skazany, a tak...
Nie był w stanie przywołać tych wspomnień. Wszystko było kompletną i zupełną pustką. Ale pamiętał imiona, pamiętał to o czym mówił i to dziwne przekonanie, że mówił prawdę - zawiłą i abstrakcyjną, i zupełnie nieskładną, ale prawdę.
Chociaż poza stanem zawieszenia, w którym pomógł przygotować coś do jedzenia, postarał się naprawić ten uciążliwy przewiew z okna w kuchni czy przyniósł nieco drewna do nagrzania w kominku, zastanawiał się nad tym, co mógłby zrobić - jak mógłby zadziałać, żeby ci ludzie... żeby w jakiś sposób się na nich zemścić?
Nie chciał być jak oni. Nie chciał... nie chciał nawet myśleć o tym, że kiedykolwiek mógłby zamordować, a jednak - to chyba było jego rzeczywistością. Był mordercą? Był... tym złym?
Nigdy nie uważał się za szlachetnego czy dobrego, działał przecież na własną korzyść za każdym razem. A jednak był zły i wściekły z własnej bezsilności, kiedy tylko myślał o tym przesłuchaniu przez Justine i Hasper, o tym co mówił; kiedy przypominał sobie każdą ze swoich wizyt w Tower, i kiedy pamiętał ten obrzydliwy śmiech strażników. A teraz, wczoraj w nocy, Marcel znów przyprowadził im do domu dwie dziewczyny, które były żywym dowodem na to, że ci ludzie nie mieli granic i dla własnego zysku robili cokolwiek.
Kręcił się na górze, zaraz schodził na dół, na moment wyszedł do ogrodu, ale ostatecznie znów wrócił na górę, chcąc znaleźć cokolwiek do zajęcia. Cokolwiek mu wystarczyło - nie był nigdy wymagający. Potrzebował przestać... nawet nie był pewny co? Może nie potrzebował przestać, a wręcz przeciwnie, może potrzebował zacząć? Czuł się w ostatnich dniach tak otępiały i niepewny, tak nieswój i nie na miejscu, jakby nie miał żadnego celu. Zjebał jak nikt inny i nie był w stanie tego naprawić, to nie było jak to kiedy jak idiota doniósł na nieznajomych. Teraz to wszystko...
Zerknął w stronę drzwi, zaraz jednak przywołując na swoją twarz lekki i wesoły uśmiech, który tak bardzo kontrastował z szarawym odcieniem skóry i cieniami pod oczami. Zaraz jednak ruszył w stronę Celine, nie wykonując jednak gwałtownych ruchów.
- Dzień dobry, mogę ci jakoś pomóc? - zapytał lekko i przyjaźnie, nie blokując jednak jej drogi w żaden sposób. Wyciągnął jedynie do niej dłoń, oferując pomoc. Widział jak krucha teraz była, w nocy miała problem z utrzymaniem nawet kubka... Może była to kwestia jej zmęczenia? Chociaż wątpił. Jeśli to ona była tą dziewczyną, z którą rozklejali wtedy po Londynie plakaty, jak długo musiała być tam w Tower? Jak wiele musiała znieść, jak długo... czy ci strażnicy...
Nie dał po sobie poznać myśli, które go mroziły. Były tak niewyobrażalne. Przy niej jedynie się uśmiechał, chcąc dać sygnał, że tutaj nikt nie był jej przeciwny.
- Marcel jeszcze do nas się nie odezwał, ale wróci, wiesz? A James jest dzisiaj w pracy... Pamiętasz mnie jak cię Marcel przyprowadził razem z Leonie w nocy, prawda? Jestem Tom, jestem bratem Jamesa - mówił spokojnie, cicho. Pamiętał jej dziwny stan w nocy, jakby wciąż była pod wpływem... czegoś? A może to było ponownie wyłącznie jej zmęczenie? Nie do końca był tego pewny. - Chcesz zejść na dół? Chodź, mogę ci pomóc... Ostrożnie, dobrze? - poprosił ją, wyciągając do niej i drugą rękę, aby miała na czym się oprzeć. Nie chciał jej wystraszyć czy osaczyć. Wydawało mu się, że bała się niemalże wszystkiego - ale czy mógł się jej dziwić? Jeśli w celi spędziła kilka miesięcy...
Obca twarz jedynie przez sekundę wydawała się wykrzywiona w przerysowanym, prześmiewczym grymasie, jak okropna maska, które czasem widywało się przy domach strachów albo mniej eleganckich teatrach, takich ulicznych i tanich. Brakowało tylko szkarłatnego odcienia skóry i błyszczących, żółtych ślepi, żeby dopełnić obrazka, na jakiego widok jej serce szarpnęło się w kleszczach żeber, dudniąc tak głośno, że jego echo usłyszała we własnych uszach. Demon, diabeł, kat, nieważne jak nazywało się takie istoty, liczyło się wyłącznie to, że przybył tu po nią, odnalazł ją gdziekolwiek była i na pewno zamierzał zabrać z powrotem do Tower, a tam ukarać za to, że ośmieliła się wyściubić nos ze swojej celi, ba, uciec, choć przecież miała mieć już inne przeznaczenie. Tyle że - ten obraz zamazał się tak szybko, jak powstał. Uwydatnił miękkie rysy młodego mężczyzny, pod którego oczami rozkwitała purpura podobnego zmęczenia i niewyspania, jego usta układały się w przyjaznym uśmiechu, sugerującym, że nie musiała się go bać, nie miał złych zamiarów. Ale czy na pewno? Strażnicy z Tower też bywali uprzejmi. Zdobywali jej zaufanie życzliwością i miłą mimiką, a ciosy posyłanych przez nich zaklęć bolały potem dwukrotnie.
W ciele i w duszy.
Na początku cofnęła się, zachwiała, a gdyby nie stojąca nieopodal komoda, o którą tracąca równowagę Celine siłą rzeczy musiała się oprzeć, niechybnie upadłaby na podłogę, przestraszona wytworem schorowanej wyobraźni. Przerażenie nie trwało jednak długo - zamieniło się w nieufność, niepewność, dziewczyna z trudem przełknęła ślinę przez zaschnięte gardło i pokręciła głową, kołysząc przy tym puklami nieco zwilgotniałych od potu złotych włosów. Jak mógłby jej pomóc? Inaczej, jakiej pomocy mogłaby oczekiwać? Nie miała już wymagań ani potrzeb, a jeśli te istniały, zostały zepchnięte gdzieś na dno podświadomości, tak głęboko, że nie była w stanie przypomnieć sobie o ich istnieniu ani nazwać ich głośno. Pragnęła tylko abstrakcji. Powrotu do rodzinnego ogrodu w przerwie od nauki w Beauxbatons, do ciepłych, słonecznych dni, kiedy tata na werandzie na bujanym fotelu czytał książki o magicznych stworzeniach, a ona wylegiwała się na kocu pod najwyższym drzewem owocowym, patrząca na pszczoły, które uwijały się przy kwietnych klombach. Wtedy było tak spokojnie... Dziś Celine wiedziała, że nigdy nie powinna była opuszczać tamtego ogrodu.
- Tom - powtórzyła po nim, ale nie tak, jak zrobiła to w nocy. Chrapliwy głos brzmiał nieco przytomniej, bardziej świadomie, zakłopotany wyraz twarzy podkreślał jak mocno poszukiwała wspomnień z tego jak zjawili się w salonie Bathildy Bagshot, a teraz już rodziny Doe; ktoś przecież przedstawiał się jej w ten sposób, ledwie pamiętała brzmienie głosu wypowiadającego to imię - nie raz, a kilka razy. - Tak, chyba pamiętam - wyznała niepewnie, wciąż szeptem, jakby obawiała się, że mógł ich usłyszeć ktoś, kto robić tego nie powinien. Strażnik. Szpicel z celi obok, donoszący służbistom na współwięźniów za cenę trochę lepszego obiadu i czystszej wody do picia. Zatrzepotała głową na propozycję chłopca, uniosła przed siebie dłonie, w ten sposób unikając przyjęcia rąk zaoferowanych przez niego jako pomoc, a przez oba z tych gestów przemówił wciąż trawiący ją lęk. - Poczekaj, Tom, ja... Ja nie wiem nawet gdzie my jesteśmy, n-nie wiem co jest na dole, nie poznaję tego miejsca - wydusiła z siebie pomimo drapiącej gardło suchości. Struny jej głosu przypominały dźwięki nienastrojonego fortepianu, jeszcze pozbawione dawnej tonalności przyjemnej dla ucha; w Tower nie pojono jej często, półwila musiała dawkować sobie wodę, a kiedy w końcu mogła napić się do syta, wlano w nią herbatę o dziwnym smaku, zbyt gorącą, by mogła przełknąć ją bez grymasu bólu.
Był bratem Jamesa, umysł powoli łączył kropki, ale stosunkowo szybko zrozumiała, że skoro tak, to chyba nie musiała się go bać, przynajmniej jeśli nie kłamał, och, jeśli nie próbował kupić jej pierwszą lepszą historyjką przywołującą imię muzycznego przyjaciela... Na szczęście Thomas nie wyglądał na groźnego, fakt, może był sporo wyższy i postawniejszy, jednak coś w jego twarzy, jakieś znajome, wręcz lustrzane udręczenie, nakazywało sądzić, że był dobrym człowiekiem. Może nie od razu godnym zaufania, bo tego nie miała w sobie już za wiele, ale dobrym.
- Skąd się tu wzięłam? - szepnęła i na nowo powiodła spojrzeniem po wnętrzu sypialni dawnej pani domu. Jak przez mgłę pamiętała wagon pociągu i deszcz, który zaczął kapać po tym, jak ni z tego, ni z owego znaleźli się z Marcelem i Leonie przy torach, potem w głowie miała pustkę, czarną, przewijaną pojedynczymi obrazami, które wcale nie tworzyły spójnej opowieści. - Nie, to nieważne, ja muszę wracać... Zanim się zorientują, że mnie nie ma. Inaczej będzie źle, Tom. Bardzo źle. Proszę, pomóż mi wrócić - bo i wam zrobią krzywdę, to dopowiedziało już samo jej spojrzenie, zdesperowane i pełne niepokoju. Oczywiście, że nie chciała, nie tęskniła za Tower, bała się do cna, ale przez miesiące szpicowano ją groźbami, które mogłyby teraz odnaleźć swoje ujście w rzeczywistości i Celine nie mogła do tego dopuścić. Nie mogła znowu kogoś narazić. Tamci mężczyźni w pociągu może nie zdążyli poinformować więzienia o jej zniknięciu, ale to tylko kwestia czasu - kiedy zjawią się tutaj z kajdanami?
W ciele i w duszy.
Na początku cofnęła się, zachwiała, a gdyby nie stojąca nieopodal komoda, o którą tracąca równowagę Celine siłą rzeczy musiała się oprzeć, niechybnie upadłaby na podłogę, przestraszona wytworem schorowanej wyobraźni. Przerażenie nie trwało jednak długo - zamieniło się w nieufność, niepewność, dziewczyna z trudem przełknęła ślinę przez zaschnięte gardło i pokręciła głową, kołysząc przy tym puklami nieco zwilgotniałych od potu złotych włosów. Jak mógłby jej pomóc? Inaczej, jakiej pomocy mogłaby oczekiwać? Nie miała już wymagań ani potrzeb, a jeśli te istniały, zostały zepchnięte gdzieś na dno podświadomości, tak głęboko, że nie była w stanie przypomnieć sobie o ich istnieniu ani nazwać ich głośno. Pragnęła tylko abstrakcji. Powrotu do rodzinnego ogrodu w przerwie od nauki w Beauxbatons, do ciepłych, słonecznych dni, kiedy tata na werandzie na bujanym fotelu czytał książki o magicznych stworzeniach, a ona wylegiwała się na kocu pod najwyższym drzewem owocowym, patrząca na pszczoły, które uwijały się przy kwietnych klombach. Wtedy było tak spokojnie... Dziś Celine wiedziała, że nigdy nie powinna była opuszczać tamtego ogrodu.
- Tom - powtórzyła po nim, ale nie tak, jak zrobiła to w nocy. Chrapliwy głos brzmiał nieco przytomniej, bardziej świadomie, zakłopotany wyraz twarzy podkreślał jak mocno poszukiwała wspomnień z tego jak zjawili się w salonie Bathildy Bagshot, a teraz już rodziny Doe; ktoś przecież przedstawiał się jej w ten sposób, ledwie pamiętała brzmienie głosu wypowiadającego to imię - nie raz, a kilka razy. - Tak, chyba pamiętam - wyznała niepewnie, wciąż szeptem, jakby obawiała się, że mógł ich usłyszeć ktoś, kto robić tego nie powinien. Strażnik. Szpicel z celi obok, donoszący służbistom na współwięźniów za cenę trochę lepszego obiadu i czystszej wody do picia. Zatrzepotała głową na propozycję chłopca, uniosła przed siebie dłonie, w ten sposób unikając przyjęcia rąk zaoferowanych przez niego jako pomoc, a przez oba z tych gestów przemówił wciąż trawiący ją lęk. - Poczekaj, Tom, ja... Ja nie wiem nawet gdzie my jesteśmy, n-nie wiem co jest na dole, nie poznaję tego miejsca - wydusiła z siebie pomimo drapiącej gardło suchości. Struny jej głosu przypominały dźwięki nienastrojonego fortepianu, jeszcze pozbawione dawnej tonalności przyjemnej dla ucha; w Tower nie pojono jej często, półwila musiała dawkować sobie wodę, a kiedy w końcu mogła napić się do syta, wlano w nią herbatę o dziwnym smaku, zbyt gorącą, by mogła przełknąć ją bez grymasu bólu.
Był bratem Jamesa, umysł powoli łączył kropki, ale stosunkowo szybko zrozumiała, że skoro tak, to chyba nie musiała się go bać, przynajmniej jeśli nie kłamał, och, jeśli nie próbował kupić jej pierwszą lepszą historyjką przywołującą imię muzycznego przyjaciela... Na szczęście Thomas nie wyglądał na groźnego, fakt, może był sporo wyższy i postawniejszy, jednak coś w jego twarzy, jakieś znajome, wręcz lustrzane udręczenie, nakazywało sądzić, że był dobrym człowiekiem. Może nie od razu godnym zaufania, bo tego nie miała w sobie już za wiele, ale dobrym.
- Skąd się tu wzięłam? - szepnęła i na nowo powiodła spojrzeniem po wnętrzu sypialni dawnej pani domu. Jak przez mgłę pamiętała wagon pociągu i deszcz, który zaczął kapać po tym, jak ni z tego, ni z owego znaleźli się z Marcelem i Leonie przy torach, potem w głowie miała pustkę, czarną, przewijaną pojedynczymi obrazami, które wcale nie tworzyły spójnej opowieści. - Nie, to nieważne, ja muszę wracać... Zanim się zorientują, że mnie nie ma. Inaczej będzie źle, Tom. Bardzo źle. Proszę, pomóż mi wrócić - bo i wam zrobią krzywdę, to dopowiedziało już samo jej spojrzenie, zdesperowane i pełne niepokoju. Oczywiście, że nie chciała, nie tęskniła za Tower, bała się do cna, ale przez miesiące szpicowano ją groźbami, które mogłyby teraz odnaleźć swoje ujście w rzeczywistości i Celine nie mogła do tego dopuścić. Nie mogła znowu kogoś narazić. Tamci mężczyźni w pociągu może nie zdążyli poinformować więzienia o jej zniknięciu, ale to tylko kwestia czasu - kiedy zjawią się tutaj z kajdanami?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Trawiąca go niemoc sprawiała, że chciało mu się krzyczeć i płakać jednocześnie. Nie mógł zrobić niczego, wpłynąć w żaden sposób, żeby podobne sytuacje nie miały już miejsca. Nie był pewny jakby miał temu zaradzić? Co miałby zrobić? Jak pomóc... Tak jak nie wiedział wtedy w wozie, kiedy odwiedzili Marcela. Po prostu nie potrafił pomagać innym? Jedyne co mógł zrobić to sprowadzić na innych kłopoty i problemy? Prawdopodobnie tak.
Wykonał jednak krok w tył, opuszczając dłonie, ale wciąż uśmiechając się pogodnie i przyjaźnie. Siostry czy brata nie było mu tak łatwo oszukać, ale Celine nie wiedziała co go spotkało jeszcze kilka tygodni temu - i nie musiała wiedzieć. Kto się nie wysypiał w tych czasach w nocy? Nie musiała wiedzieć o koszmarach, które go nawiedzały, tym bardziej że był pewny, że ona sama miała własne.
Spojrzał jednak na nią nieco zaskoczony jej słowami, że nie wiedziała, gdzie była, po czym zaraz potrząsnął głową i cicho się zaśmiał, jakby zażenowany własnym podejściem.
- Ah... no tak, wybacz. Jesteśmy w Dolinie Godryka - wyjaśnił, bo większość osób wiedziała, gdzie znajduje się Dolina. I jacy ludzie się w niej znajdywali. - Jest tutaj... no cóż... niewiele. Znaczy, w domu. Nie mamy wiele, wiesz ja z Jamesem, i naszą siostrą, i żoną Jamesa... Mieszkamy razem, ale czasy są jakie są - dodał po chwili. - A na dole jest kuchnia. Jesteśmy w domu, jednym z opuszczonych w Dolinie. Znaczy, nie takim pustym, bo już tutaj mieszkamy... Właściwie to mieszkamy tutaj od kiedy wyszliśmy z Tower z Jamesem... - dodał zerkając na nią. Znów wyciągnął do niej dłoń jak do przestraszonego psiaka, który pierw potrzebowałby się zapoznać z jego zapachem. - Jedyne co wiem to to, że Marcel cię tutaj przyprowadził dzisiaj w nocy, poprosił żebyśmy ci pomogli, a Marcel jest naszym przyjacielem, więc nie mogliśmy odmówić - wyjaśnił, a zaraz słysząc jej słowa, zmarszczył lekko brwi. Pomóc jej wrócić? Gdzie, dokąd? Chyba nie mówiła...
Odwrócił wzrok na moment od jej spojrzenia. Po chwili zawahania znów pochylił się nieco bardziej do niej, przytykając palec do ust.
- Shhh... zdradzę ci sekret, okej? - powiedział, zaraz udając jakby wzrokiem zerknął gdzieś na boki chcąc się upewnić, że nikogo nie ma w pobliżu. Może... może nie powinien znów naginać prawdy pod siebie? Zaraz jednak skierował dłoń z ust na swoją szyję, nieco odsuwając kołnierz i ukazując wciąż świeżą bliznę po jednym z noży, które wbiły się w niego z zaklęcia strażnika w podziemiach nad rzeką Lune. Miał kilka blizn po tym co go spotkało, a przede wszystkim miał ogromną lukę w pamięci, nie do końca potrafiąc złożyć to, co miało miejsce poza kilkoma faktami jak to, że natknął się na strażników z Tower, którzy wtedy handlowali ludźmi, a dokładniej dziećmi - którzy zmusili go do zabicia, którzy później go atakowali, a on chciał za wszelką cenę kupić czas tym dzieciom aby uciekły stamtąd. Czy uciekły..? Czy chociaż tyle... Podczas przesłuchania mu nie powiedziano. Wiedział jedynie, że zabił Henriego.
- Starałem się bronić dzieci, które chcieli sprzedać... I wiesz co? - powiedział cicho, na moment urywając i uśmiechając się do niej przyjaźnie. Nawet jeśli to były kłamstwa i obłudy, nawet jeśli nie byłby w stanie tego zrobić to czasem jedno kłamstwo mogło sprawić, że ktoś pożyje chociaż moment dłużej. On sam się trzymał uparcie kłamstw, które sam sobie wmówił - tego, że był jakimkolwiek pożytkiem dla swoich bliskich. Nie był, sprawiał jedynie kłopoty, a mimo to wracał, bo bał się tej prawdy. Chciał móc sobie wmawiać, że było inaczej - że i bratu, i siostrze zależało na nim z czegoś innego niż zwykłego przyzwyczajenia. Ale nie, gdyby tylko się dowiedzieli, co wtedy zrobił, nie byliby dla niego tacy mili czy przyjaźni. Wyrzuciliby go z domu? Wyrzekliby się go? Może byłoby i to na lepsze dla nich? Może jednak powinien zniknąć z tego miejsca, odejść...
- Będę bronił cię tak samo. Nawet jeśli przyjdą to przyjdą też i po mnie - powiedział, zasłaniając bliznę i znów wyciągając dłoń w stronę Celine. - Też tam byłem, wiesz? I James, i Marcel... Wszyscy tam byliśmy. I nie pozwolimy, żeby cię znów zabrali - zapewnił ją, chociaż żaden z nich nie znajdywał się w Tower aż tak długo. Nie mogli tego zrozumieć, na pewno tego nie rozumieli, ale mógł jej dać fałszywe nadzieje, że ktoś ją rozumiał - mógł jej wcisnąć bajki tak jak robił to kiedy James i Sheila byli mali i kiedy potrzebowali tych bajek.
- Chodź na dół, do kuchni. Napijesz się czegoś, może pogłaskasz Dynię? To kociak. Mamy też kurę jeśli byś wolała, nazywa się Nira... Chcesz zobaczyć je? - zaproponował, nie do końca pewny czy dziewczyna by się skusiła na podobną atrakcję.
Wykonał jednak krok w tył, opuszczając dłonie, ale wciąż uśmiechając się pogodnie i przyjaźnie. Siostry czy brata nie było mu tak łatwo oszukać, ale Celine nie wiedziała co go spotkało jeszcze kilka tygodni temu - i nie musiała wiedzieć. Kto się nie wysypiał w tych czasach w nocy? Nie musiała wiedzieć o koszmarach, które go nawiedzały, tym bardziej że był pewny, że ona sama miała własne.
Spojrzał jednak na nią nieco zaskoczony jej słowami, że nie wiedziała, gdzie była, po czym zaraz potrząsnął głową i cicho się zaśmiał, jakby zażenowany własnym podejściem.
- Ah... no tak, wybacz. Jesteśmy w Dolinie Godryka - wyjaśnił, bo większość osób wiedziała, gdzie znajduje się Dolina. I jacy ludzie się w niej znajdywali. - Jest tutaj... no cóż... niewiele. Znaczy, w domu. Nie mamy wiele, wiesz ja z Jamesem, i naszą siostrą, i żoną Jamesa... Mieszkamy razem, ale czasy są jakie są - dodał po chwili. - A na dole jest kuchnia. Jesteśmy w domu, jednym z opuszczonych w Dolinie. Znaczy, nie takim pustym, bo już tutaj mieszkamy... Właściwie to mieszkamy tutaj od kiedy wyszliśmy z Tower z Jamesem... - dodał zerkając na nią. Znów wyciągnął do niej dłoń jak do przestraszonego psiaka, który pierw potrzebowałby się zapoznać z jego zapachem. - Jedyne co wiem to to, że Marcel cię tutaj przyprowadził dzisiaj w nocy, poprosił żebyśmy ci pomogli, a Marcel jest naszym przyjacielem, więc nie mogliśmy odmówić - wyjaśnił, a zaraz słysząc jej słowa, zmarszczył lekko brwi. Pomóc jej wrócić? Gdzie, dokąd? Chyba nie mówiła...
Odwrócił wzrok na moment od jej spojrzenia. Po chwili zawahania znów pochylił się nieco bardziej do niej, przytykając palec do ust.
- Shhh... zdradzę ci sekret, okej? - powiedział, zaraz udając jakby wzrokiem zerknął gdzieś na boki chcąc się upewnić, że nikogo nie ma w pobliżu. Może... może nie powinien znów naginać prawdy pod siebie? Zaraz jednak skierował dłoń z ust na swoją szyję, nieco odsuwając kołnierz i ukazując wciąż świeżą bliznę po jednym z noży, które wbiły się w niego z zaklęcia strażnika w podziemiach nad rzeką Lune. Miał kilka blizn po tym co go spotkało, a przede wszystkim miał ogromną lukę w pamięci, nie do końca potrafiąc złożyć to, co miało miejsce poza kilkoma faktami jak to, że natknął się na strażników z Tower, którzy wtedy handlowali ludźmi, a dokładniej dziećmi - którzy zmusili go do zabicia, którzy później go atakowali, a on chciał za wszelką cenę kupić czas tym dzieciom aby uciekły stamtąd. Czy uciekły..? Czy chociaż tyle... Podczas przesłuchania mu nie powiedziano. Wiedział jedynie, że zabił Henriego.
- Starałem się bronić dzieci, które chcieli sprzedać... I wiesz co? - powiedział cicho, na moment urywając i uśmiechając się do niej przyjaźnie. Nawet jeśli to były kłamstwa i obłudy, nawet jeśli nie byłby w stanie tego zrobić to czasem jedno kłamstwo mogło sprawić, że ktoś pożyje chociaż moment dłużej. On sam się trzymał uparcie kłamstw, które sam sobie wmówił - tego, że był jakimkolwiek pożytkiem dla swoich bliskich. Nie był, sprawiał jedynie kłopoty, a mimo to wracał, bo bał się tej prawdy. Chciał móc sobie wmawiać, że było inaczej - że i bratu, i siostrze zależało na nim z czegoś innego niż zwykłego przyzwyczajenia. Ale nie, gdyby tylko się dowiedzieli, co wtedy zrobił, nie byliby dla niego tacy mili czy przyjaźni. Wyrzuciliby go z domu? Wyrzekliby się go? Może byłoby i to na lepsze dla nich? Może jednak powinien zniknąć z tego miejsca, odejść...
- Będę bronił cię tak samo. Nawet jeśli przyjdą to przyjdą też i po mnie - powiedział, zasłaniając bliznę i znów wyciągając dłoń w stronę Celine. - Też tam byłem, wiesz? I James, i Marcel... Wszyscy tam byliśmy. I nie pozwolimy, żeby cię znów zabrali - zapewnił ją, chociaż żaden z nich nie znajdywał się w Tower aż tak długo. Nie mogli tego zrozumieć, na pewno tego nie rozumieli, ale mógł jej dać fałszywe nadzieje, że ktoś ją rozumiał - mógł jej wcisnąć bajki tak jak robił to kiedy James i Sheila byli mali i kiedy potrzebowali tych bajek.
- Chodź na dół, do kuchni. Napijesz się czegoś, może pogłaskasz Dynię? To kociak. Mamy też kurę jeśli byś wolała, nazywa się Nira... Chcesz zobaczyć je? - zaproponował, nie do końca pewny czy dziewczyna by się skusiła na podobną atrakcję.
Dolina Godryka, czy to możliwe? Pierwszy blask słońca, pierwszy deszcz uderzający o szyby, zimowa zamieć wzbijająca ku górze drobiny śniegu, pierwsza woń kwiatów i kolor piór dirikraków biegających beztrosko po ogrodzie, pierwszy dźwięk kołysanek nuconych do snu i odgłos łamanego serca po śmierci ukochanej osoby - przecież to wszystko poznała właśnie tutaj. W kremowym domu na skrzyżowaniu dwóch uliczek. W Dolinie Godryka, z której wygnano ich aresztowaniem ojca i bezprawnym przejęciem majątku, przekreślającym wówczas jej karierę, ale i życie, bo potrzeba osamotnionej, pozbawionej dochodu dziewczyny zaprowadziła ją do Londynu. Tato, widzisz to? Wróciłam do domu, echo wątłego, cichego głosu rozbrzmiało w jej głowie, lecz nie przedarło się przez oszołomione myśli. Bała się uwierzyć. Chciała, tak bardzo chciała, nagle patrząca na Thomasa w dojmującej desperacji; coś w jej piersi zabolało. Powieki zadrżały i zatrzepotały, próbując odgonić pieczenie osiadające pod wachlarzem ciemnych rzęs, a serce ścisnął szpon niedowierzania. Tato, widzisz to? Nagle ściana, o którą oparta była ramieniem, wydała się cieplejsza, komoda za jej plecami - łagodniej wbijała się w chude ciało, podłoga mniej raziła wypolerowaną powierzchnią w porównaniu do kamieni Tower, miejsca, które jeszcze nie zdążyło przelać w miasteczko swojej trucizny inaczej niż widmem wojny czającym się gdzieś za progiem. Celine już zamierzała upewnić się, że mówił prawdę, nie pomylił nazwy miejscowości, ale wtedy na chwilowo rozpogodzonym niebie znów zebrały się szare chmury, gęste, ciemne i gniewne. Zawisły nad nią i złamały serce.
- Z...? - powtórzyła, niezdolna zrobić tego w pełni. Z Tower, to nie przeszło przez gardło, w duchu nazywała więzienie piekłem, na głos kiedy jeszcze tam była - domem, przerażona samym brzmieniem oficjalnej nazwy, które teraz wybrzmiało jak uderzenie bicza smagającego plecy. Los znów zabolał, ale mocniej zabolało to, że przez cały ten czas, gdy w areszcie doprowadzano ją do ruiny, tak kuriozalnie blisko znaleźli się Marcelius z Jamesem, oni, a także ten niewinnie wyglądający młodzieniec, który powitał ją z miłym uśmiechem. Ta świadomość sprawiła, że wszystko w jej ciele dopuściło się buntu: kolana ugięły się pod niewielkim ciężarem korpusu, osunęła się na podłogę, dłonie zacisnąwszy najpierw na uszach, a potem na puklach jasnych włosów, które wystawały spomiędzy palców, pociągane. Boli, niech boli. Głos Corneliusa rezonował w jej głowie, niech boli, prędko nauczyła się, że fizyczny ból był o wiele lepszy niż ten psychiczny. - Dlaczego? - Celine rozpłakała się, łzy pociekły ciurkiem po policzkach, skapując na materiał zbyt dużej koszuli, wylewały się z niej w gorącu przytłoczonych emocji i w empatii duszy, która znała zimno kajdan zaciskających się wokół kończyn. Tamtego dnia w Parszywym Pasażerze Marcel i James zdołali uciec, czyżby jednak ich wytropiono i uwięziono tak samo jak ją? Zdradzany przez niego sekret nie sprawił, by podniosła głowę i spojrzała na niego ponownie, zbyt odurzona wreszcie wypluwanymi z siebie strachami, spanikowana, nadgryziona korozją niezrozumienia, ale i przekonania, że to wszystko było jej winą. Że to przez nią trafili do więzienia. Że Sallow dopełnił swojej zemsty i zamknął każdego z nich, niewinnych ludzi, dobrych ludzi, dał im blizny.
Jej płacz nie przypominał kwilenia dziecka, które spadało z małej miotełki ćwiczebnej i rozbijało kolano na niefortunnie wystającym z trawy kamieniu. Thomas mówił, ona zaś szlochała głośno, nieelegancko, przepraszająco, w chaosie nieśmiałego, wciąż niedowierzającego poczucia ulgi, współczucia, lęku i wdzięczności. Nawet jeśli tu przyjdą, powiedział, będę cię bronił. Kolejny waleczny chłopiec, który zamierzał się poświęcić. Ilu jeszcze takich jak on zostanie wciągniętych w lepkie odmęty wiru, jakim było Tower? Jakim był Londyn? - Wy... w-wszys-cy... - jej organizm prędko wypleniał się z sił, na ramiona opadła coraz bardziej zmęczona niemoc osłodzona jedynie gramem zbawczego katharsis; Celine przyciągnęła kolana pod brodę i zsunęła ręce, żeby opleść nimi chude nogi, w kuleniu się odnajdująca znajomy komfort. Ile razy w takiej pozycji siedziała na zimnej posadzce celi? Ile dni spędziła właśnie tak? Płakała za nich, ale płakała też za każdego, kto kiedykolwiek poznał koszmar, który łączył ich czwórkę. - Czem-m-mu? - powtórzyła głucho, powiedz, że to przeze mnie, Tom, wyduś to, dobij mnie, proszę, przepraszam.
Kiedy w końcu odważyła się znów odchylić głowę i spojrzeć na niego zaczerwienionymi oczyma, emocje zdawały się wówczas opadać. Przeszedł ich najgorszy sztorm, na swoim miejscu pozostawiwszy sekwencję chlipnięć i pociągnięć nosem, a oddech uspokoił na tyle, by mogła wydusić z siebie jakiekolwiek słowo. - Wa-sz kot ma na i-imię Dynia? - spytała i nieco drżącą dłonią otarła policzki, po czym kiwnęła na jego ostatnie pytanie. Pół roku temu podarowała lady Aquili kotka z lepszej londyńskiej menażerii, od tego czasu widywała jedynie kruki krążące wokół trupów na dziedzińcu Tower, których czarne pióra i ponure głosy za każdym razem przerażały ją tak samo. - Tom, ty nie m-ożesz wrócić do... Nie możesz tam wrócić. Żaden z w-was. Nigdy, już nigdy, przenigdy - Celine dodała błagalnie przy tym, jak nieporadnie spróbowała podnieść się z podłogi i dźwignąć na równe nogi, manewr kosztował ją zbyt wiele energii, której nie mogła poświęcić po niedawnym napadzie spanikowanego płaczu. Tylko ja mogę tam wrócić, ja powinnam, żeby nikt więcej nie musiał mnie bronić, tylko do tego się nadaję, przecież nie kłamali mówiąc, że tam jest mój dom, że nigdzie indziej już nie pasuję, półwila kaszlnęła głośno, tylko dzięki rwącemu doznaniu przetaczającemu się przez płuca zdolna odegnać od siebie podszepty zakrzywionej percepcji.
- Przepraszam, już wstaję, obiecuję - wydusiła niepewnie; chlipnięcia dobiegły końca, ale ona wciąż znajdowała się na podłodze, sięgnąwszy do blatu komody, żeby spróbować się na nim podciągnąć. Strażnicy nie lubili gdy o cokolwiek prosiła, tym bardziej o pomoc. Jeśli już - miała błagać, podsycając tym samym ich ego myślą, że u swoich stóp spośród wszystkich magicznych istot mieli akurat potomkinię wili. A mimo to jedna z jej dłoni zaraz niespodziewanie zacisnęła się na rękawie młodzieńca, w nagłym olśnieniu. Czwórka - czy piątka? - Tom, nie wiem czy dobrze pamiętam, ale wydaje mi się, że ktoś tam... Że ktoś ze mną był w tym pociągu, inna dziewczyna. Ona też tu jest? Lena, nie, Leonie. Leonie. Co się z nią stało? - wspomnienia towarzyszki w niedoli były rozmazane jak większość z poprzedniego dnia, pamiętała jednak jej ciepły dotyk i inne ciało lekko wyginające materac łóżka, zanim odpłynęła w objęcia trawiących ją przez noc koszmarów.
- Z...? - powtórzyła, niezdolna zrobić tego w pełni. Z Tower, to nie przeszło przez gardło, w duchu nazywała więzienie piekłem, na głos kiedy jeszcze tam była - domem, przerażona samym brzmieniem oficjalnej nazwy, które teraz wybrzmiało jak uderzenie bicza smagającego plecy. Los znów zabolał, ale mocniej zabolało to, że przez cały ten czas, gdy w areszcie doprowadzano ją do ruiny, tak kuriozalnie blisko znaleźli się Marcelius z Jamesem, oni, a także ten niewinnie wyglądający młodzieniec, który powitał ją z miłym uśmiechem. Ta świadomość sprawiła, że wszystko w jej ciele dopuściło się buntu: kolana ugięły się pod niewielkim ciężarem korpusu, osunęła się na podłogę, dłonie zacisnąwszy najpierw na uszach, a potem na puklach jasnych włosów, które wystawały spomiędzy palców, pociągane. Boli, niech boli. Głos Corneliusa rezonował w jej głowie, niech boli, prędko nauczyła się, że fizyczny ból był o wiele lepszy niż ten psychiczny. - Dlaczego? - Celine rozpłakała się, łzy pociekły ciurkiem po policzkach, skapując na materiał zbyt dużej koszuli, wylewały się z niej w gorącu przytłoczonych emocji i w empatii duszy, która znała zimno kajdan zaciskających się wokół kończyn. Tamtego dnia w Parszywym Pasażerze Marcel i James zdołali uciec, czyżby jednak ich wytropiono i uwięziono tak samo jak ją? Zdradzany przez niego sekret nie sprawił, by podniosła głowę i spojrzała na niego ponownie, zbyt odurzona wreszcie wypluwanymi z siebie strachami, spanikowana, nadgryziona korozją niezrozumienia, ale i przekonania, że to wszystko było jej winą. Że to przez nią trafili do więzienia. Że Sallow dopełnił swojej zemsty i zamknął każdego z nich, niewinnych ludzi, dobrych ludzi, dał im blizny.
Jej płacz nie przypominał kwilenia dziecka, które spadało z małej miotełki ćwiczebnej i rozbijało kolano na niefortunnie wystającym z trawy kamieniu. Thomas mówił, ona zaś szlochała głośno, nieelegancko, przepraszająco, w chaosie nieśmiałego, wciąż niedowierzającego poczucia ulgi, współczucia, lęku i wdzięczności. Nawet jeśli tu przyjdą, powiedział, będę cię bronił. Kolejny waleczny chłopiec, który zamierzał się poświęcić. Ilu jeszcze takich jak on zostanie wciągniętych w lepkie odmęty wiru, jakim było Tower? Jakim był Londyn? - Wy... w-wszys-cy... - jej organizm prędko wypleniał się z sił, na ramiona opadła coraz bardziej zmęczona niemoc osłodzona jedynie gramem zbawczego katharsis; Celine przyciągnęła kolana pod brodę i zsunęła ręce, żeby opleść nimi chude nogi, w kuleniu się odnajdująca znajomy komfort. Ile razy w takiej pozycji siedziała na zimnej posadzce celi? Ile dni spędziła właśnie tak? Płakała za nich, ale płakała też za każdego, kto kiedykolwiek poznał koszmar, który łączył ich czwórkę. - Czem-m-mu? - powtórzyła głucho, powiedz, że to przeze mnie, Tom, wyduś to, dobij mnie, proszę, przepraszam.
Kiedy w końcu odważyła się znów odchylić głowę i spojrzeć na niego zaczerwienionymi oczyma, emocje zdawały się wówczas opadać. Przeszedł ich najgorszy sztorm, na swoim miejscu pozostawiwszy sekwencję chlipnięć i pociągnięć nosem, a oddech uspokoił na tyle, by mogła wydusić z siebie jakiekolwiek słowo. - Wa-sz kot ma na i-imię Dynia? - spytała i nieco drżącą dłonią otarła policzki, po czym kiwnęła na jego ostatnie pytanie. Pół roku temu podarowała lady Aquili kotka z lepszej londyńskiej menażerii, od tego czasu widywała jedynie kruki krążące wokół trupów na dziedzińcu Tower, których czarne pióra i ponure głosy za każdym razem przerażały ją tak samo. - Tom, ty nie m-ożesz wrócić do... Nie możesz tam wrócić. Żaden z w-was. Nigdy, już nigdy, przenigdy - Celine dodała błagalnie przy tym, jak nieporadnie spróbowała podnieść się z podłogi i dźwignąć na równe nogi, manewr kosztował ją zbyt wiele energii, której nie mogła poświęcić po niedawnym napadzie spanikowanego płaczu. Tylko ja mogę tam wrócić, ja powinnam, żeby nikt więcej nie musiał mnie bronić, tylko do tego się nadaję, przecież nie kłamali mówiąc, że tam jest mój dom, że nigdzie indziej już nie pasuję, półwila kaszlnęła głośno, tylko dzięki rwącemu doznaniu przetaczającemu się przez płuca zdolna odegnać od siebie podszepty zakrzywionej percepcji.
- Przepraszam, już wstaję, obiecuję - wydusiła niepewnie; chlipnięcia dobiegły końca, ale ona wciąż znajdowała się na podłodze, sięgnąwszy do blatu komody, żeby spróbować się na nim podciągnąć. Strażnicy nie lubili gdy o cokolwiek prosiła, tym bardziej o pomoc. Jeśli już - miała błagać, podsycając tym samym ich ego myślą, że u swoich stóp spośród wszystkich magicznych istot mieli akurat potomkinię wili. A mimo to jedna z jej dłoni zaraz niespodziewanie zacisnęła się na rękawie młodzieńca, w nagłym olśnieniu. Czwórka - czy piątka? - Tom, nie wiem czy dobrze pamiętam, ale wydaje mi się, że ktoś tam... Że ktoś ze mną był w tym pociągu, inna dziewczyna. Ona też tu jest? Lena, nie, Leonie. Leonie. Co się z nią stało? - wspomnienia towarzyszki w niedoli były rozmazane jak większość z poprzedniego dnia, pamiętała jednak jej ciepły dotyk i inne ciało lekko wyginające materac łóżka, zanim odpłynęła w objęcia trawiących ją przez noc koszmarów.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Z łatwością utrzymywał uśmiech, jakby chcąc ją zapewnić o tym, że wszystko było w porządku, nawet kiedy widział że dziewczyna na jego oczach się sypała - tuż przed nim. Nie wiedział co miał powiedzieć, jak się zachować tak, aby jeszcze bardziej jej nie zrazić do siebie, nie przerazić. Kucnął zaraz, wchodząc nieco do pokoju, chociaż zatrzymał się w progu. Ściskało go na ten widok - tego jak dziewczyna się wręcz załamała... na myśl o tower? Na wspomnienie..?
- Hej, hej... To nic, wiesz? - powiedział cicho, jakby podniesienie głosu miało tylko ją wystraszyć. Nie mógł jej przecież powiedzieć o pobiciach, nie mógł jej powiedzieć o egzekucjach, o ręce Marcela - nie mógł jej powiedzieć o tym chłodzie i mrozie, o wilgoci. Nie mógłby jej tym obciążyć. Nie powinien w ogóle wspominać o tym więzieniu przy niej. Nie był świadomy do końca, co ona tam przeżyła - czy chciała w ogóle po tym wszystkim żyć? Potrafiła cieszyć się byciem na wolności? Nie zastanawiał się nawet nad tym, do czego doszło, że została aresztowana, bo można było krzywo się spojrzeć na kogoś i trafić od celi - wiedział, że ci ludzie szukali ofiar i pretekstów, a nie prawdziwych przestępców, bo sprawiało im przyjemność znęcenia się nad innymi. - Nie potrzebują powodu, no już... Hej, hej... Zobacz, jestem tutaj, widzisz? James też jest... Marcel również... Znaczy... no nie tutaj w Dolinie. Ale nie jest zamknięty - zapewniał ją kontynuując. Może mógł się przydać choć w taki sposób? W końcu rozmawiał tak wtedy z Sheilą i z Jamesem, kiedy byli mali - po prostu ich zapewniał, że będzie dobrze, bo kłamstwo powtórzone tysiąc razy stawało się prawdą. A przynajmniej oni zaczynali w nie wierzyć - on w nie wierzył.
To było jedyne co potrafił, po prostu mówić i zmyślać bajki - to go czasem wyciągała z kłopotów i tarapatów, chociaż nie zawsze. Czasem musiał szukać jak naprawić podobne rzeczy, jak się nagimnastykować jeszcze bardziej, aby wyjść z czegoś z twarzą czy nie pobity.
Okłamał wtedy tych strażników? Tam w tunelach? Mówił... on sam mówił Justine i Hasper, że tak, ale czy mógł je po prostu okłamać na ten temat? Ale jeśli mówił tym kobietom prawdę - co takiego powiedział? Podszył się, podciągnął temat jakiegoś człowieka, wyłapał nazwiska... To brzmiało jak coś, co mógłby zrobić i wiedział, że potrafi dobrze udawać, a także improwizować - ale do jakiego stopnia był w stanie to zrobić? Przecież przede wszystkim był tchórzem. Wolałby uciekać.
- Wszyscy jesteśmy bezpieczni - zapewnił cicho i spokojnie, uśmiechając się wciąż jakby opowiadał jej jakąś bajkę. Nie chciał jej dotknąć, pogładzić po głowie czy po ramieniu w geście dodania otuchy, bo i nie był pewny czy w ogóle chciała podobnego dotyku. Nie wiedział czego chciała, czego potrzebowała - może wszystkiego na raz, a może ciszy i spokoju?
- Tak, Dynia! I jest jeszcze głupiutki, ale całkiem puchaty. Taki czarno biały, wiesz? Na brzuchu ma łatki czarne, wygląda przezabawnie, i uwielbia się bawić. Czasem goni to co się poruszy, czasem goni nas jak idziemy po domu... Ma mnóstwo energii, wiesz? - skierował skupienie na kota, słysząc że dziewczyna była nim zainteresowana. Tak, tak było dobrze - niech skupi swoją uwagę właśnie na tym kociaku, a nie na czymkolwiek innym.
Poderwał się nieco, widząc jak ta próbuje nieudolnie się podnieść, jakby chcąc ją asekurować. Ukrywał z twarzy zmartwienie czy zaniepokojenie, przywołując po prostu łagodność. Tak było łatwiej, jeśli ukrywał to co odczuwał i pokazywał jedynie spokój - ludzie to przejmowali, inni się uspokajali. A teraz Celine nie potrzebowała słyszeć, że się o nią martwił czy że powinna uważać. Była świadoma tego, że powinna? Nie był pewny... nie wiedział jak wiele nocy spędziła tam w celi, ale on sam miał dość po tygodniu, kiedy nie wiedział czy zobaczy kolejny dzień czy kiedy słyszał dźwięki egzekucji. Wiedział, że mógł wtedy trafić o wiele gorzej, gdyby nie zdecydował się donieść jakiś informacji...
Nie odezwał się na jej prośbę, jedynie się uśmiechając delikatnie. To było miejsce dla niego, więzienna cela. Nie dla Jamesa czy Marcela, oczywiście, ale on... to nawet nie była kwestia włamań czy czegoś podobnego - to była kwestia tego, co zrobił tam wtedy w podziemiach. Był mordercą, doprowadził do śmierci tylu osób...
Nie pamiętał tego wszystkiego, wciąż za każdym razem ta myśl go przerastała, że mógł kogoś zamordować. Dlaczego? Po co? Byłby do tego zdolny? Myślał o tym wielokrotnie przez ostatnie dni, próbował sobie wyobrazić za każdym razem jak kogoś zabije - jak by tego dokonał, magią czy czymś ostrym, czy pięściami, czy przypadkiem, czy w ogóle byłby do tego zdolny? Nie potrafił sobie tego wyobrazić, postawić się w sytuacji, w której byłby gotowy na podobny ruch.
A jednak to zrobił.
- Powoli, powoli... Możemy usiąść tutaj na podłodze, wiesz? - zapewnił dziewczynę. - Jeśli tak jest ci wygodniej, możemy usiąść pod ścianą... - zapewnił, ale kiedy tylko poczuł jej tak bardzo słaby chwyt, skierował dłoń do jej ramienia aby ją podtrzymać. Zaraz wsunął dłoń za jej plecy, pozwalając dziewczynie aby się na nim oparła. Kucnął nieco, drugą rękę wsuwając pod jej kolana i unosząc ją na ręce, nieco się samemu chwiejąc w pierwszej chwili, ale szybko odkrył, że sama Celine zdawała się ważyć tyle co nic.
- Oh? Leonie jest na dole również, nie martw się. Marcel przyprowadził was tutaj obie - zapewnił z uśmiechem, kierując się w stronę wyjścia z pokoju. Na korytarzu jednak zwolnił krok, pozwalając dziewczynie rozejrzeć po nim - tak, aby to wszystko nie zmieniało się tak nagle wokół niej.
- Mówił, że chce się dowiedzieć czegoś na temat ojca Leonie... a ty? Masz jakąś rodzinę w Anglii? Możemy do nich napisać jeśli chcesz... - rzucił ostrożnie, po cichu, nie chcąc znów wywołać u niej podobnej reakcji jak na wspomnienie o Tower. - Albo przyjaciół. Jakieś nazwiska, pamiętasz? Może kogoś innego z Londynu pamiętasz? - zapytał, zerkając na nią, bo chociaż Marcel tego nie sprecyzował... czy to była ona? Tam z Londynu, która znalazła się na plakatach? Jak wiele mógł znać dziewczyn o tym samym imieniu?
- Hej, hej... To nic, wiesz? - powiedział cicho, jakby podniesienie głosu miało tylko ją wystraszyć. Nie mógł jej przecież powiedzieć o pobiciach, nie mógł jej powiedzieć o egzekucjach, o ręce Marcela - nie mógł jej powiedzieć o tym chłodzie i mrozie, o wilgoci. Nie mógłby jej tym obciążyć. Nie powinien w ogóle wspominać o tym więzieniu przy niej. Nie był świadomy do końca, co ona tam przeżyła - czy chciała w ogóle po tym wszystkim żyć? Potrafiła cieszyć się byciem na wolności? Nie zastanawiał się nawet nad tym, do czego doszło, że została aresztowana, bo można było krzywo się spojrzeć na kogoś i trafić od celi - wiedział, że ci ludzie szukali ofiar i pretekstów, a nie prawdziwych przestępców, bo sprawiało im przyjemność znęcenia się nad innymi. - Nie potrzebują powodu, no już... Hej, hej... Zobacz, jestem tutaj, widzisz? James też jest... Marcel również... Znaczy... no nie tutaj w Dolinie. Ale nie jest zamknięty - zapewniał ją kontynuując. Może mógł się przydać choć w taki sposób? W końcu rozmawiał tak wtedy z Sheilą i z Jamesem, kiedy byli mali - po prostu ich zapewniał, że będzie dobrze, bo kłamstwo powtórzone tysiąc razy stawało się prawdą. A przynajmniej oni zaczynali w nie wierzyć - on w nie wierzył.
To było jedyne co potrafił, po prostu mówić i zmyślać bajki - to go czasem wyciągała z kłopotów i tarapatów, chociaż nie zawsze. Czasem musiał szukać jak naprawić podobne rzeczy, jak się nagimnastykować jeszcze bardziej, aby wyjść z czegoś z twarzą czy nie pobity.
Okłamał wtedy tych strażników? Tam w tunelach? Mówił... on sam mówił Justine i Hasper, że tak, ale czy mógł je po prostu okłamać na ten temat? Ale jeśli mówił tym kobietom prawdę - co takiego powiedział? Podszył się, podciągnął temat jakiegoś człowieka, wyłapał nazwiska... To brzmiało jak coś, co mógłby zrobić i wiedział, że potrafi dobrze udawać, a także improwizować - ale do jakiego stopnia był w stanie to zrobić? Przecież przede wszystkim był tchórzem. Wolałby uciekać.
- Wszyscy jesteśmy bezpieczni - zapewnił cicho i spokojnie, uśmiechając się wciąż jakby opowiadał jej jakąś bajkę. Nie chciał jej dotknąć, pogładzić po głowie czy po ramieniu w geście dodania otuchy, bo i nie był pewny czy w ogóle chciała podobnego dotyku. Nie wiedział czego chciała, czego potrzebowała - może wszystkiego na raz, a może ciszy i spokoju?
- Tak, Dynia! I jest jeszcze głupiutki, ale całkiem puchaty. Taki czarno biały, wiesz? Na brzuchu ma łatki czarne, wygląda przezabawnie, i uwielbia się bawić. Czasem goni to co się poruszy, czasem goni nas jak idziemy po domu... Ma mnóstwo energii, wiesz? - skierował skupienie na kota, słysząc że dziewczyna była nim zainteresowana. Tak, tak było dobrze - niech skupi swoją uwagę właśnie na tym kociaku, a nie na czymkolwiek innym.
Poderwał się nieco, widząc jak ta próbuje nieudolnie się podnieść, jakby chcąc ją asekurować. Ukrywał z twarzy zmartwienie czy zaniepokojenie, przywołując po prostu łagodność. Tak było łatwiej, jeśli ukrywał to co odczuwał i pokazywał jedynie spokój - ludzie to przejmowali, inni się uspokajali. A teraz Celine nie potrzebowała słyszeć, że się o nią martwił czy że powinna uważać. Była świadoma tego, że powinna? Nie był pewny... nie wiedział jak wiele nocy spędziła tam w celi, ale on sam miał dość po tygodniu, kiedy nie wiedział czy zobaczy kolejny dzień czy kiedy słyszał dźwięki egzekucji. Wiedział, że mógł wtedy trafić o wiele gorzej, gdyby nie zdecydował się donieść jakiś informacji...
Nie odezwał się na jej prośbę, jedynie się uśmiechając delikatnie. To było miejsce dla niego, więzienna cela. Nie dla Jamesa czy Marcela, oczywiście, ale on... to nawet nie była kwestia włamań czy czegoś podobnego - to była kwestia tego, co zrobił tam wtedy w podziemiach. Był mordercą, doprowadził do śmierci tylu osób...
Nie pamiętał tego wszystkiego, wciąż za każdym razem ta myśl go przerastała, że mógł kogoś zamordować. Dlaczego? Po co? Byłby do tego zdolny? Myślał o tym wielokrotnie przez ostatnie dni, próbował sobie wyobrazić za każdym razem jak kogoś zabije - jak by tego dokonał, magią czy czymś ostrym, czy pięściami, czy przypadkiem, czy w ogóle byłby do tego zdolny? Nie potrafił sobie tego wyobrazić, postawić się w sytuacji, w której byłby gotowy na podobny ruch.
A jednak to zrobił.
- Powoli, powoli... Możemy usiąść tutaj na podłodze, wiesz? - zapewnił dziewczynę. - Jeśli tak jest ci wygodniej, możemy usiąść pod ścianą... - zapewnił, ale kiedy tylko poczuł jej tak bardzo słaby chwyt, skierował dłoń do jej ramienia aby ją podtrzymać. Zaraz wsunął dłoń za jej plecy, pozwalając dziewczynie aby się na nim oparła. Kucnął nieco, drugą rękę wsuwając pod jej kolana i unosząc ją na ręce, nieco się samemu chwiejąc w pierwszej chwili, ale szybko odkrył, że sama Celine zdawała się ważyć tyle co nic.
- Oh? Leonie jest na dole również, nie martw się. Marcel przyprowadził was tutaj obie - zapewnił z uśmiechem, kierując się w stronę wyjścia z pokoju. Na korytarzu jednak zwolnił krok, pozwalając dziewczynie rozejrzeć po nim - tak, aby to wszystko nie zmieniało się tak nagle wokół niej.
- Mówił, że chce się dowiedzieć czegoś na temat ojca Leonie... a ty? Masz jakąś rodzinę w Anglii? Możemy do nich napisać jeśli chcesz... - rzucił ostrożnie, po cichu, nie chcąc znów wywołać u niej podobnej reakcji jak na wspomnienie o Tower. - Albo przyjaciół. Jakieś nazwiska, pamiętasz? Może kogoś innego z Londynu pamiętasz? - zapytał, zerkając na nią, bo chociaż Marcel tego nie sprecyzował... czy to była ona? Tam z Londynu, która znalazła się na plakatach? Jak wiele mógł znać dziewczyn o tym samym imieniu?
- k6:
- 1 - Dostajesz nagłego napadu duszności. Nie potrafisz pozbyć się wrażenia, że powietrze pozbawione jest tlenu, a im bardziej starasz się wziąć wdech, tym gorzej się czujesz. Zaczyna kręcić ci się w głowie, dźwięki stają się zniekształcone i jakby dobiegają z oddali, zalewa cię zimny pot. Ogarnia cię słabość, coraz trudniej jest ci ustać na nogach. Jeśli znajdujesz się na zewnątrz, efekt minie po upływie jednej tury; jeśli znajdujesz się w pomieszczeniu, musisz natychmiast (w ciągu jednej tury) wyjść na świeże powietrze lub stanąć przy otwartym oknie - innym wypadku pociemnieje ci przed oczami i na kilka sekund stracisz przytomność.
2 - Zaczyna towarzyszyć ci nieodparte wrażenie, że twoje dłonie pokryte są krwią: na skórze widzisz jaskrawoczerwone smugi, mimo że nie dostrzega ich nikt inny w twoim towarzystwie. Widok poplamionych rąk budzi u ciebie niepokój, odczuwasz naglącą potrzebę umycia ich - ale szorowanie nie przynosi żadnego skutku. W uspokojeniu się pomaga jedynie świadome unikanie patrzenia na dłonie. Efekt będzie towarzyszył ci do końca wątku.
3 - Doznajesz chwilowego zaniku pamięci krótkotrwałej - zapominając o wszystkim, co wydarzyło się w przeciągu ostatniej tury. Wrażenie jest na tyle dezorientujące, że jeśli znajdujesz się w sytuacji stresowej lub wymagającej szybkiego działania, to w kolejnej turze nie jesteś w stanie wykonać żadnej akcji. Wspomnienia wrócą do ciebie po upływie jednej kolejki.
4, 5, 6 - Nic się nie dzieje.
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
Płakała patrząc mu w oczy, a mięśnie dygotały, boleśnie spięte. Zobacz, jestem tutaj. James jest. Marcel jest. Byli z nią też w Tower, wiedzieli o tym? To nic, że jako fatamorgana. W momentach infekcji tłoczonej przez żyły dla niej byli prawdziwi, piękni, ciepli, smakowali powietrzem łapanym po tonięciu w morskiej wodzie i przypominali koc, którym okrywało się zmarznięte ciało - tak bardzo była im wdzięczna, a jednocześnie tak zrozpaczona gdy uzdrowiciel zbijał gorączkę i wszystko wracało do bezbarwnej rzeczywistości. Wypłowiałej, szarej i okrutnej. Dlaczego nie zabraliście mnie ze sobą?, pytała w tęsknocie, jeśli nie mogę z wami odejść, dlaczego nie mogę umrzeć tu sama? Ale on po nią przyszedł. Wrócił. Marcel Carrington zjawił się znikąd i zabrał ją donikąd. Półwila kiwała lekko głową, jesteśmy bezpieczni.
Ciekawe czy Thomas też kiedyś odwiedził jej przywidzenia, skoro był bratem Jamesa.
Wspomnienie kota pomogło wargom ułożyć się w cieniu niepewnego uśmiechu, wtedy stygły już łzy, pozostawiwszy po sobie jedynie stłumione chlipnięcia. Łatwiej było wyobrazić sobie młodziutkie stworzonko pędzące po podłodze w próbie podrapania czyichś pięt, niż zderzać się z trudną do zaakceptowania prawdą, która wymogłaby na niej akceptację wszystkiego, co przeżyła, tego było jeszcze za dużo. Czerni więziennej ciemnicy i szkarłatu dłoni sięgających po to, czego nie chciała zaoferować. Purpury nienawiści żywionej do samej siebie. Wstrętu. Kiedy więc uspokoiła się na tyle, by wdech przestał być świszczący, a wydech zbyt krótki, Celine uśmiechnęła się - lekko, może nie tak promiennie jak kiedyś, ale przynajmniej miło i smutno.
Zmoczone łzami palce półwila otarła delikatnie w materiał spódnicy i odkaszlnęła drapiącą suchość w gardle; jesteśmy bezpieczni, musiała mu w to uwierzyć, musiała zaufać, nawet jeśli każdy zmysł w jej ciele wrzeszczał, że to nieprawda. - Kiedyś też m-miałam kota, bardzo dawno temu. Kotkę. W szkole. Też była taka, mała, miękka i... szczęśliwa - przyznała zaraz po ostatnim pociągnięciu nosem, by za chwilę odruchowo rozszerzyć powieki, spojrzeć na Thomasa z nieświadomym lękiem, co jeśli stała się dla niego odrażająca? - Więcej nie będę tak głośno, nie gniewaj się - wyszeptała słabo Celine.
W Tower nikt nie lubił głośnych jednostek. Śpiewy ukracano zaklęciami, krzyki karano zaklęciami, zarzuty klarowano zaklęciami, bo tam wszystko było inne, dziwnie proste i zrozumiałe, jeśli poznało się zasady rządzące tamtejszą harmonią. Nie oczekuj, nie żądaj, nie potrzebuj i, broń Merlinie, nie dopominaj się. Dlatego z oporem przyjęła następną próbę pomocy, już nabierała powietrza, żeby zapewnić go, że nie musiał się kłopotać, bo zaraz uda jej się wstać, ale ten udźwignął ją na rękach, a pokój wokół nich jakby się upłynnił, zakołysał, mamiąc błędnik.
- Nie musisz, przepraszam, ja mogę sama - powtórzyła na urywanym wydechu. Zadał sobie tyle trudu, poświęcił tyle energii, wysłuchał, ukoił, nawet zbierał ją z podłogi. I równie dobrze mógłby zrzucić ją z powrotem na ziemię z wysokości wyciągniętych ramion, tego też doświadczyła w więzieniu ku czyjejś perwersyjnej przyjemności, jednak tortura nie nadeszła, a zamiast niej wychylili się na korytarz, po którym wodziła odrobinę nieprzytomnym spojrzeniem, z dłońmi splecionymi na swoim brzuchu i głową częściowo opartą o ramię Doe. - I nic mu nie będzie? Marcelowi? - upewniła się; żołądek zakręcił ją nieprzyjemnie, ale nawet gdyby chciała, Celine nie miała czym wymiotować, nagle szarpnięta zdenerwowaniem na myśl o Carringtonie uciekającym przed magiczną policją, jak wtedy. Przez nią. W Parszywym było tak samo, wiał, bo musiał - a mundurowi wkroczyli tam po nią. Znów kiwnęła głową, póki co nie posiadająca zbyt wiele siły na rozglądanie się po korytarzu, ale to co widziała wystarczyło, by przynajmniej chwilowo upewnić się o tym, że za rogiem nie czaili się strażnicy gotowi doprowadzić ich przed oblicze prawa. Z powrotem do domu. Zdradzała Tower, będąc tutaj? Wymigując się od odpowiedzialności powrotu? Na pewno. Wyrodna córka. Głupia, zdradliwa kurwa.
Celine przełknęła głośno ślinę na pytanie o jej rodzinę. Tylko myśl o nich trzymała ją jeszcze przy życiu, o nich i przyjaciołach, o sercach, do których tęskniło jej własne. - Tak, ale nie wiem czy wciąż tu są, w Anglii, Yvette, Demelza i Elric, a mój tata... Mój tata... - pokręciła głową, to nie przeszłoby jej przez gardło. Mój tata nie żyje przeze mnie. Ponosiła przecież największą odpowiedzialność jako dziecko tak długo wątpiące w jego niewinność, niepewna w co powinna wierzyć, przestraszona perspektywą wyparcia jakichś wyższych ustrojowych wartości, żeby przekonać się co było prawdą, a co tylko wygodnym kłamstwem. Co dobrem, a co złem. Przepraszam, tato. Sto milionów gdyby, tyloma scenariuszami co noc zadręczała się w swojej celi. - Miałam też przyjaciół w porcie, wiesz coś o nich? Och, proszę, obyś wiedział. O Philippie i Rain, i Hagridzie, i o... Nie, lady B-Black nigdy nie... - jej usta najpierw zadrżały delikatnie, a potem przygryzła dolną wargę, w ten sposób chcąc pozbyć się kojarzonego z tym bólu. Nie napisała. Celine mocniej oparła głowę o jego ramię i na dłuższą chwilkę zamknęła oczy. - To była moja wina - wyznała potem łamliwym, ciężkim od wyrzutów sumienia szeptem. - Ja wielu rzeczy nie mogę sobie przypomnieć, ale wiem, że tak było... To była moja wina, to wszystko - głos półwili sugerował, że słabła przez sam fakt rozmowy, tak dotkliwie wyniszczona miesiącami spędzonymi w areszcie. Co dokładnie wydarzyło się tamtego dnia w Parszywym? Jak wyglądało jej aresztowanie, jak przebiegło to najdotkliwsze przesłuchanie, kiedy pierwszy raz ukarano ją czarem, kiedy rzucono na stół? Wrażliwy umysł separował ją od ciężaru najgorszych chwil i rozmazał je jak słowa na pergaminie, na który wylewała się woda; nie była na nie gotowa, nie wiadomo czy kiedykolwiek będzie. A część wspomnień po prostu uległa korozji cofającego się uzależnienia od magicznych narkotyków. Już nie miała w sobie skrzydeł wróżki. - Tom? Jamie, czy on jest na mnie bardzo zły? - dopytała ochrypłym głosem, bała się tego, nienawiści ze strony każdego z nich, zarówno tej niewypowiedzianej, jak i otwartej.
Ciekawe czy Thomas też kiedyś odwiedził jej przywidzenia, skoro był bratem Jamesa.
Wspomnienie kota pomogło wargom ułożyć się w cieniu niepewnego uśmiechu, wtedy stygły już łzy, pozostawiwszy po sobie jedynie stłumione chlipnięcia. Łatwiej było wyobrazić sobie młodziutkie stworzonko pędzące po podłodze w próbie podrapania czyichś pięt, niż zderzać się z trudną do zaakceptowania prawdą, która wymogłaby na niej akceptację wszystkiego, co przeżyła, tego było jeszcze za dużo. Czerni więziennej ciemnicy i szkarłatu dłoni sięgających po to, czego nie chciała zaoferować. Purpury nienawiści żywionej do samej siebie. Wstrętu. Kiedy więc uspokoiła się na tyle, by wdech przestał być świszczący, a wydech zbyt krótki, Celine uśmiechnęła się - lekko, może nie tak promiennie jak kiedyś, ale przynajmniej miło i smutno.
Zmoczone łzami palce półwila otarła delikatnie w materiał spódnicy i odkaszlnęła drapiącą suchość w gardle; jesteśmy bezpieczni, musiała mu w to uwierzyć, musiała zaufać, nawet jeśli każdy zmysł w jej ciele wrzeszczał, że to nieprawda. - Kiedyś też m-miałam kota, bardzo dawno temu. Kotkę. W szkole. Też była taka, mała, miękka i... szczęśliwa - przyznała zaraz po ostatnim pociągnięciu nosem, by za chwilę odruchowo rozszerzyć powieki, spojrzeć na Thomasa z nieświadomym lękiem, co jeśli stała się dla niego odrażająca? - Więcej nie będę tak głośno, nie gniewaj się - wyszeptała słabo Celine.
W Tower nikt nie lubił głośnych jednostek. Śpiewy ukracano zaklęciami, krzyki karano zaklęciami, zarzuty klarowano zaklęciami, bo tam wszystko było inne, dziwnie proste i zrozumiałe, jeśli poznało się zasady rządzące tamtejszą harmonią. Nie oczekuj, nie żądaj, nie potrzebuj i, broń Merlinie, nie dopominaj się. Dlatego z oporem przyjęła następną próbę pomocy, już nabierała powietrza, żeby zapewnić go, że nie musiał się kłopotać, bo zaraz uda jej się wstać, ale ten udźwignął ją na rękach, a pokój wokół nich jakby się upłynnił, zakołysał, mamiąc błędnik.
- Nie musisz, przepraszam, ja mogę sama - powtórzyła na urywanym wydechu. Zadał sobie tyle trudu, poświęcił tyle energii, wysłuchał, ukoił, nawet zbierał ją z podłogi. I równie dobrze mógłby zrzucić ją z powrotem na ziemię z wysokości wyciągniętych ramion, tego też doświadczyła w więzieniu ku czyjejś perwersyjnej przyjemności, jednak tortura nie nadeszła, a zamiast niej wychylili się na korytarz, po którym wodziła odrobinę nieprzytomnym spojrzeniem, z dłońmi splecionymi na swoim brzuchu i głową częściowo opartą o ramię Doe. - I nic mu nie będzie? Marcelowi? - upewniła się; żołądek zakręcił ją nieprzyjemnie, ale nawet gdyby chciała, Celine nie miała czym wymiotować, nagle szarpnięta zdenerwowaniem na myśl o Carringtonie uciekającym przed magiczną policją, jak wtedy. Przez nią. W Parszywym było tak samo, wiał, bo musiał - a mundurowi wkroczyli tam po nią. Znów kiwnęła głową, póki co nie posiadająca zbyt wiele siły na rozglądanie się po korytarzu, ale to co widziała wystarczyło, by przynajmniej chwilowo upewnić się o tym, że za rogiem nie czaili się strażnicy gotowi doprowadzić ich przed oblicze prawa. Z powrotem do domu. Zdradzała Tower, będąc tutaj? Wymigując się od odpowiedzialności powrotu? Na pewno. Wyrodna córka. Głupia, zdradliwa kurwa.
Celine przełknęła głośno ślinę na pytanie o jej rodzinę. Tylko myśl o nich trzymała ją jeszcze przy życiu, o nich i przyjaciołach, o sercach, do których tęskniło jej własne. - Tak, ale nie wiem czy wciąż tu są, w Anglii, Yvette, Demelza i Elric, a mój tata... Mój tata... - pokręciła głową, to nie przeszłoby jej przez gardło. Mój tata nie żyje przeze mnie. Ponosiła przecież największą odpowiedzialność jako dziecko tak długo wątpiące w jego niewinność, niepewna w co powinna wierzyć, przestraszona perspektywą wyparcia jakichś wyższych ustrojowych wartości, żeby przekonać się co było prawdą, a co tylko wygodnym kłamstwem. Co dobrem, a co złem. Przepraszam, tato. Sto milionów gdyby, tyloma scenariuszami co noc zadręczała się w swojej celi. - Miałam też przyjaciół w porcie, wiesz coś o nich? Och, proszę, obyś wiedział. O Philippie i Rain, i Hagridzie, i o... Nie, lady B-Black nigdy nie... - jej usta najpierw zadrżały delikatnie, a potem przygryzła dolną wargę, w ten sposób chcąc pozbyć się kojarzonego z tym bólu. Nie napisała. Celine mocniej oparła głowę o jego ramię i na dłuższą chwilkę zamknęła oczy. - To była moja wina - wyznała potem łamliwym, ciężkim od wyrzutów sumienia szeptem. - Ja wielu rzeczy nie mogę sobie przypomnieć, ale wiem, że tak było... To była moja wina, to wszystko - głos półwili sugerował, że słabła przez sam fakt rozmowy, tak dotkliwie wyniszczona miesiącami spędzonymi w areszcie. Co dokładnie wydarzyło się tamtego dnia w Parszywym? Jak wyglądało jej aresztowanie, jak przebiegło to najdotkliwsze przesłuchanie, kiedy pierwszy raz ukarano ją czarem, kiedy rzucono na stół? Wrażliwy umysł separował ją od ciężaru najgorszych chwil i rozmazał je jak słowa na pergaminie, na który wylewała się woda; nie była na nie gotowa, nie wiadomo czy kiedykolwiek będzie. A część wspomnień po prostu uległa korozji cofającego się uzależnienia od magicznych narkotyków. Już nie miała w sobie skrzydeł wróżki. - Tom? Jamie, czy on jest na mnie bardzo zły? - dopytała ochrypłym głosem, bała się tego, nienawiści ze strony każdego z nich, zarówno tej niewypowiedzianej, jak i otwartej.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Tak, skup się na kotce, przeszło mu przez myśl, słuchając z uśmiechem słów dziewczyny. Zawsze tak robił przy rodzeństwie - zawsze starał się odwrócić ich uwagę od tego, co było dla nich niewygodne. Wymyślanie bajek i historii, które miały na celu ich pocieszyć i rozweselić. Wychodziło mu to teraz? Tak przynajmniej mu się wydawalo, taką miał nadzieję, że choć raz na coś się przydaje i znów czegoś nie psuje. Bał się tego - a może bardziej był zmęczony tym, że za każdym razem sprawiał problemy. Może powinien przestać robić cokolwiek? A może powinien spróbować skierować swoje siły w coś, co powinno ulec zniszczeniu? Zamiast starać się pomóc, spróbować coś zniszczyć - reputację, pomnik, cokolwiek, co bardziej przypominało grudniowy plac. Wtedy dużo rzeczy poszło zgodnie z planem, nie udawał żadnego bohatera, bo nigdy nim nie był. Wiedział, że coraz bardziej się staczał, ale jeśli mógł zrobić cokolwiek może to była pora, aby właśnie robić na złość wszystkim, przez których trwała wojna?
- Głośna? - zapytał zaskoczony nieco, zaraz kręcąc głową. - Ja jestem głośny, nie ty. Szczególnie kiedy gram na harmonijce... - rzucił z nieco szerszym uśmiechem i pewnością siebie. - Lubię jak jest głośno, wiesz? - bo wtedy nie dopadają cię myśli, dodał już w głowie. - Ale, ale! Jak nazywała się twoja kotka? Ta z ogrodu..? - zapytał zaraz żywo zainteresowany.
Spokojnie ruszył korytarzem, krok po kroku, trzymając Celine przy sobie. Nie była ciężka, choć stanowczo odwykł od dźwigania i noszenia. To przez te kilka ostatnich tygodni.
Zetknął zaraz na dziewczynę, chcąc sprawdzić czy wszystko było w porządku. Lekko pochwalił chwyt pod jej nogami, kiedy na moment zatrzymał się w pół kroku. Ścisnęło go w żołądku, nie mógł się ruszyć czy wydać z siebie dźwięku. Zamarł z uśmiechem na wargach, choć wydawał się być jeszcze bledszy z przerażenia, kiedy dostrzegł na swoich dłoniach krew. Była tam, znów. Czy to znaczyło... Czy on...
Szlag! Skrzywdziłem ją? Była ranna? Ale James... James ją niósł wczoraj, nie było nigdzie chyba krwi? Czy ja .. czy ja znów... Nie, niemożliwe...
Mętlik w jego głowie ruszył, a on musiał spędzić kilka chwil na tym, żeby przypomnieć sobie o tym, o czym mówiłam Celine. Jego słowa ledwo do niego docierały, czuł jak świat był gdzieś daleko od niego, odgrodzony niewidzialną barierą, a on wpatrywał się w swoje dłonie. Skrzywdził ją, wiedział to. Nie powinien jej próbować pomóc czy się podnieść. Wszytko psuł, wszystkich ranił i krzywdził, i mordował. Był zwykłym, pieprzonym mordercą. Nie powinien żyć, powinni go wtedy zostawić na śmierć z zamarznięcia. Gdyby się nigdy nie obudził... Gdyby go zabili w tych podziemiach, albo gdyby utonął. Albo gdyby... Gdyby....
- Marcel cię odwiedzi, nie martw się - odpowiedział po dłuższej chwili. - Nie wiem kiedy, ale na pewno.to zrobi, nie martw się, dobrze? - dodał, choć jego gardło było wyraźnie ściśnięte, kiedy mówił - nawet nie do końca dotarło do niego jej pytanie, kiedy jego myśli krążyły wokół krwi, która... Nie, chwila, coś było nie w porządku znów. Brudził ją? Nie, jej ubranie nie wydawało się przesiąkać krwią....
- Demelza? Znam jedną, wiesz? Może to ta sama... Yvette z portu? Z lecznicy? - dopytał zaraz, przenosząc wzrok na jej twarz, nie chcąc spoglądać w stronę dłoni. Bał się, że zaraz zauważy krew na jej ubraniu - może powinni zanieść ją do leśnej lecznicy? Nie powinien się tam pojawiać, wiedział że to miejsce w którym pracowała Kerry... Co jeśli by na siebie wpadli? Jak miałby jej wyjaśnić to, że był mordercą? Dlaczego się nie odzywał? Dlaczego i co się stało tam wtedy nad rzeką.
- Napiszmy do nich listy - zaproponował jej pogodnie, próbując zignorować ścisk, który go ogarniał i lęk.przed.ttm, że mógł znów kogoś skrzywdzić. Zerknął w stronę swoich dłoni znów, zaraz odwracając jednak od nich wzrok. Nie czuł czy palce były lepkie, ale czy czuł ten zapach? Nie był pewny, możliwe że ten rdzawy i mdły swąd unosił się w powietrzu. Naprawdę zrobił jej krzywdę? Może to jedynie jego wyobraźnia? Może to sobie wmówił? A jeśli nie? Co jeśli nie? Powinien ją zabrać do lecznicy. Może powinien pierw poprosić Eve o pomoc? Może wysłać sowę, żeby ktoś z lecznicy zjawił się tutaj? Czy było bezpiecznie dla Celine, żeby wynosić ją teraz z domu jeśli krwawiła? To nie mogło mu się wydawać, ta krew - ten widok, ten zapach, to wszystko.
- B-black? - zapytał zaskoczony początkowo słyszalnym nazwiskiem, a po tym spiął się orientując, że się zająknął. Czy to ten uciążliwy ścisk w gardle? To jego wina? Może to przez tę suchość w nim, to na pewno było to...
Odchrząknął zaraz, chcąc przywrócić swój głos do porządku. Postarał się pozbyć niezrozumienia z twarzy, zastąpić je uśmiechem i pewnością, że wszystko było w porządku.
- Philippa... To była nasza sąsiadka, wiesz? Nie jestem pewny co z nimi... Ale napiszemy, wyślemy sowę do nich. Mogę ci użyczyć mojej, wiesz jak się nazywa? Bułeczka! Mam ją od Hogwartu, mam już dużo lat, ale jest bardzo sumienną sową, na pewno dostarczy twoje listy... - zapewnił dziewczyn z uśmiechem, powoli kierując się do schodów i ruszając jeden stopień na raz. Zerknął przez ramię jakby w obawie, że znajdzie za sobą krwawy ślad - ale niczego takiego nie dostrzegł. Nie było... Czy .. czy ta krew wsiąkała w ubranie Celine? Czy ten zapach... Wciąż nie był pewny czy go wyczuwał. Powinien czuć go dokładnie jeśli to była krew, ale nie czuł go tak - czuł drewno domu Bathildy, czuł rzeźkie powietrze z zewnątrz sugerujące, że ktoś zostawił otwarte okno.
- Nic nie jest twoją winą, wiesz? Jestem pewny tego, słyszałem dużo dobrego o tobie od Marcela - skłamał, w pół mówiąc prawdę. Słyszał nieco od przyjaciela, ale nie znowu tak wiele - praktycznie nic. - To nie twoja wina, że tam trafiłaś. Cokolwiek się stało... To nie twoja wina. Czasem lepiej nie pamiętać, wiesz? Nie musisz pamiętać - zapewnił, zastanawiając się czy sam również tak uważał. Łatwiej byłoby mu może zapomnieć o Kerstin, gdyby jedno po drugim pozbył się każdego wspomnienia. Żyłoby mu się łatwiej, gdyby nie myślał o swojej marce? A o tym jak zawiódł Jeanie? Czy gdyby jego rodzina zapomniała o nim, czy wtedy James i Sheila nie mieliby łatwiej? Eve nie gniewałaby się na Jamesa, wiedzieli przecież oboje że nie była zdolna mu wybaczyć, ale czy ktokolwiek mógłby się temu dziwić? Nie zasługiwał na wybaczanie. Jedyne co sprowadzał to nieszczęścia na innych, samemu wiecznie uciekając z tarapatów dzięki jakimś nieskończonym ilościom szczęścia.
- Jimmy jest... Czasem trudny do zrozumienia, wiesz? Złości się bez powodu, ale nie widziałem, żeby był na ciebie zły. Na pewno się cieszy, że cię widzi - zapewnił Celinę, powoli stawiając kroki na kolejnych stopniach schodów aż na sam parter. Zerknął zaraz na Dynię, który siedział na pobliskiej półce i przyglądał się im. Thomas uśmiechnął się zaraz szerzej, lekko wskazując głową w kierunku kociaka. Wszystko, żeby nie spojrzeć na swoje dłonie. Musiał skupić się na rozmowie, na Celinie - nie mógł myśleć o tej krwi na dłoniach. Nie chciał o tym myśleć. Jak mógł to zmyć? Może powinien spróbować?
- Widzisz? To Dynia, ale ci się przygląda zainteresowany - rzucił, zaraz po tym ja krótko zerkając na dziewczynę, aby się upewnić, że jej strój nie przesiąkał krwią. Czy to ona krwawiła? Była tak słaba i krucha, może rzeczywiście zrobił jej krzywdę?
- Głośna? - zapytał zaskoczony nieco, zaraz kręcąc głową. - Ja jestem głośny, nie ty. Szczególnie kiedy gram na harmonijce... - rzucił z nieco szerszym uśmiechem i pewnością siebie. - Lubię jak jest głośno, wiesz? - bo wtedy nie dopadają cię myśli, dodał już w głowie. - Ale, ale! Jak nazywała się twoja kotka? Ta z ogrodu..? - zapytał zaraz żywo zainteresowany.
Spokojnie ruszył korytarzem, krok po kroku, trzymając Celine przy sobie. Nie była ciężka, choć stanowczo odwykł od dźwigania i noszenia. To przez te kilka ostatnich tygodni.
Zetknął zaraz na dziewczynę, chcąc sprawdzić czy wszystko było w porządku. Lekko pochwalił chwyt pod jej nogami, kiedy na moment zatrzymał się w pół kroku. Ścisnęło go w żołądku, nie mógł się ruszyć czy wydać z siebie dźwięku. Zamarł z uśmiechem na wargach, choć wydawał się być jeszcze bledszy z przerażenia, kiedy dostrzegł na swoich dłoniach krew. Była tam, znów. Czy to znaczyło... Czy on...
Szlag! Skrzywdziłem ją? Była ranna? Ale James... James ją niósł wczoraj, nie było nigdzie chyba krwi? Czy ja .. czy ja znów... Nie, niemożliwe...
Mętlik w jego głowie ruszył, a on musiał spędzić kilka chwil na tym, żeby przypomnieć sobie o tym, o czym mówiłam Celine. Jego słowa ledwo do niego docierały, czuł jak świat był gdzieś daleko od niego, odgrodzony niewidzialną barierą, a on wpatrywał się w swoje dłonie. Skrzywdził ją, wiedział to. Nie powinien jej próbować pomóc czy się podnieść. Wszytko psuł, wszystkich ranił i krzywdził, i mordował. Był zwykłym, pieprzonym mordercą. Nie powinien żyć, powinni go wtedy zostawić na śmierć z zamarznięcia. Gdyby się nigdy nie obudził... Gdyby go zabili w tych podziemiach, albo gdyby utonął. Albo gdyby... Gdyby....
- Marcel cię odwiedzi, nie martw się - odpowiedział po dłuższej chwili. - Nie wiem kiedy, ale na pewno.to zrobi, nie martw się, dobrze? - dodał, choć jego gardło było wyraźnie ściśnięte, kiedy mówił - nawet nie do końca dotarło do niego jej pytanie, kiedy jego myśli krążyły wokół krwi, która... Nie, chwila, coś było nie w porządku znów. Brudził ją? Nie, jej ubranie nie wydawało się przesiąkać krwią....
- Demelza? Znam jedną, wiesz? Może to ta sama... Yvette z portu? Z lecznicy? - dopytał zaraz, przenosząc wzrok na jej twarz, nie chcąc spoglądać w stronę dłoni. Bał się, że zaraz zauważy krew na jej ubraniu - może powinni zanieść ją do leśnej lecznicy? Nie powinien się tam pojawiać, wiedział że to miejsce w którym pracowała Kerry... Co jeśli by na siebie wpadli? Jak miałby jej wyjaśnić to, że był mordercą? Dlaczego się nie odzywał? Dlaczego i co się stało tam wtedy nad rzeką.
- Napiszmy do nich listy - zaproponował jej pogodnie, próbując zignorować ścisk, który go ogarniał i lęk.przed.ttm, że mógł znów kogoś skrzywdzić. Zerknął w stronę swoich dłoni znów, zaraz odwracając jednak od nich wzrok. Nie czuł czy palce były lepkie, ale czy czuł ten zapach? Nie był pewny, możliwe że ten rdzawy i mdły swąd unosił się w powietrzu. Naprawdę zrobił jej krzywdę? Może to jedynie jego wyobraźnia? Może to sobie wmówił? A jeśli nie? Co jeśli nie? Powinien ją zabrać do lecznicy. Może powinien pierw poprosić Eve o pomoc? Może wysłać sowę, żeby ktoś z lecznicy zjawił się tutaj? Czy było bezpiecznie dla Celine, żeby wynosić ją teraz z domu jeśli krwawiła? To nie mogło mu się wydawać, ta krew - ten widok, ten zapach, to wszystko.
- B-black? - zapytał zaskoczony początkowo słyszalnym nazwiskiem, a po tym spiął się orientując, że się zająknął. Czy to ten uciążliwy ścisk w gardle? To jego wina? Może to przez tę suchość w nim, to na pewno było to...
Odchrząknął zaraz, chcąc przywrócić swój głos do porządku. Postarał się pozbyć niezrozumienia z twarzy, zastąpić je uśmiechem i pewnością, że wszystko było w porządku.
- Philippa... To była nasza sąsiadka, wiesz? Nie jestem pewny co z nimi... Ale napiszemy, wyślemy sowę do nich. Mogę ci użyczyć mojej, wiesz jak się nazywa? Bułeczka! Mam ją od Hogwartu, mam już dużo lat, ale jest bardzo sumienną sową, na pewno dostarczy twoje listy... - zapewnił dziewczyn z uśmiechem, powoli kierując się do schodów i ruszając jeden stopień na raz. Zerknął przez ramię jakby w obawie, że znajdzie za sobą krwawy ślad - ale niczego takiego nie dostrzegł. Nie było... Czy .. czy ta krew wsiąkała w ubranie Celine? Czy ten zapach... Wciąż nie był pewny czy go wyczuwał. Powinien czuć go dokładnie jeśli to była krew, ale nie czuł go tak - czuł drewno domu Bathildy, czuł rzeźkie powietrze z zewnątrz sugerujące, że ktoś zostawił otwarte okno.
- Nic nie jest twoją winą, wiesz? Jestem pewny tego, słyszałem dużo dobrego o tobie od Marcela - skłamał, w pół mówiąc prawdę. Słyszał nieco od przyjaciela, ale nie znowu tak wiele - praktycznie nic. - To nie twoja wina, że tam trafiłaś. Cokolwiek się stało... To nie twoja wina. Czasem lepiej nie pamiętać, wiesz? Nie musisz pamiętać - zapewnił, zastanawiając się czy sam również tak uważał. Łatwiej byłoby mu może zapomnieć o Kerstin, gdyby jedno po drugim pozbył się każdego wspomnienia. Żyłoby mu się łatwiej, gdyby nie myślał o swojej marce? A o tym jak zawiódł Jeanie? Czy gdyby jego rodzina zapomniała o nim, czy wtedy James i Sheila nie mieliby łatwiej? Eve nie gniewałaby się na Jamesa, wiedzieli przecież oboje że nie była zdolna mu wybaczyć, ale czy ktokolwiek mógłby się temu dziwić? Nie zasługiwał na wybaczanie. Jedyne co sprowadzał to nieszczęścia na innych, samemu wiecznie uciekając z tarapatów dzięki jakimś nieskończonym ilościom szczęścia.
- Jimmy jest... Czasem trudny do zrozumienia, wiesz? Złości się bez powodu, ale nie widziałem, żeby był na ciebie zły. Na pewno się cieszy, że cię widzi - zapewnił Celinę, powoli stawiając kroki na kolejnych stopniach schodów aż na sam parter. Zerknął zaraz na Dynię, który siedział na pobliskiej półce i przyglądał się im. Thomas uśmiechnął się zaraz szerzej, lekko wskazując głową w kierunku kociaka. Wszystko, żeby nie spojrzeć na swoje dłonie. Musiał skupić się na rozmowie, na Celinie - nie mógł myśleć o tej krwi na dłoniach. Nie chciał o tym myśleć. Jak mógł to zmyć? Może powinien spróbować?
- Widzisz? To Dynia, ale ci się przygląda zainteresowany - rzucił, zaraz po tym ja krótko zerkając na dziewczynę, aby się upewnić, że jej strój nie przesiąkał krwią. Czy to ona krwawiła? Była tak słaba i krucha, może rzeczywiście zrobił jej krzywdę?
Eratyczny oddech umykał z piersi i ginął w materiale koszuli Thomasa, był nierówny, piekł wargi gdy akurat wypuszczała powietrze ustami, spokojniejsza, ale nie tak spokojna, by można było mówić o jakiejkolwiek równowadze. Ta pewnie przez długi czas pozostanie tylko odległym marzeniem, czymś ulotnym i nieosiągalnym; eliksiry mogłyby zapewnić wewnętrzną równowagę skutecznie ale pozornie, ich remedium zaleczało objawy, ale nie imało się przyczyn, to jakby na rozjątrzoną zakażeniem ranę nalepić plaster i liczyć, że to załatwi problem. Ona cała była teraz problemem, przeraźliwie chudym, wymęczonym problemem o tysiącu i jednym lęku, o klątwach uśpionych na dnie oceanu myśli, tylko czekających na odpowiedni moment, by się ujawnić - jak chwilę wcześniej, kiedy napad płaczu sprowokowało byle wspomnienie Tower. Albo może przede wszystkim fakt, że było znajome nie tylko dla niej samej, ale dla nich wszystkich. Dla każdego z tych dobrych dzieciaków, życzliwych, sumiennych i ślicznych, których los pokarał niesprawiedliwością za nieistniejące winy. Półwila nie była tego świadoma, ale kiedy zorientowała się, że delikatnie drżąca dłoń poszła w ruch, długie, smukłe palce już lekko odchylały materiał jego kołnierza. Wcześniej zrobił to sam, podkreślił identyczne przeżycie, ba, może nawet trudniejsze do zaakceptowania, bo na niej przecież nie zostawiono blizn, ale tym razem to Celine naruszyła granicę i pozwoliła rozchwianemu wzrokowi osiąść na zastygłej tkance. Pod jej zgrubioną warstwą czaiła się historia Thomasa. To, co przeżył, to, o czym nie mówił, a czym przesiąkł do cna, bo wiele rzeczy łatwiej było zostawić niewypowiedzianymi, jakby uwikłanie ich w głos miało nadać im sprawczości. Przewagi nad tym, kto nosił w sobie zadry, szramy, zgorzele i rysy. - Jesteś muzykiem? - zapytała cichutko, przyglądająca się odsłoniętej bliźnie, a potem naruszyła kolejną granicę i dotknęła jej opuszką wskazującego palca. Łagodnie. Z jakimś zlęknionym zrozumieniem, nadzieją, że w ten sposób mogła zabrać z jego ramion brzemię wspomnień i wziąć je na siebie, ona przecież sobie poradzi, była ruiną, do której można było dorzucić więcej gruzu, to nie zrobiłoby różnicy. - Ja nie wiem, ja... nie pamiętam. Clara? Chyba tak - jej głos zawiesił się na chwilę, wypowiedziane imię zabrzmiało nostalgicznie, a przy tym dziwnie obco, jakby nawet do niego nie miała już prawa, z prostego, ale wciąż irracjonalnego powodu. - Z Dziadka do orzechów - półwila dodała prawie bezgłośnie. Była Clarą w szkole, wcieliła się w rolę głównej bohaterki pięknego baletu i podbiła scenę, tańczyła u boku księcia i przywracała harmonię w królestwie, machała Cukrowej Wróżce w pożegnaniu, wtedy wierzyła, że tak będzie już zawsze, że taniec wypełni każdą sekundę jej życia. Nawet w porcie przeciwności losu potrafiła przekuć w okazję do baletowych pokazów, mimo kwaśnej niesprawiedliwości rozstania z la Fantasmagorią, z której wyrzucono ją w mgnieniu oka zaraz po tym, jak prawda o aresztowaniu jej ojca wyszła na jaw. Bezpodstawnym aresztowaniu, dziś to wiedziała.
Opuszka przesunęła się subtelnie w dół blizny, zanim Celine cofnęła dłoń i kiwnęła lekko głową na znak zrozumienia, Marcel był tak dobrym człowiekiem, jednym z najlepszych, jakich znała, na pewno wróci, choćby po to, żeby upewnić się, że uratowanie jej było stratą jego własnej energii. Choćby po to. Skinęła znowu i znowu, potwierdzała jego domysły o Demelzie, o portowej lecznicy, w której pracowała Yvette (robiła to dalej?), zmęczona, ale przede wszystkim przytłoczona uczuciem słodkiego kłucia w brzuchu w nadziei, która równie dobrze mogła okazać się fałszywa. Już zaraz, już za chwilę. Emocje ścisnęły gardło, a kąciki ust zadrżały w niepełnym, niepewnym uśmiechu, tak dawno ich nie widziała, okrutnie tęskniła. - Wiesz coś o nich? Tom? - poprosiła żałośnie, bo jego cisza mogła mieć różne podłoża. Zdezelowany niepokojem umysł Celine naturalnie pomknął w kierunku tych negatywnych konotacji niedopowiedzenia. Nawet propozycja napisania listów nie sprawiła, że poczuła się pewniej, listy równie dobrze można było pisać do zmarłych i chować je do szuflady, byle przelać na papier uczucia, sentymenty i żale, których nie wypowiedziało się na głos za życia, ale ona nie chciała musieć robić tego w związku z Yvette czy Elriciem. Musieli być żywi.
O Aquili nie powiedziała już nic więcej, najpierw kiwnęła krótko, a potem mocniej pokręciła głową, nie chciała do tego wracać, rozpamiętywać dnia, kiedy uderzyło w nią zrozumienie, że wszyscy ci, którzy ostrzegali ją przed londyńską arystokracją tak naprawdę mogli mieć racje. Chciała bronić swojej pani do ostatniego wytchnienia, ale nie mogła. Nie kiedy ta zostawiła jej tatka na pewną śmierć, bo tak długo wszystko byłoby dobrze, jak długo uratowałaby z aresztu chociaż jednego Lovegooda, Egertona Lovegooda. - Phils miała tyle niuchaczy - wymamrotała średnio przytomnie, mętnym spojrzeniem przypatrująca się klatce schodowej, którą pokonywali w drodze na parter domu Bathildy. Te śmieszne stworzonka raz podkradły jej bransoletkę, Moss obiecywała, że dokopie się do niej w kupce skarbów swoich podopiecznych, jednak Celine prosiła, by ją zatrzymały, skoro tak im się podobała. Przynajmniej tyle po sobie pozostawiła, to i związane ze sobą cierpkie wspomnienia, skoro nawet Philippę dosięgły macki Tower, gdzie wylądowały we wspólnej celi na dobę przesłuchań. - Dynia i Bułeczka, chyba cz-często bywasz głodny... Dziękuję - jej głos stawał się coraz bardziej ochrypły, przypominał pustynny piasek, suchy i parzący w blasku nieprzychylnego słońca, nie pomagało nawet odchrząkiwanie ani kaszel. Głupie, głupie ciało. I głupia głowa, Tom mógł przekonywać, że nie była odpowiedzialna za to, co się wydarzyło, ale Celine wiedziała lepiej. To przez nią. Gdzie był Hagrid, gdzie dziewczyny, gdzie niuchacze? Smutek i strach razem ścisnęły jej gardło od środka, sprawiły, że instynktownie mocniej skuliła się w sobie i przylgnęła do Doe, a przecież nie powinna, za bardzo nadwyrężywszy już jego dobroduszność. - Wcale nie - szepnęła, jakby wiedziała lepiej. W porównaniu do Thomasa znała Jimmiego krótko, zaledwie ułamek sekundy na przestrzeni tylu lat, które bracia musieli spędzić u boku drugiego, ale ciepło, które nagle zalało ją od środka było prawdziwe, pełne wiary, że to, co umykało spomiędzy ust było prawdą. - Nikt tak pięknie nie gra na skrzypcach, wiesz? Złość jest... ona jest intymna, bardzo, jest miłością, on po prostu tak bardzo kocha. Ciebie, Marcela i wszystkich, którzy na to zasługują - ostatnie słowa tak długiej odpowiedzi stały się prawie bezdźwięczne, jakby nie miała siły w głosie, żadnej sprawczości mogącej wprawić struny głosowe w rezonans. Strażnicy też ją kochali, oślizgli, obrzydliwi łajdacy wyciągający dłonie po bezsilną dziewczynę, wykorzystujący przesłuchania do tego, by kochać, Celine interpretowała w ten sposób zawzięcie ich obscenicznej wrogości, bo wtedy to aż tak nie bolało.
Uśmiech najpierw zadrżał niepewnie, a potem nieco poszerzył, kiedy obraz kotka przebił się przez zawroty głowy i wyklarował w zgodzie z bielą i czernią, o jakich wcześniej wspomniał młodzieniec. Żółte oczyska przepełniało zaintrygowanie, czaiła się w nich zawadiacka energia, ale póki co, jakby rozumiejąc, że należy być dobrze wychowanym, Dynia nie przypuścił ataku, ba, nawet nie zasadził się na pięty Doe. Poza tym był śliczny. Półwila wyciągnęła wiotką rękę w jego kierunku, a ta zawisła w powietrzu i zakołysała się lekko w niemożności utrzymania jednego pionu. - Jakby miał wąsy - zauważyła słabym tonem, plamka czerni rozlewała się wokół nosa stworzenia, właściwie należałoby tylko dodać cylinder i Dynia wyglądałby jak prawdziwy dżentelmen. Celine spojrzała po chwili na Thomasa; był blady, uśmiechał się, ale mięśnie jego twarzy drżały dziwnie, siłowały się z czymś, czego ani nie widziała, ani nie rozumiała, może wreszcie doszedł do wniosku, że była odrzucająca? I nie wiedział jak z tego wybrnąć? Zatroskana mimika sposępniała, uśmiech zbladł, właściwie zniknął całkowicie. - Tom - wyszeptała, była niepewna, przestraszona i zatroskana, lekko poruszyła się na jego rękach, podświadomie przekonana o tym, że zaraz miało wydarzyć się coś złego. Emanował tym. Własnym strachem i determinacją o nieokreślonym podłożu. - Wolisz potrzymać teraz Dynię...? - mogła ubrać to w słowa inaczej, ale jeszcze nie potrafiła, nie tak osłabiona. Boisz się, czego? Co się stało, co się zmieniło? Wiecznie empatyczna Celine wciąż wyczuwała takie rzeczy, zmiany, wyczulona na nie szczególnie po próbach odczytywania enigmatycznych strażników z Tower, mimo całej swojej naiwności.
Opuszka przesunęła się subtelnie w dół blizny, zanim Celine cofnęła dłoń i kiwnęła lekko głową na znak zrozumienia, Marcel był tak dobrym człowiekiem, jednym z najlepszych, jakich znała, na pewno wróci, choćby po to, żeby upewnić się, że uratowanie jej było stratą jego własnej energii. Choćby po to. Skinęła znowu i znowu, potwierdzała jego domysły o Demelzie, o portowej lecznicy, w której pracowała Yvette (robiła to dalej?), zmęczona, ale przede wszystkim przytłoczona uczuciem słodkiego kłucia w brzuchu w nadziei, która równie dobrze mogła okazać się fałszywa. Już zaraz, już za chwilę. Emocje ścisnęły gardło, a kąciki ust zadrżały w niepełnym, niepewnym uśmiechu, tak dawno ich nie widziała, okrutnie tęskniła. - Wiesz coś o nich? Tom? - poprosiła żałośnie, bo jego cisza mogła mieć różne podłoża. Zdezelowany niepokojem umysł Celine naturalnie pomknął w kierunku tych negatywnych konotacji niedopowiedzenia. Nawet propozycja napisania listów nie sprawiła, że poczuła się pewniej, listy równie dobrze można było pisać do zmarłych i chować je do szuflady, byle przelać na papier uczucia, sentymenty i żale, których nie wypowiedziało się na głos za życia, ale ona nie chciała musieć robić tego w związku z Yvette czy Elriciem. Musieli być żywi.
O Aquili nie powiedziała już nic więcej, najpierw kiwnęła krótko, a potem mocniej pokręciła głową, nie chciała do tego wracać, rozpamiętywać dnia, kiedy uderzyło w nią zrozumienie, że wszyscy ci, którzy ostrzegali ją przed londyńską arystokracją tak naprawdę mogli mieć racje. Chciała bronić swojej pani do ostatniego wytchnienia, ale nie mogła. Nie kiedy ta zostawiła jej tatka na pewną śmierć, bo tak długo wszystko byłoby dobrze, jak długo uratowałaby z aresztu chociaż jednego Lovegooda, Egertona Lovegooda. - Phils miała tyle niuchaczy - wymamrotała średnio przytomnie, mętnym spojrzeniem przypatrująca się klatce schodowej, którą pokonywali w drodze na parter domu Bathildy. Te śmieszne stworzonka raz podkradły jej bransoletkę, Moss obiecywała, że dokopie się do niej w kupce skarbów swoich podopiecznych, jednak Celine prosiła, by ją zatrzymały, skoro tak im się podobała. Przynajmniej tyle po sobie pozostawiła, to i związane ze sobą cierpkie wspomnienia, skoro nawet Philippę dosięgły macki Tower, gdzie wylądowały we wspólnej celi na dobę przesłuchań. - Dynia i Bułeczka, chyba cz-często bywasz głodny... Dziękuję - jej głos stawał się coraz bardziej ochrypły, przypominał pustynny piasek, suchy i parzący w blasku nieprzychylnego słońca, nie pomagało nawet odchrząkiwanie ani kaszel. Głupie, głupie ciało. I głupia głowa, Tom mógł przekonywać, że nie była odpowiedzialna za to, co się wydarzyło, ale Celine wiedziała lepiej. To przez nią. Gdzie był Hagrid, gdzie dziewczyny, gdzie niuchacze? Smutek i strach razem ścisnęły jej gardło od środka, sprawiły, że instynktownie mocniej skuliła się w sobie i przylgnęła do Doe, a przecież nie powinna, za bardzo nadwyrężywszy już jego dobroduszność. - Wcale nie - szepnęła, jakby wiedziała lepiej. W porównaniu do Thomasa znała Jimmiego krótko, zaledwie ułamek sekundy na przestrzeni tylu lat, które bracia musieli spędzić u boku drugiego, ale ciepło, które nagle zalało ją od środka było prawdziwe, pełne wiary, że to, co umykało spomiędzy ust było prawdą. - Nikt tak pięknie nie gra na skrzypcach, wiesz? Złość jest... ona jest intymna, bardzo, jest miłością, on po prostu tak bardzo kocha. Ciebie, Marcela i wszystkich, którzy na to zasługują - ostatnie słowa tak długiej odpowiedzi stały się prawie bezdźwięczne, jakby nie miała siły w głosie, żadnej sprawczości mogącej wprawić struny głosowe w rezonans. Strażnicy też ją kochali, oślizgli, obrzydliwi łajdacy wyciągający dłonie po bezsilną dziewczynę, wykorzystujący przesłuchania do tego, by kochać, Celine interpretowała w ten sposób zawzięcie ich obscenicznej wrogości, bo wtedy to aż tak nie bolało.
Uśmiech najpierw zadrżał niepewnie, a potem nieco poszerzył, kiedy obraz kotka przebił się przez zawroty głowy i wyklarował w zgodzie z bielą i czernią, o jakich wcześniej wspomniał młodzieniec. Żółte oczyska przepełniało zaintrygowanie, czaiła się w nich zawadiacka energia, ale póki co, jakby rozumiejąc, że należy być dobrze wychowanym, Dynia nie przypuścił ataku, ba, nawet nie zasadził się na pięty Doe. Poza tym był śliczny. Półwila wyciągnęła wiotką rękę w jego kierunku, a ta zawisła w powietrzu i zakołysała się lekko w niemożności utrzymania jednego pionu. - Jakby miał wąsy - zauważyła słabym tonem, plamka czerni rozlewała się wokół nosa stworzenia, właściwie należałoby tylko dodać cylinder i Dynia wyglądałby jak prawdziwy dżentelmen. Celine spojrzała po chwili na Thomasa; był blady, uśmiechał się, ale mięśnie jego twarzy drżały dziwnie, siłowały się z czymś, czego ani nie widziała, ani nie rozumiała, może wreszcie doszedł do wniosku, że była odrzucająca? I nie wiedział jak z tego wybrnąć? Zatroskana mimika sposępniała, uśmiech zbladł, właściwie zniknął całkowicie. - Tom - wyszeptała, była niepewna, przestraszona i zatroskana, lekko poruszyła się na jego rękach, podświadomie przekonana o tym, że zaraz miało wydarzyć się coś złego. Emanował tym. Własnym strachem i determinacją o nieokreślonym podłożu. - Wolisz potrzymać teraz Dynię...? - mogła ubrać to w słowa inaczej, ale jeszcze nie potrafiła, nie tak osłabiona. Boisz się, czego? Co się stało, co się zmieniło? Wiecznie empatyczna Celine wciąż wyczuwała takie rzeczy, zmiany, wyczulona na nie szczególnie po próbach odczytywania enigmatycznych strażników z Tower, mimo całej swojej naiwności.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Trudność jego przeżyć była ciężka, kiedy wciąż zdawało mu się, że przez ostatnie kilka tygodni był jak w amoku - nie potrafią znaleźć sobie zajęcia, miejsca, nie będąc nawet pewnym, co ma myśleć i uważać za prawdę. Nie wiedział, co miał zrobić, jak działać i podejmować decyzję, a jego umysł zdawał się go dodatkowo sabotować w takich chwilach jak te. Nawet nie dostrzegł w pierwszej chwili, gdzie powędrowały dłonie Celine.
Zaśmiał się krótko na jej słowa.
- Muzykiem? Za dużo powiedziane - odpowiedział spokojnie. Sheila czy James, oni byli muzykami. Eve pięknie tańczyła. A on? Nawet w tym był bezużyteczny - nawet w czymś, co powinno być dla jego całej rodziny tak naturalne, zawodził. Grał na harmonijce, potrafił nią doskonale denerwować ludzi, ale nic więcej. Przygrać melodię, może kogoś czasem zabawić.
Wzdrygnął się jednak, czując dotyk w okolicach blizny. Zerknął z lekkim niezrozumieniem na dziewczynę, które zaraz postarał się ukryć - jakby chciał zdusić w sobie dziwny i niezrozumiały dla samego siebie odruch. W pierwszej kolejności nie do końca rozumiał, co w ogóle Celine robiła - gdzie kierowała się dłońmi, po co się tam kierowała? Nie zrozumiał, dlaczego próbowała dotknąć jego blizny czy co próbowała tym osiągnąć. W końcu była to blizna jak każda inna, a może jeszcze gorsza w jego przypadku? Miała przecież przypominać o tym, co zrobił wtedy, a czego wciąż nie był w stanie sobie przypomnieć w najmniejszym stopniu. Ta niewiedza go dręczyła i nie opuszczała, sprawiała że nie wiedział już sam co powinien o sobie myśleć.
Uśmiechnął się nieco zmieszany, lekko próbując odsunąć od dłoni dziewczyny jakby ta paliła, choć przez fakt jak trzymał Celine, było to zwyczajnie w świecie niemożliwe. W końcu nie powinien jej narazić na upuszczenie. Zamiast tego postanowił podchwycić imię kota - czy raczej kotki jak wynikało z imienia, które blondynka podała.
- Clara? Bardzo ładne imię dla kociaka! Jaka była? Dużo się bawiła..? Dynia się uwielbia bawić, wiesz? A może więcej śpi? Widziałem często jak koty się wylegują na dachach czy na płotach, wiesz, tak jak ciepło było. Pamiętasz coś o niej więcej? Chętnie posłucham! - zaraz mówił, chociaż czuł jak jego gardło było nieco ściśnięte. Zerknął znów niepewnie na jej twarz, nerwowo się i krótko się śmiejąc, zaraz się uciszając. Zestresował się, nie wiedział jak powinien zareagować - tym bardziej, że jego wzrok wciąż zaczynał wracać do zabarwionych krwią dłoni. Cały czas, wiecznie... Nie, nie powinien o tym myśleć. Nie powinien na nie patrzeć, nawet jeśli tak bardzo jego czerwone palce wybijały się na materiale ubrania Celine. Ubrudzi je? Czy ona... czy ona zauważy tę krew? To było tak wyraźne i widoczne po nim, że był mordercą? Na pewno wiedziała, nie było innej opcji. Czy Marcel wiedział? Musiał wiedzieć skoro był jednym z nich... Dlaczego zostawił ją z mordercą pod jednym dachem?
Nie był pewny na ile wiedział - na pewno nie niczego konkretnego, na pewno nie wskazówek, gdzie by mogła ich znaleźć. Tego konkretnego nie był pewny, ale... choć kilka osób...
Nawet jeśli to co jej powie nie będzie prawdą - co za różnica? I tak był kłamcą, a jeśli te skrawki kłamstw miały choć na moment ją uszczęśliwić i uspokoić to niech i tak będzie - prędzej czy później i tak go znienawidzi, przecież o tym wiedział. Skrawki informacji, które posiadał - musiał z nich coś wymyślić. Cokolwiek.
- Taka miła i ładna, prawda? Ta Demelza, to znam absolutnie znam. Jest cała i bezpieczna. A pani Yvette się wyprowadziła z Londynu, ale nie dlatego, że było niebezpiecznie! Wiesz co się stało? Poznała kogoś! - zapowiedział z entuzjazmem. - Wyprowadziła się za miłością z Londynu... Jest cała i zdrowa, powinnaś do niej napisać... Napiszemy do niej, co ty na to? Napiszę za ciebie, a ty podyktujesz - zaproponował, nie będąc pewnym czy Celine w aktualnym stanie potrafiłaby utrzymać ołówek, pióro czy cokolwiek innego do pisania - ale mógł jej przecież w tym pomóc!
Zaraz dostał kolejne informacje, skrawki ich, które mogły go naprowadzić. Philippa... Czy ona mówiła o jego sąsiadce?
- Niuchacze źle się czują w domach, w miastach, wiesz. Są puchate i mięciutkie, głaskałaś je kiedyś? Naprawdę urocze! Ale w miastach dużo kradną... Philippa się wyprowadziła gdzieś na wieś, nie wiem dokładnie gdzie, ale zabrała niuchacze, żeby były bezpieczne! - dodał, pamiętając puste mieszkanie sąsiadki, z którego ta się wyniosła z dnia na dzień. Nie wiedział czy było to dobrowolne, czy może raczej pod przymusem - i czy w ogóle żyła - ale nikt nie będzie go tu i teraz sprawdzał, prawda?
Uśmiechał się, czując jak jego żołądek się zacisnął. Jak dawno... jak dawno cieszył się na myśl o jedzeniu? Na jego zapach? W ostatnich dniach jadł, ale miał o wiele mniejszy apetyt. Nawet kuchnia jego siostry zdawała mu się nie smakować - a przecież nigdy nie był wybredny. Lubił przecież jeść, więc... co się teraz stało? Dlaczego nie mógł tego robić aż tak naturalnie?
- Oh... to... można tak powiedzieć, wiesz? - rzucił nieco mniej pewny. W ostatnich dniach zupełnie nie rozumiał co się z nim działo - i jak mógłby na to zaradzić.
Nigdy nie wątpił w jakiekolwiek słowa odnośnie brata, w jakiekolwiek zapewnienia że jemu na nim zależy jak teraz, kiedy opowiadała o tym Celine. Jak mógłby kochać swojego brata jeśli nie ufał ani jemu, ani własnej żonie? Przecież o to się wtedy pokłócili, przecież James wciąż mu to miał za złe. Wiedział o tym, to na pewno nie było jego paranoją! Wszystko wydawało się być w porządku i bez zarzutów, ale jednak... jednak coś było nie w porządku, coś nie grało tak jak powinno między nimi, ale co to było?
Uśmiechnął się blado, zaraz kręcąc lekko głową.
- Tak, tak wygląda - potwierdził. - Jakby miał wąsa - zgodził się, dodając, kiedy jego wzrok znów skierował się nie na kota, a na dłonie. Odpowiadał i słyszał, ale wszystko było bardziej machinalne, jakby brakowało mu sił do udawania tego radosnego clowna, którym przecież zawsze był przy innych. Irytowało go to, kiedy tylko się orientował, a zorientował się, słysząc pytanie Celine.
Skierował wzrok na jej twarz, zatrzymując na niej spojrzenie i przez dłuższy moment jakby jej pytanie do niego nie dotarło.
- Dynie..? - zapytał, a po tym przesunął spojrzenie na kota. - Och, chcesz wziąć go na ręce..? Dobrze, dobrze, już, daj mi tylko moment, dobrze? - poprosił, kierując się w stronę kanapy, aby ostrożnie to nad nią się pochylić i odłożyć dziewczynę, zachowując się przy tym jakby każdy niewłaściwy ruch mógłby skrzywdzić dziewczynę i wyrządzić ogrom szkód. Bał się tego, że to jego wina; że kiedy tylko ją odłoży, ona rozsypie się na kawałeczki lub zacznie rozbryzgiwać wokół niej krew, że nie będzie w stanie jej pomóc i jedyne, co będzie mógł zrobić to obserwować jak ona umiera, i...
- Może poprosisz Jamesa, żeby zagrał ci na skrzypcach? Masz rację, pięknie gra... Na pewno ci nie odmówi - zapewnił, uświadamiając sobie, że nie odpowiedział nic o własnym bracie na jej słowa. Uśmiechnął się do niej wesoło, zbierając wszystkie siły. Dlaczego to był dla niego tak ogromny wysiłek? Przecież uśmiech przychodził mu z łatwością. - Gdyby był zły, nie zostałabyś tutaj, wiesz? Dobrze, że tutaj jesteś, niczym się nie martw. Będziesz bezpieczna.
Zaśmiał się krótko na jej słowa.
- Muzykiem? Za dużo powiedziane - odpowiedział spokojnie. Sheila czy James, oni byli muzykami. Eve pięknie tańczyła. A on? Nawet w tym był bezużyteczny - nawet w czymś, co powinno być dla jego całej rodziny tak naturalne, zawodził. Grał na harmonijce, potrafił nią doskonale denerwować ludzi, ale nic więcej. Przygrać melodię, może kogoś czasem zabawić.
Wzdrygnął się jednak, czując dotyk w okolicach blizny. Zerknął z lekkim niezrozumieniem na dziewczynę, które zaraz postarał się ukryć - jakby chciał zdusić w sobie dziwny i niezrozumiały dla samego siebie odruch. W pierwszej kolejności nie do końca rozumiał, co w ogóle Celine robiła - gdzie kierowała się dłońmi, po co się tam kierowała? Nie zrozumiał, dlaczego próbowała dotknąć jego blizny czy co próbowała tym osiągnąć. W końcu była to blizna jak każda inna, a może jeszcze gorsza w jego przypadku? Miała przecież przypominać o tym, co zrobił wtedy, a czego wciąż nie był w stanie sobie przypomnieć w najmniejszym stopniu. Ta niewiedza go dręczyła i nie opuszczała, sprawiała że nie wiedział już sam co powinien o sobie myśleć.
Uśmiechnął się nieco zmieszany, lekko próbując odsunąć od dłoni dziewczyny jakby ta paliła, choć przez fakt jak trzymał Celine, było to zwyczajnie w świecie niemożliwe. W końcu nie powinien jej narazić na upuszczenie. Zamiast tego postanowił podchwycić imię kota - czy raczej kotki jak wynikało z imienia, które blondynka podała.
- Clara? Bardzo ładne imię dla kociaka! Jaka była? Dużo się bawiła..? Dynia się uwielbia bawić, wiesz? A może więcej śpi? Widziałem często jak koty się wylegują na dachach czy na płotach, wiesz, tak jak ciepło było. Pamiętasz coś o niej więcej? Chętnie posłucham! - zaraz mówił, chociaż czuł jak jego gardło było nieco ściśnięte. Zerknął znów niepewnie na jej twarz, nerwowo się i krótko się śmiejąc, zaraz się uciszając. Zestresował się, nie wiedział jak powinien zareagować - tym bardziej, że jego wzrok wciąż zaczynał wracać do zabarwionych krwią dłoni. Cały czas, wiecznie... Nie, nie powinien o tym myśleć. Nie powinien na nie patrzeć, nawet jeśli tak bardzo jego czerwone palce wybijały się na materiale ubrania Celine. Ubrudzi je? Czy ona... czy ona zauważy tę krew? To było tak wyraźne i widoczne po nim, że był mordercą? Na pewno wiedziała, nie było innej opcji. Czy Marcel wiedział? Musiał wiedzieć skoro był jednym z nich... Dlaczego zostawił ją z mordercą pod jednym dachem?
Nie był pewny na ile wiedział - na pewno nie niczego konkretnego, na pewno nie wskazówek, gdzie by mogła ich znaleźć. Tego konkretnego nie był pewny, ale... choć kilka osób...
Nawet jeśli to co jej powie nie będzie prawdą - co za różnica? I tak był kłamcą, a jeśli te skrawki kłamstw miały choć na moment ją uszczęśliwić i uspokoić to niech i tak będzie - prędzej czy później i tak go znienawidzi, przecież o tym wiedział. Skrawki informacji, które posiadał - musiał z nich coś wymyślić. Cokolwiek.
- Taka miła i ładna, prawda? Ta Demelza, to znam absolutnie znam. Jest cała i bezpieczna. A pani Yvette się wyprowadziła z Londynu, ale nie dlatego, że było niebezpiecznie! Wiesz co się stało? Poznała kogoś! - zapowiedział z entuzjazmem. - Wyprowadziła się za miłością z Londynu... Jest cała i zdrowa, powinnaś do niej napisać... Napiszemy do niej, co ty na to? Napiszę za ciebie, a ty podyktujesz - zaproponował, nie będąc pewnym czy Celine w aktualnym stanie potrafiłaby utrzymać ołówek, pióro czy cokolwiek innego do pisania - ale mógł jej przecież w tym pomóc!
Zaraz dostał kolejne informacje, skrawki ich, które mogły go naprowadzić. Philippa... Czy ona mówiła o jego sąsiadce?
- Niuchacze źle się czują w domach, w miastach, wiesz. Są puchate i mięciutkie, głaskałaś je kiedyś? Naprawdę urocze! Ale w miastach dużo kradną... Philippa się wyprowadziła gdzieś na wieś, nie wiem dokładnie gdzie, ale zabrała niuchacze, żeby były bezpieczne! - dodał, pamiętając puste mieszkanie sąsiadki, z którego ta się wyniosła z dnia na dzień. Nie wiedział czy było to dobrowolne, czy może raczej pod przymusem - i czy w ogóle żyła - ale nikt nie będzie go tu i teraz sprawdzał, prawda?
Uśmiechał się, czując jak jego żołądek się zacisnął. Jak dawno... jak dawno cieszył się na myśl o jedzeniu? Na jego zapach? W ostatnich dniach jadł, ale miał o wiele mniejszy apetyt. Nawet kuchnia jego siostry zdawała mu się nie smakować - a przecież nigdy nie był wybredny. Lubił przecież jeść, więc... co się teraz stało? Dlaczego nie mógł tego robić aż tak naturalnie?
- Oh... to... można tak powiedzieć, wiesz? - rzucił nieco mniej pewny. W ostatnich dniach zupełnie nie rozumiał co się z nim działo - i jak mógłby na to zaradzić.
Nigdy nie wątpił w jakiekolwiek słowa odnośnie brata, w jakiekolwiek zapewnienia że jemu na nim zależy jak teraz, kiedy opowiadała o tym Celine. Jak mógłby kochać swojego brata jeśli nie ufał ani jemu, ani własnej żonie? Przecież o to się wtedy pokłócili, przecież James wciąż mu to miał za złe. Wiedział o tym, to na pewno nie było jego paranoją! Wszystko wydawało się być w porządku i bez zarzutów, ale jednak... jednak coś było nie w porządku, coś nie grało tak jak powinno między nimi, ale co to było?
Uśmiechnął się blado, zaraz kręcąc lekko głową.
- Tak, tak wygląda - potwierdził. - Jakby miał wąsa - zgodził się, dodając, kiedy jego wzrok znów skierował się nie na kota, a na dłonie. Odpowiadał i słyszał, ale wszystko było bardziej machinalne, jakby brakowało mu sił do udawania tego radosnego clowna, którym przecież zawsze był przy innych. Irytowało go to, kiedy tylko się orientował, a zorientował się, słysząc pytanie Celine.
Skierował wzrok na jej twarz, zatrzymując na niej spojrzenie i przez dłuższy moment jakby jej pytanie do niego nie dotarło.
- Dynie..? - zapytał, a po tym przesunął spojrzenie na kota. - Och, chcesz wziąć go na ręce..? Dobrze, dobrze, już, daj mi tylko moment, dobrze? - poprosił, kierując się w stronę kanapy, aby ostrożnie to nad nią się pochylić i odłożyć dziewczynę, zachowując się przy tym jakby każdy niewłaściwy ruch mógłby skrzywdzić dziewczynę i wyrządzić ogrom szkód. Bał się tego, że to jego wina; że kiedy tylko ją odłoży, ona rozsypie się na kawałeczki lub zacznie rozbryzgiwać wokół niej krew, że nie będzie w stanie jej pomóc i jedyne, co będzie mógł zrobić to obserwować jak ona umiera, i...
- Może poprosisz Jamesa, żeby zagrał ci na skrzypcach? Masz rację, pięknie gra... Na pewno ci nie odmówi - zapewnił, uświadamiając sobie, że nie odpowiedział nic o własnym bracie na jej słowa. Uśmiechnął się do niej wesoło, zbierając wszystkie siły. Dlaczego to był dla niego tak ogromny wysiłek? Przecież uśmiech przychodził mu z łatwością. - Gdyby był zły, nie zostałabyś tutaj, wiesz? Dobrze, że tutaj jesteś, niczym się nie martw. Będziesz bezpieczna.
Chętnie posłucha, ale nie było czego - nie dzisiaj, może już nigdy. Mowa zastygła na ustach Celine, zamiast wydać z siebie zrozumiały dźwięk dziewczyna tylko głucho sapnęła, bo o ile powoli powracające obrazy były harmonijne, o tyle myśl jak silnie kontrastowały z tu i teraz okazała się zbyt dotkliwa. Niechciana i bezwzględna. Wyniszczająca jak choroba wreszcie przejmująca kontrolę nad ciałem. Przecież te dni nie wrócą, krew zmarłych wystygła, mleko się rozlało. Ojciec więcej nie poskarży się na to, że Clara znów podrapała mu rękaw jednej z ulubionych szat, a kotka nie spojrzy na niego z umiarkowanym zainteresowaniem i nie ziewnie w tak obscenicznej ostentacji, by wyrwać z jej gardła salwę śmiechu. Gdzieś w Dolinie Godryka drzemały te wspomnienia, pewnie już zrównane z ziemią jak przywłaszczony sobie dom Lovegoodów, których wypędzono z niego po aresztowaniu Egertona - a jeśli nie, to może po prostu zyskały nowych właścicieli. Ktoś inny cieszył się szczęściem, z jakiego stworzono przytulne gniazdko, w sam raz dla rodziny z dziećmi, bo powietrze przesiąkała tam magia prawdziwej, szczerej miłości. Celine opuściła powieki i pociągnęła nosem, pokręciła lekko głową, na znak, że nie pamięta, albo nie chce pamiętać. Więzienie pamięci - bezpowrotnej, zmurszałej, osamotnionej - mogło być gorsze niż to, co spadło na nią w Tower.
Jej dłoń cofnęła się wraz z jego dyskretną ucieczką od dotyku; nie winiła go za to, nie targnęło nią niezrozumienie, jedynie brwi mocniej zmarszczyły się w trosce. W bliznach kryło się sacrum czyichś przejść, pisały historię w sposób wyraźniejszy od słów, niczego nie przekręcały, niczego nie pomijały, a zamiast tego miały z człowiekiem zostać na zawsze jako dowód siły albo dowód słabości. Tego nie była pewna. - Są ciche, ale tak dużo mówią - półwila wyjaśniła szeptem powód, dla którego w ogóle powiodła palcem do zastygłej na Thomasie historii. Ukrytej pod kołnierzem, pod ubraniem. Paliła go, gdy patrzył na nią w lustrze? Bolała? Fantomowo, bo wyleczone obrażenia boleć podobno nie mogły. Ale wciąż miały w sobie sprawczość potrzebną do tego, by karać - jak bicz uderzający o skórę rozgrzaną od wcześniejszych smagnięć, pozostawiający po sobie długie, czerwone pręgi roszone kroplami krwi, nie, były gorsze nawet od tego, ból w ciele jakoś dało się znieść. Ale ból w głowie? W myślach, w duszy, w sercu? Co zrobił, żeby na to zasłużyć? Co zrobili Marcel i James? Nic, na pewno. Byli dobrymi dzieciakami, które znajdowały się w złym miejscu o złym czasie. Jej oddech znów zadygotał, jednak już (jeszcze?) nie zapłakała, zamiast tego łącząc ze sobą dłonie i pozwalając spojrzeniu wrócić do poznawania korytarza, którym schodzili na parter.
- Naprawdę? - jej powieki zatrzepotały w nadziei. Yvette mogła być zakochana, zasłużyła przecież na szczęście u boku kogoś, kto traktowałby ją jak najwspanialszą na świecie damę, ale to znaczyło, że nie powinna jej przeszkadzać. Skoro zaczęła nowe życie, nie powinna wracać do starego. Do przeszłości, która ciągnęła się za nią kwaśną konotacją z kryminalistami, jednym straconym w oficjalnym wyroku, a drugiej wydartej z przełyku głodnego potwora tuż przed tym, jak trafiłaby do jego brzucha. Pierwsza radość rozmyła się zatem w ukłuciu smutku, trudno, tak musiało być. Tak będzie lepiej. - To dobrze, że o niczym nie wie, Tom, nie powinna się dowiedzieć... - jej spokój pozostanie niezaburzony, jej życie niezatrute powrotem smętnej przeszłości, niezatrute pamięcią dnia, w którym przeżyła nalot policji do Parszywego i patrzyła na to, jak jej przyjaciele i rodzina gniją w więzieniu. - Demelza też - bo o ile nie poznała miłości i nie ruszyła za nią w świat, to nie znaczyło, że należało narażać ją na konieczność zderzenia z... tym wszystkim. Tym całym nieszczęściem. - Nie możemy napisać - zdecydowała anemiczną melodią, słabą, prawie spójną z ciszą panującą w mieszkaniu pani Bagshot. Doe z pewnością zrozumie i przyzna jej rację, kiedy tylko chwilę o tym pomyśli. Samolubność musiała mieć swoje granice. - Zmartwią się, niepotrzebnie. Nie, Tom, dziękuję, ale tak nie można. Nie można... One mają swoje problemy, s-swoje życia, niech lepiej... zapomną... - kleszcze znów zacisnęły się od środka na gardle, prawie całkowicie zdławiwszy ostatnie słowo; zapomną o mnie, o Tower, o tym, co im zrobiłam i na co je naraziłam. Masochistycznie gnębiła się tą myślą (mówili jej, że tak lubiła, że ból ją podniecał, że wtedy była ciekawsza), która z każdą sekundą nabierała na intensywności przeciskającej się przez spoiwa nietrwałej koncentracji. Więcej się nie zobaczymy, nie będzie żadnego listu.
Coś w jej środku zawyło z wyczerpania.
Celine przyłożyła jedną z dłoni do ust, przycisnęła ją do warg mocno i stanowczo, przynajmniej na tyle, na ile mogła, żeby tylko zatrzymać w sobie pisk nowej kanonady płaczu i nie dręczyć nią biednego Thomasa, który teraz na pewno żałował, że spotkali się w korytarzu. Beksy irytowały. Wyprowadzały z równowagi. Ile jeszcze mogła poddawać próbie jego uprzejmość? Tak dobrze sobie radził, opowiadał jej o niuchaczach, zadawał pytania i zagajał w nadziei, że w ten sposób odprowadzi jej równowagę za inny zakręt, więc jakim prawem niweczyła te starania? Miał dość swoich problemów, w jego głowie szalała walka, o jakiej nawet nie miała pojęcia, walka z brakiem pewności co zrobił i czy naruszył swoje prawo do człowieczeństwa, torturując się najcięższą z kar jaką można było zadać - zwątpieniem w samego siebie. Jak potwornej zbrodni musiał się dopuścić, żeby myśleć o sobie w ten sposób? Może gdyby jej o tym powiedział, wyjaśnił co go dręczyło... Nie, nie pozwoliło mu na to zbyt dobre serce, albo to, że była dla niego właściwie obcą osobą, nie członkiem rodziny, któremu można było wyznać najcięższe winy i najwstydliwsze sekrety. Rozmawiał już o tym z Jamesem? O nękającym go cierniu? Tętnił nim, wydychał z płuc jak gęstą czerwień pękniętego wrzodu; czerwień, to ją widział na swoich dłoniach, krew skażoną draństwem okropnego grzechu, czerwień, przez którą Celine sądziła, że brzydził się jej, gdy tak niepewnie sadzał ją na kanapie i uciekał spojrzeniem.
- Nie, to znaczy... Pomyślałam, że może zrobi ci się lepiej, jak go... Bo tak nagle coś się zmieniło, jeśli to przeze mnie, to przepraszam, bardzo przepraszam, dlatego Dynia... - mówiła niespójnie, chaotycznie, wylewawszy z siebie potok słów, który nie mógł dogonić pędu rozemocjonowanych przemyśleń. Ale nawet one były grząskie i nieklarowne. Przydymione płaczem za relacjami, jakie chciała poświęcić w imię większego dobra i stępione miesiącami bałaganu, który zalęgł się w niej za kratami. Łzy wciąż skapywały po zaróżowionych policzkach, dopóki nie podniosła dłoni do twarzy i nie otarła ich bokami wilgotnych śladów, prawie krztusząc się przy tym powietrzem. Szkoda, że Jamesa nie było obok. Odgoniłby swoją muzyką oba rodzaje koszmarów, kiedyś udawało mu się tego dokonać nawet z najsurowszymi marynarzami wzdychającymi ze wzruszenia, w tęsknocie za morzem albo żoną pozostawioną w innym porcie, teraz jednak byli zdani na siebie - i na kotka, który nagle zeskoczył z półki i usiadł na podłokietniku. Chciał się bawić? Odwrócić uwagę i zogniskować ją na sobie? Pewnie tak, bo zaraz wykręcił się i spojrzał na nich prawie do góry nogami, na czego widok Celine uśmiechnęła się blado. Dobrze, że tutaj jesteś.
- Jimmy teraz na pewno jest zajęty... - wymruczała ochryple, zajęty na tyle, by nie móc marnować na nią czasu, poza tym nie śmiałaby go o to prosić, tak jak nie śmiała prosić Toma o to, żeby zagrał na harmonijce, chociaż była jej ciekawa. Tego ostrawego, trochę piskliwego brzmienia, tego, co można było z niej wykrzesać, czy dało się na niej zagrać motyw przewodni Jeziora Łabędziego. Celine pochyliła się do przodu i pozwoliła, żeby okryła ją kotara złotych włosów; dłonie na chwilę zakryły oczy, przed którymi świat zatańczył w kolejnym piruecie, jakby każde słowo i każdy ruch sadzały ją na karuzeli nie do zatrzymania. - Tommy - zlał się w jedność z Jamesem, że tak go nazwała? - Macie tu może wodę? Taką do picia? Z kranu albo ze studni, sama sobie przyniosę, sama pójdę, tylko czy mogę? - znów spytała nieskładnie, niepewnie - ze strachem - ignorując to, że mogłaby nie dać rady samej dojść do kuchni ani tym bardziej wciągnąć do góry wiadra wypełnionego wodą; to i tak ją zawstydzało, myśl, że kolejny raz nadwyrężała gościnność prosząc o coś tak banalnego, pchnięta do ostateczności tym, że gardło powoli przestawało wytrzymywać dławiącą ją suchość. - Tylko kilka łyków, nie więcej, obiecuję - szepnęła, wciąż na niego nie patrząc. Tower przyzwyczaiło do dawkowania sobie wszystkiego, picia wcale nie dostawała dużo, chyba tylko tyle, żeby przeżyć. Gwałtowny dreszcz przebiegł w dół kręgosłupa na to wspomnienie, drgnęła przez niego tak mocno, że niekontrolowanym spazmem mogła wystraszyć Dynię.
Jej dłoń cofnęła się wraz z jego dyskretną ucieczką od dotyku; nie winiła go za to, nie targnęło nią niezrozumienie, jedynie brwi mocniej zmarszczyły się w trosce. W bliznach kryło się sacrum czyichś przejść, pisały historię w sposób wyraźniejszy od słów, niczego nie przekręcały, niczego nie pomijały, a zamiast tego miały z człowiekiem zostać na zawsze jako dowód siły albo dowód słabości. Tego nie była pewna. - Są ciche, ale tak dużo mówią - półwila wyjaśniła szeptem powód, dla którego w ogóle powiodła palcem do zastygłej na Thomasie historii. Ukrytej pod kołnierzem, pod ubraniem. Paliła go, gdy patrzył na nią w lustrze? Bolała? Fantomowo, bo wyleczone obrażenia boleć podobno nie mogły. Ale wciąż miały w sobie sprawczość potrzebną do tego, by karać - jak bicz uderzający o skórę rozgrzaną od wcześniejszych smagnięć, pozostawiający po sobie długie, czerwone pręgi roszone kroplami krwi, nie, były gorsze nawet od tego, ból w ciele jakoś dało się znieść. Ale ból w głowie? W myślach, w duszy, w sercu? Co zrobił, żeby na to zasłużyć? Co zrobili Marcel i James? Nic, na pewno. Byli dobrymi dzieciakami, które znajdowały się w złym miejscu o złym czasie. Jej oddech znów zadygotał, jednak już (jeszcze?) nie zapłakała, zamiast tego łącząc ze sobą dłonie i pozwalając spojrzeniu wrócić do poznawania korytarza, którym schodzili na parter.
- Naprawdę? - jej powieki zatrzepotały w nadziei. Yvette mogła być zakochana, zasłużyła przecież na szczęście u boku kogoś, kto traktowałby ją jak najwspanialszą na świecie damę, ale to znaczyło, że nie powinna jej przeszkadzać. Skoro zaczęła nowe życie, nie powinna wracać do starego. Do przeszłości, która ciągnęła się za nią kwaśną konotacją z kryminalistami, jednym straconym w oficjalnym wyroku, a drugiej wydartej z przełyku głodnego potwora tuż przed tym, jak trafiłaby do jego brzucha. Pierwsza radość rozmyła się zatem w ukłuciu smutku, trudno, tak musiało być. Tak będzie lepiej. - To dobrze, że o niczym nie wie, Tom, nie powinna się dowiedzieć... - jej spokój pozostanie niezaburzony, jej życie niezatrute powrotem smętnej przeszłości, niezatrute pamięcią dnia, w którym przeżyła nalot policji do Parszywego i patrzyła na to, jak jej przyjaciele i rodzina gniją w więzieniu. - Demelza też - bo o ile nie poznała miłości i nie ruszyła za nią w świat, to nie znaczyło, że należało narażać ją na konieczność zderzenia z... tym wszystkim. Tym całym nieszczęściem. - Nie możemy napisać - zdecydowała anemiczną melodią, słabą, prawie spójną z ciszą panującą w mieszkaniu pani Bagshot. Doe z pewnością zrozumie i przyzna jej rację, kiedy tylko chwilę o tym pomyśli. Samolubność musiała mieć swoje granice. - Zmartwią się, niepotrzebnie. Nie, Tom, dziękuję, ale tak nie można. Nie można... One mają swoje problemy, s-swoje życia, niech lepiej... zapomną... - kleszcze znów zacisnęły się od środka na gardle, prawie całkowicie zdławiwszy ostatnie słowo; zapomną o mnie, o Tower, o tym, co im zrobiłam i na co je naraziłam. Masochistycznie gnębiła się tą myślą (mówili jej, że tak lubiła, że ból ją podniecał, że wtedy była ciekawsza), która z każdą sekundą nabierała na intensywności przeciskającej się przez spoiwa nietrwałej koncentracji. Więcej się nie zobaczymy, nie będzie żadnego listu.
Coś w jej środku zawyło z wyczerpania.
Celine przyłożyła jedną z dłoni do ust, przycisnęła ją do warg mocno i stanowczo, przynajmniej na tyle, na ile mogła, żeby tylko zatrzymać w sobie pisk nowej kanonady płaczu i nie dręczyć nią biednego Thomasa, który teraz na pewno żałował, że spotkali się w korytarzu. Beksy irytowały. Wyprowadzały z równowagi. Ile jeszcze mogła poddawać próbie jego uprzejmość? Tak dobrze sobie radził, opowiadał jej o niuchaczach, zadawał pytania i zagajał w nadziei, że w ten sposób odprowadzi jej równowagę za inny zakręt, więc jakim prawem niweczyła te starania? Miał dość swoich problemów, w jego głowie szalała walka, o jakiej nawet nie miała pojęcia, walka z brakiem pewności co zrobił i czy naruszył swoje prawo do człowieczeństwa, torturując się najcięższą z kar jaką można było zadać - zwątpieniem w samego siebie. Jak potwornej zbrodni musiał się dopuścić, żeby myśleć o sobie w ten sposób? Może gdyby jej o tym powiedział, wyjaśnił co go dręczyło... Nie, nie pozwoliło mu na to zbyt dobre serce, albo to, że była dla niego właściwie obcą osobą, nie członkiem rodziny, któremu można było wyznać najcięższe winy i najwstydliwsze sekrety. Rozmawiał już o tym z Jamesem? O nękającym go cierniu? Tętnił nim, wydychał z płuc jak gęstą czerwień pękniętego wrzodu; czerwień, to ją widział na swoich dłoniach, krew skażoną draństwem okropnego grzechu, czerwień, przez którą Celine sądziła, że brzydził się jej, gdy tak niepewnie sadzał ją na kanapie i uciekał spojrzeniem.
- Nie, to znaczy... Pomyślałam, że może zrobi ci się lepiej, jak go... Bo tak nagle coś się zmieniło, jeśli to przeze mnie, to przepraszam, bardzo przepraszam, dlatego Dynia... - mówiła niespójnie, chaotycznie, wylewawszy z siebie potok słów, który nie mógł dogonić pędu rozemocjonowanych przemyśleń. Ale nawet one były grząskie i nieklarowne. Przydymione płaczem za relacjami, jakie chciała poświęcić w imię większego dobra i stępione miesiącami bałaganu, który zalęgł się w niej za kratami. Łzy wciąż skapywały po zaróżowionych policzkach, dopóki nie podniosła dłoni do twarzy i nie otarła ich bokami wilgotnych śladów, prawie krztusząc się przy tym powietrzem. Szkoda, że Jamesa nie było obok. Odgoniłby swoją muzyką oba rodzaje koszmarów, kiedyś udawało mu się tego dokonać nawet z najsurowszymi marynarzami wzdychającymi ze wzruszenia, w tęsknocie za morzem albo żoną pozostawioną w innym porcie, teraz jednak byli zdani na siebie - i na kotka, który nagle zeskoczył z półki i usiadł na podłokietniku. Chciał się bawić? Odwrócić uwagę i zogniskować ją na sobie? Pewnie tak, bo zaraz wykręcił się i spojrzał na nich prawie do góry nogami, na czego widok Celine uśmiechnęła się blado. Dobrze, że tutaj jesteś.
- Jimmy teraz na pewno jest zajęty... - wymruczała ochryple, zajęty na tyle, by nie móc marnować na nią czasu, poza tym nie śmiałaby go o to prosić, tak jak nie śmiała prosić Toma o to, żeby zagrał na harmonijce, chociaż była jej ciekawa. Tego ostrawego, trochę piskliwego brzmienia, tego, co można było z niej wykrzesać, czy dało się na niej zagrać motyw przewodni Jeziora Łabędziego. Celine pochyliła się do przodu i pozwoliła, żeby okryła ją kotara złotych włosów; dłonie na chwilę zakryły oczy, przed którymi świat zatańczył w kolejnym piruecie, jakby każde słowo i każdy ruch sadzały ją na karuzeli nie do zatrzymania. - Tommy - zlał się w jedność z Jamesem, że tak go nazwała? - Macie tu może wodę? Taką do picia? Z kranu albo ze studni, sama sobie przyniosę, sama pójdę, tylko czy mogę? - znów spytała nieskładnie, niepewnie - ze strachem - ignorując to, że mogłaby nie dać rady samej dojść do kuchni ani tym bardziej wciągnąć do góry wiadra wypełnionego wodą; to i tak ją zawstydzało, myśl, że kolejny raz nadwyrężała gościnność prosząc o coś tak banalnego, pchnięta do ostateczności tym, że gardło powoli przestawało wytrzymywać dławiącą ją suchość. - Tylko kilka łyków, nie więcej, obiecuję - szepnęła, wciąż na niego nie patrząc. Tower przyzwyczaiło do dawkowania sobie wszystkiego, picia wcale nie dostawała dużo, chyba tylko tyle, żeby przeżyć. Gwałtowny dreszcz przebiegł w dół kręgosłupa na to wspomnienie, drgnęła przez niego tak mocno, że niekontrolowanym spazmem mogła wystraszyć Dynię.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Spojrzał na nią, na to jak pokręciła głową. Co miał jej powiedzieć, co powinien jej powiedzieć? Nie pamiętała czy nie chciała pamiętać historii o swoim kotku?
- Nie musisz opowiadać, ja mogę mówić za ciebie, wiesz? Opowiedzieć o tym, co Dynia ostatnio robił, jeśli masz ochotę - zaproponował wesoło, jeśli miało to w jakikolwiek sposób pomóc dziewczynie.
Zawsze był słaby, niezdolny do postawienia się - niezdolny do wykonania tego, czego od niego wymagano, tego co powinien zrobić, a jednak wciąż się starał zrobić cokolwiek. Blizny nabyte nad Lune miały mu jedynie przypominać o tym, że był porażką - o tym, że znów sprowadził na kogoś nieszczęście, że znów zawiódł, że zrobił coś, czego nie powinien. Przez niego znów ktoś zginął, chociaż czy tym razem nie przyczynił się do tego osobiście? Ta myśl była dla niego tak odrealniona, że momentami wydawała się niemożliwa, a jeszcze innymi chwilami ściskała mu żołądek w supeł. To dlatego nie mógł jeść? Dlatego jego apetyt gdzieś zniknął, jego siły do uśmiechania się i powtarzania, że było w porządku? Musiał je zbierać, to wszystko wydawało się mu ciążyć jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Dlaczego? Czym różniło się dzisiaj, że opowiadał o tym, że czuje się dobrze, od tego, kiedy powtarzał to kiedykolwiek wcześniej? Przecież często kłamał na ten temat, nie dając po sobie poznać, że coś było nie w porządku.
- Naprawdę, przynajmniej jak ostatni raz z nią rozmawiałem. Wydawała się bardzo szczęśliwa, wiesz? Na pewno ją dobrze traktuje, jej miłość, no wiesz - pociągnął dalej swoje kłamstwo, które przecież nie mogło nikomu zrobić krzywdy, tym bardziej jeśli cieszyło w tym momencie Celine. Jeśli mógł jej poprawić humor, sprawić że choć na moment się uspokoi, tak było dobrze; przecież nie miał innego celu jak tylko poprawiać innym humor. Nie miał żadnych specjalnych umiejętności, nie był przydatny i tylko sprowadzał kłopoty na innych. To wszystko, do czego się nadawał.
Zawahał się, słysząc jej słowa, na moment odwracając od niej wzrok - od swoich dłoni, na których wciąż dostrzegał czerwień krwi. Ile razy sam tak uważał? Że nie powinien wracać, nie powinien dawać znać bratu czy siostrze. Nie zasługiwał na to, żeby odezwać się do kogokolwiek. Poczuł znów ten ucisk. Dlaczego wrócił początkiem marca? Dlaczego zabrali go wtedy, dlaczego opatrzyli? Nie mogli dać mu się wykrwawić, utonąć lub cokolwiek innego? Tak byłoby lepiej, gdyby zginął tam nad tą rzeką, albo gdyby zginął w listopadzie w więzieniu - gdyby to jego skazali w styczniu, albo gdyby w wakacje dwa lata temu to on wtedy zginął, a nie jego żona, nie ci wszyscy...
- Martwią się na pewno, ucieszyliby się na twój list, wiesz? Pani Yvette, jestem tego pewny, że z przyjemnością, trzymając może jakiegoś kotka lub pieska na kolanach, siedząc przy oknie wieczorem w cieple przy kominku, popijając może jakąś herbatę, zechciałaby przeczytać list od Celiny, a później na niego odpisać - odpowiedział jej z uśmiechem. - Ja bym chciał, wiesz? Marcel i James też. A Demelza? Demelza na pewno by coś ci uszyła! Uszyła prezent dla Marcela na jego urodziny, na pewno i tobie by coś mogła. Może jakąś sukienkę? Albo szalik, może sweter? - zaraz zapewnił energetycznie, wesoło, chociaż zmartwił się, widząc jej reakcję.
Pamiętał jak Sheila krzyczała, kiedy znaleźli się pierwszy raz w taborze. Krzyczała, nie mogąc niczego innego przekazać. Bała się wtedy? Była przerażona, nie wiedząc co się dzieje? Czy to teraz czuła Celina? Była przerażona?
Sięgnął po jeden z koców na kanapie, na której usadził dziewczynę, zaraz narzucając na jej ramiona koc i otulając ją nim.
- Hej, hej... No już, oczywiście, że mamy wodę. Tyle, ile potrzebujesz - zapewnił z delikatnym uśmiechem, układając na niej koc. Wbił wzrok w swoje dłonie, które był pewny, że powinny zostawić krwawe ślady na materiale, ale tego nie robiły - a może robiły? Czy to jego umysł płatał mu figle? Czy nie potrafił odróżnić i zrozumieć co było czym? Czy nie był w stanie...
- Przyniosę ci, poczekaj tutaj.
Podniósł się zaraz, ruszając w kilku susach do kuchni po szklankę i wodę, zaraz po chwili namysłu jednak przelewając wody do dzbanka, w którym wczorajszego dnia parzył herbatę, i zabrał go ze szklankę - tak na wszelki wypadek, gdyby Celine chciała napić się więcej. Przecież mogła, nikt jej tego nie bronił.
Usiadł obok niej na kanapie, odkładając dzbanek na stoliku i podając jej pełną szklankę.
- No, już.. już... Pij tyle, ile potrzebujesz? Dobrze? Tutaj jest więcej wody jeśli będziesz potrzebować... Musisz pić, i musisz jeść, żeby nabrać sił. Żeby poczuć się lepiej - zapewnił, rozglądając się również na stoliku. Po chwili sięgnął po swoją harmonijkę, która towarzyszyła mu stanowczo przez większą część życia. Zawsze w kieszeni, zawsze obok niego, zawsze gotowa do wyciągnięcia i zagrania czegoś.
- Nie gram tak pięknie jak Jimmy, ale mogę ci zagrać - zaproponował, czując jak stres powoli chwyta i jego. Gula w gardle, lęk ze względu na krew na dłoniach, która nie chciała nigdzie odejść. Ale może, może jeśli skupi się na czymś zupełnie innym, nie będzie myślał o tym, jak wyglądały jego dłonie? Nawet jeśli bał się, że na harminijce pozostaną krwawe plamy, albo na kocu, albo na Celine...
Zaraz przysunął harmonijkę do ust, przymykając na moment wzrok. Jeden krótki wdech, drugi i zaczął grać, spokojną melodię. Przysłaniał wyloty, tworząc większe wariacje w dźwiękach, które unosiły się w powietrzu - domownicy doskonale znali te dźwięki, chociaż z pewnością nie zawsze za nimi przepadali. Ale ważniejsze teraz było, aby to Celine poczuła się dobrze i komfortowo.
Zerknął na nią kontrolnie czy podobny koncert jej odpowiadał, posyłając jej delikatny uśmiech znów. To jedna z niewielu rzeczy, które potrafił - choć była zupełnie niepotrzebna i zbędna. Harmonijki nie były cenione, nie były wybitne i nie były... interesujące. Mógł stworzyć jakąś melodię, coś zagrać, coś odtworzyć, ale nie występowałby nigdy w teatrze czy na wielkiej scenie - przygrywał na niej przy drodze, gdzieś przy ulicy. Nigdzie indziej.
Ale i tak grał melodię skoczną, to spokojniejszą, aby zapewnić dziewczynie chociaż odrobinę komfortu. Koc otulając ją powinien zapewnić jej ciepło, woda gasić pragnienie, a muzyka mogłaby zwalczyć tę uciążliwą ciszę, szczególnie że powoli sam nie był w stanie mówić. Bolało go kłamanie - dusiło, słowa tknęły mu w gardle, kiedy próbował zmyślić kolejną bajeczkę, przez to jak sam się czuł fatalnie. Grać na harmonijce było łatwiej, bo nie musieli rozmawiać. Może i dla Celine tak miało być łatwiej? Jeśli mogła po prostu tutaj siedzieć i słuchać, i odpocząć tyle ile tylko potrzebowała. Nikt jej nie gonił, nikt jej tutaj niczego nie kazał.
Mogła po prostu odpocząć, słuchając melodii wygrywanej na harmonijce.
Zt x2
- Nie musisz opowiadać, ja mogę mówić za ciebie, wiesz? Opowiedzieć o tym, co Dynia ostatnio robił, jeśli masz ochotę - zaproponował wesoło, jeśli miało to w jakikolwiek sposób pomóc dziewczynie.
Zawsze był słaby, niezdolny do postawienia się - niezdolny do wykonania tego, czego od niego wymagano, tego co powinien zrobić, a jednak wciąż się starał zrobić cokolwiek. Blizny nabyte nad Lune miały mu jedynie przypominać o tym, że był porażką - o tym, że znów sprowadził na kogoś nieszczęście, że znów zawiódł, że zrobił coś, czego nie powinien. Przez niego znów ktoś zginął, chociaż czy tym razem nie przyczynił się do tego osobiście? Ta myśl była dla niego tak odrealniona, że momentami wydawała się niemożliwa, a jeszcze innymi chwilami ściskała mu żołądek w supeł. To dlatego nie mógł jeść? Dlatego jego apetyt gdzieś zniknął, jego siły do uśmiechania się i powtarzania, że było w porządku? Musiał je zbierać, to wszystko wydawało się mu ciążyć jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Dlaczego? Czym różniło się dzisiaj, że opowiadał o tym, że czuje się dobrze, od tego, kiedy powtarzał to kiedykolwiek wcześniej? Przecież często kłamał na ten temat, nie dając po sobie poznać, że coś było nie w porządku.
- Naprawdę, przynajmniej jak ostatni raz z nią rozmawiałem. Wydawała się bardzo szczęśliwa, wiesz? Na pewno ją dobrze traktuje, jej miłość, no wiesz - pociągnął dalej swoje kłamstwo, które przecież nie mogło nikomu zrobić krzywdy, tym bardziej jeśli cieszyło w tym momencie Celine. Jeśli mógł jej poprawić humor, sprawić że choć na moment się uspokoi, tak było dobrze; przecież nie miał innego celu jak tylko poprawiać innym humor. Nie miał żadnych specjalnych umiejętności, nie był przydatny i tylko sprowadzał kłopoty na innych. To wszystko, do czego się nadawał.
Zawahał się, słysząc jej słowa, na moment odwracając od niej wzrok - od swoich dłoni, na których wciąż dostrzegał czerwień krwi. Ile razy sam tak uważał? Że nie powinien wracać, nie powinien dawać znać bratu czy siostrze. Nie zasługiwał na to, żeby odezwać się do kogokolwiek. Poczuł znów ten ucisk. Dlaczego wrócił początkiem marca? Dlaczego zabrali go wtedy, dlaczego opatrzyli? Nie mogli dać mu się wykrwawić, utonąć lub cokolwiek innego? Tak byłoby lepiej, gdyby zginął tam nad tą rzeką, albo gdyby zginął w listopadzie w więzieniu - gdyby to jego skazali w styczniu, albo gdyby w wakacje dwa lata temu to on wtedy zginął, a nie jego żona, nie ci wszyscy...
- Martwią się na pewno, ucieszyliby się na twój list, wiesz? Pani Yvette, jestem tego pewny, że z przyjemnością, trzymając może jakiegoś kotka lub pieska na kolanach, siedząc przy oknie wieczorem w cieple przy kominku, popijając może jakąś herbatę, zechciałaby przeczytać list od Celiny, a później na niego odpisać - odpowiedział jej z uśmiechem. - Ja bym chciał, wiesz? Marcel i James też. A Demelza? Demelza na pewno by coś ci uszyła! Uszyła prezent dla Marcela na jego urodziny, na pewno i tobie by coś mogła. Może jakąś sukienkę? Albo szalik, może sweter? - zaraz zapewnił energetycznie, wesoło, chociaż zmartwił się, widząc jej reakcję.
Pamiętał jak Sheila krzyczała, kiedy znaleźli się pierwszy raz w taborze. Krzyczała, nie mogąc niczego innego przekazać. Bała się wtedy? Była przerażona, nie wiedząc co się dzieje? Czy to teraz czuła Celina? Była przerażona?
Sięgnął po jeden z koców na kanapie, na której usadził dziewczynę, zaraz narzucając na jej ramiona koc i otulając ją nim.
- Hej, hej... No już, oczywiście, że mamy wodę. Tyle, ile potrzebujesz - zapewnił z delikatnym uśmiechem, układając na niej koc. Wbił wzrok w swoje dłonie, które był pewny, że powinny zostawić krwawe ślady na materiale, ale tego nie robiły - a może robiły? Czy to jego umysł płatał mu figle? Czy nie potrafił odróżnić i zrozumieć co było czym? Czy nie był w stanie...
- Przyniosę ci, poczekaj tutaj.
Podniósł się zaraz, ruszając w kilku susach do kuchni po szklankę i wodę, zaraz po chwili namysłu jednak przelewając wody do dzbanka, w którym wczorajszego dnia parzył herbatę, i zabrał go ze szklankę - tak na wszelki wypadek, gdyby Celine chciała napić się więcej. Przecież mogła, nikt jej tego nie bronił.
Usiadł obok niej na kanapie, odkładając dzbanek na stoliku i podając jej pełną szklankę.
- No, już.. już... Pij tyle, ile potrzebujesz? Dobrze? Tutaj jest więcej wody jeśli będziesz potrzebować... Musisz pić, i musisz jeść, żeby nabrać sił. Żeby poczuć się lepiej - zapewnił, rozglądając się również na stoliku. Po chwili sięgnął po swoją harmonijkę, która towarzyszyła mu stanowczo przez większą część życia. Zawsze w kieszeni, zawsze obok niego, zawsze gotowa do wyciągnięcia i zagrania czegoś.
- Nie gram tak pięknie jak Jimmy, ale mogę ci zagrać - zaproponował, czując jak stres powoli chwyta i jego. Gula w gardle, lęk ze względu na krew na dłoniach, która nie chciała nigdzie odejść. Ale może, może jeśli skupi się na czymś zupełnie innym, nie będzie myślał o tym, jak wyglądały jego dłonie? Nawet jeśli bał się, że na harminijce pozostaną krwawe plamy, albo na kocu, albo na Celine...
Zaraz przysunął harmonijkę do ust, przymykając na moment wzrok. Jeden krótki wdech, drugi i zaczął grać, spokojną melodię. Przysłaniał wyloty, tworząc większe wariacje w dźwiękach, które unosiły się w powietrzu - domownicy doskonale znali te dźwięki, chociaż z pewnością nie zawsze za nimi przepadali. Ale ważniejsze teraz było, aby to Celine poczuła się dobrze i komfortowo.
Zerknął na nią kontrolnie czy podobny koncert jej odpowiadał, posyłając jej delikatny uśmiech znów. To jedna z niewielu rzeczy, które potrafił - choć była zupełnie niepotrzebna i zbędna. Harmonijki nie były cenione, nie były wybitne i nie były... interesujące. Mógł stworzyć jakąś melodię, coś zagrać, coś odtworzyć, ale nie występowałby nigdy w teatrze czy na wielkiej scenie - przygrywał na niej przy drodze, gdzieś przy ulicy. Nigdzie indziej.
Ale i tak grał melodię skoczną, to spokojniejszą, aby zapewnić dziewczynie chociaż odrobinę komfortu. Koc otulając ją powinien zapewnić jej ciepło, woda gasić pragnienie, a muzyka mogłaby zwalczyć tę uciążliwą ciszę, szczególnie że powoli sam nie był w stanie mówić. Bolało go kłamanie - dusiło, słowa tknęły mu w gardle, kiedy próbował zmyślić kolejną bajeczkę, przez to jak sam się czuł fatalnie. Grać na harmonijce było łatwiej, bo nie musieli rozmawiać. Może i dla Celine tak miało być łatwiej? Jeśli mogła po prostu tutaj siedzieć i słuchać, i odpocząć tyle ile tylko potrzebowała. Nikt jej nie gonił, nikt jej tutaj niczego nie kazał.
Mogła po prostu odpocząć, słuchając melodii wygrywanej na harmonijce.
Zt x2
Nie zauważył niczego, podchodząc pod drzwi. Dopiero zapadł zmrok, naiwnie założył, że wszyscy o tej porze już spali. Nie było przecież późno; dzień wydawał się co prawda kończyć, ale ledwie nastał wieczór. Zwykle o tej porze na dole wrzało. W kuchni unosiły się zapachy, z pokoi dobiegały głosy, wszędzie paliły się świece. Wrócił do domu wcześniej, liczył na to, że właśnie ten gwar go przywita. Szum, który tak skutecznie radził sobie w trudnej i żmudnej walce z niewidzialnymi przeciwnikami. Kochał ten szum. Hałas. Wielorakość dźwięków domowego ogniska. To przypominało mu o dawnych czasach. O harmidrze panującym na szkolnych korytarzach, odgłosom codziennej pracy i zabawy w cygańskim taborze. Cisza smakowała gorzko. Cisza była samotnością, do której nie został stworzony, choć tak głupio jej szukał w trudnych chwilach.
W domu powitała go ciemność. W domu przywitała go pustka. Pierwsze ukłucie rozczarowania pożegnał cichym westchnieniem. Sheila musiała być na spacerze, inaczej z pewnością krzątałaby się po kuchni. Wyciągnął różdżkę i jednym machnięciem rozpalił kilka świec rozłożonych w przedpokoju, salonie, kuchni. Ciepłe światło otuliło go przyjemnie i wreszcie przywitało właściwie. Był w domu. Sądził, że właśnie tak mogli nazwać to miejsce, tu mieszkali. Tu żyli. Niepokój pojawił się po jakimś czasie. Cisza oznaczała, że nie było nigdzie Thomasa. Na górze nie spotkał nawet Eve, choć w łazience wisiała przewieszona przez wannę jej sukienka. W pokoju z wykuszem czekała na niego Leonora. Siedziała na regale skubiąc pióra. Coś było nie tak, ale nie wiedział, co. I właśnie wtedy, właśnie tam zrozumiał. Gołębica sfrunęła mu na ramię podając list w dziobie. Odebrał go, ale nie otworzył od razu. Lumos rozjaśniło koniec różdżki, sprawdził wszystkie pomieszczenia. Nie było nikogo. Zupełnie nikogo.
Zbiegła na dół dostrzegając jednak na parapecie Bułeczkę, która budziła się z drzemki. W kuchni odczytał list. Zrobił to dwukrotnie, nim treść do niego dotarła. Miótł pergamin w dłoniach, czując się tak, jakby ktoś zaserwował mu potężny cios prosto w szczękę. Uniósł wzrok wpół przytomnie. Niemożliwe. Nie wierzył w to. Coś ścisnęło jego żołądek; zimny dreszcz przemknął po plecach. Wstał, chwycił za kałamarz, pióro i czysty pergamin od razu kreśląc odpowiedź. Szybko, chaotycznie, kreśląc zdania, które po chwili wydały mu się idiotyczne. Od razu przekazał kopertę gołębicy i wypuścił ją kuchennym oknem.
Usiadł.
Przez chwilę tkwił tak nieruchomo. Patrzył przed siebie, wzrok miał skierowany prosto, ale nie patrzył na nic konkretnego; był zamglony, zamyślony. Serce biło mu w piersi mocno. Zgniótł list od Marcela. Papierową kulkę rzucił przed siebie, próbując trafić do wyimaginowanego kosza. Dłonie mu drżały. Nie wierzył. Nie wierzył w to wszystko. To nie mogło się wydarzyć. Już to przerabiali. Już przez to przechodzili. Przeczesał palcami włosy. Czarne loki zaplątały się między nie, szarpnął nimi z irytacją.
Później to trwało chwilę, ledwie moment.
Stół przewrócił się a razem z nim na ziemię poleciało wszystko, co stało na blacie. Filiżanki pękły, roztrzaskały się w drobny mak. Dwie łyżeczki, talerzyk z suchą kromką. Później krzesła, miseczki i doniczka. Ale skala zniszczeń nie zrekompensowała mu niczego. Nie ukoiła złości. Nie ulżyła. Nie zmieniło to niczego.
Usiadł na schodach prowadzących na górę. Usiadł i czekał. Aż wróci. Aż pojawi się w końcu w domu.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Sypialnia na piętrze
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot