Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Sypialnia na piętrze
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sypialnia na piętrze
Na piętrze dominują skosy, a sypialnia jest jedynym miejscem, w którym drewniany sufit został przykryty zaprawą i ozdobiony kwiecistą zielenią. W pokoju znajdują się wszystkie rzeczy osobiste profesor Bagshot, od szczotki z końskiego włosia, którą czesała włosy, aż po zakurzone, zjedzone przez mole ubrania. Miejsce to emanuje specyficzną aurą, spokojem. Może to zasługa wszechobecnej zieleni, a może magii Bathildy, ale przebywanie tu pomaga odgonić wszelakie troski.
Czuł się wciąż zmieszany, szukając miejsca, w którym mógłby spędzić czas. Jego nastrój zmieniał się diametralnie w przeciągu kilku czy kilkunastu minut, w jego głowie wciąż panował mętlik, a on na zmianę potrzebował towarzystwa innych i je odpychał, czując zwyczajnie w świecie wstyd i poczucie winy, który jak zawsze starał się dusić w sobie. Czy widzieli? Czy jego rodzeństwo to widziało? Był niemalże pewny, że dostrzegali w nim inne zachowanie, nawet jeśli ze wszystkich sił starał się je maskować.
To, co przychodziło mu z łatwością, w ostatnich dniach takie nie było. Włam do domu w dolinie, jego zamknięcie w chlewie ze świniami. Zjebał wtedy, zawiódł po całości. Gdyby był w stanie zdjąć te pułapki - to on ją aktywował, to przez niego wpadli w takie kłopoty! Jedyne z czego się cieszył to to, że James wtedy uciekł. Znów sprowadził na nich niebezpieczeństwo, mimo tego, że przecież włam powinien być prosty.
Wieczorne powietrze może nieco go cuciło. Spotkanie z Roratiem nie było złe - było dobrze zobaczyć starą twarz, nawet po tym co spotkało go i Castora na cmentarzu. Odpychał od siebie tę myśl, to wspomnienie Dementora, który zaatakował Sprouta, przez cały dzień - choć uderzyło go na powrót, kiedy zbliżał się do domu Bathildy.
Ta cisza była niepokojąca. Czy coś się stało? James powinien już wrócić, na pewno dziewczyny powinny być w domu - Eve, Sheila, Celine. Powinny, prawda? W ostatnich dniach było weselej i głośniej, całkiem radośnie, kiedy spotykali się w końcu wszyscy w domu...
Czy coś się stało? Poczuł jak gula podchodzi mu do gardła. Castor mówił coś o tym, że ten dom nie był bezpieczny - dlaczego nie był? Nie zapytał go, nie rozumiał, nie miał kiedy się do końca dowiedzieć. Coś się stało? Coś ich zaatakowało?
Ścisnął w drżącej dłoni różdżkę, kiedy wchodził do ogrodu, a po tym po cichu i ostrożnie zaczął otwierać drzwi. Serce chciało wyskoczyć mu z klatki piersiowej, kiedy każdy cień dookoła zdawał się być tym niebezpieczeństwem. Kątem oka dostrzegał powiewającą na drzewie gałąź, zobaczył jak coś przeskakuje z krzaku do krzaka, a całe jego ciało przygotowywało się do ucieczki, nawet jeśli nie chciał uciekać. Co jeśli w środku czekało na niego niebezpieczeństwo? Czy jeśli w Dolinie były dementory to czy teraz ...
Otworzył w końcu drzwi, trzymając różdżkę w pogotowiu, a dostrzegając ślady jakiejś dziwnej walki i zniszczeń, od razu ruszył zaniepokojony wgłąb, nasłuchując. Bał się tego, co mógł zobaczyć. Ktoś ich napadł? Ktoś...
- Jim! - zawołał zdławionym głosem, dostrzegając brata na schodach, chociaż wcale nie przyniosło mu to ulgi. Zaraz ruszył w jego stronę z bijącym w klatce piersiowej sercem jakby chciało z niej zaraz wyskoczyć. Co tu się stało? Ktoś był ranny? Czy on był ranny? - Nic ci nie jest? Co się stało?! Gdzie dziewczyny? Ktoś się tu włamał? Wszystko z Celiną w porządku? - zasypał go pytaniami, które przechodziły z trudem przez zaciśnięte gardło. Był bledszy, był wyraźnie przerażony - czy to dementory? Nie, na pewno nie. To, że spotkali jednego, nie oznaczało, że było tu teraz całą zgrają, prawda? Czy dementory mogły robić taki bałagan? Może ten bałagan powstał w wyniku obrony? Ale czy Celine była na siłach, żeby się tak bronić? Czy Sheila i Eve uciekły gdzieś? Czy były bezpieczne?
Przeniósł wzrok na schody, na piętro, a po tym znów na brata.
- Jimmy... Co się stało..?
To, co przychodziło mu z łatwością, w ostatnich dniach takie nie było. Włam do domu w dolinie, jego zamknięcie w chlewie ze świniami. Zjebał wtedy, zawiódł po całości. Gdyby był w stanie zdjąć te pułapki - to on ją aktywował, to przez niego wpadli w takie kłopoty! Jedyne z czego się cieszył to to, że James wtedy uciekł. Znów sprowadził na nich niebezpieczeństwo, mimo tego, że przecież włam powinien być prosty.
Wieczorne powietrze może nieco go cuciło. Spotkanie z Roratiem nie było złe - było dobrze zobaczyć starą twarz, nawet po tym co spotkało go i Castora na cmentarzu. Odpychał od siebie tę myśl, to wspomnienie Dementora, który zaatakował Sprouta, przez cały dzień - choć uderzyło go na powrót, kiedy zbliżał się do domu Bathildy.
Ta cisza była niepokojąca. Czy coś się stało? James powinien już wrócić, na pewno dziewczyny powinny być w domu - Eve, Sheila, Celine. Powinny, prawda? W ostatnich dniach było weselej i głośniej, całkiem radośnie, kiedy spotykali się w końcu wszyscy w domu...
Czy coś się stało? Poczuł jak gula podchodzi mu do gardła. Castor mówił coś o tym, że ten dom nie był bezpieczny - dlaczego nie był? Nie zapytał go, nie rozumiał, nie miał kiedy się do końca dowiedzieć. Coś się stało? Coś ich zaatakowało?
Ścisnął w drżącej dłoni różdżkę, kiedy wchodził do ogrodu, a po tym po cichu i ostrożnie zaczął otwierać drzwi. Serce chciało wyskoczyć mu z klatki piersiowej, kiedy każdy cień dookoła zdawał się być tym niebezpieczeństwem. Kątem oka dostrzegał powiewającą na drzewie gałąź, zobaczył jak coś przeskakuje z krzaku do krzaka, a całe jego ciało przygotowywało się do ucieczki, nawet jeśli nie chciał uciekać. Co jeśli w środku czekało na niego niebezpieczeństwo? Czy jeśli w Dolinie były dementory to czy teraz ...
Otworzył w końcu drzwi, trzymając różdżkę w pogotowiu, a dostrzegając ślady jakiejś dziwnej walki i zniszczeń, od razu ruszył zaniepokojony wgłąb, nasłuchując. Bał się tego, co mógł zobaczyć. Ktoś ich napadł? Ktoś...
- Jim! - zawołał zdławionym głosem, dostrzegając brata na schodach, chociaż wcale nie przyniosło mu to ulgi. Zaraz ruszył w jego stronę z bijącym w klatce piersiowej sercem jakby chciało z niej zaraz wyskoczyć. Co tu się stało? Ktoś był ranny? Czy on był ranny? - Nic ci nie jest? Co się stało?! Gdzie dziewczyny? Ktoś się tu włamał? Wszystko z Celiną w porządku? - zasypał go pytaniami, które przechodziły z trudem przez zaciśnięte gardło. Był bledszy, był wyraźnie przerażony - czy to dementory? Nie, na pewno nie. To, że spotkali jednego, nie oznaczało, że było tu teraz całą zgrają, prawda? Czy dementory mogły robić taki bałagan? Może ten bałagan powstał w wyniku obrony? Ale czy Celine była na siłach, żeby się tak bronić? Czy Sheila i Eve uciekły gdzieś? Czy były bezpieczne?
Przeniósł wzrok na schody, na piętro, a po tym znów na brata.
- Jimmy... Co się stało..?
- K6:
- 1 - Dostajesz nagłego napadu duszności. Nie potrafisz pozbyć się wrażenia, że powietrze pozbawione jest tlenu, a im bardziej starasz się wziąć wdech, tym gorzej się czujesz. Zaczyna kręcić ci się w głowie, dźwięki stają się zniekształcone i jakby dobiegają z oddali, zalewa cię zimny pot. Ogarnia cię słabość, coraz trudniej jest ci ustać na nogach. Jeśli znajdujesz się na zewnątrz, efekt minie po upływie jednej tury; jeśli znajdujesz się w pomieszczeniu, musisz natychmiast (w ciągu jednej tury) wyjść na świeże powietrze lub stanąć przy otwartym oknie - innym wypadku pociemnieje ci przed oczami i na kilka sekund stracisz przytomność.
2 - Zaczyna towarzyszyć ci nieodparte wrażenie, że twoje dłonie pokryte są krwią: na skórze widzisz jaskrawoczerwone smugi, mimo że nie dostrzega ich nikt inny w twoim towarzystwie. Widok poplamionych rąk budzi u ciebie niepokój, odczuwasz naglącą potrzebę umycia ich - ale szorowanie nie przynosi żadnego skutku. W uspokojeniu się pomaga jedynie świadome unikanie patrzenia na dłonie. Efekt będzie towarzyszył ci do końca wątku.
3 - Doznajesz chwilowego zaniku pamięci krótkotrwałej - zapominając o wszystkim, co wydarzyło się w przeciągu ostatniej tury. Wrażenie jest na tyle dezorientujące, że jeśli znajdujesz się w sytuacji stresowej lub wymagającej szybkiego działania, to w kolejnej turze nie jesteś w stanie wykonać żadnej akcji. Wspomnienia wrócą do ciebie po upływie jednej kolejki.
4, 5, 6 - Nic się nie dzieje.
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
Nieświadomy, wodził za nim wzrokiem od najmłodszych lat. Starsi bracia mieli ten przywilej imponowania młodszym. James wszystkiego uczył się od niego. Zabawy patykami na ulicy, rzucania kamieniami do celu, biegania, skakania. To od niego podłapywał pierwsze słowa, od niego czerpał hasła w tłumaczeniach przed babcią. Przybierał jego postawę, a przynajmniej tak sądził. Naśladował go, czasem, gdy nikt nie patrzył, udając, że jest tak szybki i odważny jak jego brat. W głowie tworzył niebezpieczne wyprawy, na które go zabierał i misje, które mu zlecał. Bo tylko przy nim, będąc dzieckiem, wcale nie czuł się nim. Traktował go jak swoich rówieśników, pomagając mu kiedy tego potrzebował, służąc za stopień, gdy trzeba było gdzieś się wdrapać i coś zobaczyć. Ten rok, w którym poszedł przed nim do Hogwartu złamał mu serce. Tęsknił. Porzucony nie miał gdzie się podziać. Z pomocą przyszli bracia Eve, ona sama. A później szukał go tęsknym wzrokiem na szkolnych korytarzach, by pochwalić się dniem, który dwa lata wcześniej musiał wyglądać taks samo u starszego z braci. Pochwalić mu nowo poznanym przyjacielem, pierwszym lotem na miotle, ukrywając trudności związane ze słabą umiejętnością pisania i czytania. Szukał pochwał, aż w końcu ślepe wpatrzenie ustąpiło wygłodniałej potrzebie uczynienia go dumnym. Wtedy miał kolegę. Przyjaciela. Świat zaczął kręcić się wokół Marcela.
Dziś był rozdarty między bezgraniczną miłością do nich dwóch. Największego wzoru, starszego brata i najwierniejszego przyjaciela. Nie chciał wybierać, nigdy. Nie wierzył, że kiedykolwiek mógłby znaleźć się w takiej sytuacji — gdy podskórnie czuł, że musi dokonać wyboru, by nie stracić ich obu. Wściekłość pchnęła go w niszczycielski wir, a rozgoryczenie doprowadziło serce do szybkiego bicia i spazmatycznych oddechów. Dlaczego? Nie tracił na tym tylko on. Tracili oni wszyscy.
Uniósł na niego zeszklone spojrzenie, zaciskając mocno zęby. Nie dostrzegał jego stanu, rozedrgania, strachu. Był zbyt skoncentrowany na swoich emocjach, przysłaniały mu wszystko.
— Celiny już nie ma — wydusił z siebie, przez chwilę zastanawiając się, co mu powiedzieć. — Zabrał ją — dodał zaraz, unosząc brwi. — Zdradziłeś go. Zdradziłeś Marcela, Thomas. Naraziłeś ją na niebezpieczeństwo. Nas. Eve, Sheilę. Przyjdą tu, rozumiesz? Sprzedałeś Celinę. Zdradziłeś Marcela.— Wstał ze schodów. Popełnił już ten błąd raz, zaufał Sallowowi. — On przyszedł do mnie z tym. Nie do ciebie, do mnie. Wiedział, że mu pomogę. Przysięgłem! — podniósł głos i zszedł krok niżej, ale mimo to wciąż stał wyżej od Thomasa i patrzył na niego z góry. Wyciągnął lewą dłoń. Na skórze lśniła ciemna, podłużna blizna. — Przysięgałem! A ty zrobiłeś ze mnie zdrajcę! Zrobiłeś to za moimi plecami! — krzyknął, oczy zaszły mu łzami. Nie wierzył, że Thomas mógł tak postąpić. Marcel wierzył w niego. Wierzył w nich wszystkich. Rzadko wyciągał rękę, prosił. Teraz prosił o coś dla kogoś. Byli przyjaciółmi, nie mogli mu odmówić. Nie mogli mu tego zrobić.
Dziś był rozdarty między bezgraniczną miłością do nich dwóch. Największego wzoru, starszego brata i najwierniejszego przyjaciela. Nie chciał wybierać, nigdy. Nie wierzył, że kiedykolwiek mógłby znaleźć się w takiej sytuacji — gdy podskórnie czuł, że musi dokonać wyboru, by nie stracić ich obu. Wściekłość pchnęła go w niszczycielski wir, a rozgoryczenie doprowadziło serce do szybkiego bicia i spazmatycznych oddechów. Dlaczego? Nie tracił na tym tylko on. Tracili oni wszyscy.
Uniósł na niego zeszklone spojrzenie, zaciskając mocno zęby. Nie dostrzegał jego stanu, rozedrgania, strachu. Był zbyt skoncentrowany na swoich emocjach, przysłaniały mu wszystko.
— Celiny już nie ma — wydusił z siebie, przez chwilę zastanawiając się, co mu powiedzieć. — Zabrał ją — dodał zaraz, unosząc brwi. — Zdradziłeś go. Zdradziłeś Marcela, Thomas. Naraziłeś ją na niebezpieczeństwo. Nas. Eve, Sheilę. Przyjdą tu, rozumiesz? Sprzedałeś Celinę. Zdradziłeś Marcela.— Wstał ze schodów. Popełnił już ten błąd raz, zaufał Sallowowi. — On przyszedł do mnie z tym. Nie do ciebie, do mnie. Wiedział, że mu pomogę. Przysięgłem! — podniósł głos i zszedł krok niżej, ale mimo to wciąż stał wyżej od Thomasa i patrzył na niego z góry. Wyciągnął lewą dłoń. Na skórze lśniła ciemna, podłużna blizna. — Przysięgałem! A ty zrobiłeś ze mnie zdrajcę! Zrobiłeś to za moimi plecami! — krzyknął, oczy zaszły mu łzami. Nie wierzył, że Thomas mógł tak postąpić. Marcel wierzył w niego. Wierzył w nich wszystkich. Rzadko wyciągał rękę, prosił. Teraz prosił o coś dla kogoś. Byli przyjaciółmi, nie mogli mu odmówić. Nie mogli mu tego zrobić.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Jimmy coś ci się stało? - dopytał zaniepokojony, widząc stan w Jamesa w jakim się znajdował, chociaż kiedy zaczął mówić, na zmianę zdawało mu się, że nie rozumie niczego i rozumie wszystko. Ktoś zabrał stąd Celinę? Znaleźli ją? Co z tym miał wspólnego Marcel, jaka zdrada? Wiedział, że to był zły pomysł, żeby tutaj zostawała. Nawet Castor mu mówił o jakimś zagrożeniu!
Sprowadził to na nich znów, zagrożenie. Nie byli bezpieczni, przecież wiedział że jeśli wróci do domu to nie będą. Powinien siedzieć w Walii, a może wrócić na to mieszkanie w Londynie i czekać aż go znajdą? Powinni go nigdy nie znaleźć...
Wpatrywał się w Jamesa tempym wzrokiem dłuższy czas. Co mieli zrobić? Jak to naprawić? Było mu tak niedobrze, żołądek ścisnął się w jeden wielki supeł, a w gardle stanęła gula. Poczuł jak jego dłonie robią się lepkie z nerwów, z potu. Spróbował zaraz wyciągnąć rękę do Jamesa, jakby chcąc go przytulić lub zmierzwić jego włosy - w tym samym braterskim geście, który zawsze wykonywał - ale cofnął ją, kiedy dostrzegł, że to znów się działo. Miał krew na rękach. To była jego wina, to znów się działo. Zabrali Celinę czy reszty nie było w domu?
Cofnął się od Jamesa, pierw ręką, a później dwoma krokami - a po tym odwrócił się, jakby czegoś szukał.
Schował dłonie do kieszeni spodni, jakby w ten sposób w ich materiał miał wetrzeć tę krew.
- Zabierz dziewczyny - powiedział cicho przez zaciśnięte gardło. Bolało to go, powinien nie wracać. Znów sprawił problemy - nawet nie wiedział czym, ale znów się to działo! - Do Devon... Albo... Albo do Londynu - Stolica była dobrym miejscem, ale zaraz wyrwał się, uświadomiąc sobie, że ich stare mieszkanie w dokach nie było bezpieczne. - Ale nie na tamto mieszkanie. Tam będą mnie szukać - mówił powoli i z trudem, jakby ta wielka gula mu wszystko utrudniała. Nie wiedział sam, co dokładnie powinien zrobić w tej sytuacji - nie wiedział gdzie się zatrzymać? Może powinien wrócić na mieszkanie w dokach? Poczekać aż go znajdą? Upewniłby się, że oni na nie wrócili - że będą bezpieczni.
- Sheila ma nowe dokumenty, nie mamy tego samego nazwiska. Ty masz na Tremaine, prawda? Co z Eve? Nie ma na Doe, prawda? - zapytał, zaraz ruszając wgłąb mieszkania i zaczynając zbierać te przedmioty z ziemi, które nie były ubite, które nadawały się do użytku i które mogłyby im być potrzebne.
Kucnął na podłodze, łapiąc za jakiś metalowy dzbanek i zaciskając na nim palce. Ta krew. Nie zostawiała śladu znów na nikim innym, na niczym innym - dlaczego? Znów to robił czy to był jakiś chory znak, że znów robił komuś krzywdę? Łzy zaczynały mu napływać do oczu. Przecież nie chciał tego robić! Nie chciał ryzykować innymi!
- Idzie wiosna, ale może być zimno. Zabierzcie na pewno koce... Załamujemy żarcie, spróbuję wam ogarnąć jakieś eliksiry... - rzucił, zastanawiając się czy Castor nie miałby czegoś, poza tym na sen? Może coś do obrony, ostatnimi mu przygotował ten, który krzyczał...
- Steffen założy wan pułapki jak znajdziecie nowe miejsce. Możecie też rozłożyć linki z dzwoneczkami, wiesz, mugolakich nikt nie zauważy i nie zdejmie...
Sprowadził to na nich znów, zagrożenie. Nie byli bezpieczni, przecież wiedział że jeśli wróci do domu to nie będą. Powinien siedzieć w Walii, a może wrócić na to mieszkanie w Londynie i czekać aż go znajdą? Powinni go nigdy nie znaleźć...
Wpatrywał się w Jamesa tempym wzrokiem dłuższy czas. Co mieli zrobić? Jak to naprawić? Było mu tak niedobrze, żołądek ścisnął się w jeden wielki supeł, a w gardle stanęła gula. Poczuł jak jego dłonie robią się lepkie z nerwów, z potu. Spróbował zaraz wyciągnąć rękę do Jamesa, jakby chcąc go przytulić lub zmierzwić jego włosy - w tym samym braterskim geście, który zawsze wykonywał - ale cofnął ją, kiedy dostrzegł, że to znów się działo. Miał krew na rękach. To była jego wina, to znów się działo. Zabrali Celinę czy reszty nie było w domu?
Cofnął się od Jamesa, pierw ręką, a później dwoma krokami - a po tym odwrócił się, jakby czegoś szukał.
Schował dłonie do kieszeni spodni, jakby w ten sposób w ich materiał miał wetrzeć tę krew.
- Zabierz dziewczyny - powiedział cicho przez zaciśnięte gardło. Bolało to go, powinien nie wracać. Znów sprawił problemy - nawet nie wiedział czym, ale znów się to działo! - Do Devon... Albo... Albo do Londynu - Stolica była dobrym miejscem, ale zaraz wyrwał się, uświadomiąc sobie, że ich stare mieszkanie w dokach nie było bezpieczne. - Ale nie na tamto mieszkanie. Tam będą mnie szukać - mówił powoli i z trudem, jakby ta wielka gula mu wszystko utrudniała. Nie wiedział sam, co dokładnie powinien zrobić w tej sytuacji - nie wiedział gdzie się zatrzymać? Może powinien wrócić na mieszkanie w dokach? Poczekać aż go znajdą? Upewniłby się, że oni na nie wrócili - że będą bezpieczni.
- Sheila ma nowe dokumenty, nie mamy tego samego nazwiska. Ty masz na Tremaine, prawda? Co z Eve? Nie ma na Doe, prawda? - zapytał, zaraz ruszając wgłąb mieszkania i zaczynając zbierać te przedmioty z ziemi, które nie były ubite, które nadawały się do użytku i które mogłyby im być potrzebne.
Kucnął na podłodze, łapiąc za jakiś metalowy dzbanek i zaciskając na nim palce. Ta krew. Nie zostawiała śladu znów na nikim innym, na niczym innym - dlaczego? Znów to robił czy to był jakiś chory znak, że znów robił komuś krzywdę? Łzy zaczynały mu napływać do oczu. Przecież nie chciał tego robić! Nie chciał ryzykować innymi!
- Idzie wiosna, ale może być zimno. Zabierzcie na pewno koce... Załamujemy żarcie, spróbuję wam ogarnąć jakieś eliksiry... - rzucił, zastanawiając się czy Castor nie miałby czegoś, poza tym na sen? Może coś do obrony, ostatnimi mu przygotował ten, który krzyczał...
- Steffen założy wan pułapki jak znajdziecie nowe miejsce. Możecie też rozłożyć linki z dzwoneczkami, wiesz, mugolakich nikt nie zauważy i nie zdejmie...
Był rozdygotany, wściekły, ale jednocześnie zrozpaczony. Zaciskał zęby, patrząc na brata, licząc, że mu wyjaśni, zacznie się usprawiedliwiać, powie coś, co zaprzeczy słowom Marcela. Potrzebował tego. Wierzył przyjacielowi, był wierny, lojalny i zawsze mógł na niego liczyć, ale Thomas był jego bratem. Wzorem. Niedoścignionym ideałem, jakkolwiek absurdalnie wyglądało to w oczach bliskich. Chciał wierzyć, że to wszystko to jakaś pomyłka, błąd, a Thomas do nikogo nie pisał, nikomu nie wydał Celiny, nikogo nie powiadomił i nie sprawił, że Marcel odczuł zawód. Był tym dotknięty. Nie miał w swoim życiu zbyt dużo przyjaciół. Nie otaczali go na zewnątrz ludzie, którzy nie oceniali go przez pryzmat pochodzenia, kulturę, wychowanie. A teraz to wszystko było bez znaczenia, bo zawiedli go wtedy, kiedy ich potrzebował. Thomas to zrobił. W jego imieniu. Szklące się oczy błagały brata, żeby coś powiedział, zaprzeczył temu wszystkiemu, ale zmarszczone brwi, spięte usta i żuchwa świadczyły o gniewie, który jedynie potęgował smutek.
— Czy coś mi się stało? — spytał poirytowany, mrużąc oczy. Patrzył na Thomasa z niedowierzaniem, z góry. — Czy coś mi się stało?! Nie! Nic mi się nie stało. Ale nawet gdyby było inaczej to co byś zrobił, hm? Co byś zrobił? To co wtedy, w Tower? Nic? — Jego żal był bezpodstawny. Wtedy, w więzieniu chciał brata ocalić, nie myśląc nawet o tym, że położyli go na pryczy. Nic mu nie zrobili. To Marcel zwrócił na to uwagę, dla niego najważniejsze było, że był cały. Zdrowy. Wtedy cieszyło go to. Teraz to wykorzystywał z czystej złośliwości, a to wszystko szeptał mu żal wywołany czymś zupełnie innym.
Nie popatrzył na jego dłoń, kiedy ją wyciągnął, by zaraz ją cofnąć. Ogniskował spojrzenie na jego oczach, twarzy. Domagał się reakcji, odpowiedzi, tymczasem jego brat uciekł. Znowu uciekł od tego. Cofnął się, odwrócił. Był już myślami gdzieś indziej. Zabierz dziewczyny.
– A więc to prawda? Wydałeś ją — przecież już wiedział, właśnie to mu zarzucił. A jednak niedowierzanie wymsknęło mu się z gardła wraz ze słowami, ostatecznie depcząc jego nadzieje. Był winny, dlatego kazał im uciekać. Jak wtedy, w taborze. Robił wszystko, by skłonić go do ucieczki, do wyjazdu. Ale był uparty i nie chciał. Tam był ich dom, rodzina. To samo działo się teraz. Krew odpłynęła mu z twarzy, gdy go obserwował. — Co ty pierdolisz?— spytał, wypluwając przekleństwo. Zszedł ze schodów — cisza przed burzą. Właśnie to się teraz w nim działo. Wszystko na moment zamarło, nie wierzył. Milczał przez chwilę, słuchając jego bezsensownego trajkotu. Gdzie mieli się udać, gdzie uciec. Oni. On z dziewczynami. Bohater. Thomas naprawiający błędy, to Thomas wyrzucający ich z domu, z własnego życia. Zawsze było tak samo. Wykopywał ich dla ich dobra, odrzucał, by ich nie narażać. Serce mu pękało. Powinien był się tego spodziewać. — To wszystko, co potrafisz zrobić? Wykopać nas ze swojego życia dla naszego dobra. Spierdolić, a później zrzucić konsekwencje na nas. Dlaczego? — Podszedł do niego, kiedy krzątał się w jakimś dziwnym popłochu. Chwycił go za ubranie i spróbował postawić do piony, ale jeśli Thomas nie współpracował mógł się po prostu przewrócić, nie przytrzymałby go. — Dlaczego to zrobiłeś?! Po co, Thomas?! Odpowiedź mi! Dlaczego?! — Głos miał podniesiony, pełen nerwów. Drżał. — Całe życie znosiłem to, że wybierałeś wszystkich wokół zamiast rodziny. Zamiast mnie! Miałeś lepszych kolegów, lepsze zajęcia. Wiecznie się zasłaniasz moim albo naszym dobrem. Zaraz powiesz, że lepiej byłoby, gdybyśmy się nigdy nie spotkali. Gdybyś nigdy nie wrócił do Londynu, gdybym cię nie dognił. Słyszałem to już. Ale wiesz co? To tylko otworzyło mi oczy. W końcu. — Głos przybrał ton szeptu, po policzku spłynęła łza. — Poradzimy sobie bez ciebie. Jak zwykle.
— Czy coś mi się stało? — spytał poirytowany, mrużąc oczy. Patrzył na Thomasa z niedowierzaniem, z góry. — Czy coś mi się stało?! Nie! Nic mi się nie stało. Ale nawet gdyby było inaczej to co byś zrobił, hm? Co byś zrobił? To co wtedy, w Tower? Nic? — Jego żal był bezpodstawny. Wtedy, w więzieniu chciał brata ocalić, nie myśląc nawet o tym, że położyli go na pryczy. Nic mu nie zrobili. To Marcel zwrócił na to uwagę, dla niego najważniejsze było, że był cały. Zdrowy. Wtedy cieszyło go to. Teraz to wykorzystywał z czystej złośliwości, a to wszystko szeptał mu żal wywołany czymś zupełnie innym.
Nie popatrzył na jego dłoń, kiedy ją wyciągnął, by zaraz ją cofnąć. Ogniskował spojrzenie na jego oczach, twarzy. Domagał się reakcji, odpowiedzi, tymczasem jego brat uciekł. Znowu uciekł od tego. Cofnął się, odwrócił. Był już myślami gdzieś indziej. Zabierz dziewczyny.
– A więc to prawda? Wydałeś ją — przecież już wiedział, właśnie to mu zarzucił. A jednak niedowierzanie wymsknęło mu się z gardła wraz ze słowami, ostatecznie depcząc jego nadzieje. Był winny, dlatego kazał im uciekać. Jak wtedy, w taborze. Robił wszystko, by skłonić go do ucieczki, do wyjazdu. Ale był uparty i nie chciał. Tam był ich dom, rodzina. To samo działo się teraz. Krew odpłynęła mu z twarzy, gdy go obserwował. — Co ty pierdolisz?— spytał, wypluwając przekleństwo. Zszedł ze schodów — cisza przed burzą. Właśnie to się teraz w nim działo. Wszystko na moment zamarło, nie wierzył. Milczał przez chwilę, słuchając jego bezsensownego trajkotu. Gdzie mieli się udać, gdzie uciec. Oni. On z dziewczynami. Bohater. Thomas naprawiający błędy, to Thomas wyrzucający ich z domu, z własnego życia. Zawsze było tak samo. Wykopywał ich dla ich dobra, odrzucał, by ich nie narażać. Serce mu pękało. Powinien był się tego spodziewać. — To wszystko, co potrafisz zrobić? Wykopać nas ze swojego życia dla naszego dobra. Spierdolić, a później zrzucić konsekwencje na nas. Dlaczego? — Podszedł do niego, kiedy krzątał się w jakimś dziwnym popłochu. Chwycił go za ubranie i spróbował postawić do piony, ale jeśli Thomas nie współpracował mógł się po prostu przewrócić, nie przytrzymałby go. — Dlaczego to zrobiłeś?! Po co, Thomas?! Odpowiedź mi! Dlaczego?! — Głos miał podniesiony, pełen nerwów. Drżał. — Całe życie znosiłem to, że wybierałeś wszystkich wokół zamiast rodziny. Zamiast mnie! Miałeś lepszych kolegów, lepsze zajęcia. Wiecznie się zasłaniasz moim albo naszym dobrem. Zaraz powiesz, że lepiej byłoby, gdybyśmy się nigdy nie spotkali. Gdybyś nigdy nie wrócił do Londynu, gdybym cię nie dognił. Słyszałem to już. Ale wiesz co? To tylko otworzyło mi oczy. W końcu. — Głos przybrał ton szeptu, po policzku spłynęła łza. — Poradzimy sobie bez ciebie. Jak zwykle.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie wiedział, co mógłby zrobić wtedy w Tower - nie wiedział, jak mógłby zaradzić na cokolwiek. Może końcem marca, kiedy ich włam nie wyszedł, dlatego skupił się na tym, żeby to on wrócił. Przecież wiedział, że nie przynosił niczego dobrego - jakimś cudem zawsze sprowadzał na wszystkich i wszystko kłopoty. Co potrafił? Grać na harmonijce i zdjąć pułapkę, otworzyć zamek, a i to mu nie wychodziło. Przecież nad rzeką, wtedy w Lancashire aktywował pułapkę. A z bratem, kiedy w Dolinie próbowali się włamać? To on nawalił.
- Co? Kogo? - zapytał, wciąż nie rozumiejąc, kogo miałby wydać. I przede wszystkim - komu? Miał znów wysłać list do Tower? Wiedział, że czekają na jego informacje, ale nie zamierzał tego zrobić. Nie miał najmniejszego zamiaru im podsyłać czegokolwiek, co w tym za sens? Miałby trwać w tym wszystkim nieskończoność ze strachu? To było najgorszym, że ani razu nie bał się o własne życie - nie bał się, że jutro się nie obudzi. Ale bał się o brata, o siostrę - o to, że to oni będą mieli przez niego problemy, że to wszystko zwróci się przeciwko nim.
Nie wiedział, co miał odpowiedzieć. Skłamać, że żartował i się zaśmiać? Mógłby to zrobić, bardziej by zdenerwował Jamesa. Może by nie podważał słuszności, żeby zabrał stąd dziewczyny? Może po prostu by się na niego wściekł? Sheila by tęskniła, wiedział o tym, ale miałaby brata. Może James zacząłby się lepiej dogadywać z Eve? Może nie rodziłyby się w jego głowie tak absurdalne wizje jak jej romanse? Może...
Miałby mu powiedzieć o tym, że zabił? O tym, gdzie był początkiem marca i dlaczego nie wrócił? Dlaczego nie spotykał się z Kerry? Że nie mógł, tak zwyczajnie w świecie nie potrafił spojrzeć jej w oczy? Tak było przecież lepiej i bezpieczniej dla niej.
Nie walczył z Jamesem, dając mu się podnieść stanął przed nim, ale patrzył wszędzie, byleby nie na brata. Uciekła wzrokiem, nie mając najmniejszego pojęcia, co powinien mu w ogóle powiedzieć - jak to wszystko wyjaśnić tak, żeby zabolało go najmniej? Co zataić, co ukryć i zakopać? Zniszczyć to wszystko, co ich łączyło? Przecież wiedział, że to zaboli! Bolała go sama myśl o tym, przecież zaboli to i Jamesa. Wiedział, że brat go potrzebuje, ale zawiódł go tyle razy - nie chciał tego zrobić, a był pewny, że to stanie się ponownie! Przecież nie panował nad tym, co się działo. Nie chciał źle, ani razu nie chciał źle! Nie dla Jamesa i Sheili; nie chciał źle te trzy lata temu, ale nie chciał też źle przez ostatni miesiąc. Cokolwiek mógłby powiedzieć... co miałby zrobić? Nie mógł przecież zaprzeczyć temu, co się stało! Nie miał nawet siły się bronić, bo co to mogło zmienić? Przecież James nie pytał, nie chciał się dowiedzieć - tak jak nie pytali oni. Po co miał się tłumaczyć? Z czego? Może nie pamiętał sam, co robił?
Jak miał ponieść konsekwencje, jeśli one miały dotknąć i ich? Im mniej wiedzieli o tym, co się stało - im mniej byli świadomi, im bardziej go nienawidzili, im mniej mieli do czynienia z nim, tym było lepiej dla nich wszystkich.
Odrzucił ściskany w dłoniach dzbanek na bok. Zerknął tylko przelotnie na brata. Co miał mu powiedzieć? Przecież on pękał! Jego brat na jego oczach się rozsypywał, a on nie miał żadnych słów na zatrzymanie tego - musiał sprawić, żeby już cały się roztrzaskał? Żeby go znienawidził?
- Nie wybierałem... Co miałem lepszego? - rzucił cicho, nie rozumiejąc. Byli starsi, mieli innych kolegów, szczególnie kiedy poszedł pierwszego roku do Hogwartu... Ale wciąż pamiętał jak cieszył się na powrót do domu - jak jeszcze w pociągu, kiedy James jechał z nimi pierwszy raz do szkoły, przedstawiał go wszystkim, których znał z podekscytowaniem i jak chętnie słuchał o przeżyciach brata. Przecież sam przeżywał to z tą samą ekscytacją, żałując wtedy że nie miał Jamesa obok, kiedy sam rozpoczynał szkołę.
Wyciągnął ręce do Jamesa, obejmując go i przytulając mocno. Co miał innego zrobić? Co mógł innego zrobić? Nie będzie go narażał, nie powie mu o tym wszystkim! Zresztą, co by o nim pomyślał? Co miał mu powiedzieć na temat tego, że zamordował, jeśli sam nie pamiętał szczegółów?
- Wiem, że poradzicie - powiedział cicho, odsuwając się od brata po chwili, puszczając go i odwracając tyłem. Zaraz ruszył po prostu do kanapy, składając czy raczej zwijając koce na niej.
- Napisz do Neli, może ona wie, gdzie możecie się zatrzymać - rzucił jeszcze, obserwując swoje dłonie podczas zwijania koców. Nie zostawiały śladów krwi? Nie był pewny, szczególnie kiedy wydawało mu się, że czuje w powietrzu zapach krwi. Może to wszystko mu się wydawało? Ta cała rozmowa? To spotkanie z dementorem dzisiaj?
Nawet nie potrafił udawać uśmiechu. Nie mógł pokazać, że to było dla niego ciężkie, to co mówił czy to co robił - przecież James miał go znienawidzić, miał mu się pokazać jako ten gorszy. Miał go utwierdzić w przekonaniu, że lepiej, aby go nie było przy nich.
- Co? Kogo? - zapytał, wciąż nie rozumiejąc, kogo miałby wydać. I przede wszystkim - komu? Miał znów wysłać list do Tower? Wiedział, że czekają na jego informacje, ale nie zamierzał tego zrobić. Nie miał najmniejszego zamiaru im podsyłać czegokolwiek, co w tym za sens? Miałby trwać w tym wszystkim nieskończoność ze strachu? To było najgorszym, że ani razu nie bał się o własne życie - nie bał się, że jutro się nie obudzi. Ale bał się o brata, o siostrę - o to, że to oni będą mieli przez niego problemy, że to wszystko zwróci się przeciwko nim.
Nie wiedział, co miał odpowiedzieć. Skłamać, że żartował i się zaśmiać? Mógłby to zrobić, bardziej by zdenerwował Jamesa. Może by nie podważał słuszności, żeby zabrał stąd dziewczyny? Może po prostu by się na niego wściekł? Sheila by tęskniła, wiedział o tym, ale miałaby brata. Może James zacząłby się lepiej dogadywać z Eve? Może nie rodziłyby się w jego głowie tak absurdalne wizje jak jej romanse? Może...
Miałby mu powiedzieć o tym, że zabił? O tym, gdzie był początkiem marca i dlaczego nie wrócił? Dlaczego nie spotykał się z Kerry? Że nie mógł, tak zwyczajnie w świecie nie potrafił spojrzeć jej w oczy? Tak było przecież lepiej i bezpieczniej dla niej.
Nie walczył z Jamesem, dając mu się podnieść stanął przed nim, ale patrzył wszędzie, byleby nie na brata. Uciekła wzrokiem, nie mając najmniejszego pojęcia, co powinien mu w ogóle powiedzieć - jak to wszystko wyjaśnić tak, żeby zabolało go najmniej? Co zataić, co ukryć i zakopać? Zniszczyć to wszystko, co ich łączyło? Przecież wiedział, że to zaboli! Bolała go sama myśl o tym, przecież zaboli to i Jamesa. Wiedział, że brat go potrzebuje, ale zawiódł go tyle razy - nie chciał tego zrobić, a był pewny, że to stanie się ponownie! Przecież nie panował nad tym, co się działo. Nie chciał źle, ani razu nie chciał źle! Nie dla Jamesa i Sheili; nie chciał źle te trzy lata temu, ale nie chciał też źle przez ostatni miesiąc. Cokolwiek mógłby powiedzieć... co miałby zrobić? Nie mógł przecież zaprzeczyć temu, co się stało! Nie miał nawet siły się bronić, bo co to mogło zmienić? Przecież James nie pytał, nie chciał się dowiedzieć - tak jak nie pytali oni. Po co miał się tłumaczyć? Z czego? Może nie pamiętał sam, co robił?
Jak miał ponieść konsekwencje, jeśli one miały dotknąć i ich? Im mniej wiedzieli o tym, co się stało - im mniej byli świadomi, im bardziej go nienawidzili, im mniej mieli do czynienia z nim, tym było lepiej dla nich wszystkich.
Odrzucił ściskany w dłoniach dzbanek na bok. Zerknął tylko przelotnie na brata. Co miał mu powiedzieć? Przecież on pękał! Jego brat na jego oczach się rozsypywał, a on nie miał żadnych słów na zatrzymanie tego - musiał sprawić, żeby już cały się roztrzaskał? Żeby go znienawidził?
- Nie wybierałem... Co miałem lepszego? - rzucił cicho, nie rozumiejąc. Byli starsi, mieli innych kolegów, szczególnie kiedy poszedł pierwszego roku do Hogwartu... Ale wciąż pamiętał jak cieszył się na powrót do domu - jak jeszcze w pociągu, kiedy James jechał z nimi pierwszy raz do szkoły, przedstawiał go wszystkim, których znał z podekscytowaniem i jak chętnie słuchał o przeżyciach brata. Przecież sam przeżywał to z tą samą ekscytacją, żałując wtedy że nie miał Jamesa obok, kiedy sam rozpoczynał szkołę.
Wyciągnął ręce do Jamesa, obejmując go i przytulając mocno. Co miał innego zrobić? Co mógł innego zrobić? Nie będzie go narażał, nie powie mu o tym wszystkim! Zresztą, co by o nim pomyślał? Co miał mu powiedzieć na temat tego, że zamordował, jeśli sam nie pamiętał szczegółów?
- Wiem, że poradzicie - powiedział cicho, odsuwając się od brata po chwili, puszczając go i odwracając tyłem. Zaraz ruszył po prostu do kanapy, składając czy raczej zwijając koce na niej.
- Napisz do Neli, może ona wie, gdzie możecie się zatrzymać - rzucił jeszcze, obserwując swoje dłonie podczas zwijania koców. Nie zostawiały śladów krwi? Nie był pewny, szczególnie kiedy wydawało mu się, że czuje w powietrzu zapach krwi. Może to wszystko mu się wydawało? Ta cała rozmowa? To spotkanie z dementorem dzisiaj?
Nawet nie potrafił udawać uśmiechu. Nie mógł pokazać, że to było dla niego ciężkie, to co mówił czy to co robił - przecież James miał go znienawidzić, miał mu się pokazać jako ten gorszy. Miał go utwierdzić w przekonaniu, że lepiej, aby go nie było przy nich.
— Nie rób ze mnie idioty — rzucił z rozczarowaniem, kręcąc głową. Zacisnął zęby, co sprawiło, że żuchwa nabrała ostrzejszych cieni, podobnie jak policzki. Zawsze miał coś do powiedzenia, zawsze potrafił się tłumaczyć. Mówił dużo, często za dużo, sprawiając, że w potoku słów trudno było odnaleźć sens i prawdę, nawet jeśli to, co mówił było stekiem bzdur. Uśmiechał się. Zwykle to właśnie w ten sposób próbował się wymigać. Dzisiaj było inaczej — był skryty, przygnębiony i milczący. Thomas wydawał się być nie swój, ale James był zaślepiony własnymi emocjami na tyle, że nie dostrzegał problemów brata. Nie potrafił spojrzeć głębiej, odsunąć na bok tego, co nim egoistycznie zawładnęło. I choć zdawał sobie sprawę, że starszy z braci był inny, zachowywał się inaczej, przypisał jego zachowanie czemuś zupełnie innemu. Winie. Poczuciu winy. To już kiedyś się wydarzyło. Ta myśl nie pozwalał mu zagryźć zębów i przełknąć śliny. Czuł, że znaleźli się już kiedyś w tym miejscu. Popełnił wtedy błąd. Gdyby się z nim zgodził, gdyby postąpił tak jak chciał, zamiast mu na przekór, być może uniknęliby tej tragedii. Żyli sami, niewdzięczni, samotni. Ale nie naraziliby nikogo na to, co ostatecznie się wydarzyło. Nie chciał postąpić zgodnie z jego wolą dzisiaj. Zamierzał zrobić mu na przekór, jak zawsze. Kiedy kazał mu iść, zostawał. Nie miał na to siły. Na walkę, na konfrontację z upadającą wiarą w jego autorytet. Był zawiedziony; serce waliło mu w piersi, jak szalone. Gdzie była Eve? Była mu potrzebna. Tu, teraz. Natychmiast. Tylko ona mogła to naprawić, zatrzymać. Powstrzymać go przed popełnieniem tego błędu.
Kiedy go podniósł do pionu, wciąż milczał. Nie odzywał się. James nigdy nie sądził, że cisza w jego obecności będzie tak rozdzierająca i bolesna. Co miał zrobić? Jak mógł go zostawić? Mimo wszystko, mimo tego, co zrobił? Był pewien, że nigdy tego nie zrobi, a każda, największa głupota zostanie mu wybaczona. Byli rodziną, mieli tylko siebie. Musieli trzymać się razem.
Zawsze w to wierzył. Pamiętał słowa mamy, kiedy mówiła, by o tym pamiętał. Mieli tylko siebie i mieli zawsze o siebie dbać. O siebie troszczyć. Nie ruszył się nawet o cal, nie będąc w stanie wyjść. Tak na dobre. Wyjść i nigdy do niego nie wrócić. Nie miał na tyle odwagi, by zostawić go za sobą. Brata, przyjaciela. Ale jeśli to prawda? Jeśli nie byli już tu bezpieczni? Musieli uciekać, bo naraził ich wszystkich po raz kolejny? Marcel nie wiedział komu wysłał te wszystkie listy. — Wiem, co zrobiłeś. I wiem o listach — powiedział, patrząc na niego. Choć nie krzyczał, nie podnosił nawet głosu, trudno było mówić o spokoju w głosie. Chciał by mu to powiedział. Wyjawił prawdę. Chciał to usłyszeć od niego, zrozumieć. Potrzebował tego, by poradzić sobie z tą sytuacją. Nie radził. Thomas był gdzieś obok, a on nie potrafił dostać tego, co chciał.
Wzruszył ramionami. Nie wiedział. Nie rozumiał w czym to było lepsze. Czym była ta pogoń za obcymi, za ludźmi, którzy nie powinni go nigdy obchodzić.
— Powiedz mi, dlaczego — poprosił go, próbując ściągnąć na siebie jego spojrzenie. Broda mu zadrżała. Zacisnął pięści w złości. Czekał właściwie na ten znak, na coś, co udowodni mu, że powinien puścić to w niepamięć, zapomnieć. Zyskać pewność, że nie chciał źle. Skąd znał tych ludzi, dlaczego z nimi współpracował. Za jego plecami? Plecami Marcela? Celina nie była dla niego taka ważna, poświęcił ją raz, w Parszywym. Teraz, stojąc przed Thomasem wiedział, że poświęciłby ją znowu dla każdego z nich. Dla Marcela także, jak wtedy. — Mam dość twoich działań za plecami. Nie mam dziesięciu lat, powinienem wiedzieć o wszystkim — być częścią tego. Ale takie rzeczy robił sam, za jego plecami. Nie zabrał go na plac wtedy, o jego działaniach dowiedział się na miejscu. Nikt mu nie powiedział. Thomas mu nie powiedział. Ze wszystkiego prawie go wykluczał, traktował wiecznie jak dziecko. Dziś zrobił z niego nie tylko głupka, ale i zdrajcę. Jak ojciec wobec krnąbrnego, niewychowanego dziecka. Zrobił, co uznał za słuszne, nie próbując z nim tego nawet omówić. — Jesteś najmądrzejszy, wiem — zadrwił, spoglądając w bok. Odepchnął go, kiedy ten próbował go przytulić. Ten gest sprawił, że pękł. Nie mógł dłużej stać i na niego patrzeć, dyskutować z nim. Ta rozmowa nie miała sensu. Rozmowy nigdy nie miały sensu, do niczego nie prowadziły, wbrew temu, co mówiła Sheila. Wspiął się po schodach, wiedział, że w wykuszu znajdzie pergamin i pióra. Napisał w pośpiechu list, wysłał z nim Leonorę do Eve, miała później odnaleźć Sheilę. Szybko, zanim się rozmyśli. Z pustej sypialni wziął tylko swoją torbę, która służyła mu przy wszystkich kradzieżach. Kilka ubrań, to co miał. Łzy spłynęły mu po policzkach, wytarł je ramieniem od razu. W milczeniu, z zaciśniętą mocno szczęką, lądował do torby to, co miał pod ręką.
Kiedy go podniósł do pionu, wciąż milczał. Nie odzywał się. James nigdy nie sądził, że cisza w jego obecności będzie tak rozdzierająca i bolesna. Co miał zrobić? Jak mógł go zostawić? Mimo wszystko, mimo tego, co zrobił? Był pewien, że nigdy tego nie zrobi, a każda, największa głupota zostanie mu wybaczona. Byli rodziną, mieli tylko siebie. Musieli trzymać się razem.
Zawsze w to wierzył. Pamiętał słowa mamy, kiedy mówiła, by o tym pamiętał. Mieli tylko siebie i mieli zawsze o siebie dbać. O siebie troszczyć. Nie ruszył się nawet o cal, nie będąc w stanie wyjść. Tak na dobre. Wyjść i nigdy do niego nie wrócić. Nie miał na tyle odwagi, by zostawić go za sobą. Brata, przyjaciela. Ale jeśli to prawda? Jeśli nie byli już tu bezpieczni? Musieli uciekać, bo naraził ich wszystkich po raz kolejny? Marcel nie wiedział komu wysłał te wszystkie listy. — Wiem, co zrobiłeś. I wiem o listach — powiedział, patrząc na niego. Choć nie krzyczał, nie podnosił nawet głosu, trudno było mówić o spokoju w głosie. Chciał by mu to powiedział. Wyjawił prawdę. Chciał to usłyszeć od niego, zrozumieć. Potrzebował tego, by poradzić sobie z tą sytuacją. Nie radził. Thomas był gdzieś obok, a on nie potrafił dostać tego, co chciał.
Wzruszył ramionami. Nie wiedział. Nie rozumiał w czym to było lepsze. Czym była ta pogoń za obcymi, za ludźmi, którzy nie powinni go nigdy obchodzić.
— Powiedz mi, dlaczego — poprosił go, próbując ściągnąć na siebie jego spojrzenie. Broda mu zadrżała. Zacisnął pięści w złości. Czekał właściwie na ten znak, na coś, co udowodni mu, że powinien puścić to w niepamięć, zapomnieć. Zyskać pewność, że nie chciał źle. Skąd znał tych ludzi, dlaczego z nimi współpracował. Za jego plecami? Plecami Marcela? Celina nie była dla niego taka ważna, poświęcił ją raz, w Parszywym. Teraz, stojąc przed Thomasem wiedział, że poświęciłby ją znowu dla każdego z nich. Dla Marcela także, jak wtedy. — Mam dość twoich działań za plecami. Nie mam dziesięciu lat, powinienem wiedzieć o wszystkim — być częścią tego. Ale takie rzeczy robił sam, za jego plecami. Nie zabrał go na plac wtedy, o jego działaniach dowiedział się na miejscu. Nikt mu nie powiedział. Thomas mu nie powiedział. Ze wszystkiego prawie go wykluczał, traktował wiecznie jak dziecko. Dziś zrobił z niego nie tylko głupka, ale i zdrajcę. Jak ojciec wobec krnąbrnego, niewychowanego dziecka. Zrobił, co uznał za słuszne, nie próbując z nim tego nawet omówić. — Jesteś najmądrzejszy, wiem — zadrwił, spoglądając w bok. Odepchnął go, kiedy ten próbował go przytulić. Ten gest sprawił, że pękł. Nie mógł dłużej stać i na niego patrzeć, dyskutować z nim. Ta rozmowa nie miała sensu. Rozmowy nigdy nie miały sensu, do niczego nie prowadziły, wbrew temu, co mówiła Sheila. Wspiął się po schodach, wiedział, że w wykuszu znajdzie pergamin i pióra. Napisał w pośpiechu list, wysłał z nim Leonorę do Eve, miała później odnaleźć Sheilę. Szybko, zanim się rozmyśli. Z pustej sypialni wziął tylko swoją torbę, która służyła mu przy wszystkich kradzieżach. Kilka ubrań, to co miał. Łzy spłynęły mu po policzkach, wytarł je ramieniem od razu. W milczeniu, z zaciśniętą mocno szczęką, lądował do torby to, co miał pod ręką.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Słowa brata go uderzyły. Wiedział? Wiedział o tym... co zrobił? Wiedział, że zamordował? Nie mógł, nie miał skąd, chyba... chyba że Marcel mu przekazał? W końcu z nimi współpracował, nie zdziwiłby się, gdyby mu powiedział o tym wszystkim. Ale co miał mu powiedzieć? Co wyjaśnić? Dlaczego zabił, jak zabił tam wtedy, w tych podziemiach?
- Jakich listach? - zapytał cicho, nie wiedząc o czym James mówił. O tych z Tower, ten który dostał wtedy? Nie pamiętał co z nim zrobił, czy go spalił i wyrzucił, czy gdzieś rzucił w kąt. Jeszcze innych? Ale które mogłyby go doprowadzić do takiego stanu? Jakie inne listy... Przecież nie pisał z nikim, mało listów wysyłał przez ostatni miesiąc. Prosił o pomoc aurora, ale to nie mogło być tym - przecież to ktoś, kto miał być zaufany? Auror, to on powinien zajmować się takimi sprawami, a nie Jamesa czy Marcel, czy on. On sam tylko im zagrażał, musiał skupić się na tym jak zapewnić im jakiekolwiek bezpieczeństwo - do tego powinien - Grzebałeś mi w rzeczach..? - zapytał, nie wiedząc nawet czy był zły. Był? Nie, chyba nie, nie potrafił być zły na niego. Był bardziej w szoku, bardziej się bał, że coś mogło im się stać przez niego znów.
Było mu słabo, czuł się słabiej niż kiedykolwiek wcześniej. Jak się czuł wtedy w podziemiach? Nie pamiętał, jedynie wiedział co mówił podczas przesłuchania - i jego własne słowa sprawiały, że jeszcze mniej rozumiał. To było absurdalne, nie wierzył sam we własne słowa. Kłamał tam, na pewno - nie było przecież innej opcji! To jak od razu wszedł w rolę kogoś pewnego, od razu przekonał do siebie szmalcowników, to wszystko brzmiało absurdalnie!
Ale co miał mu powiedzieć? Dlaczego zrobił co? Dlaczego...
Nie chciał na niego spojrzeć, nie wiedział co mu odpowiedzieć. Nie chciał go obciążyć tym, co siedziało w jego głowie, kiedy sam nie rozumiał co miało miejsce i co miał myśleć. Czego od niego wymagał? Nie wiedział, gubił się zupełnie i czuł jak zupełnie nie ma nad tym kontroli.
Powinien coś powiedzieć - powiedzieć, wyjaśnić, ale nie był w stanie. Nie potrafił znaleźć słów, nie potrafił wymyślić kłamstwa. Nawet nie potrafił się w tym momencie uśmiechnąć.
- Co mam ci powiedzieć? Skoro mówisz, że wiesz wszystko... - rzucił jeszcze cicho za nim. Nie wiedział, co miał... Jak miał to wyjaśnić? Że był mordercą. Nie, że sprowadził na nich nieszczęście - nie, że znów doprowadził przypadkiem do nieszczęścia. Zrobił to... zamordował. Po co miałby wtedy na przesłuchaniu kłamać? Zamordował dzieciaka, Henriego i...
Kiedy James ruszył na górę, spędził jeszcze kilka dłuższych chwil, pakując to co mieli w kuchni, jakieś koce - wszystko, co mogło się im przydać, wszystko co powinni zabrać ze sobą. Wiedział, że nie potrzebowali tego wszystkiego; że poradziliby sobie jakoś bez tego. Ale chciał dla nich też jak najlepiej.
Ruszył też do swojej szuflady, w której między skarpety upychał to co udało mu się ukraść czy zarobić na to w inny sposób. Skierował się na piętro, ostrożnie i powoli, jakby bał się że każdy najmniejszy ruch czy skrzypnięcie sprowadzi na nich znów coś złego.
Wbił wzrok w plecy brata, który się pakował. Powinni porozmawiać, ale nie miał słów - co miał powiedzieć? Co zmienić? Nie był w stanie. Powinien mu wyjaśnić chociaż to, jakie niebezpieczeństwo mogło na nich czekać - chociaż to, dlaczego nie powinni się trzymać razem, dlaczego to był zły pomysł.
- Ci z Tower będą mnie szukać. Nie odpuścili... nie odpuścili po tym liście. Przekazałem im to co miałem w styczniu, teraz oczekują więcej... - rzucił cicho, chociaż czuł jak ciężko mu się mówi - jak zaciska mu się gardło. - Nie mam zamiaru niczego im wysyłać. Ale... to... w marcu... Jak nie wróciłem to... to trafiłem na nich. Jak handlowali dzieciakami. Tam byli ci strażnicy z Tower też, rozpoznali mnie wtedy - wyjaśnił ciszej, wbijając znów wzrok w podłogę, zatrzymując go na swoich dłoniach, w których trzymał jeden z woreczków. Jego dłonie wciąż były pokryte krwią, lepką i pobłyskującą kiedy padło światło. Robiło mu się słabo na ten widok, czuł jak zawartość żołądka podchodzi do góry. Zaraz wbił wzrok w ścianę, chowając dłonie do kieszeni. nie mógł o nich myśleć, patrzeć na nie. Przecież nie chciał tego zrobić! - Będą mnie szukać na tym mieszkaniu w Londynie pewnie... Napisałeś do Neli? - dopytał, zauważając brak Leonory w pokoju.
- Jakich listach? - zapytał cicho, nie wiedząc o czym James mówił. O tych z Tower, ten który dostał wtedy? Nie pamiętał co z nim zrobił, czy go spalił i wyrzucił, czy gdzieś rzucił w kąt. Jeszcze innych? Ale które mogłyby go doprowadzić do takiego stanu? Jakie inne listy... Przecież nie pisał z nikim, mało listów wysyłał przez ostatni miesiąc. Prosił o pomoc aurora, ale to nie mogło być tym - przecież to ktoś, kto miał być zaufany? Auror, to on powinien zajmować się takimi sprawami, a nie Jamesa czy Marcel, czy on. On sam tylko im zagrażał, musiał skupić się na tym jak zapewnić im jakiekolwiek bezpieczeństwo - do tego powinien - Grzebałeś mi w rzeczach..? - zapytał, nie wiedząc nawet czy był zły. Był? Nie, chyba nie, nie potrafił być zły na niego. Był bardziej w szoku, bardziej się bał, że coś mogło im się stać przez niego znów.
Było mu słabo, czuł się słabiej niż kiedykolwiek wcześniej. Jak się czuł wtedy w podziemiach? Nie pamiętał, jedynie wiedział co mówił podczas przesłuchania - i jego własne słowa sprawiały, że jeszcze mniej rozumiał. To było absurdalne, nie wierzył sam we własne słowa. Kłamał tam, na pewno - nie było przecież innej opcji! To jak od razu wszedł w rolę kogoś pewnego, od razu przekonał do siebie szmalcowników, to wszystko brzmiało absurdalnie!
Ale co miał mu powiedzieć? Dlaczego zrobił co? Dlaczego...
Nie chciał na niego spojrzeć, nie wiedział co mu odpowiedzieć. Nie chciał go obciążyć tym, co siedziało w jego głowie, kiedy sam nie rozumiał co miało miejsce i co miał myśleć. Czego od niego wymagał? Nie wiedział, gubił się zupełnie i czuł jak zupełnie nie ma nad tym kontroli.
Powinien coś powiedzieć - powiedzieć, wyjaśnić, ale nie był w stanie. Nie potrafił znaleźć słów, nie potrafił wymyślić kłamstwa. Nawet nie potrafił się w tym momencie uśmiechnąć.
- Co mam ci powiedzieć? Skoro mówisz, że wiesz wszystko... - rzucił jeszcze cicho za nim. Nie wiedział, co miał... Jak miał to wyjaśnić? Że był mordercą. Nie, że sprowadził na nich nieszczęście - nie, że znów doprowadził przypadkiem do nieszczęścia. Zrobił to... zamordował. Po co miałby wtedy na przesłuchaniu kłamać? Zamordował dzieciaka, Henriego i...
Kiedy James ruszył na górę, spędził jeszcze kilka dłuższych chwil, pakując to co mieli w kuchni, jakieś koce - wszystko, co mogło się im przydać, wszystko co powinni zabrać ze sobą. Wiedział, że nie potrzebowali tego wszystkiego; że poradziliby sobie jakoś bez tego. Ale chciał dla nich też jak najlepiej.
Ruszył też do swojej szuflady, w której między skarpety upychał to co udało mu się ukraść czy zarobić na to w inny sposób. Skierował się na piętro, ostrożnie i powoli, jakby bał się że każdy najmniejszy ruch czy skrzypnięcie sprowadzi na nich znów coś złego.
Wbił wzrok w plecy brata, który się pakował. Powinni porozmawiać, ale nie miał słów - co miał powiedzieć? Co zmienić? Nie był w stanie. Powinien mu wyjaśnić chociaż to, jakie niebezpieczeństwo mogło na nich czekać - chociaż to, dlaczego nie powinni się trzymać razem, dlaczego to był zły pomysł.
- Ci z Tower będą mnie szukać. Nie odpuścili... nie odpuścili po tym liście. Przekazałem im to co miałem w styczniu, teraz oczekują więcej... - rzucił cicho, chociaż czuł jak ciężko mu się mówi - jak zaciska mu się gardło. - Nie mam zamiaru niczego im wysyłać. Ale... to... w marcu... Jak nie wróciłem to... to trafiłem na nich. Jak handlowali dzieciakami. Tam byli ci strażnicy z Tower też, rozpoznali mnie wtedy - wyjaśnił ciszej, wbijając znów wzrok w podłogę, zatrzymując go na swoich dłoniach, w których trzymał jeden z woreczków. Jego dłonie wciąż były pokryte krwią, lepką i pobłyskującą kiedy padło światło. Robiło mu się słabo na ten widok, czuł jak zawartość żołądka podchodzi do góry. Zaraz wbił wzrok w ścianę, chowając dłonie do kieszeni. nie mógł o nich myśleć, patrzeć na nie. Przecież nie chciał tego zrobić! - Będą mnie szukać na tym mieszkaniu w Londynie pewnie... Napisałeś do Neli? - dopytał, zauważając brak Leonory w pokoju.
Wrzucał ubrania do torby, szmata po szmacie, chociaż nie było tego zbyt wiele. Ledwie kilka sztuk, wszystko mieściło się bez trudu. Nie mieli nic więcej, nie musiał tego ani pomniejszać, ani specjalnie upychać. Ale chociaż była już pełna przekładał rzeczy — pościele, poszewki, ręczniki, które musiały należeć do właścicielki tego domu, tylko po to, aby coś zrobić z rękami i nie stać bezczynnie. Utrzymać napięcie w ciele, aurę nerwowości, która motywowała go do działania, ruchu. Sprawiała, że nie wahał się, był pewien tego, co powinni zrobić. Ale słysząc jego głos za swoimi plecami, miał ochotę rzucić tym wszystkim. Wyrzucić przez okno, cisnąć tym w ścianę, lustro. Coś popsuć, zniszczyć. Coś stłuc. Rozgoryczenie zaczynało go dławić. Przełknął ślinę, kręcąc głową, jakby z niedowierzaniem — tak naprawdę potrzebował po prostu czasu na to, by odzyskać głos.
— Tych, które wysłałeś. Do Zakonu Feniksa, do kogokolwiek innego. Tych, w których sprzedałeś Celinę, a przy okazji nas wszystkich — wysyczał, odwracając się ku niemu. Zmrużył oczy, zmarszczył brwi. — Myślałeś, że się nie dowiem? — Po co pisał? Do kogo? Nie dowie się. Chciał wiedzieć. Po to właśnie spytał, ale Thomas nie miał mu nic do powiedzenia. — Nie grzebałem. Mam swoje źródła.— Chciał zabrzmieć kpiąco, zadrwić z niego. Chciał stworzyć iluzję istotności — jakby był znacznie ważniejszy dla tego całego Zakonu Feniksa, a nie tylko zgodził się pomagać Marcelowi w sprawach, które uznawał za ważne, bo kochał go jak brata. Chciał, by Thomas myślał, że tam coś znaczył, a nawet, że się z nimi sprzymierzył. Wszedł w nich tak głęboko jak się dało. Chciał, by Thomas czuł się jak on. Pomijany. Jakby życie toczyło się obok niego, bez jego ingerencji w jego własny los i życie.
Pokręcił głową. Nie ciągnął już tematu. Jak zawsze się wymigiwał, jak zawsze nie chciał powiedzieć nic, nie wspominając już o całej prawdzie. Zbywał go, traktował jak dziecko. Trudno, nieważne. Zabrał torbę i zszedł na dół. Wciąż nie było Sheili, Eve. Być może były gdzieś dalej. Co jeśli Eve była w Londynie? U Connora? Spojrzał w kierunku drzwi, a później ruszył do kuchni, by zabrać z szuflady Sheili oszczędności, które wzięła z jego skarpety w Londynie. Przeliczył je szybko, nieźle liczył. To jedno w szkole wychodziło mu lepiej niż innym uczniom. To, co udało mu się zgromadzić starczy im na pewien czas. Na chwilę. Jeśli nie znajdą drugiego takiego domu, coś wymyśli. Najważniejszy był dach nad głową i jedzenie. Resztę mogli sobie jakoś zapewnić.
— Tylko ci z Tower, Thomas? Chciałbym wierzyć, że tamte ciała, które spłonęły, tamte ciała, których nikt nie pochował nigdy były wystarczającą rekompensatą, ale nie mam złudzeń. Ci też przyjdą. Kto jeszcze? Aurorzy? Zakon? Kto jeszcze po ciebie przyjdzie, Tommy? — Spojrzał na niego z irytacją, w nerwach. Byli tu z nim do tej pory, cały czas, wiedząc, że ciągnął za sobą kłopoty jak długi tren. To po prostu było wpisane w jego świat i wzięli go z tym wszystkim, całym inwentarzem. Ale on raz za razem wyskakiwał z tym samym. Nie miał dziś sił, by go przekonywać, że jest inaczej. Był wściekły.
— To może powinieneś zebrać cztery litery i się stąd zwinąć.
Zatrzymał się jednak. Wyprostowany odwrócił do niego z uniesionymi brwiami, oczekując dalszego ciągu tej historii. Martwili się wtedy o niego. Potwornie. Był wtedy pewien, że jak go spotka, to go zabije. Po Tower panikował. Koszmary mu doskwierały, czasem wspomnienia. Widział brata na szubienicy. Nie chciał dla niego wtedy, ale on znikał raz za razem. Nie dbał o nic. O nikogo. On sam od rozmowy z Sheilą się zmienił. Tylko pracował. Ciężko. Od świtu do zmierzchu. Pamiętał jej słowa — przemilczał to; że by uszczęśliwić ją musiał unieszczęśliwić siebie. Chciał jej spokoju. Ciepła i bezpieczeństwa. Po tym, co się wydarzyło chciał tego podwójnie.
— O co ci chodzi z tą Nealą? Masz coś do niej? Po prostu spotkaj się z nią i powiedz jej prawdę, zamiast cisnąć jej jakieś ściemy. Nie traktuj jej tak. Nie jest twoją zabawką. Po co w ogóle ciągle o niej mówisz? Zakochałeś się? To sam zabieraj się i jedź do niej. — Chwycił w pośpiechu kuchenna ścierkę i rzucił w niego. Nie rozumiał. Po co tam, po co do niej. Nie miał żadnego planu. Na zaraz, na jutro. Wcale. Zobaczą.
— Tych, które wysłałeś. Do Zakonu Feniksa, do kogokolwiek innego. Tych, w których sprzedałeś Celinę, a przy okazji nas wszystkich — wysyczał, odwracając się ku niemu. Zmrużył oczy, zmarszczył brwi. — Myślałeś, że się nie dowiem? — Po co pisał? Do kogo? Nie dowie się. Chciał wiedzieć. Po to właśnie spytał, ale Thomas nie miał mu nic do powiedzenia. — Nie grzebałem. Mam swoje źródła.— Chciał zabrzmieć kpiąco, zadrwić z niego. Chciał stworzyć iluzję istotności — jakby był znacznie ważniejszy dla tego całego Zakonu Feniksa, a nie tylko zgodził się pomagać Marcelowi w sprawach, które uznawał za ważne, bo kochał go jak brata. Chciał, by Thomas myślał, że tam coś znaczył, a nawet, że się z nimi sprzymierzył. Wszedł w nich tak głęboko jak się dało. Chciał, by Thomas czuł się jak on. Pomijany. Jakby życie toczyło się obok niego, bez jego ingerencji w jego własny los i życie.
Pokręcił głową. Nie ciągnął już tematu. Jak zawsze się wymigiwał, jak zawsze nie chciał powiedzieć nic, nie wspominając już o całej prawdzie. Zbywał go, traktował jak dziecko. Trudno, nieważne. Zabrał torbę i zszedł na dół. Wciąż nie było Sheili, Eve. Być może były gdzieś dalej. Co jeśli Eve była w Londynie? U Connora? Spojrzał w kierunku drzwi, a później ruszył do kuchni, by zabrać z szuflady Sheili oszczędności, które wzięła z jego skarpety w Londynie. Przeliczył je szybko, nieźle liczył. To jedno w szkole wychodziło mu lepiej niż innym uczniom. To, co udało mu się zgromadzić starczy im na pewien czas. Na chwilę. Jeśli nie znajdą drugiego takiego domu, coś wymyśli. Najważniejszy był dach nad głową i jedzenie. Resztę mogli sobie jakoś zapewnić.
— Tylko ci z Tower, Thomas? Chciałbym wierzyć, że tamte ciała, które spłonęły, tamte ciała, których nikt nie pochował nigdy były wystarczającą rekompensatą, ale nie mam złudzeń. Ci też przyjdą. Kto jeszcze? Aurorzy? Zakon? Kto jeszcze po ciebie przyjdzie, Tommy? — Spojrzał na niego z irytacją, w nerwach. Byli tu z nim do tej pory, cały czas, wiedząc, że ciągnął za sobą kłopoty jak długi tren. To po prostu było wpisane w jego świat i wzięli go z tym wszystkim, całym inwentarzem. Ale on raz za razem wyskakiwał z tym samym. Nie miał dziś sił, by go przekonywać, że jest inaczej. Był wściekły.
— To może powinieneś zebrać cztery litery i się stąd zwinąć.
Zatrzymał się jednak. Wyprostowany odwrócił do niego z uniesionymi brwiami, oczekując dalszego ciągu tej historii. Martwili się wtedy o niego. Potwornie. Był wtedy pewien, że jak go spotka, to go zabije. Po Tower panikował. Koszmary mu doskwierały, czasem wspomnienia. Widział brata na szubienicy. Nie chciał dla niego wtedy, ale on znikał raz za razem. Nie dbał o nic. O nikogo. On sam od rozmowy z Sheilą się zmienił. Tylko pracował. Ciężko. Od świtu do zmierzchu. Pamiętał jej słowa — przemilczał to; że by uszczęśliwić ją musiał unieszczęśliwić siebie. Chciał jej spokoju. Ciepła i bezpieczeństwa. Po tym, co się wydarzyło chciał tego podwójnie.
— O co ci chodzi z tą Nealą? Masz coś do niej? Po prostu spotkaj się z nią i powiedz jej prawdę, zamiast cisnąć jej jakieś ściemy. Nie traktuj jej tak. Nie jest twoją zabawką. Po co w ogóle ciągle o niej mówisz? Zakochałeś się? To sam zabieraj się i jedź do niej. — Chwycił w pośpiechu kuchenna ścierkę i rzucił w niego. Nie rozumiał. Po co tam, po co do niej. Nie miał żadnego planu. Na zaraz, na jutro. Wcale. Zobaczą.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sprzedał? Nie rozumiał o czym James mówił. O liście do Skamandera? O tym jak napisał do aurora, do kogoś kto podobno miał być bardziej zorientowany w tym co się działo? Wpatrywał się w niego bez zrozumienia. To miał mu za złe? A może to było kumulacją wszystkiego innego? Każdej rzeczy, której nie naprostowali po drodze?
- Co? Też z nimi współpracujesz? - rzucił, wbijając wzrok w Jamesa. Zmarszczył brwi na moment. Jeśli tak... to wiedział? O tym co się stało tam wtedy? Więc po co pytał? Po co chciał to z niego wyciągać jeszcze raz i ponownie? - Myślisz, że was sprzedałem? Że sprzedałem Celinę? - zapytał, czując jak coś w nim po prostu pęka. Czy jego brat miał aż tak złe zdanie o nim? Czy jego brat naprawdę myślał, że spróbowałby sprzedać tę dziewczynę? Po tym wszystkim?
Zaraz jednak uśmiechnął się. Sztywno i wyraźnie sztucznie. Co za różnica, co powie? Mógł się przyznać nawet do wszystkiego. Chciał prawdy, co zrobił? Przecież postąpił jeszcze gorzej, dopuścił się rzeczy, których nie popełniłby w najśmielszych snach - a w tych ostatnim razem jedynie tonął, próbował łapać się czegokolwiek, żeby wypłynąć na powierzchnię. Teraz też to robił? Próbował się uratować, a może umyślnie bardziej się pogrążał? Nie mógł tego naprawić... Jego dłonie jasno o tym mu przypominały. Psuł i rujnował wszystko, czego się dotknął - to oznaczała ta krew na jego dłoniach?
- Oh, wybacz, no tak, zrobiłem to, oczywiście. Z przyjemnością pomógłbym handlarzom ludźmi, którzy kazali mi zabić dziecko i którzy próbowali mnie zabić. Kąpałeś się na początku marca w rzece? Cudowne uczucie, polecam. Szkoda, że mnie wyłowili, może bym się wykrwawił na tym pieprzonym śniegu. Wydałem też od razu przy okazji Kerry i całą resztę Tonksów, no nie zapomnijmy o Marcelu. Tak, masz rację James, sprzedałem wszystkich. Ale przecież o tym wiesz, ze swoich źródeł, prawda? - rzucił wesoło, zupełnie jakby opowiadał o jakimś przyjemnym letnim dniu - albo jedną ze swoich bajek, chociaż jego głos był bardziej ściśnięty niż zazwyczaj.
Sam również zdecydował złapać się swoją torbę, żeby wrzucić do niej to, co sam posiadał. Co każdy swój ruch lekko się wzdrygał, czuł niepokój, dostrzegając swoje dłonie. Nie chciał o tym myśleć, ale to wracało natrętnie niczym komar - przypominało mu o sobie, wypominało, że był najgorszym sortem człowieka. Czyja to była krew? Ludzi, którzy przez niego zginęli? A może jego własna?
Kilka koszulek, spodnie i sweter, bielizna - to wszystko wylądowało w jego torbie. Nie miał wiele - a reszta znacznie bardziej przyda się im niż jemu.
Ruszył jednak za bratem.
Wzruszył ramionami na jego pytanie.
- Merlin jeden wie, kto. Wiesz co, nie mógłbym się przejmować mniej. Zajebią mnie to przynajmniej nikogo nie sprzedam, nie? Marcel pewnie też tak uważa - powiedział zupełnie lekko, chociaż sam siebie tymi słowami ciągnął w dół. Był tchórzem, bał się umrzeć - bał się zostać zamordowany, a jednocześnie bał się dalej żyć, bo kto wiedział, czym jeszcze zagrozi? Co jeszcze zrobi? Jaką idiotyczną decyzję podejmie i w co się wplącze?
- Pracujesz u niej, Sheila ją zna i się z nią przyjaźni. Gdzie pójdziecie jeśli nie tam? Tam będzie gdzie się zatrzymać, może zna ludzi, u których możecie się zatrzymać - rzucił, wyciągając z kieszeni woreczek, który wcześniej ze sobą taszczył i rzucił w kierunku brata. - Łap to, jak będziecie potrzebować więcej to wam wyślę jeszcze - rzucił, wiedząc że musiał zostawić też i trochę pieniędzy dla siebie - chociaż kto wie czy w ogóle zrobi z nich jakiś użytek?
- Zakochałem się? Oh, nie martw się tym, żadna nie zechce mordercy - rzucił z ostrym, drwiącym śmiechem. Jakby opowiedział najlepszy żart pod słońcem, zaraz dodając oschlej. - Nie bawię się Nelką. Ale i tak uważasz, że podrywam każdą, co? O to się pokłóciłeś wtedy z Eve? Że coś między nami jest? Serio James, naprawdę? - rzucił, wbijając w niego wzrok. - Jesteś tak ślepy, że nie widzisz, że ona mnie z trudem toleruje? Wtedy w lutym, pokłóciłeś się, bo myślałeś, że cię zdradza i to ze mną? - rzucił, poważniejąc. Po tym westchnął, kręcąc głową i wrócił do zbierania swoich rzeczy. - Jesteś osłem, serio.
Po tym skierował się do kuchni, w której wciąż panował bałagan po ataku Jamesa. Skierował się do misji wodą, żeby spróbować zmyć krew, która nie dawała mu spokoju. Czasem znikała sama, czasem pojawiała się w niespodziewanym momencie... może... może mógł po prostu się jej pozbyć?
| Przekazuję 50 PM.
- Co? Też z nimi współpracujesz? - rzucił, wbijając wzrok w Jamesa. Zmarszczył brwi na moment. Jeśli tak... to wiedział? O tym co się stało tam wtedy? Więc po co pytał? Po co chciał to z niego wyciągać jeszcze raz i ponownie? - Myślisz, że was sprzedałem? Że sprzedałem Celinę? - zapytał, czując jak coś w nim po prostu pęka. Czy jego brat miał aż tak złe zdanie o nim? Czy jego brat naprawdę myślał, że spróbowałby sprzedać tę dziewczynę? Po tym wszystkim?
Zaraz jednak uśmiechnął się. Sztywno i wyraźnie sztucznie. Co za różnica, co powie? Mógł się przyznać nawet do wszystkiego. Chciał prawdy, co zrobił? Przecież postąpił jeszcze gorzej, dopuścił się rzeczy, których nie popełniłby w najśmielszych snach - a w tych ostatnim razem jedynie tonął, próbował łapać się czegokolwiek, żeby wypłynąć na powierzchnię. Teraz też to robił? Próbował się uratować, a może umyślnie bardziej się pogrążał? Nie mógł tego naprawić... Jego dłonie jasno o tym mu przypominały. Psuł i rujnował wszystko, czego się dotknął - to oznaczała ta krew na jego dłoniach?
- Oh, wybacz, no tak, zrobiłem to, oczywiście. Z przyjemnością pomógłbym handlarzom ludźmi, którzy kazali mi zabić dziecko i którzy próbowali mnie zabić. Kąpałeś się na początku marca w rzece? Cudowne uczucie, polecam. Szkoda, że mnie wyłowili, może bym się wykrwawił na tym pieprzonym śniegu. Wydałem też od razu przy okazji Kerry i całą resztę Tonksów, no nie zapomnijmy o Marcelu. Tak, masz rację James, sprzedałem wszystkich. Ale przecież o tym wiesz, ze swoich źródeł, prawda? - rzucił wesoło, zupełnie jakby opowiadał o jakimś przyjemnym letnim dniu - albo jedną ze swoich bajek, chociaż jego głos był bardziej ściśnięty niż zazwyczaj.
Sam również zdecydował złapać się swoją torbę, żeby wrzucić do niej to, co sam posiadał. Co każdy swój ruch lekko się wzdrygał, czuł niepokój, dostrzegając swoje dłonie. Nie chciał o tym myśleć, ale to wracało natrętnie niczym komar - przypominało mu o sobie, wypominało, że był najgorszym sortem człowieka. Czyja to była krew? Ludzi, którzy przez niego zginęli? A może jego własna?
Kilka koszulek, spodnie i sweter, bielizna - to wszystko wylądowało w jego torbie. Nie miał wiele - a reszta znacznie bardziej przyda się im niż jemu.
Ruszył jednak za bratem.
Wzruszył ramionami na jego pytanie.
- Merlin jeden wie, kto. Wiesz co, nie mógłbym się przejmować mniej. Zajebią mnie to przynajmniej nikogo nie sprzedam, nie? Marcel pewnie też tak uważa - powiedział zupełnie lekko, chociaż sam siebie tymi słowami ciągnął w dół. Był tchórzem, bał się umrzeć - bał się zostać zamordowany, a jednocześnie bał się dalej żyć, bo kto wiedział, czym jeszcze zagrozi? Co jeszcze zrobi? Jaką idiotyczną decyzję podejmie i w co się wplącze?
- Pracujesz u niej, Sheila ją zna i się z nią przyjaźni. Gdzie pójdziecie jeśli nie tam? Tam będzie gdzie się zatrzymać, może zna ludzi, u których możecie się zatrzymać - rzucił, wyciągając z kieszeni woreczek, który wcześniej ze sobą taszczył i rzucił w kierunku brata. - Łap to, jak będziecie potrzebować więcej to wam wyślę jeszcze - rzucił, wiedząc że musiał zostawić też i trochę pieniędzy dla siebie - chociaż kto wie czy w ogóle zrobi z nich jakiś użytek?
- Zakochałem się? Oh, nie martw się tym, żadna nie zechce mordercy - rzucił z ostrym, drwiącym śmiechem. Jakby opowiedział najlepszy żart pod słońcem, zaraz dodając oschlej. - Nie bawię się Nelką. Ale i tak uważasz, że podrywam każdą, co? O to się pokłóciłeś wtedy z Eve? Że coś między nami jest? Serio James, naprawdę? - rzucił, wbijając w niego wzrok. - Jesteś tak ślepy, że nie widzisz, że ona mnie z trudem toleruje? Wtedy w lutym, pokłóciłeś się, bo myślałeś, że cię zdradza i to ze mną? - rzucił, poważniejąc. Po tym westchnął, kręcąc głową i wrócił do zbierania swoich rzeczy. - Jesteś osłem, serio.
Po tym skierował się do kuchni, w której wciąż panował bałagan po ataku Jamesa. Skierował się do misji wodą, żeby spróbować zmyć krew, która nie dawała mu spokoju. Czasem znikała sama, czasem pojawiała się w niespodziewanym momencie... może... może mógł po prostu się jej pozbyć?
| Przekazuję 50 PM.
Zdążyła wrócić do Doliny, by z niezadowoleniem przekonać się, że tutaj również wraz z nadejściem wieczoru, zaczął siąpić deszcz. Nieprzyjemna aura i typowa dla Anglii pogoda, zaczynały znów dawać o sobie znać, nie pozwalając odzwyczaić się od siebie. Skuliła ramiona, kryjąc policzki w kołnierzu kurtki i pokonując ulicę miasteczka. Brnęła do celu, jakim był zajęty przez nich dom. Było późno, ale cicho liczyła, że zdąży wrócić przed Jamesem. Nie chciała dawać mu powodów, by znów się irytował z jakichś powodów, by szukał dziury w całym. Ostatnie dni poza jej wybuchami, były jakieś spokojniejsze, normalniejsze. Odkąd w domu mieli dodatkową osobę, coś wydawało się inne. O dziwo nie przeszkadzało jej to, prawie przywykła do obecności dziewczyny, chociaż częściej ignorowała jej towarzystwo gdzieś w tle. Od wczoraj jednak nabrało to na sile; obojętność, którą ukazywała. Niechęcią reagowała na wszelkie pytania, zdawkowo odpowiadała na próby rozmowy. Nie chciała wyjaśniać powodów, mając teraz ważniejsze zmartwienia na głowie. Pierwsza złość na wszystko minęła, wspomnieniem stał się również strach, który przyszedł później. Teraz pozostawał tylko niepokój, co dalej. Musiała porozmawiać z Jamesem, ale była prawie pewna, że dzisiejsza próba skończy się tak, jak wczoraj; wycofaniem w ostatnim momencie i zbyciem go, jeśli będzie dociekał. Dawniej nie miałaby wątpliwości, pamiętała, jak snuli naiwne plany przyszłości. Obecnie obawiała się jego reakcji, bo podobne komplikacje i tak trudnej codzienności, nie były im potrzebne, ale wiedziała, że niewiele może już zrobić. Odkładanie tego w czasie, niewiele zmieniało, a pogłębiało wątpliwości.
Uniosła głowę, kiedy nad sobą usłyszała trzepot skrzydeł. Wyciągnęła lekko rękę, przyglądając się białej gołębicy, gdy ta osiadła delikatnie na jej przedramieniu. Była leciutka, wyczuwalnie lżejsza od Ravena i łagodniejsza z usposobienia, cierpliwie znosząc wszystko. Odczepiła list od nóżki ptaka, czytając szybko treść. Zdenerwowanie rozlało się po ciele, wraz ze wzdrygnięciem, którego nie opanowała. Zgodnie z tym, co napisał, posłała Leonorę do Sheili, licząc, że gołębica szybko odnajdzie najmłodsza Doe. Sama za to skierowała się do domu, bez ociągania czy zwlekania, biegiem. Parę minut, tyle potrzebowała, by wpaść do środka. Przekroczyć próg, rozpinając kurtkę, gdy nagle zrobiło jej się gorąco. Nie mogli przez to przechodzić znów, przez ten koszmar, który powracał, nie dając o sobie zapomnieć.
- James? – rzuciła w przestrzeń, idąc w głąb domu. Zatrzymała się w pół kroku, kiedy dotarły do niej słowa Thomasa. Temat rzekomej zdrady, najwyraźniej miał powracać jak bumerang, przywoływany przez jednego czy drugiego Doe. Westchnęła cicho, wchodząc zaraz do pomieszczenia.- Co się dzieje? – spytała, przerywając im rozmowę. Przyjrzała się obu, zlustrowała spojrzeniem, próbując zrozumieć cokolwiek, zanim któryś zechce odpowiedzieć. Zauważyła już po drodze przewrócony stół, rozrzucone rzeczy, które zalegały na ziemi. Ktoś tu był? Kolejne obce osoby wchodziły tu jak do siebie? Wiedziała, że to nie jest również ich dom, ale coraz więcej było w niej złości, gdy ktokolwiek przekraczał próg, czując, że ma do tego prawo. Zawiesiła wyczekujące spojrzenie na Jamesie, podchodząc bliżej i przytuliła się delikatnie do jego boku. Widziała, jak zaciskał nerwowo dłonie, stał spięty. Nie kipiał jednak złością jak zwykle. Zastanawiała się, czy zeszła z niego już większość gniewu nad którym nie panował, czy to jedynie chwila ciszy, a kolejny wybuch miał zaraz nadejść. Powodem był znów Thomas? Czy coś innego?
- Co się stało? – treść listu brzmiała niepokojąco, ale teraz nabierało to na sile. Obejrzała się na Thomasa, chyba jednak bardziej licząc na niego w tej kwestii. Zawsze więcej mówił, potrafił gadać, jak najęty, więc może i tym razem? Może przedstawi jej wystarczająco obszernie, co znów dopadało Doe. Nie rozumiała, dlaczego mieli takiego pecha, czemu próba zachłyśnięcia się normalnością, która była tak oczywista dla przeciętnej osoby, dla nich okazywała się poza zasięgiem. Ktoś raz za razem sprowadzał kłopoty, zmuszał do reagowania, nie pozostawiając dużego pola manewru.
Uniosła głowę, kiedy nad sobą usłyszała trzepot skrzydeł. Wyciągnęła lekko rękę, przyglądając się białej gołębicy, gdy ta osiadła delikatnie na jej przedramieniu. Była leciutka, wyczuwalnie lżejsza od Ravena i łagodniejsza z usposobienia, cierpliwie znosząc wszystko. Odczepiła list od nóżki ptaka, czytając szybko treść. Zdenerwowanie rozlało się po ciele, wraz ze wzdrygnięciem, którego nie opanowała. Zgodnie z tym, co napisał, posłała Leonorę do Sheili, licząc, że gołębica szybko odnajdzie najmłodsza Doe. Sama za to skierowała się do domu, bez ociągania czy zwlekania, biegiem. Parę minut, tyle potrzebowała, by wpaść do środka. Przekroczyć próg, rozpinając kurtkę, gdy nagle zrobiło jej się gorąco. Nie mogli przez to przechodzić znów, przez ten koszmar, który powracał, nie dając o sobie zapomnieć.
- James? – rzuciła w przestrzeń, idąc w głąb domu. Zatrzymała się w pół kroku, kiedy dotarły do niej słowa Thomasa. Temat rzekomej zdrady, najwyraźniej miał powracać jak bumerang, przywoływany przez jednego czy drugiego Doe. Westchnęła cicho, wchodząc zaraz do pomieszczenia.- Co się dzieje? – spytała, przerywając im rozmowę. Przyjrzała się obu, zlustrowała spojrzeniem, próbując zrozumieć cokolwiek, zanim któryś zechce odpowiedzieć. Zauważyła już po drodze przewrócony stół, rozrzucone rzeczy, które zalegały na ziemi. Ktoś tu był? Kolejne obce osoby wchodziły tu jak do siebie? Wiedziała, że to nie jest również ich dom, ale coraz więcej było w niej złości, gdy ktokolwiek przekraczał próg, czując, że ma do tego prawo. Zawiesiła wyczekujące spojrzenie na Jamesie, podchodząc bliżej i przytuliła się delikatnie do jego boku. Widziała, jak zaciskał nerwowo dłonie, stał spięty. Nie kipiał jednak złością jak zwykle. Zastanawiała się, czy zeszła z niego już większość gniewu nad którym nie panował, czy to jedynie chwila ciszy, a kolejny wybuch miał zaraz nadejść. Powodem był znów Thomas? Czy coś innego?
- Co się stało? – treść listu brzmiała niepokojąco, ale teraz nabierało to na sile. Obejrzała się na Thomasa, chyba jednak bardziej licząc na niego w tej kwestii. Zawsze więcej mówił, potrafił gadać, jak najęty, więc może i tym razem? Może przedstawi jej wystarczająco obszernie, co znów dopadało Doe. Nie rozumiała, dlaczego mieli takiego pecha, czemu próba zachłyśnięcia się normalnością, która była tak oczywista dla przeciętnej osoby, dla nich okazywała się poza zasięgiem. Ktoś raz za razem sprowadzał kłopoty, zmuszał do reagowania, nie pozostawiając dużego pola manewru.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Wojna niszczyła ideały. Te wielkie, odległe i te najbliższe autorytety. Deptała wszystko to, co ludzie zdołali zachować, nie mając pieniędzy ani zdrowia: godność, honor, nadzieję. Ta osadzona była na samym dnie każdego serca. Wszystko inne było krótkotrwałe, ulotne. Znikało jak przypływy i odpływy, ale nadzieja pozostawała w sercu najdłużej. Ją też wojna potrafiła zniszczyć.
Nie potrafił dokonywać takich wyborów. Nikt nigdy go nie nauczył, nie powiedział, jak radzić sobie z czymś takim. Dla niego Marcel nigdy nie był obcy, był swój. Traktował go jak brata. Jak wybrać między braćmi? Jak ich pogodzić? Jak pogodzić siebie z ich wyborami i dokonaniami? Był sfrustrowany, zrzucając wszystko na Thomasa, nie tylko winę, ale i odpowiedzialność i odebranie wszystkiego, co mieli, próbując wymusić na nim decyzje, reakcje. Zrób coś, zaprzecz, napraw to. Nieświadomie, instynktownie próbował zmusić go do podjęcia działań, które odwrócą to wszystkie. On nie wiedział jak, ale Thomas wiedział wszystko. Był jego starszym bratem, umiał załatwić każdą sprawę, uporać się z każdym kłopotem. Ale on był bezczynny. Może bezradny, ale złość nie pozwalała mu tego dostrzec. Nie robił nic, by się usprawiedliwić, wytłumaczyć to wszystko. Może nie było, czego tłumaczyć, przecież wszystko, co miało się zdarzyć już się zdarzyło.
— Thomas — pokręcił głową z niedowierzaniem. Naprawdę nie wiedział? Nie domyślił się przez cały ten czas? Nie dbał o Zakon, tak naprawdę. Nie znał tych ludzi, nigdy nie był gotów poświęcić się dla obcych nie mówiąc już o idei. Ale był gotów poświęcić się dla Marcela i obiecał pomóc mu w każdej sprawie/ Obiecał mu pomóc w tym, w co wierzył. Wiele ich dzieliło; byli różni, wychowali się w innych domach. Ale Sallow nigdy nie podważył świata, w którym tkwili, nawet jeśli go nie rozumiał. Nigdy nie zlekceważył tego, w co wierzyli i co robili. Nie dlatego, że to było lepsze. Dlatego, ze był dobrym przyjacielem — był mu winien to samo. Starał się — zamiast nagiąć zasady, w których został wychowany, przygarnąć go do swojego świata i pomóc mu, jak bratu. Ale co teraz, gdy dwaj jego bracia stali na krawędzi świata? Nie miał tak długich ramion, by złapać ich obu. — Oczywiście, a co ty myślałeś? Że skoro nie jestem poszukiwany to tego nie robię? W jakim ty świecie żyjesz — zakpił z niego, ale w gardle stanęła mu guła. Odwrócił wzrok, patrząc w ścianę. — Pomagam im od dawna, ale w pełni współpracuję od lutego. Myślałeś, że całe dnie spędzam w stajni? Każdy dzień tygodnia? — prychnął, ale jednocześnie przymknął oczy, wiedząc, że go nie widzi. Chciał mu dopiec, tak cholernie dopiec. Powiedzieć, zrobić coś, co go zrani, złamie. Co wywoła w nim złość — on rzadko kiedy się złościł, wiecznie odpowiadał tym durnym uśmiechem. Chciał by role się odwróciły, by to on nim wzgardził. Byłoby łatwiej. — Nie chodzę tam już, mam ważniejsze sprawy na głowie — oświadczył, pewien, że Thomas nie zweryfikuje tego w żaden sposób. Neala nie chciała z nim rozmawiać. — W przeciwieństwo do ciebie dbam o bezpieczeństwo dziewczyn. Robię wszystko by im je zapewnić — dodał jeszcze szybko, po czym przełknął ślinę i zamrugał kilkukrotnie, by odgonić łzy. Kiedy spojrzał na niego minę miał zaciętą.
W pierwszej chwili nie dotarło to do niego. Zrozumiał, co mu kazali, nie pojął, że to zrobił. Zacisnął żeby i uniósł brwi, jakby nie robiło to na nim żadnego wrażenia. — Wiem — nie powtarzał już co, historia wysnuta przez brata wydawała się okrutniejsza choć niewiele miała wspólnego z prawdą. Kiedy wspomniał o Marcelu pokręcił głową.
— On chciał ci pomóc! — podniósł głos, wyrzucając mu to z niedowierzaniem. On też, James, chciał mu pomóc. Chciał go wspierać, być przy nim. Ale on nigdy nie mówił o niczym, nigdy nie chciał jego towarzystwa. Bliskości. Może to właśnie od niego to miał. Wieczne tajemnice. Złapał sakiewkę z monetami — normalnie by ją odrzucił, chcąc mu pokazać, że sobie poradzą. On sobie poradzi bez niego, da radę. Dziś nie miał na to sił. Zacisnął ją w pięści jakby Thomas był im to winien. Tylko tyle, garść knutów w spurtym woreczku.
Wyprostował się jak struna, kiedy wspomniał o Eve, o tamtej kłótni. Skrzywił się — to wcale nie była prawda. Nie był o niego zazdrosny, nie w tym rzecz. Było mu przykro. Nie powiedział tego, nie chcąc okazać słabości. Zacisnął szczękę i uśmiechnął się drwiąco. Nie pojął całej prawdy.
— To nie ty ich zabiłeś. Ty ściągnąłeś na nich to niebezpieczeństwo, Thomas — wycedził, patrząc na niego, myśląc, że to tego właśnie nawiązuje. Do tamtej zbrodni. — Byłeś uparty jak osioł, gdybyś to wszystko zwrócił do niczego by nie doszło. Gdybyś tylko mnie posłuchał, kurwa, to wszystko nigdy by się nie wydarzyło, to — wskazał na pokój — nie miałoby nigdy miejsca, żylibyśmy tam z nimi i wszystko byłoby dobrze! Ale ty zawsze musisz zrobić po swojemu, zawsze musisz działać za moimi plecami, jakbym kurwa wciąż był za młody by zrozumieć ważne sprawy. Nie Thomas, jestem już dorosły i rozumiem więcej niż ty. Na przykład to, że rozbijasz nas wszystkich — wskazał w niego palcem. — Tym, co robisz nas rozbijesz. Sheila próbuje to trzymać w ryzach, scalać. Jesteśmy rodziną. Wszyscy. A ty to raz za razem rozbijasz, jakbyś chciał, byśmy byli osobno. Ale wiesz co? Tym razem cię posłucham. Jeśli tak sobie życzysz, jeśli wolisz żyć z dala od nas i karmić się tymi pieprzonymi głupotami o bezpieczeństwie. Proszę bardzo — wycedził, uświadamiając sobie, że nie był sam; Eve była tuż obok, gdy on wpatrywał się w brata z mieszaniną tych wszystkich emocji. Przytulała się do niego, była blisko. Spojrzał na nią rozchwiany, rozdygotany i złamany, przez chwilę próbując jej coś powiedzieć, ale nie miał słów. Podrapał się po czole, zatrzymując na chwilę. Objął ją, a potem puścił. — Nie jesteśmy tu bezpieczni, Thomas sprzedał Celinę, niewiadomo do kogo dotarła informacja i ludzie, którzy jej szukali mogą tu być w każdej chwili. Musisz się spakować. Musisz spakować Sheilę, musimy stąd odejść — wyrzucił wszystko beznamiętnie na jednym wdechu; wzrok miał mętny, odległy, ale w kocu wrócił na ziemię, spoglądając jej w oczy. Miał nadzieję, ze rozumiała.
Nie potrafił dokonywać takich wyborów. Nikt nigdy go nie nauczył, nie powiedział, jak radzić sobie z czymś takim. Dla niego Marcel nigdy nie był obcy, był swój. Traktował go jak brata. Jak wybrać między braćmi? Jak ich pogodzić? Jak pogodzić siebie z ich wyborami i dokonaniami? Był sfrustrowany, zrzucając wszystko na Thomasa, nie tylko winę, ale i odpowiedzialność i odebranie wszystkiego, co mieli, próbując wymusić na nim decyzje, reakcje. Zrób coś, zaprzecz, napraw to. Nieświadomie, instynktownie próbował zmusić go do podjęcia działań, które odwrócą to wszystkie. On nie wiedział jak, ale Thomas wiedział wszystko. Był jego starszym bratem, umiał załatwić każdą sprawę, uporać się z każdym kłopotem. Ale on był bezczynny. Może bezradny, ale złość nie pozwalała mu tego dostrzec. Nie robił nic, by się usprawiedliwić, wytłumaczyć to wszystko. Może nie było, czego tłumaczyć, przecież wszystko, co miało się zdarzyć już się zdarzyło.
— Thomas — pokręcił głową z niedowierzaniem. Naprawdę nie wiedział? Nie domyślił się przez cały ten czas? Nie dbał o Zakon, tak naprawdę. Nie znał tych ludzi, nigdy nie był gotów poświęcić się dla obcych nie mówiąc już o idei. Ale był gotów poświęcić się dla Marcela i obiecał pomóc mu w każdej sprawie/ Obiecał mu pomóc w tym, w co wierzył. Wiele ich dzieliło; byli różni, wychowali się w innych domach. Ale Sallow nigdy nie podważył świata, w którym tkwili, nawet jeśli go nie rozumiał. Nigdy nie zlekceważył tego, w co wierzyli i co robili. Nie dlatego, że to było lepsze. Dlatego, ze był dobrym przyjacielem — był mu winien to samo. Starał się — zamiast nagiąć zasady, w których został wychowany, przygarnąć go do swojego świata i pomóc mu, jak bratu. Ale co teraz, gdy dwaj jego bracia stali na krawędzi świata? Nie miał tak długich ramion, by złapać ich obu. — Oczywiście, a co ty myślałeś? Że skoro nie jestem poszukiwany to tego nie robię? W jakim ty świecie żyjesz — zakpił z niego, ale w gardle stanęła mu guła. Odwrócił wzrok, patrząc w ścianę. — Pomagam im od dawna, ale w pełni współpracuję od lutego. Myślałeś, że całe dnie spędzam w stajni? Każdy dzień tygodnia? — prychnął, ale jednocześnie przymknął oczy, wiedząc, że go nie widzi. Chciał mu dopiec, tak cholernie dopiec. Powiedzieć, zrobić coś, co go zrani, złamie. Co wywoła w nim złość — on rzadko kiedy się złościł, wiecznie odpowiadał tym durnym uśmiechem. Chciał by role się odwróciły, by to on nim wzgardził. Byłoby łatwiej. — Nie chodzę tam już, mam ważniejsze sprawy na głowie — oświadczył, pewien, że Thomas nie zweryfikuje tego w żaden sposób. Neala nie chciała z nim rozmawiać. — W przeciwieństwo do ciebie dbam o bezpieczeństwo dziewczyn. Robię wszystko by im je zapewnić — dodał jeszcze szybko, po czym przełknął ślinę i zamrugał kilkukrotnie, by odgonić łzy. Kiedy spojrzał na niego minę miał zaciętą.
W pierwszej chwili nie dotarło to do niego. Zrozumiał, co mu kazali, nie pojął, że to zrobił. Zacisnął żeby i uniósł brwi, jakby nie robiło to na nim żadnego wrażenia. — Wiem — nie powtarzał już co, historia wysnuta przez brata wydawała się okrutniejsza choć niewiele miała wspólnego z prawdą. Kiedy wspomniał o Marcelu pokręcił głową.
— On chciał ci pomóc! — podniósł głos, wyrzucając mu to z niedowierzaniem. On też, James, chciał mu pomóc. Chciał go wspierać, być przy nim. Ale on nigdy nie mówił o niczym, nigdy nie chciał jego towarzystwa. Bliskości. Może to właśnie od niego to miał. Wieczne tajemnice. Złapał sakiewkę z monetami — normalnie by ją odrzucił, chcąc mu pokazać, że sobie poradzą. On sobie poradzi bez niego, da radę. Dziś nie miał na to sił. Zacisnął ją w pięści jakby Thomas był im to winien. Tylko tyle, garść knutów w spurtym woreczku.
Wyprostował się jak struna, kiedy wspomniał o Eve, o tamtej kłótni. Skrzywił się — to wcale nie była prawda. Nie był o niego zazdrosny, nie w tym rzecz. Było mu przykro. Nie powiedział tego, nie chcąc okazać słabości. Zacisnął szczękę i uśmiechnął się drwiąco. Nie pojął całej prawdy.
— To nie ty ich zabiłeś. Ty ściągnąłeś na nich to niebezpieczeństwo, Thomas — wycedził, patrząc na niego, myśląc, że to tego właśnie nawiązuje. Do tamtej zbrodni. — Byłeś uparty jak osioł, gdybyś to wszystko zwrócił do niczego by nie doszło. Gdybyś tylko mnie posłuchał, kurwa, to wszystko nigdy by się nie wydarzyło, to — wskazał na pokój — nie miałoby nigdy miejsca, żylibyśmy tam z nimi i wszystko byłoby dobrze! Ale ty zawsze musisz zrobić po swojemu, zawsze musisz działać za moimi plecami, jakbym kurwa wciąż był za młody by zrozumieć ważne sprawy. Nie Thomas, jestem już dorosły i rozumiem więcej niż ty. Na przykład to, że rozbijasz nas wszystkich — wskazał w niego palcem. — Tym, co robisz nas rozbijesz. Sheila próbuje to trzymać w ryzach, scalać. Jesteśmy rodziną. Wszyscy. A ty to raz za razem rozbijasz, jakbyś chciał, byśmy byli osobno. Ale wiesz co? Tym razem cię posłucham. Jeśli tak sobie życzysz, jeśli wolisz żyć z dala od nas i karmić się tymi pieprzonymi głupotami o bezpieczeństwie. Proszę bardzo — wycedził, uświadamiając sobie, że nie był sam; Eve była tuż obok, gdy on wpatrywał się w brata z mieszaniną tych wszystkich emocji. Przytulała się do niego, była blisko. Spojrzał na nią rozchwiany, rozdygotany i złamany, przez chwilę próbując jej coś powiedzieć, ale nie miał słów. Podrapał się po czole, zatrzymując na chwilę. Objął ją, a potem puścił. — Nie jesteśmy tu bezpieczni, Thomas sprzedał Celinę, niewiadomo do kogo dotarła informacja i ludzie, którzy jej szukali mogą tu być w każdej chwili. Musisz się spakować. Musisz spakować Sheilę, musimy stąd odejść — wyrzucił wszystko beznamiętnie na jednym wdechu; wzrok miał mętny, odległy, ale w kocu wrócił na ziemię, spoglądając jej w oczy. Miał nadzieję, ze rozumiała.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Milczał, nie odpowiadając - nie miał siły podważać, tłumaczyć się, przyjmując każdy słowny cios od brata. Bolało go to wszystko, ale nie miał siły się nawet bronić, wiedząc przecież, że to wszystko było prawdą - że nie nadał się do niczego, nie potrafił zadbać o ich bezpieczeństwo w żadnym stopniu. Był nieudacznikiem. Nawet, kiedy próbował coś zrobić, wszystko się przesmykiwało między jego palcami i rozsypywało na ziemi. Nie był w stanie utrzymać niczego. Co mu po szczęściu, że z każdej sytuacji wychodził cały? Że zawsze jak kot jakimś cudem lądował bez zadrapania na ziemi - a nawet jeśli z drobnym to zawsze jakoś w końcu się z tego wylizał. To całe szczęście dotyczyło tylko i wyłącznie jego, bo pech za nim podążał i odbijał się na wszystkich dookoła.
- Więc rób to dalej - rzucił cicho, nie patrząc na niego. Nie potrafił. Nawet nie zastanawiał się nad tym czy brat mówił prawdę - jeśli mówił to o wszystkim wiedział przecież. Po co toczył z nim tę gierkę? Udawał idiotę? Zgrywał głupa dla własnej satysfakcji? Chciał go jeszcze dobić? Do czego? Po co?
- Może nie powinien? - rzucił cicho. On sam nie powinien wracać do Londynu, nie powinien wtedy po tower zjawiać się u Yvette czy wysyłać tej idiotycznej prośby do Marcela - powinien się wynieść z Londynu jak najdalej. Gdziekolwiek tylko mógł. Miesiąc temu, nie powinien tutaj wrócić - nie powinien, tak po prostu. Byłoby im lepiej, w końcu by zapomnieli o wszystkim, może nie ściągnąłby na nich kłopotów.
Nie patrzył jednak na niego, starając się wyszorować te nieszczęsne dłonie - zmyć krew, która tak uciążliwie znajdywała się na jego dłoniach, ale nie przechodziła do wody. A może przechodziła? Sięgnął po szczotę, którą używali do mycia naczyń, próbując jakoś zetrzeć te ślady, ale mimo bólu, nic nie odnosiło skutku. Chociaż sam nie był pewny już co to był za ból. Czuł się wręcz otępiały, czuł ucisk w żołądku i suchość w gardle, odczuwał jak drżą mu ramiona - jak dłonie pieką pod naporem nieprzyjemnego tarcia, jak jest mu zwyczajnie w świecie niedobrze. Chciało mu się płakać. Gdyby mógł, uciekłby gdzieś i skulił się, tak jak to robił za każdym razem w taborze czy w domu - uciekał i chował się, płacząc tak, aby nikt go nie widział. Słuchał słów Jamesa, ale on... on nie rozumiał. Nie dopuszczał tego do siebie?
Zawahał się, kiedy brat mówił - a on zobaczył w misce w końcu nieco krwi. Ale to nie była ta, która schodziła. Poczuł szczypanie, które zaraz go nieco otrząsnęło ze stanu, w którym się znajdywał. Zaklął cicho pod nosem, wyciągając dłonie, zaraz mokre chowając do kieszeni. Odwrócił się w stronę Jamesa i Eve. Nie odpowiedział jej - niech jej mąż to wszystko jej przedstawi. Wbił za to wzrok w brata, ruszając w ich stronę.
Nie uśmiechał się, nie cieszył, nie wysilał na żadną z fałszywych emocji, które zazwyczaj ubierał. Był zmęczony, był zraniony i nie miał pojęcia, co innego by miał zrobić - jak się zachować.
- Nie chcesz tajemnic? Dobra. Proszę bardzo - rzucił do nich, czując nagły ból brzucha - ukucie jakby ktoś mu go przebił Nagłe i krótkie uczucie stresu. - Wiesz, gdzie byłem miesiąc temu? - zapytał cicho. - Nie mówię o taborze, o tym miejscu pod Newcastle... Zabiłem człowieka James, miesiąc temu - powiedział, przymykając na moment oczy. Bolało go to jak cholera, na samą myśl robiło mu się słabo i niedobrze. Nawet już się nie przejmował Eve - niech słucha, niech ma tylko dowód na to, jak okropnym był człowiekiem. Zabił tego dzieciaka tam. - Zabiłem, bo mi kazali. Wiesz kto? - urwał na moment, otwierając znów oczy i wbijając wzrok w brata. Było mu słabo, czuł się jakby cały kolor z twarzy mu odpłynął - jakby wyglądał jeszcze gorzej niż kiedy go znaleziono wtedy na śniegu. - Strażnicy z tower, rozpoznali mnie, kiedy byłem pomgać lady.. - dodał, zaraz przełykając gulę, która mu rosła. - Gdzie w ogóle byli? W pieprzonych podziemiach, próbowali handlować dziećmi... Byłem tam pomóc tej całej lady. Co ona tam robiła to mnie nie pytaj - rzucił, wzruszając ramionami. Ale odwrócił wzrok od brata na moment. Bolało go patrzenie na niego, opowiadanie mu o tym wszystkim w twarz. - Z lady zszedłem do podziemi, mieliśmy szukać czegoś cennego... natrafiliśmy na policjantów i zaczęliśmy z nimi walczyć. W tunelach też wyszli na nas szmalcownicy. Wiesz, co zrobiłem? Skłamałem, że jestem kupcem towaru... Jak to łyknęli to mnie nie pytaj - rzucił, wzdychając cicho. To wszystko mu się przeplatało z tym, czego sam nie był pewny i z tym, co mówił - zdawało mu się wciąż, że nie kłamał tam na tym przesłuchaniu, ale... skąd miał mieć pewność?
- Od słowa do słowa, kiedy mnie zaprowadzili do swojego towaru... strażnik mnie rozpoznał, jakiś gość z Tower. Zacząłem kłamać... kazali mi zabić dzieciaka na potwierdzenie tego, kim jestem. I wiesz co? Nie wiem nawet dlaczego to zrobiłem. Bo nie pamiętam. Oddałem całe wspomnienie zakonowi. Mówiłem ci, skąd mam te blizny? - rzucił, unosząc wciąż nieco mokrą dłoń z kieszeni, zaraz odsuwając kołnierz koszulki. - Zaklęcie noży. Próbowali mnie zabić. Wpadłem do rzeki... i miałem szczęście, że zakon mnie wyłowił. Tyle. Koniec historii. Przesłuchiwali mnie jeszcze i zabrali na końcu to wspomnienie... Więc nie wiem czy mówię ci prawdę - powiedział, po tym zamykając oczy i uśmiechając się szeroko na moment - znów jak idiota. Nawet jeśli chciało mu się w tym momencie płakać na samą myśl - nawet jeśli było mu niedobrze.
- Nie sprzedałem Celiny. Nie sprzedałem Marcela, ani nikogo innego - zaprzeczył w końcu, po raz pierwszy odkąd wszedł do domu. Znów spojrzał na Jamesa. - Ale to są twoje pieprzone głupoty. Próbowałem uratować szóstkę dzieciaków, po drodze... po drodze zabiłem jednego. Zostałem tam sam, w walącej się jaskini. Ja sam, i czterech strażników z tower, chłopiec którego zamordowałem i szóstka dzieciaków. I wiesz co? Nawet nie wiem czy te dzieciaki żyją. Może znów przeze mnie zginęło jeszcze więcej ludzi? - rzucił, wciąż mając ten irytujący uśmiech, który tak bardzo kontrastował nie tylko z tym jak się czuł - ale i jak mówił. Nie mówiła głośno i radośnie, nie śmiał się - było słychać z każdym jego słowem jak gula utrudnia mu mówienie, jak bardzo się męczy.
Po tym jednak przesunął wzrok na Eve.
- Mieszkanie w Londynie jest zarejestrowane na mnie, nie zatrzymujcie się tam, bo mogą mnie szukać - rzucił, zwyczajnie w świecie nie ufając, że James rzeczywiście by się tam nie skierował.
- Więc rób to dalej - rzucił cicho, nie patrząc na niego. Nie potrafił. Nawet nie zastanawiał się nad tym czy brat mówił prawdę - jeśli mówił to o wszystkim wiedział przecież. Po co toczył z nim tę gierkę? Udawał idiotę? Zgrywał głupa dla własnej satysfakcji? Chciał go jeszcze dobić? Do czego? Po co?
- Może nie powinien? - rzucił cicho. On sam nie powinien wracać do Londynu, nie powinien wtedy po tower zjawiać się u Yvette czy wysyłać tej idiotycznej prośby do Marcela - powinien się wynieść z Londynu jak najdalej. Gdziekolwiek tylko mógł. Miesiąc temu, nie powinien tutaj wrócić - nie powinien, tak po prostu. Byłoby im lepiej, w końcu by zapomnieli o wszystkim, może nie ściągnąłby na nich kłopotów.
Nie patrzył jednak na niego, starając się wyszorować te nieszczęsne dłonie - zmyć krew, która tak uciążliwie znajdywała się na jego dłoniach, ale nie przechodziła do wody. A może przechodziła? Sięgnął po szczotę, którą używali do mycia naczyń, próbując jakoś zetrzeć te ślady, ale mimo bólu, nic nie odnosiło skutku. Chociaż sam nie był pewny już co to był za ból. Czuł się wręcz otępiały, czuł ucisk w żołądku i suchość w gardle, odczuwał jak drżą mu ramiona - jak dłonie pieką pod naporem nieprzyjemnego tarcia, jak jest mu zwyczajnie w świecie niedobrze. Chciało mu się płakać. Gdyby mógł, uciekłby gdzieś i skulił się, tak jak to robił za każdym razem w taborze czy w domu - uciekał i chował się, płacząc tak, aby nikt go nie widział. Słuchał słów Jamesa, ale on... on nie rozumiał. Nie dopuszczał tego do siebie?
Zawahał się, kiedy brat mówił - a on zobaczył w misce w końcu nieco krwi. Ale to nie była ta, która schodziła. Poczuł szczypanie, które zaraz go nieco otrząsnęło ze stanu, w którym się znajdywał. Zaklął cicho pod nosem, wyciągając dłonie, zaraz mokre chowając do kieszeni. Odwrócił się w stronę Jamesa i Eve. Nie odpowiedział jej - niech jej mąż to wszystko jej przedstawi. Wbił za to wzrok w brata, ruszając w ich stronę.
Nie uśmiechał się, nie cieszył, nie wysilał na żadną z fałszywych emocji, które zazwyczaj ubierał. Był zmęczony, był zraniony i nie miał pojęcia, co innego by miał zrobić - jak się zachować.
- Nie chcesz tajemnic? Dobra. Proszę bardzo - rzucił do nich, czując nagły ból brzucha - ukucie jakby ktoś mu go przebił Nagłe i krótkie uczucie stresu. - Wiesz, gdzie byłem miesiąc temu? - zapytał cicho. - Nie mówię o taborze, o tym miejscu pod Newcastle... Zabiłem człowieka James, miesiąc temu - powiedział, przymykając na moment oczy. Bolało go to jak cholera, na samą myśl robiło mu się słabo i niedobrze. Nawet już się nie przejmował Eve - niech słucha, niech ma tylko dowód na to, jak okropnym był człowiekiem. Zabił tego dzieciaka tam. - Zabiłem, bo mi kazali. Wiesz kto? - urwał na moment, otwierając znów oczy i wbijając wzrok w brata. Było mu słabo, czuł się jakby cały kolor z twarzy mu odpłynął - jakby wyglądał jeszcze gorzej niż kiedy go znaleziono wtedy na śniegu. - Strażnicy z tower, rozpoznali mnie, kiedy byłem pomgać lady.. - dodał, zaraz przełykając gulę, która mu rosła. - Gdzie w ogóle byli? W pieprzonych podziemiach, próbowali handlować dziećmi... Byłem tam pomóc tej całej lady. Co ona tam robiła to mnie nie pytaj - rzucił, wzruszając ramionami. Ale odwrócił wzrok od brata na moment. Bolało go patrzenie na niego, opowiadanie mu o tym wszystkim w twarz. - Z lady zszedłem do podziemi, mieliśmy szukać czegoś cennego... natrafiliśmy na policjantów i zaczęliśmy z nimi walczyć. W tunelach też wyszli na nas szmalcownicy. Wiesz, co zrobiłem? Skłamałem, że jestem kupcem towaru... Jak to łyknęli to mnie nie pytaj - rzucił, wzdychając cicho. To wszystko mu się przeplatało z tym, czego sam nie był pewny i z tym, co mówił - zdawało mu się wciąż, że nie kłamał tam na tym przesłuchaniu, ale... skąd miał mieć pewność?
- Od słowa do słowa, kiedy mnie zaprowadzili do swojego towaru... strażnik mnie rozpoznał, jakiś gość z Tower. Zacząłem kłamać... kazali mi zabić dzieciaka na potwierdzenie tego, kim jestem. I wiesz co? Nie wiem nawet dlaczego to zrobiłem. Bo nie pamiętam. Oddałem całe wspomnienie zakonowi. Mówiłem ci, skąd mam te blizny? - rzucił, unosząc wciąż nieco mokrą dłoń z kieszeni, zaraz odsuwając kołnierz koszulki. - Zaklęcie noży. Próbowali mnie zabić. Wpadłem do rzeki... i miałem szczęście, że zakon mnie wyłowił. Tyle. Koniec historii. Przesłuchiwali mnie jeszcze i zabrali na końcu to wspomnienie... Więc nie wiem czy mówię ci prawdę - powiedział, po tym zamykając oczy i uśmiechając się szeroko na moment - znów jak idiota. Nawet jeśli chciało mu się w tym momencie płakać na samą myśl - nawet jeśli było mu niedobrze.
- Nie sprzedałem Celiny. Nie sprzedałem Marcela, ani nikogo innego - zaprzeczył w końcu, po raz pierwszy odkąd wszedł do domu. Znów spojrzał na Jamesa. - Ale to są twoje pieprzone głupoty. Próbowałem uratować szóstkę dzieciaków, po drodze... po drodze zabiłem jednego. Zostałem tam sam, w walącej się jaskini. Ja sam, i czterech strażników z tower, chłopiec którego zamordowałem i szóstka dzieciaków. I wiesz co? Nawet nie wiem czy te dzieciaki żyją. Może znów przeze mnie zginęło jeszcze więcej ludzi? - rzucił, wciąż mając ten irytujący uśmiech, który tak bardzo kontrastował nie tylko z tym jak się czuł - ale i jak mówił. Nie mówiła głośno i radośnie, nie śmiał się - było słychać z każdym jego słowem jak gula utrudnia mu mówienie, jak bardzo się męczy.
Po tym jednak przesunął wzrok na Eve.
- Mieszkanie w Londynie jest zarejestrowane na mnie, nie zatrzymujcie się tam, bo mogą mnie szukać - rzucił, zwyczajnie w świecie nie ufając, że James rzeczywiście by się tam nie skierował.
Nie tego spodziewała się wracając do domu, do czterech ścian, w których szukała ostatniej namiastki tego, co jeszcze sprawiało, że chciała tu być. Po wczorajszym dniu potrzebowała tego tylko bardziej, spokoju i pewności, że po przekroczeniu progu wszystko będzie dobrze. Jednak najwyraźniej, nawet to było złudnym marzeniem. Słuchała ich; gniewnych słów Jamesa i bardziej stonowanych Thomasa. Pokonując ostatnie metry, te kilka kroków, milcząco chłonęła rozmowę, a raczej jednostronną kłótnię. Nie rozumiała, o co poszło tym razem, przez co po raz kolejny skakali sobie do gardeł, by później pewnie znów powrócić do szarej codzienności, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Informacji było dużo, równie wiele, jak krzyków i żalu, który coraz bardziej zagęszczał atmosferę w pomieszczeniu. Wtulając się w bok Jamesa, wiedziała, że nie zareaguje od razu, zawsze potrzebował chwili w podobnych sytuacjach. Właśnie dlatego tkwiła przy nim nieco dłużej, błądząc wzrokiem od jednego do drugiego i z powrotem. Mimowolnie wzdrygnęła się na słowa męża; karmić się tymi pieprzonymi głupotami o bezpieczeństwie. Chociaż nie były kierowane do niej, oddziaływały mocniej niż wszystkie inne, które padały w międzyczasie.
Uniosła wzrok na szwagra, gdy zaczął opowiadać, co miało miejsce miesiąc temu. Pamiętała, że zniknął wtedy znów, ale to był wręcz powtarzalny schemat. Znikał i wracał, wciąż i wciąż, dlatego przestawała zwracać uwagę na jego nieobecność w domu. Teraz było inaczej, a to co mówił, sprawiało, że nawet nie próbowała mu nie wierzyć. Był, jaki był, ale przecież nie kłamałby w takiej kwestii. Zabił kogoś. Zrobił to, bo musiał. Powinno być jej przede wszystkim, szkoda chłopaka, powinna współczuć mu wobec tego, co powiedział przez chwilą. Jednak teraz czuła się głównie skołowana. Chciała przyznać, że przykro jej z powodu tego, co przeszedł, ale wiedziała, że te słowa nie przejdą jej przez gardło. Nie miała w sobie, aż tyle współczucia, by zdobyć się na podobne wyznanie.
Przeniosła spojrzenie na Jamesa, gdy poczuła, jak objął ją na ulotny moment. Nie kryła zaskoczenia, kiedy pobieżnie wyjaśnił, co było powodem konfliktu i listu, jaki dostała.- Co? – rzuciła, odruchowo, wręcz bezmyślnie.- Jak to ją sprzedał? Gdzie Ona jest? – spytała zaraz, odwracając głowę w kierunku Thomasa, gdy tylko zaprzeczył. Nie żywiła wobec Celiny żadnych cieplejszych emocji, ponad te, które zwykła okazywać innym. Półwila przez te parę dni nie stała się ważniejsza, ale mimo wszystko to, co usłyszała zaniepokoiło ją. Nie chciała krzywdy innych osób.- Thomas, coś ty zrobił?- wiedziała, że potrafił przyciągać kłopoty jak magnes, ale nie mogła uwierzyć, że mógłby celowo zaszkodzić komuś i świadomie wyrządzić krzywdę. Nienawiść, jaką żywiła względem niego nie zniknęła, ale stawała się coraz mocniej cieniem na tle wszelkich innych emocji, jakie czuła na co dzień. Chyba tylko dlatego ponad wszystko wybiło się niedowierzanie. Spojrzała ponownie na męża.
- Poczekaj... Gdzie Ty chcesz się wynieść? – spytała. Czas, kiedy ufnie i bez zastanowienia poszłaby za nim, stawał się mętnym wspomnieniem. Nie chciała pozwolić na to, nie mogła już. Ryzyko tułania się gdziekolwiek przez tygodnie przestawało wchodzić w grę. Nie chciała jednak jeszcze teraz podejmować tej kwestii. To nie była najlepsza pora, chociaż z drugiej strony żadna nie wydawała się tą odpowiednią.- Zarzucasz mu, że rozbija rodzinę, ale sam to teraz zrobisz, Jimmy.- szepnęła, odsuwając się nieco. Zsunęła dłoń po jego boku, by zaraz zamknąć smukłe palce na jego dłoni. Splotła ich palce razem, zaciskając nieco mocniej, żeby nie mógł tak łatwo cofnąć dłoni.- Przecież to twój brat, ten w którego zawsze tak wierzyłeś. Co się zmieniło? Dlaczego ta zdrada boli cię mocniej? – spytała, chcąc, by zaczął myśleć, zamiast kotłować się w emocjach. Thomas przecież robił to nie raz, taki już był i nie zmieniał się. Zdradzał raz za razem, wybierał innych, leciał na ślepo za własnymi celami, raniąc rodzeństwo. To nie była nowość, mogła to obserwować tygodniami, dlatego nie pojmowała, co tym razem było innego. Ten jeden przypadek przelał czarę goryczy? Głupia decyzja wobec obcej dziewczyny była naprawdę tak istotna? Westchnęła cicho, znów docierając do momentu, gdy pytania piętrzyły się, ale odpowiedzi nie miały nadejść tak od ręki.
- Komu powiedziałeś o Celinie? Powiedziałeś o tym domu? – spytała szwagra, potrafiąc z większym spokojem szukać odpowiedzi. Wątpiła, aby James chociaż raz zadał to odpowiednie pytanie, komu.- Nie chcę wracać do Londynu, nie z takiego powodu.- odparła, przenosząc wzrok z jednego Doe na drugiego i z powrotem.- Pamiętasz rozmowę w tawernie? Mówiłam Ci o czym nie raz marzyłam, wręcz całymi tygodniami.- podjęła cicho, słowa kierując nadal do Thomasa.- Ale to nadal nie tak, nie w ten sposób.- dodała. Co jej po tym, że zniknie z ich życia, a przede wszystkim z jej, skoro brakować go będzie Sheili i finalnie również Jamesowi. Nie wierzyła, że będzie inaczej. Znała swojego męża, nie mógł się aż tak zmienić, gdy przez lata wodził wzrokiem za starszym bratem.
Uniosła wzrok na szwagra, gdy zaczął opowiadać, co miało miejsce miesiąc temu. Pamiętała, że zniknął wtedy znów, ale to był wręcz powtarzalny schemat. Znikał i wracał, wciąż i wciąż, dlatego przestawała zwracać uwagę na jego nieobecność w domu. Teraz było inaczej, a to co mówił, sprawiało, że nawet nie próbowała mu nie wierzyć. Był, jaki był, ale przecież nie kłamałby w takiej kwestii. Zabił kogoś. Zrobił to, bo musiał. Powinno być jej przede wszystkim, szkoda chłopaka, powinna współczuć mu wobec tego, co powiedział przez chwilą. Jednak teraz czuła się głównie skołowana. Chciała przyznać, że przykro jej z powodu tego, co przeszedł, ale wiedziała, że te słowa nie przejdą jej przez gardło. Nie miała w sobie, aż tyle współczucia, by zdobyć się na podobne wyznanie.
Przeniosła spojrzenie na Jamesa, gdy poczuła, jak objął ją na ulotny moment. Nie kryła zaskoczenia, kiedy pobieżnie wyjaśnił, co było powodem konfliktu i listu, jaki dostała.- Co? – rzuciła, odruchowo, wręcz bezmyślnie.- Jak to ją sprzedał? Gdzie Ona jest? – spytała zaraz, odwracając głowę w kierunku Thomasa, gdy tylko zaprzeczył. Nie żywiła wobec Celiny żadnych cieplejszych emocji, ponad te, które zwykła okazywać innym. Półwila przez te parę dni nie stała się ważniejsza, ale mimo wszystko to, co usłyszała zaniepokoiło ją. Nie chciała krzywdy innych osób.- Thomas, coś ty zrobił?- wiedziała, że potrafił przyciągać kłopoty jak magnes, ale nie mogła uwierzyć, że mógłby celowo zaszkodzić komuś i świadomie wyrządzić krzywdę. Nienawiść, jaką żywiła względem niego nie zniknęła, ale stawała się coraz mocniej cieniem na tle wszelkich innych emocji, jakie czuła na co dzień. Chyba tylko dlatego ponad wszystko wybiło się niedowierzanie. Spojrzała ponownie na męża.
- Poczekaj... Gdzie Ty chcesz się wynieść? – spytała. Czas, kiedy ufnie i bez zastanowienia poszłaby za nim, stawał się mętnym wspomnieniem. Nie chciała pozwolić na to, nie mogła już. Ryzyko tułania się gdziekolwiek przez tygodnie przestawało wchodzić w grę. Nie chciała jednak jeszcze teraz podejmować tej kwestii. To nie była najlepsza pora, chociaż z drugiej strony żadna nie wydawała się tą odpowiednią.- Zarzucasz mu, że rozbija rodzinę, ale sam to teraz zrobisz, Jimmy.- szepnęła, odsuwając się nieco. Zsunęła dłoń po jego boku, by zaraz zamknąć smukłe palce na jego dłoni. Splotła ich palce razem, zaciskając nieco mocniej, żeby nie mógł tak łatwo cofnąć dłoni.- Przecież to twój brat, ten w którego zawsze tak wierzyłeś. Co się zmieniło? Dlaczego ta zdrada boli cię mocniej? – spytała, chcąc, by zaczął myśleć, zamiast kotłować się w emocjach. Thomas przecież robił to nie raz, taki już był i nie zmieniał się. Zdradzał raz za razem, wybierał innych, leciał na ślepo za własnymi celami, raniąc rodzeństwo. To nie była nowość, mogła to obserwować tygodniami, dlatego nie pojmowała, co tym razem było innego. Ten jeden przypadek przelał czarę goryczy? Głupia decyzja wobec obcej dziewczyny była naprawdę tak istotna? Westchnęła cicho, znów docierając do momentu, gdy pytania piętrzyły się, ale odpowiedzi nie miały nadejść tak od ręki.
- Komu powiedziałeś o Celinie? Powiedziałeś o tym domu? – spytała szwagra, potrafiąc z większym spokojem szukać odpowiedzi. Wątpiła, aby James chociaż raz zadał to odpowiednie pytanie, komu.- Nie chcę wracać do Londynu, nie z takiego powodu.- odparła, przenosząc wzrok z jednego Doe na drugiego i z powrotem.- Pamiętasz rozmowę w tawernie? Mówiłam Ci o czym nie raz marzyłam, wręcz całymi tygodniami.- podjęła cicho, słowa kierując nadal do Thomasa.- Ale to nadal nie tak, nie w ten sposób.- dodała. Co jej po tym, że zniknie z ich życia, a przede wszystkim z jej, skoro brakować go będzie Sheili i finalnie również Jamesowi. Nie wierzyła, że będzie inaczej. Znała swojego męża, nie mógł się aż tak zmienić, gdy przez lata wodził wzrokiem za starszym bratem.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Więc rób to dalej, tak po prostu. Nie obchodziło go to. Nie miało dla niego żadnego znaczenia. Nie irytowało, nie czuł nic. Patrzył na niego, czując, że odbija się od ściany, a jego słowa do niego nie docierają. Jakby stał za szybą, a głos docierał zniekształcony. Ramiona opadły mu bezwładnie wzdłuż ciała. Nie wiedział, co zrobić. Jak to zrobić. Czuł, że cokolwiek nie powie i jakkolwiek nie zareaguje to niczego nie zmieni. Był gdzieś indziej. Myślami, duchem.
— Nie powinien — przyznał, spoglądając mu w oczy. — Został tam, choć nie musiał — tam, na jarmarku. Próbował zrobić zamieszanie, by mogli uciec, a później próbował go odciągnąć, ale on nie zamierzał uciec. Musiał wtedy pomóc bratu, który mógł już nigdy nie wrócić do domu. — Przyznał się, choć nie był winny — zrobił to każdy z nich. Każdy za każdego był gotów oddać wszystko. Wtedy, a teraz? Co ty wyprawiasz Thomas? — Nie powinien, ale to zrobił. — To nie było ważne? Tamte lata? To, że byli kiedyś się rozumieli? Lubili? Byli w jakiś pokrętny sposób dla siebie istotni? Może nie byli nigdy. Może tylko on sądził, że tak było. Stał między nimi, jak wspólny mianownik. Spuścił wzrok. Wszystko sypało się jak domek z kart. Początek tego roku zwiastował koniec, koniec świata. Tak to wszystko się zakończy. Tak upadnie. Żałośnie i beznadziejnie. Stracili już wszystko. Stracili nawet siebie. Paczka przyjaciół nie istniała, choć mogli się odnaleźć po ponad trzech latach. Nagle po tym czasie okazało się, że są dla siebie obcy. Wszyscy.
— Przestań!— podniósł głos nagle, wytrącony z tego stanu, gdy Thomas wciąż próbował doszorować dłonie. Co się z nim działo? Patrzył na niego z rezygnacją i niedowierzaniem. Kim był? Kto stał naprzeciw niego, co za człowiek? Nie poznawał go wcale. Cofnął się odruchowo, choć powinien dumnie i gniewnie zaprzeć, kiedy Thomas ruszył w jego stronę. Jakaś część jego zawsze będzie kruszeć przed starszym bratem, a teraz był zestresowany. Sfrustrowany. Dotknięty. Zacisnął zęby i opuścił brodę, patrząc na niego spod byka. Nie do końca pojmował, co chciał mu przekazać. Zabił człowieka sprawiło, że nie dosłyszał kolejnych słów, skupiając się na tym krótkim zdaniu.
— Kupcem towaru? — To nie trzymało się kupy. Jaki handlarz kazałby zniszczyć własny towar dla głupiego potwierdzenia; to niemożliwe. Albo to był kompletny dureń, albo Thomas postradał rozum. Może mu nie uwierzyli wcale, to co mówił nie miało sensu. A później zrozumiał, że towarem były dzieci. Dotarło do niego to po chwili, z opóźnieniem. — Co?— wydukał nieprzytomnie, patrząc na Thomasa z mieszaniną emocji. O czym on mówił, to niemożliwe. Zabił dziecko, walczył, próbowali go zabić, zakon go ocalił. Zrobiło mu się niedobrze. Przed oczami stanął mu widok cygańskich dzieci, które były zbyt małe, by uciec; które zginęły tam, na tamtym wzgórzu. Z własnymi rodzicami. Przed oczami stanęły mu nieruchome ciała ludzi, których uważał za rodzinę. Zbiorowa mogiła ludzi, których nigdy nikt nie pochował. On powinien. Uciekł, bo się bał. Tamten obraz wyrwał mu serce z piersi, a później odzyskał je na nowo, ale to już nie było to samo. — Rachunki zawsze kiepsko ci szły — mruknął cicho w odpowiedzi na fakt, że próbował uratować te dzieci więc zabił jedno z nich. Głos miał nieco nieprzytomny, podobnie jak spojrzenie. Powiedział to już wcześniej. Zrobił to bo mu kazali. Zrobił to, bo grozili mu śmiercią, wiedział, że nie wyjdzie z tego żywy. Zabił je by uratować siebie. Nie było innej wymówki. Nie umiał go ocenić. Zawsze dbali o siebie, o własną skórę, swoją rodzinę. Obcy byli bez znaczenia. Obce dzieciaki też, ale to...? Zabójstwo. Morderstwo. Odebranie komuś życia. Odebranie życia dziecku. Było mu niedobrze, zrobiło mu się słabo, ale miał Eve przy sobie, na moment oparł na nią ciężar ciała. Na chwilę, szybko zdał sobie sprawę co robi i wyprostował się. Wewnątrz niego mieszało się obrzydzenie z litością, współczucie z rozczarowaniem; smutek z gniewem. Kolory odpłynęły mu z twarzy. Zrobił się blady jak ściana.
— Napisał do Skamandera. Tego aurora — odpowiedział powoli; od kiedy bratali się ze służbami? Wierzył, że to w Tower wynikało z bezpieczeństwa, zrobiłby na jego miejscu to samo, ale to? — Tego Zakonnika z listów gończych. Niewiadomo do kogo jeszcze. Niewiadomo, bo wszystkiego się wypiera — rzucił bezsilnie, wskazując na niego. Próbował to od niego wyciągnąć, wydusić. Dowiedzieć się czegoś, ale nie chciał z nim współpracować, bredził bez sensu. Może teraz też bredził? Może to co mówił to było kłamstwo?— Możemy mieć gości w każdej chwili. Dlatego powinniśmy poszukać innego miejsca. Gdzieś, gdzie nikt nas nie będzie szukał.— Nie chciał tu już być, stać w tym pokoju i konfrontować się z tym wszystkim. Kiedy spytała o miejsce wzruszył ramionami. — Wszystko jedno. Możemy iść gdziekolwiek chcemy. Co nas tu trzyma?
A potem zamarł. Utkwił wzrok w bratu, ale przetwarzał słowa własnej żony. Wylała na niego balneo, czy tylko tak się poczuł?
— Ja? Ja rozbijam rodzinę? — Uniósł brwi z niedowierzaniem, spoglądając na Eve. Poczuł się tak, jakby wyciągnęła rękę i strzeliła nią prosto w twarz. Przez dwa lata próbował ich odnaleźć. Starał się, walczył o to, żeby byli razem, kiedy ona uciekała do Londynu, nie mówiąc o tym nikomu. Kiedy Thomas przed nim uciekał, nie chcąc się z nim skonfrontować; kiedy później znikał bez słowa nie mówiąc nic. Sam. Wrócił do nich za jej namową, bo byli rodziną. Jak mógł ją rozbijać? Jak on mógł to robić? Zamknął w końcu rozdziawione w szoku usta, zamrugał oczami i kiwnął głową. — Ta, jasne — mruknął pod nosem z rezygnacja, nie zamierzając tego komentować, ani walczyć z takimi oskarżeniami. Jak miałby się tłumaczyć? Czym usprawiedliwiać? Zawsze był winny, przywykł już do tego. Tej sytuacji też był winny. Rozpadowi tej rodziny, awanturze. Był winny. Może. Wszczął tą dyskusję, był zły, rozżalony. Ale czy to wszystko sprowadzało się do reakcji? A co z powodem? Thomas był jego bratem i kochał go. Kochał go najmocniej w świecie. Mocniej niż Sheilę, Eve, Marcela. Właśnie dlatego, że był tak niedostępny, tak daleki w tym wszystkim. Dlatego, że był wzorem, autorytetem przez lata. Ojcem, którego nie miał. Bratem, przyjacielem, kiedy nie było jeszcze nikogo więcej. Pozornie przystępny. Właśnie dlatego to wszystko tak bardzo bolało. — Ta zdrada? Ta? — spojrzał znów z niedowierzaniem na Eve. — To nie ta zdrada. To po prostu zdrada. Przez cały czas mnie tak traktuje. Jakbym gówno wiedział, gówno umiał, był gówno wart. Nie ufa mi, nie mówi mi o niczym, kreuje swój szczęśliwy świat, w którym nigdy nic się nie stało, nie ma się co martwić. Decyduje o tej rodzinie i ciągle przez to upadamy. Ciągle naraża się ludziom, którzy grożą nam śmiercią — głos mu się załamał. — Naprawdę ty mi to wytykasz? — Nie chciał wyciągać tych argumentów, bo nigdy nie chciał, by Eve nienawidziła Thomasa. Bronił go przed nią przy każdej okazji, zawsze. Ale to ona miała mu najwięcej do zarzucenia. — Zasługuję na prawdę. Świecę za niego oczami przez całe, kurwa, życie. Odkąd pamiętam. I tyle dostaje w zamian. To nie była jego decyzja. To była moja decyzja, którą podjął za moimi plecami. Marcel jest moim najlepszym przyjacielem i przyszedł z tym do mnie, byłem mu to winien. Przysługę. Nie jedną. Za to, że cię sprowadził, za to, co zrobiłem w Tower, za to, co on zrobił w Tower, by nas puścili. Za to, co zrobił dla Sheili. Narażał swoje życie za każdym razem. Dla nas... Ale jeśli wolisz...— spojrzał na Thomasa. — Przyszedł z tym do nas, bo wszyscy jesteśmy rodziną. A ty go wystawiłeś. Jego przyjaciółkę. Zrobiłeś to za jego plecami. Możesz wybrać wersję, która bardziej ci pasuje — wzruszył ramionami; co za różnica, czy on czy Marcel, popełnił błąd. — Ta zdrada nie boli mnie mocniej — zerknął znów na Eve. W oczach miał łzy, kręcił przy tym głową. Podejrzewał, do czego piła. Od początku nie w smak była jej obecność Lovegood. I o ile wtedy, gdy się pojawiła czuł względem niej niewiarygodne współczucie i żal z powodu tego, co ją spotkało — chciał być blisko, pomóc ją ocalić, tak teraz nie martwił się jej losem. Martwił się ich losem. I tym, co zrobili ze swoją rodziną. —… z powodu Celiny — wycedził przez zęby, spoglądając na Eve z rozczarowaniem. Puścił ją, wysunął dłoń z jej uścisku. — Jeśli nie rozumiesz, co mnie boli to znaczy, że wcale mnie nie znasz — odparł chłodno, spokojnie, zerkając na Thomasa. Zwracała się do jego brata w taki sposób, jakby go tu nie było. Mówiła szyfrem, tak by nie zrozumiał. O coś jej chodziło, czego nie chciała powiedzieć głośno. Musieli sobie szczerze pomówić w tej Tawernie, skoro wymieniali się tak osobistymi odczuciami. Westchnął bezradnie; jej słowa go tylko dobiły.— Dobra, siedźcie sobie w tych swoich sekrecikach, jak chcecie, wszystko mi już jedno — mruknął, kręcąc głową. Sposób w jaki go lekceważyła zniechęcał go do wszystkiego; odbierał wiarę w nich, w nią. Ona też go traktowała jak gówniarza, też miała z Thomasem jakieś sprawy, o których mu nie mówiła i jeszcze tak bezczelnie wyciągała je na wierzch przy nim. Puścił torbę z rzeczami, ręce splótł na piersi. — Więc? Co zamierzacie zrobić?
— Nie powinien — przyznał, spoglądając mu w oczy. — Został tam, choć nie musiał — tam, na jarmarku. Próbował zrobić zamieszanie, by mogli uciec, a później próbował go odciągnąć, ale on nie zamierzał uciec. Musiał wtedy pomóc bratu, który mógł już nigdy nie wrócić do domu. — Przyznał się, choć nie był winny — zrobił to każdy z nich. Każdy za każdego był gotów oddać wszystko. Wtedy, a teraz? Co ty wyprawiasz Thomas? — Nie powinien, ale to zrobił. — To nie było ważne? Tamte lata? To, że byli kiedyś się rozumieli? Lubili? Byli w jakiś pokrętny sposób dla siebie istotni? Może nie byli nigdy. Może tylko on sądził, że tak było. Stał między nimi, jak wspólny mianownik. Spuścił wzrok. Wszystko sypało się jak domek z kart. Początek tego roku zwiastował koniec, koniec świata. Tak to wszystko się zakończy. Tak upadnie. Żałośnie i beznadziejnie. Stracili już wszystko. Stracili nawet siebie. Paczka przyjaciół nie istniała, choć mogli się odnaleźć po ponad trzech latach. Nagle po tym czasie okazało się, że są dla siebie obcy. Wszyscy.
— Przestań!— podniósł głos nagle, wytrącony z tego stanu, gdy Thomas wciąż próbował doszorować dłonie. Co się z nim działo? Patrzył na niego z rezygnacją i niedowierzaniem. Kim był? Kto stał naprzeciw niego, co za człowiek? Nie poznawał go wcale. Cofnął się odruchowo, choć powinien dumnie i gniewnie zaprzeć, kiedy Thomas ruszył w jego stronę. Jakaś część jego zawsze będzie kruszeć przed starszym bratem, a teraz był zestresowany. Sfrustrowany. Dotknięty. Zacisnął zęby i opuścił brodę, patrząc na niego spod byka. Nie do końca pojmował, co chciał mu przekazać. Zabił człowieka sprawiło, że nie dosłyszał kolejnych słów, skupiając się na tym krótkim zdaniu.
— Kupcem towaru? — To nie trzymało się kupy. Jaki handlarz kazałby zniszczyć własny towar dla głupiego potwierdzenia; to niemożliwe. Albo to był kompletny dureń, albo Thomas postradał rozum. Może mu nie uwierzyli wcale, to co mówił nie miało sensu. A później zrozumiał, że towarem były dzieci. Dotarło do niego to po chwili, z opóźnieniem. — Co?— wydukał nieprzytomnie, patrząc na Thomasa z mieszaniną emocji. O czym on mówił, to niemożliwe. Zabił dziecko, walczył, próbowali go zabić, zakon go ocalił. Zrobiło mu się niedobrze. Przed oczami stanął mu widok cygańskich dzieci, które były zbyt małe, by uciec; które zginęły tam, na tamtym wzgórzu. Z własnymi rodzicami. Przed oczami stanęły mu nieruchome ciała ludzi, których uważał za rodzinę. Zbiorowa mogiła ludzi, których nigdy nikt nie pochował. On powinien. Uciekł, bo się bał. Tamten obraz wyrwał mu serce z piersi, a później odzyskał je na nowo, ale to już nie było to samo. — Rachunki zawsze kiepsko ci szły — mruknął cicho w odpowiedzi na fakt, że próbował uratować te dzieci więc zabił jedno z nich. Głos miał nieco nieprzytomny, podobnie jak spojrzenie. Powiedział to już wcześniej. Zrobił to bo mu kazali. Zrobił to, bo grozili mu śmiercią, wiedział, że nie wyjdzie z tego żywy. Zabił je by uratować siebie. Nie było innej wymówki. Nie umiał go ocenić. Zawsze dbali o siebie, o własną skórę, swoją rodzinę. Obcy byli bez znaczenia. Obce dzieciaki też, ale to...? Zabójstwo. Morderstwo. Odebranie komuś życia. Odebranie życia dziecku. Było mu niedobrze, zrobiło mu się słabo, ale miał Eve przy sobie, na moment oparł na nią ciężar ciała. Na chwilę, szybko zdał sobie sprawę co robi i wyprostował się. Wewnątrz niego mieszało się obrzydzenie z litością, współczucie z rozczarowaniem; smutek z gniewem. Kolory odpłynęły mu z twarzy. Zrobił się blady jak ściana.
— Napisał do Skamandera. Tego aurora — odpowiedział powoli; od kiedy bratali się ze służbami? Wierzył, że to w Tower wynikało z bezpieczeństwa, zrobiłby na jego miejscu to samo, ale to? — Tego Zakonnika z listów gończych. Niewiadomo do kogo jeszcze. Niewiadomo, bo wszystkiego się wypiera — rzucił bezsilnie, wskazując na niego. Próbował to od niego wyciągnąć, wydusić. Dowiedzieć się czegoś, ale nie chciał z nim współpracować, bredził bez sensu. Może teraz też bredził? Może to co mówił to było kłamstwo?— Możemy mieć gości w każdej chwili. Dlatego powinniśmy poszukać innego miejsca. Gdzieś, gdzie nikt nas nie będzie szukał.— Nie chciał tu już być, stać w tym pokoju i konfrontować się z tym wszystkim. Kiedy spytała o miejsce wzruszył ramionami. — Wszystko jedno. Możemy iść gdziekolwiek chcemy. Co nas tu trzyma?
A potem zamarł. Utkwił wzrok w bratu, ale przetwarzał słowa własnej żony. Wylała na niego balneo, czy tylko tak się poczuł?
— Ja? Ja rozbijam rodzinę? — Uniósł brwi z niedowierzaniem, spoglądając na Eve. Poczuł się tak, jakby wyciągnęła rękę i strzeliła nią prosto w twarz. Przez dwa lata próbował ich odnaleźć. Starał się, walczył o to, żeby byli razem, kiedy ona uciekała do Londynu, nie mówiąc o tym nikomu. Kiedy Thomas przed nim uciekał, nie chcąc się z nim skonfrontować; kiedy później znikał bez słowa nie mówiąc nic. Sam. Wrócił do nich za jej namową, bo byli rodziną. Jak mógł ją rozbijać? Jak on mógł to robić? Zamknął w końcu rozdziawione w szoku usta, zamrugał oczami i kiwnął głową. — Ta, jasne — mruknął pod nosem z rezygnacja, nie zamierzając tego komentować, ani walczyć z takimi oskarżeniami. Jak miałby się tłumaczyć? Czym usprawiedliwiać? Zawsze był winny, przywykł już do tego. Tej sytuacji też był winny. Rozpadowi tej rodziny, awanturze. Był winny. Może. Wszczął tą dyskusję, był zły, rozżalony. Ale czy to wszystko sprowadzało się do reakcji? A co z powodem? Thomas był jego bratem i kochał go. Kochał go najmocniej w świecie. Mocniej niż Sheilę, Eve, Marcela. Właśnie dlatego, że był tak niedostępny, tak daleki w tym wszystkim. Dlatego, że był wzorem, autorytetem przez lata. Ojcem, którego nie miał. Bratem, przyjacielem, kiedy nie było jeszcze nikogo więcej. Pozornie przystępny. Właśnie dlatego to wszystko tak bardzo bolało. — Ta zdrada? Ta? — spojrzał znów z niedowierzaniem na Eve. — To nie ta zdrada. To po prostu zdrada. Przez cały czas mnie tak traktuje. Jakbym gówno wiedział, gówno umiał, był gówno wart. Nie ufa mi, nie mówi mi o niczym, kreuje swój szczęśliwy świat, w którym nigdy nic się nie stało, nie ma się co martwić. Decyduje o tej rodzinie i ciągle przez to upadamy. Ciągle naraża się ludziom, którzy grożą nam śmiercią — głos mu się załamał. — Naprawdę ty mi to wytykasz? — Nie chciał wyciągać tych argumentów, bo nigdy nie chciał, by Eve nienawidziła Thomasa. Bronił go przed nią przy każdej okazji, zawsze. Ale to ona miała mu najwięcej do zarzucenia. — Zasługuję na prawdę. Świecę za niego oczami przez całe, kurwa, życie. Odkąd pamiętam. I tyle dostaje w zamian. To nie była jego decyzja. To była moja decyzja, którą podjął za moimi plecami. Marcel jest moim najlepszym przyjacielem i przyszedł z tym do mnie, byłem mu to winien. Przysługę. Nie jedną. Za to, że cię sprowadził, za to, co zrobiłem w Tower, za to, co on zrobił w Tower, by nas puścili. Za to, co zrobił dla Sheili. Narażał swoje życie za każdym razem. Dla nas... Ale jeśli wolisz...— spojrzał na Thomasa. — Przyszedł z tym do nas, bo wszyscy jesteśmy rodziną. A ty go wystawiłeś. Jego przyjaciółkę. Zrobiłeś to za jego plecami. Możesz wybrać wersję, która bardziej ci pasuje — wzruszył ramionami; co za różnica, czy on czy Marcel, popełnił błąd. — Ta zdrada nie boli mnie mocniej — zerknął znów na Eve. W oczach miał łzy, kręcił przy tym głową. Podejrzewał, do czego piła. Od początku nie w smak była jej obecność Lovegood. I o ile wtedy, gdy się pojawiła czuł względem niej niewiarygodne współczucie i żal z powodu tego, co ją spotkało — chciał być blisko, pomóc ją ocalić, tak teraz nie martwił się jej losem. Martwił się ich losem. I tym, co zrobili ze swoją rodziną. —… z powodu Celiny — wycedził przez zęby, spoglądając na Eve z rozczarowaniem. Puścił ją, wysunął dłoń z jej uścisku. — Jeśli nie rozumiesz, co mnie boli to znaczy, że wcale mnie nie znasz — odparł chłodno, spokojnie, zerkając na Thomasa. Zwracała się do jego brata w taki sposób, jakby go tu nie było. Mówiła szyfrem, tak by nie zrozumiał. O coś jej chodziło, czego nie chciała powiedzieć głośno. Musieli sobie szczerze pomówić w tej Tawernie, skoro wymieniali się tak osobistymi odczuciami. Westchnął bezradnie; jej słowa go tylko dobiły.— Dobra, siedźcie sobie w tych swoich sekrecikach, jak chcecie, wszystko mi już jedno — mruknął, kręcąc głową. Sposób w jaki go lekceważyła zniechęcał go do wszystkiego; odbierał wiarę w nich, w nią. Ona też go traktowała jak gówniarza, też miała z Thomasem jakieś sprawy, o których mu nie mówiła i jeszcze tak bezczelnie wyciągała je na wierzch przy nim. Puścił torbę z rzeczami, ręce splótł na piersi. — Więc? Co zamierzacie zrobić?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Sypialnia na piętrze
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot