Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Ogród
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ogród na tyłach
Drzwi tuż przy schodach, na końcu korytarza prawadzą prosto do dużego, dziko porośniętego ogrodu. Niegdyś pielęgnowany, pełen kwiatów, pięknych roślin i owocowych drzew, teraz jest zupełnie dziki i pełen magii. W małej, niedziałającej już fontannie, w której zalega deszczówka często odpoczywają mniejsze i większe ptaki, a na wielkich krzewach można spotkać od czasu do czasu nieśmiałka.
Wzruszył lekko ramionami.
-Nie powinno, ale tak jest. Mój ojciec poślubił mamę z miłości i co? Musieli wyjechać, nigdy nie było dla nich miejsca w mugolskim świecie, a teraz nie ma też w czarodziejskim. - westchnął ciężko. -Ja wziąłem ślub z miłości i... - odchrząknął, czując w gardle gorzką gulę. Nie chciał się rozkleić, nie przy Eve. -Może nie ma reguły, może smutno może być i tak i tak. - burknął. Gdyby ktoś aranżował małżeństwo Belli, może byłaby nieszczęśliwa, ale by nie uciekła. Nikogo nie upokorzyła. Choć przecież już uciekając z domu upokorzyła wybranego przez rodziców kandydata. Może niektóre kobiety, niektóre osoby, po prostu przez całe życie uciekają?
Miał nadzieję, że znajdzie to, czego szukała. Był wściekły i smutny, ale nie umiał źle jej życzyć.
-Myślisz, że można zapomnieć? Przed chwilą sama mówiłaś, że nie zapomniałabyś o Jimie. Szukałaś go dwa lata, nie zapomniałaś. - zaprotestował ze smutnym, gorzkim uśmiechem. Nie wiedział, czy kiedykolwiek przestanie mieć złamane serce - na razie wydawało mu się, że nie. A odejście żony nie złamało mu tylko serca - rozczarowanie zabiło w nim (a przynajmniej tak mu się zdawało) też coś trwalszego. Wiarę w romantyczną miłość, zaufanie porywom serca.
Parsknął cicho, gdy zaczęła go pocieszać, choć przecież nie chciał jej urazić.
-To nie jest tylko porażka, to... to jakaś katastrofa. Skandal. - westchnął. Trudno było mu sobie wyobrazić, żeby zaufał ponownie jakiejś dziewczynie, ale nawet jeśli to co? Co, jeśli się dowie, że był żonaty? Że jego żona go zostawiła, że żyje gdzieś daleko?
Urwał, gdy Eve zaczęła mówić o swojej miłości. O rezygnacji z wielu rzeczy. Bella też z czegoś zrezygnowała, ale on? Eve pytała, czego chciał, ale...
-Nie wiem. - wybąkał.
Nie był w stanie. Zrezygnować z wojny.
-Powinienem za nią jechać. - wybaczyć. Porozmawiać. -Ale... - zagryzł usta. -Obiecałem sobie tu zostać, w Anglii. Obiecałem sobie pod tym, jak Bertie zginął. Byłem wtedy z nią, jeszcze przed zaręczynami. Wiedziała, że... - urwał, niepewny ile Jim powiedział Eve o Zakonie. -nie mogę. I nie poprosiła mnie o wspólny wyjazd, nie próbowała porozmawiać. - wyłamał nerwowo palce. Spróbował sobie wyobrazić siebie we Francji. Tuż po jej wyjeździe chciał wsiadać na statek, ale ta ochota ostygła i nie wiedział, czy potrafi ją wskrzesić.
-Czy jeśli nie umiem zrozumieć, to to... nie miłość? Nie ta prawdziwa? - westchnął. Objął się ramionami, noc zrobiła się chłodna.
Zerknął z troską na Eve. Może i był pochłonięty własnym bólem, ale wydawało mu się, że wyczuwa w jej głosie jakiś smutek, jakąś dziwną powagę w jej słowach.
Może mu się wydawało, może to tylko jego smutek?
Ale...
-A u was... wszystko w porządku? U ciebie... i Jima?
-Nie powinno, ale tak jest. Mój ojciec poślubił mamę z miłości i co? Musieli wyjechać, nigdy nie było dla nich miejsca w mugolskim świecie, a teraz nie ma też w czarodziejskim. - westchnął ciężko. -Ja wziąłem ślub z miłości i... - odchrząknął, czując w gardle gorzką gulę. Nie chciał się rozkleić, nie przy Eve. -Może nie ma reguły, może smutno może być i tak i tak. - burknął. Gdyby ktoś aranżował małżeństwo Belli, może byłaby nieszczęśliwa, ale by nie uciekła. Nikogo nie upokorzyła. Choć przecież już uciekając z domu upokorzyła wybranego przez rodziców kandydata. Może niektóre kobiety, niektóre osoby, po prostu przez całe życie uciekają?
Miał nadzieję, że znajdzie to, czego szukała. Był wściekły i smutny, ale nie umiał źle jej życzyć.
-Myślisz, że można zapomnieć? Przed chwilą sama mówiłaś, że nie zapomniałabyś o Jimie. Szukałaś go dwa lata, nie zapomniałaś. - zaprotestował ze smutnym, gorzkim uśmiechem. Nie wiedział, czy kiedykolwiek przestanie mieć złamane serce - na razie wydawało mu się, że nie. A odejście żony nie złamało mu tylko serca - rozczarowanie zabiło w nim (a przynajmniej tak mu się zdawało) też coś trwalszego. Wiarę w romantyczną miłość, zaufanie porywom serca.
Parsknął cicho, gdy zaczęła go pocieszać, choć przecież nie chciał jej urazić.
-To nie jest tylko porażka, to... to jakaś katastrofa. Skandal. - westchnął. Trudno było mu sobie wyobrazić, żeby zaufał ponownie jakiejś dziewczynie, ale nawet jeśli to co? Co, jeśli się dowie, że był żonaty? Że jego żona go zostawiła, że żyje gdzieś daleko?
Urwał, gdy Eve zaczęła mówić o swojej miłości. O rezygnacji z wielu rzeczy. Bella też z czegoś zrezygnowała, ale on? Eve pytała, czego chciał, ale...
-Nie wiem. - wybąkał.
Nie był w stanie. Zrezygnować z wojny.
-Powinienem za nią jechać. - wybaczyć. Porozmawiać. -Ale... - zagryzł usta. -Obiecałem sobie tu zostać, w Anglii. Obiecałem sobie pod tym, jak Bertie zginął. Byłem wtedy z nią, jeszcze przed zaręczynami. Wiedziała, że... - urwał, niepewny ile Jim powiedział Eve o Zakonie. -nie mogę. I nie poprosiła mnie o wspólny wyjazd, nie próbowała porozmawiać. - wyłamał nerwowo palce. Spróbował sobie wyobrazić siebie we Francji. Tuż po jej wyjeździe chciał wsiadać na statek, ale ta ochota ostygła i nie wiedział, czy potrafi ją wskrzesić.
-Czy jeśli nie umiem zrozumieć, to to... nie miłość? Nie ta prawdziwa? - westchnął. Objął się ramionami, noc zrobiła się chłodna.
Zerknął z troską na Eve. Może i był pochłonięty własnym bólem, ale wydawało mu się, że wyczuwa w jej głosie jakiś smutek, jakąś dziwną powagę w jej słowach.
Może mu się wydawało, może to tylko jego smutek?
Ale...
-A u was... wszystko w porządku? U ciebie... i Jima?
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mogła powiedzieć mu nic odkrywczego, nic, co podniesie go na duchu. Przypuszczała, że miał rację, że nie było na to reguły. Ona za to mogła dorzucić coś od siebie, ale nie wiedziała, czy naprawdę chce, aby słowa, które cisnęły się na usta, zabrzmiały w powietrzu. Nie pocieszą jego ani nie pomogą jej samej. Byłyby tylko wydźwiękiem frustracji, zbieranej miesiącami, by nadal nie znalazła ujścia. Nie chciała, aby świadkiem tego był Steffen. Nie powinien, nie teraz. Najlepiej nigdy. Posłała mu nieco zrezygnowane spojrzenie, bo gdy mówił o rodzicach, rozumiała ten brak miejsca w świecie. Była cyganką, ludzie ich nie znosili, przeganiali byle dalej. Znała to, ten brak przynależności, który zagłuszali tylko przyjaciele. Milczała dłuższą chwilę, kiedy odbił jej własne słowa przeciwko niej samej.
- Szukałam i nie zapominałam, bo rozdzieliła nas tragedia. Gdyby wyglądało to inaczej... – urwała, gryząc się już w język. James jej nie zostawił, Ona jego też nie. Dlatego się nie poddawała i była gotowa szukać do upadłego. Myśl, że mogła go stracić, była wtedy torturą samą w sobie. Tego nie dało się obejść, zepchnąć w zapomnienie. Mogła tylko domyślać się, jak czuje się teraz chłopak stojący przed nią, a pewnie i tak nie byłoby to nawet dobre zbliżenie się do tego prawdziwego poczucia zranienia.
Słuchała go, kiedy próbował najwyraźniej wyjaśnić jej, dlaczego był tu teraz, a nie w drodze do Francji. Nie chciała go oceniać, to było jego małżeństwo, więc i jego sprawa. Mimo to spięła się zauważalnie, kiedy mówił. Obiecał. Spuściła wzrok na ziemię, wpatrując się w ulicę na której stali. Mężczyźni najwyraźniej mieli tendencję do obiecywania sobie czy innym, wiązania swojego losu z ludźmi na około. Cień zrozumienia dla decyzji Belli uderzył w nią mocniej, niż się spodziewała. Czyżby ich codzienność wyglądała tak samo? Czy polegała na wypatrywaniu mężczyzn, których kochały, a którzy żyli gdzieś z daleka od domu? Wypuściła powoli powietrze z płuc, próbując opanować rozlewający się po ciele smutek.- Skoro nie mogłeś, to po co miała prosić cię o wyjazd? – spytała, mając wrażenie, że zabrzmiała ostrzej niż dotąd.- By rozmawiać, potrzeba chęci dwóch stron. Jedna nie wystarczy, by cokolwiek zrozumieć.- dodała ciszej, zdławionym głosem.
Pokręciła powoli głową, nie odzywając się przez dłuższy moment. Nie chciała, by emocji dźwięczały w jej głosie, a przynajmniej nie te, które Steffen przez przypadek obudził.
- Myślę, że to właśnie ta miłość, taka prawdziwa i dlatego nie możesz zrozumieć, bo to boli... jeszcze zbyt mocno, by rozumieć powody.- odparła, ale były to tylko jej przypuszczenia. Mogła się mylić, mogła źle interpretować, co mówił. Czasami miała wrażenie, że niektóre kwestie ją przerastają, że jest na nie za głupia, a mimo to ciężkie tematy dopadały ją z różnych stron.
Pytanie, które padło otuliła cisza, gdy nie spodziewała się podobnego. Mimowolnie obejrzała się na okno na piętrze. Tam, gdzie mieściła się sypialnia. Czy było w porządku?
Chłopak, który stał przed nią był z nią szczery. Opowiadał o tym, co teraz bolało, co wywróciło jego świat do góry nogami. Jednak ona tak nie potrafiła.
- Tak, jest dobrze.- odparła, wymuszając lekki uśmiech na usta i delikatnie wzruszając ramionami. Kłamała i pierwszy raz od dawna czuła się z tym źle, ale wiedziała, że Oni trzymają się razem i wolała, aby ten w miarę idealny obrazek Jamesa, taki właśnie pozostał w oczach Cattermole.
- Szukałam i nie zapominałam, bo rozdzieliła nas tragedia. Gdyby wyglądało to inaczej... – urwała, gryząc się już w język. James jej nie zostawił, Ona jego też nie. Dlatego się nie poddawała i była gotowa szukać do upadłego. Myśl, że mogła go stracić, była wtedy torturą samą w sobie. Tego nie dało się obejść, zepchnąć w zapomnienie. Mogła tylko domyślać się, jak czuje się teraz chłopak stojący przed nią, a pewnie i tak nie byłoby to nawet dobre zbliżenie się do tego prawdziwego poczucia zranienia.
Słuchała go, kiedy próbował najwyraźniej wyjaśnić jej, dlaczego był tu teraz, a nie w drodze do Francji. Nie chciała go oceniać, to było jego małżeństwo, więc i jego sprawa. Mimo to spięła się zauważalnie, kiedy mówił. Obiecał. Spuściła wzrok na ziemię, wpatrując się w ulicę na której stali. Mężczyźni najwyraźniej mieli tendencję do obiecywania sobie czy innym, wiązania swojego losu z ludźmi na około. Cień zrozumienia dla decyzji Belli uderzył w nią mocniej, niż się spodziewała. Czyżby ich codzienność wyglądała tak samo? Czy polegała na wypatrywaniu mężczyzn, których kochały, a którzy żyli gdzieś z daleka od domu? Wypuściła powoli powietrze z płuc, próbując opanować rozlewający się po ciele smutek.- Skoro nie mogłeś, to po co miała prosić cię o wyjazd? – spytała, mając wrażenie, że zabrzmiała ostrzej niż dotąd.- By rozmawiać, potrzeba chęci dwóch stron. Jedna nie wystarczy, by cokolwiek zrozumieć.- dodała ciszej, zdławionym głosem.
Pokręciła powoli głową, nie odzywając się przez dłuższy moment. Nie chciała, by emocji dźwięczały w jej głosie, a przynajmniej nie te, które Steffen przez przypadek obudził.
- Myślę, że to właśnie ta miłość, taka prawdziwa i dlatego nie możesz zrozumieć, bo to boli... jeszcze zbyt mocno, by rozumieć powody.- odparła, ale były to tylko jej przypuszczenia. Mogła się mylić, mogła źle interpretować, co mówił. Czasami miała wrażenie, że niektóre kwestie ją przerastają, że jest na nie za głupia, a mimo to ciężkie tematy dopadały ją z różnych stron.
Pytanie, które padło otuliła cisza, gdy nie spodziewała się podobnego. Mimowolnie obejrzała się na okno na piętrze. Tam, gdzie mieściła się sypialnia. Czy było w porządku?
Chłopak, który stał przed nią był z nią szczery. Opowiadał o tym, co teraz bolało, co wywróciło jego świat do góry nogami. Jednak ona tak nie potrafiła.
- Tak, jest dobrze.- odparła, wymuszając lekki uśmiech na usta i delikatnie wzruszając ramionami. Kłamała i pierwszy raz od dawna czuła się z tym źle, ale wiedziała, że Oni trzymają się razem i wolała, aby ten w miarę idealny obrazek Jamesa, taki właśnie pozostał w oczach Cattermole.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
W jej słowach była mądrość. Trzeźwe podejście, którego brakowało mu wśród sprzecznych emocji, bólu złamanego serca i intensywnych uczuć. Przyjaciele przyszli z alkoholem by go pocieszyć, ale Jim zawsze burzliwie się gniewał, Marcel nie wybaczał uraz, a Castor pomagał czynem i kadzidłami/eliksirami. Eve, zupełnie niespodziewanie, zaoferowała coś bliższego chłodnej analizie. Czy dlatego tak zgrywali się z Jimem, czy w chwilach zgrzytów bywali jak ogień i woda?
-Racja. - ich rozstanie było nagłe, jego żona planowała wyjazd. Po kryjomu. Tamten list... -...a niektórych słów nie da się cofnąć. - spuścił głowę, wiedząc, że nigdy nie zapomni zapisanych na pożegnalnym pergaminie słów. Bolały.
Zmarszczył lekko brwi, wyczuwając zmianę w tonie, której nie do końca mógł określić. Nie wierzył, że Eve mogłaby zrozumieć Bellę lub wziąć jej stronę - dlatego w pierwszej chwili nie zrozumiał. Po co te retoryczne pytania, poza pogorszeniem mu humoru?
-Porozmawiać o tym, co dla niej ważne, czego się boi. - zmarszczył lekko brwi. -Jeśli założyła, że jedyna opcja to wyjazd i wiedziała, że nie wyjadę to... jak mieliśmy wypracować inne rozwiązanie? - zawodowo wymyślał innowacje, doskonalił techniki transmutacji, kreślił nowe połączenia run. Łudził się, że związki również działają jak okiełznana magia, dobrze skonstruowane zabezpieczenie, naoliwiona maszyna. Że można osiągnąć kompromis, zawsze.
Jak widać nie można.
-Myślisz, że zrozumienie pomoże? - uśmiechnął się gorzko, objął sam siebie ramionami. Z jednej strony nie znosił nierozwiązanych zagadek, luźnych końców, niewiadomych. Chciał zrozumieć, chciał wiedzieć.
Z drugiej strony bał się, że wiedza jeszcze bardziej złamie mu serce. Teraz mógł dopisać do decyzji żony jakąkolwiek narrację, która pozwoli mu żyć dalej - jeszcze nie wiedział jaką, ale mniej raniącą niż "wyszłam za ciebie dla zabawy" czy "zawsze byłeś złym mężem" coś w tym stylu.
Przynajmniej u Eve i Jima było dobrze. Uśmiechnął się blado, słysząc, że wszystko w porządku. Zdał sobie sprawę, że może szukała odpoczynku albo ucieczki przez złymi snami, a jedyne, co oferował to negatywna energia, przypomnienie o ludzkich nieszczęściach.
Nie będzie jej przeszkadzał. Im przeszkadzał.
-Dziękuję za rozmowę, Eve. Naprawdę. - poszukał spojrzenia jej ciemnych oczu, z wdzięcznością. Zawsze trzymał, rzadko rozmawiali prawdziwie od serca. Nieświadom, ile sama przed nim skryła, sam poczuł nić porozumienia.
Chciał ją poprosić, by nie martwiła Jima jego smutnymi nowinami, ale uznał, ze to bez sensu. James powiedział jej o nim, więc i ona pewnie powie mu o tej rozmowie. Małżeństwa powinny sobie wszystko mówić, a u jego przyjaciół wszystko było w porządku.
-Dobranoc. Spróbuję jeszcze zasnąć. - kolejny blady uśmiech, niewinne kłamstwo. Wiedział, że raczej nie zmruży oka, ale musiał sprawiać pozory - szczególnie, że jutro poniedziałek.
Oby przynajmniej sny Eve były spokojne i miłe, u boku ukochanej osoby.
/zt (x2?)
-Racja. - ich rozstanie było nagłe, jego żona planowała wyjazd. Po kryjomu. Tamten list... -...a niektórych słów nie da się cofnąć. - spuścił głowę, wiedząc, że nigdy nie zapomni zapisanych na pożegnalnym pergaminie słów. Bolały.
Zmarszczył lekko brwi, wyczuwając zmianę w tonie, której nie do końca mógł określić. Nie wierzył, że Eve mogłaby zrozumieć Bellę lub wziąć jej stronę - dlatego w pierwszej chwili nie zrozumiał. Po co te retoryczne pytania, poza pogorszeniem mu humoru?
-Porozmawiać o tym, co dla niej ważne, czego się boi. - zmarszczył lekko brwi. -Jeśli założyła, że jedyna opcja to wyjazd i wiedziała, że nie wyjadę to... jak mieliśmy wypracować inne rozwiązanie? - zawodowo wymyślał innowacje, doskonalił techniki transmutacji, kreślił nowe połączenia run. Łudził się, że związki również działają jak okiełznana magia, dobrze skonstruowane zabezpieczenie, naoliwiona maszyna. Że można osiągnąć kompromis, zawsze.
Jak widać nie można.
-Myślisz, że zrozumienie pomoże? - uśmiechnął się gorzko, objął sam siebie ramionami. Z jednej strony nie znosił nierozwiązanych zagadek, luźnych końców, niewiadomych. Chciał zrozumieć, chciał wiedzieć.
Z drugiej strony bał się, że wiedza jeszcze bardziej złamie mu serce. Teraz mógł dopisać do decyzji żony jakąkolwiek narrację, która pozwoli mu żyć dalej - jeszcze nie wiedział jaką, ale mniej raniącą niż "wyszłam za ciebie dla zabawy" czy "zawsze byłeś złym mężem" coś w tym stylu.
Przynajmniej u Eve i Jima było dobrze. Uśmiechnął się blado, słysząc, że wszystko w porządku. Zdał sobie sprawę, że może szukała odpoczynku albo ucieczki przez złymi snami, a jedyne, co oferował to negatywna energia, przypomnienie o ludzkich nieszczęściach.
Nie będzie jej przeszkadzał. Im przeszkadzał.
-Dziękuję za rozmowę, Eve. Naprawdę. - poszukał spojrzenia jej ciemnych oczu, z wdzięcznością. Zawsze trzymał, rzadko rozmawiali prawdziwie od serca. Nieświadom, ile sama przed nim skryła, sam poczuł nić porozumienia.
Chciał ją poprosić, by nie martwiła Jima jego smutnymi nowinami, ale uznał, ze to bez sensu. James powiedział jej o nim, więc i ona pewnie powie mu o tej rozmowie. Małżeństwa powinny sobie wszystko mówić, a u jego przyjaciół wszystko było w porządku.
-Dobranoc. Spróbuję jeszcze zasnąć. - kolejny blady uśmiech, niewinne kłamstwo. Wiedział, że raczej nie zmruży oka, ale musiał sprawiać pozory - szczególnie, że jutro poniedziałek.
Oby przynajmniej sny Eve były spokojne i miłe, u boku ukochanej osoby.
/zt (x2?)
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
23 września '58; wieczór
Wyczekiwała tego dnia przez cały długi miesiąc, który w pewnym momencie wlókł się okropnie, a później jeszcze kilka kolejnych dni, kiedy dotarło do niej, jak w tym roku wypada Mabon. To była okazja, którą ciężko było pominąć. Sposobność, by świętować nie tylko narodziny Marcii, powrót Jamesa, ale również równonoc jesienną. Noc miała być ich, cała od początku do końca, a może słońce zastanie ich jeszcze na nogach, kiedy pierwsze promienie przegonią mrok. Nie miała pojęcia, jak to się potoczy, ale znała ludzi, którzy mieli się dziś pojawić – przyjaciół i znajomych. Tych, których coraz śmielej chciała określać rodziną oraz niektórych, którzy dopiero mieli do tego dołączyć. James miał rację, chyba od początku, miał po prostu rację. Nie tylko krew łączyła i tworzyła rodzinę, jednak zaakceptowała to dopiero, gdy opadły i ostygły emocje, gdy zmieniły się wartości. Kiedy przestała się gubić w tym, czego chciała od życia i chyba w końcu odnalazła siebie. Pokaleczoną i inną, pozbawioną naiwności i marzeń, ale w końcu siebie. Uśmiechnęła się pod nosem, wracając do dziewczyn, dwóch dobrych dusz, które pomagały jej.
Od rana wraz z Aishą i Marysią — z przerwami, gdy musiała zająć się małą, zostawiając je same — gotowały i sprzątały, kończyły zdobić ogród, który miał być ich centrum zabawy. Jedzenia może nie było dużo, lecz pomysłowość trzech kucharek wystarczyła, aby z podstawowych i najbardziej dostępnych produktów zrobić coś, co zaspokoi głód u całej bandy. Nie planowała łączyć kuchni romskiej i angielskiej, ale ugięła się pod namowami Marii, nie żałując finalnie tego. Część była smakami ich dzieciństwa, część poznanymi dopiero później. Mimowolnie uśmiechała się, gdy kuchnię wypełniły cudowne zapachy od których żołądek zaciskał się i domagał, chcąc zapełnić się wszystkim, co dobre. Musiał jednak jeszcze trochę poczekać, potrwać w głodzie, który był nieodłącznym elementem codzienności.
Wyszła do ogrodu, by przesunąć wzrokiem po otoczeniu. Zniszczenia, które spowodowały spadające odłamki przerzedziły ogród, zmniejszyły jego dzikość i dały trochę więcej przestrzeni. Uprzątnięty wyglądał lepiej, a część roślinności, która z czasem uschła dziś miała stać się paliwem dla ogniska, które dopiero zapłonie. Przygotowane w najlepszym miejscu, aby przypadkiem nie zajęło niczego, czego nie powinno. Czekało na odpalenie, lecz to zamierzała zostawić Jamesowi i Marcelowi, wierząc, że zrobią to sprawniej niż któraś z dziewczyn. Nieco z boku leżały już koce i poduszki, rozłożone tak, aby móc na nich odpocząć, wyciągnął się na chwilę i spojrzeć w niebo, gdyby kogoś naszedł ów kaprys lub chwila niemocy. W kilku miejscach stały chude świeczki, które może później rozświetlą ogród. Nie miała pewności czy będzie potrzeba ich odpalenia, czy komukolwiek zrobi to różnicę. Mogły pozostać zwykłą dekoracją, pewnie zadeptaną w szale zabawy. W ogrodzie brakowało już tylko krzeseł i stołu na którym rozłożone zostanie jedzenie i alkohol, ale potrzebowała męskiej siły, która dopiero do nich dotrze. Żadna z nich nie miała dość siły, aby dźwignąć stół z kuchni. Dlatego musiało to zaczekać, ale mieli czas, by dopiąć wszystko, zanim rozpoczną zabawę. Podeszła do niedużego, prowizorycznego ołtarzyku, który stworzyły wraz z Marysią, a będącego częścią romskiego zwyczaju, ale również łącząc Mabon. Kilka pospolitych owoców i kawałek chleba, były darami, którymi zwykle dziękowało się podczas obchodów równonocy. Nie było tego dużo, ale było wszystkim, co można było dać w ich sytuacji. Poprawiła dwie świece stojące na skraju, by przypadkiem nie spadły trącone przez kogoś; czarna i biała, mające odgonić złe duchy. Nie mogła się już doczekać, czuła zniecierpliwienie przed spotkaniem z przyjaciółmi, które osiadało gdzieś we wnętrznościach. Niepotrzebnie stroniła od ludzi, którzy byli wokół niej i dziś to wiedziała, ta świadomość przyszła, gdy wokół zabrakło tego różnorodnego grona.
Wróciła do domu, by pomóc jeszcze dziewczynom, a później, gdy wszystko było gotowe, tylko one musiały się przygotować. Przebrana w czerwono-srebrną sukienkę, czuła się pewniej i czuła się piękna. Dopasowana góra, jak gorset obejmowała talię, kryjąc nowe niedoskonałości sylwetki i subtelnie podkreślała atuty. Krój był znajomy i przypominał jej sukienki, które nosiła krótko po ślubie – już nie dziecięce, a kobiece. Właśnie to robiła całość, nadawała jej kobiecości. Splotła gęste loki w warkocz, wplatając w niego wstążkę, a który swobodnie puściła na ramię, by na samej końcówce zawiązać identyczną złudnie srebrzystą wstążkę. Założyła kosmyk włosów za ucho, drugiemu pozwalając spływać przy boku twarzy. Nic nie było tu przypadkowe, a tylko strojne, lecz tak właśnie bawili się romowie, gdy mieli okazję, by świętować. Pojawienie się nowego członka rodziny, było najlepszym powodem. Pamiętała, że to nigdy nie była jedna noc, lecz kilka dni. Przepełnionych zabawą, muzyką, jedzeniem i piciem, im jednak niedane było tyle czasu, ale wykorzystają to do końca.
Wzięła na ręce Marcię, patrząc z czułością, jak mała próbuje się przeciągnąć, by zaraz odpłynąć znów w sen. Była dziś grzeczna i płakała mało, co zdawało się dobrym znakiem od losu. Może chciała pokazać się od tej lepszej strony, gdy dziś miała być najważniejsza.
- Obiecałam ci, że otoczę cię ludźmi, którzy cię pokochają. Dziś cię im przedstawię. Poznasz swoją rodzinę i swojego tatę, skarbie.- szept zawisł między nią a maleństwem.- Będziesz bezpieczna i szczęśliwa, bo każdy z nas o to zadba.- dodała, a kącik ust uniósł się lekko. Djilia dziś nie miała zrozumieć tych słów, ale dorośnie do tego, by wiedzieć, że wokół są osoby, które będą ją chronić. Kołysała ją chwilę, upewniając się, że mała nie obudzi się za moment. Ułożyła ją z powrotem na łóżku, przykrywając różowym kocykiem. Dała jej jeszcze pospać w ciszy, póki przyjaciele nie zeszli się do Doliny. Później może być ku temu mniej okazji.
Zbiegła na dół, by dołączyć do Marysi i Aishy.
- Gotowe? – spytała z uśmieszkiem, stając między nimi, by ze spokojem wsunąć dłonie w dłonie dziewczyn. Na chwilę splotła ich palce ze swoimi, szukając w tym geście odwagi, bo ta bez wątpienia jej się dziś przyda.- Wyglądacie przepięknie.- dodała zaraz, gdy ciemne oczy, otoczone dodatkowo obwódką czerni, prześlizgnęły się po jednej i drugiej.
| czas do 29.03?
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Jeszcze przed wzięciem udziału w obchodach Brón Trogain zaczytywała się w księgach traktującym o obrządkach poszczególnych świąt, ich symbolice i historiach właściwych dla ludu Celtów. Mabon był przecież synem wielkiej bogini Modron, nazwa nie mogła wziąć się znikąd. Porwany przez boga ciemności syn światła spędził w podziemiach trzy długie dni, rozpoczynając czas wydłużającej się nocy i okres, w którym natura powoli poczynała szykować się do swego snu. Czas przecież do koła, które w zależności od badanego przez człowieka okresu przybierały różne rozmiary, raz ograniczając się do minimum dnia, godziny, minuty i sekundy, innymi razy rozszerzając się w tygodnie, miesiące, lata, wieki i milenia. W antycznych podaniach drzemały dobre rady, rady pomagające przodkom ich wszystkich przetrwać tak długo, aby i oni mogli pojawić się na świecie. Nie powinni ich odrzucać. Dlatego też, gdy tylko Eve wspomniała jej o czekającej ich wszystkich okazję, od razu zaproponowała swoją pomoc.
W domu zjawiła się z samego rana, rozpoczynając od przewiązania swego zaczarowanego fartuszka. Ten przybrał kolor niebieski, choć gęsto przetkanym bielą chmurek poruszających się po materiałowym niebie spokojnie, czasem nachodząc na siebie i tworząc przy tym fantazyjne kształty. Rozpoczęły od najbardziej czasochłonnych czynności, a tymi okazały się przygotowania do wielkiej uczty. Choć nie mieli wielkich zapasów, to wspólnymi siłami udało im się zebrać nawet dobrą ilość składników. Wielką radość przynosiły jej w szczególności jabłka, wszak to z nich pragnęła zrobić prawdziwą szarlotkę, swoistą ofiarę dla bogini jabłek — Pomony. Wspólna praca w kuchni była naprawdę przyjemna, pomimo ogromu zadań. Maria miała już doświadczenie w przygotowywaniu potraw na przyjęcie, przede wszystkim kierując pracami, które pozwoliły suto zastawić stół na przyjęciu Elviry. Połączenie kuchni romskiej i angielskiej wydawało jej się jedynym słusznym pomysłem, dlatego pomimo pierwszych oporów ze strony Eve, starała się naciskać dalej. To miał być wielki dzień i równie wielka noc. Tak ważna w życiu maleńkiej Marcii. Wiedziała, że romowie nie byli akceptowani w wielu miejscach, ludzie mieli z nimi różne doświadczenia, ale akurat rodzina Doe nigdy nie uczyniła jej nic złego, zamiast tego wspierała w trudach życia, pomimo że mieli o wiele gorszą sytuację od jej samej. Marcia nie powinna zresztą wstydzić się swoich korzeni. Kultura romska była kolorowa, przypominała przy tym rajskiego ptaka, wiecznie w ruchu, niedoścignionego, ale też tego, który wreszcie musiał gdzieś spocząć. W chwilowym bezpieczeństwie odzyskać siły.
Z ciekawością przyglądała się czynom i słuchała słów wypowiadanych przez Eve, gdy wspólnie pracowały nad ołtarzykiem. Stworzona przez nie kulturowa hybryda prezentowała się co najmniej intrygująco, nawet jeżeli tradycyjny w kulturze celtyckiej róg obfitości wcale nie musiał być obfity w oczach kogoś bogatszego od nich. Dla nich był jednak ofiarowaniem tego, co posiadali najcenniejsze.
Im bliżej do zachodu słońca, im kończyły prace nad większością dekoracji i posiłków, tym bardziej mogły się skupić na przygotowaniu siebie. Po uzyskaniu wcześniejszej zgody Eve uszyła jej, Aishy i sobie sukienki, które miały przypominać te, które pamiętała Eve ze swego życia w taborze. Niewiele wiedziała o kulturze romskiej, ale uznała, że najlepiej będzie dopytywać czy to Aishę, czy Eve właśnie, gdyby naszły ją jakiekolwiek wątpliwości. Sukienki były o tyle szczególne, że ta, którą właśnie ubierała, nie była już czarna, a pasteloworóżowa ze srebrnymi akcentami. Zobaczenie się w lustrze w innym kolorze niż czarny było dziwne, gorzko—słodkie w samej swej istocie. Nie była pewna, czy to nie za szybko. Czy powinna brać udział w zabawie. Ale Mabon był świętem równowagi. Od ponad miesiąca nie żyli jej rodzice, ale żyła Marcia. I dla małej dziewczynki mogła postarać się jeszcze bardziej.
Pytanie gospodyni spotkało ją w chwili, w której wpinała swoje ulubione spinki w kształcie lilii wodnych w kręcone włosy, zaraz nad prawym uchem, które podobnie jak drugie, ukryte zostało pod lokami. Już miała odwrócić się w kierunku Aishy, dopytać się, czy nie potrzebowała jej pomocy w przygotowaniach, ale wyprzedziła je Eve.
— Ja chyba tak — uśmiechnęła się szeroko, jeszcze raz zerkając na Aishę, nim chwyciła jedną z dłoni Eve, splatając ich palce ze sobą. Ścisnęła ją lekko, na chwilę przechylając głowę tak, aby złożyć ją na ramieniu młodej kobiety. — Wszystko będzie dobrze, Evie. Marcia ma szczęście, że ma taką dzielną mamę — dodała ciepłym szeptem, pragnąc obudzić w przyjaciółce więcej pewności siebie. To ona zawsze była tą odważną, Maria wolała chować się za bardziej otwartymi osobami.
Na chwilę zamarła w bezruchu, unosząc palec wskazujący wolnej dłoni do ust. Skupiona mina wskazywała, że musiała coś usłyszeć i teraz próbowała dojść do tego, czy faktycznie zza drzwi dochodził jakiś odgłos, czy może wyobraźnia płatała jej figle.
— Chyba już ktoś przyszedł — szepnęła podekscytowana, palce dla znalezienia ujścia nagłej energii poczęły bawić się zawieszką jej naszyjnika o charakterystycznym kształcie jednorożca.
W domu zjawiła się z samego rana, rozpoczynając od przewiązania swego zaczarowanego fartuszka. Ten przybrał kolor niebieski, choć gęsto przetkanym bielą chmurek poruszających się po materiałowym niebie spokojnie, czasem nachodząc na siebie i tworząc przy tym fantazyjne kształty. Rozpoczęły od najbardziej czasochłonnych czynności, a tymi okazały się przygotowania do wielkiej uczty. Choć nie mieli wielkich zapasów, to wspólnymi siłami udało im się zebrać nawet dobrą ilość składników. Wielką radość przynosiły jej w szczególności jabłka, wszak to z nich pragnęła zrobić prawdziwą szarlotkę, swoistą ofiarę dla bogini jabłek — Pomony. Wspólna praca w kuchni była naprawdę przyjemna, pomimo ogromu zadań. Maria miała już doświadczenie w przygotowywaniu potraw na przyjęcie, przede wszystkim kierując pracami, które pozwoliły suto zastawić stół na przyjęciu Elviry. Połączenie kuchni romskiej i angielskiej wydawało jej się jedynym słusznym pomysłem, dlatego pomimo pierwszych oporów ze strony Eve, starała się naciskać dalej. To miał być wielki dzień i równie wielka noc. Tak ważna w życiu maleńkiej Marcii. Wiedziała, że romowie nie byli akceptowani w wielu miejscach, ludzie mieli z nimi różne doświadczenia, ale akurat rodzina Doe nigdy nie uczyniła jej nic złego, zamiast tego wspierała w trudach życia, pomimo że mieli o wiele gorszą sytuację od jej samej. Marcia nie powinna zresztą wstydzić się swoich korzeni. Kultura romska była kolorowa, przypominała przy tym rajskiego ptaka, wiecznie w ruchu, niedoścignionego, ale też tego, który wreszcie musiał gdzieś spocząć. W chwilowym bezpieczeństwie odzyskać siły.
Z ciekawością przyglądała się czynom i słuchała słów wypowiadanych przez Eve, gdy wspólnie pracowały nad ołtarzykiem. Stworzona przez nie kulturowa hybryda prezentowała się co najmniej intrygująco, nawet jeżeli tradycyjny w kulturze celtyckiej róg obfitości wcale nie musiał być obfity w oczach kogoś bogatszego od nich. Dla nich był jednak ofiarowaniem tego, co posiadali najcenniejsze.
Im bliżej do zachodu słońca, im kończyły prace nad większością dekoracji i posiłków, tym bardziej mogły się skupić na przygotowaniu siebie. Po uzyskaniu wcześniejszej zgody Eve uszyła jej, Aishy i sobie sukienki, które miały przypominać te, które pamiętała Eve ze swego życia w taborze. Niewiele wiedziała o kulturze romskiej, ale uznała, że najlepiej będzie dopytywać czy to Aishę, czy Eve właśnie, gdyby naszły ją jakiekolwiek wątpliwości. Sukienki były o tyle szczególne, że ta, którą właśnie ubierała, nie była już czarna, a pasteloworóżowa ze srebrnymi akcentami. Zobaczenie się w lustrze w innym kolorze niż czarny było dziwne, gorzko—słodkie w samej swej istocie. Nie była pewna, czy to nie za szybko. Czy powinna brać udział w zabawie. Ale Mabon był świętem równowagi. Od ponad miesiąca nie żyli jej rodzice, ale żyła Marcia. I dla małej dziewczynki mogła postarać się jeszcze bardziej.
Pytanie gospodyni spotkało ją w chwili, w której wpinała swoje ulubione spinki w kształcie lilii wodnych w kręcone włosy, zaraz nad prawym uchem, które podobnie jak drugie, ukryte zostało pod lokami. Już miała odwrócić się w kierunku Aishy, dopytać się, czy nie potrzebowała jej pomocy w przygotowaniach, ale wyprzedziła je Eve.
— Ja chyba tak — uśmiechnęła się szeroko, jeszcze raz zerkając na Aishę, nim chwyciła jedną z dłoni Eve, splatając ich palce ze sobą. Ścisnęła ją lekko, na chwilę przechylając głowę tak, aby złożyć ją na ramieniu młodej kobiety. — Wszystko będzie dobrze, Evie. Marcia ma szczęście, że ma taką dzielną mamę — dodała ciepłym szeptem, pragnąc obudzić w przyjaciółce więcej pewności siebie. To ona zawsze była tą odważną, Maria wolała chować się za bardziej otwartymi osobami.
Na chwilę zamarła w bezruchu, unosząc palec wskazujący wolnej dłoni do ust. Skupiona mina wskazywała, że musiała coś usłyszeć i teraz próbowała dojść do tego, czy faktycznie zza drzwi dochodził jakiś odgłos, czy może wyobraźnia płatała jej figle.
— Chyba już ktoś przyszedł — szepnęła podekscytowana, palce dla znalezienia ujścia nagłej energii poczęły bawić się zawieszką jej naszyjnika o charakterystycznym kształcie jednorożca.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Może nie powinnam była? Przychodzić w sensie. Coś wewnątrz mnie mówiło cicho, że nie powinnam, nawet jeśli Eve sama mnie zaprosiła. Ale nie zmieniało to faktu, że za każdym razem byłam w centrum problemów, jakby kotłowały się dokładnie wokół mnie, mimo, że nic - absolutnie nic - nie robiłam. Biłam się z myślami właściwie do samego końca. Ostatecznie uznając, że może to powinna być ostatnia szansa, albo jeszcze jedna - dla niej i dla mnie. Może tym razem będzie inaczej? Lepiej? Ale mogło być jeszcze? Tak bardzo rozeszłyśmy się w strony dnie wcześniej, że pewności nie miałam żadnej. Może tak po prostu było, nasze charaktery były niekompatybilnie strasznie i żadna ilość prób i chęci, nie była w stanie tego zmienić właśnie. A może to nie dla niej znalazłam się dzisiaj tutaj, mimo to, pełna obaw, to było moje pierwsze wyjście, poza wizytami u Teda tak naprawdę. Ciocia średnio chciała spuszczać ze mnie oczy wpychając mi co chwilę jedzenie mówiąc, że jeść powinnam dobrze i dokładnie. I wiedziałam, że ma rację, ale nic nie mogłam poradzić na to, że jakoś nie miałam na to za bardzo ochoty. Ale jadłam, bo czasem zdarzało mi się jeść z Brendanem, a to nadal było abstrakcyjne strasznie. To, że wrócił.
Wzięłam wdech w płuca, zmęczenie nadal mnie nękało, garbiąc trochę pracy. Palce działały już lepiej, ale jeszcze nie tak dobrze jak wcześniej. Ale nawet mimo ich niesprawności całkowitej, zacisnęły się na materiale sukienki którą miałam na sobie kiedy w płuca wdech brałam. Nadal byłam blada, oczy miałam jeszcze podkrążone, trochę mniej niż na początku samym - może rzeczywiście dobra dieta zrobiła coś dobrego dla mnie. Nie to, że wcześniej piękna byłam i ta bladość mi przeszkadza strasznie. Blada tak czy siak przecież byłam. Ale dobra Neala, to chyba nie jest dobry czas na rozkładanie na czynniki pierwsze własnej bladości - bo o urodzie lepiej nie wspominać wcale. Niby wiedziałam, że to czas wchodzić - zapukać czy coś, ale nadal stałam. Wzięłam wdech w płuca, uniosłam ręce i uderzyłam się w policzki.
- No dobra. Jakoś to będzie. - przekonałam samą siebie, albo słowami, albo uderzeniem, unosząc rękę, żeby zapukać nią w drzwi.
Wzięłam wdech w płuca, zmęczenie nadal mnie nękało, garbiąc trochę pracy. Palce działały już lepiej, ale jeszcze nie tak dobrze jak wcześniej. Ale nawet mimo ich niesprawności całkowitej, zacisnęły się na materiale sukienki którą miałam na sobie kiedy w płuca wdech brałam. Nadal byłam blada, oczy miałam jeszcze podkrążone, trochę mniej niż na początku samym - może rzeczywiście dobra dieta zrobiła coś dobrego dla mnie. Nie to, że wcześniej piękna byłam i ta bladość mi przeszkadza strasznie. Blada tak czy siak przecież byłam. Ale dobra Neala, to chyba nie jest dobry czas na rozkładanie na czynniki pierwsze własnej bladości - bo o urodzie lepiej nie wspominać wcale. Niby wiedziałam, że to czas wchodzić - zapukać czy coś, ale nadal stałam. Wzięłam wdech w płuca, uniosłam ręce i uderzyłam się w policzki.
- No dobra. Jakoś to będzie. - przekonałam samą siebie, albo słowami, albo uderzeniem, unosząc rękę, żeby zapukać nią w drzwi.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Neala! - zawołał ją, widząc u progu drzwi domu Bathildy, szli razem, z Jimem i Lidds, opróżnili butelkę Mocarza razem ze Steffenem, u progu jego domu, kiedy Bella szykowała się na przyjęcie. Steffen został na nią poczekać, oni zebrali się w drogę, bo nie wiedzieli, czy Eve nie będzie potrzebowała ich pomocy jeszcze przed czasem - przypomniał o tym Jimowi. Okoliczności przyjęcia sprawiały, że czuł lekkie napięcie. Miał zobaczyć Eve po raz pierwszy od dnia, w którym prawie straciła życie, po raz pierwszy w ogóle miał zobaczyć córkę Jima. Mała Gilly miała przestać być czymś niedookreślonym, stać się małą osobą, z krwi i kości, z krwi jego najlepszego przyjaciela. Miał na dłoni bliznę, która romskim zwyczajem - na ile ważnym? - jego też połączyła go z tą dziewczynką krwią. Miesiąc oczekiwania budowało napięcie, trochę wygodne, trochę nieznane, a trochę trudne do zrozumienia, nie wiedział, czego się spodziewać. Bo miesiąc to dla dziecka chyba dużo, czy ona potrafiła już chodzić? Mówić? Martwił się o Jamesa. To nie był dobry czas na to, wszyscy to wiedzieli, choć nikt nie mówił o tym głośno. Relacja Eve i Jima była krucha, wątła, była jak cienka nić jedwabiu, dawniej piękna. Ale przysięgali sobie miłość, ale połączyła ich córka. Ale Eve była zdana na Jamesa, a James nie mógł jej opuścić. Zależało mu na nich, chciał dla nich szczęścia. Nie był pewien, czy tak je odnajdą. Chyba nie uczył się na błędach, bo dwa czy trzy razy pociągnął z gwinta łyk większy, niż wypadało.
Nealę też widział po raz pierwszy od tamtych zdarzeń, coś nieprzyjemnie zakuło go w piersi, myśl, że mogli stracić ich wszystkich, bardzo mu ciążyła. Nie potrafił wyzbyć się natrętnych myśli, czy gdyby zachował się wtedy mądrzej, rozsądniej, czy gdyby więcej myślał, a mniej szukał zapomnienia, czy gdyby wtedy nie zostawił ich wszystkich bez słowa, czy mogliby im jakoś pomóc? Zrobić coś, co pomogłoby im to przetrwać? Byli gdzie indziej, potrzebował ich ktoś inny, a zbieg okoliczności i zrządzenie losu - po czasie zrozumiał, że tym losem był James - sprawiły, że poznał Marię. Zachował się egoistycznie, wiedział o tym. Zachował się źle i nie czuł się z tym dobrze. Nie chciał szukać wygody kosztem przyjaciół. Tamtego wieczoru czuł się zraniony i chciał znaleźć się daleko od wszystkich, od wszystkiego, chciał wrócić do domu. Bo myślał już tylko o sobie.
A te myśli prowadziły go do jednego: czy na przyjęciu pojawi się Celine? Z jednej strony podskórnie bał się, że ją zobaczy, bał się konfrontacji, spotkania, bał się tego, jak go potraktuje, z drugiej strony - chyba - chciał tego. Chciał, bo była dla niego ważna. Była jego przyjaciółką, ważną częścią jego życia, po której nikt nigdy nie wypełni luki. Czy odmówiłaby zaproszeniu Eve tylko z jego powodu? Myśli kłębiły się chaotycznie, raz jak burzowe, raz jak jasne chmury, a to sprawiało, że dotąd wydawał się odległy, bardziej zmyślony - jak nie on.
- Jak się masz? - zwrócił się do Neali, witając się z nią jak z dziewczyną, czyli wcale. Nie wyglądała dobrze. Niezręczne pytanie miało nie dotykać bezpośrednio jej zdrowia, miał wrażenie, że Liddy wstydziła się swojej słabości, a on nie chciał zawstydzać żadnej z nich. Były w tym razem, nie wiedział, jak się zachować. Jemu też było wstyd. Wstyd, że nic nie zrobił. Wstyd, że go nie było. To jego wina, to on chciał zniknąć, to on zabrał z Weymouth Jima. Zabrał go od Eve. Nim ktokolwiek otworzył, pchnął drzwi, wpuszczając Nealę, za nią i Liddy weszli z Jimem do środka, obrzucił przyjaciela porozumiewawczym spojrzeniem. Chciał być mu teraz wsparciem, jeśli on sam czuł teraz napięcie, Jim musiał wychodzić z siebie. - Jesteśmy! - zaanonsował ich przybycie, choć rozgardiaszu nie trzeba było rozgłaszać, cztery osoby samym przejściem zrobiły go wystarczająco.
- O... - Otworzył usta, ale ich nie domknął jeszcze przez chwilę, gdy spostrzegł Eve, Aishę i Marię, Marię odbiegającą od nich jaśniejszą urodą, lecz jak one ubraną w barwną piękną suknię, które pamiętał z równie barwnego taboru Jima. Pudrowa tkanina podkreślała jej delikatną urodę, a liliowe spinki prędko powiodły jego myśli do dnia, w którym ją poznał. Było jej do twarzy z bielą. Aishę znał od dawna, lecz po raz pierwszy widział ją tak piękną - nim się zgubiła, odbiegała od nich wiekiem, w romskiej sukni wyglądała dojrzalej i potrafił wyobrazić sobie ją szczęśliwą, jak dawniej. Eve promieniała, po tym, co słyszeli, po tym, o czym się dowiedzieli, bał się, że będzie czuła się znacznie gorzej od Lidds i Neali, ale stała przed nimi jak wspomnienie czegoś, co wydawało się już dawno przepaść. - Cześć - zreflektował się po dłuższej chwili, ze zmieszaniem mląc w ustach odpowiedni komplement. - Ładnie... wyglądacie - oznajmił, bez przekonania, jego słowa nie oddawały tego, co naprawdę czuł.
Nealę też widział po raz pierwszy od tamtych zdarzeń, coś nieprzyjemnie zakuło go w piersi, myśl, że mogli stracić ich wszystkich, bardzo mu ciążyła. Nie potrafił wyzbyć się natrętnych myśli, czy gdyby zachował się wtedy mądrzej, rozsądniej, czy gdyby więcej myślał, a mniej szukał zapomnienia, czy gdyby wtedy nie zostawił ich wszystkich bez słowa, czy mogliby im jakoś pomóc? Zrobić coś, co pomogłoby im to przetrwać? Byli gdzie indziej, potrzebował ich ktoś inny, a zbieg okoliczności i zrządzenie losu - po czasie zrozumiał, że tym losem był James - sprawiły, że poznał Marię. Zachował się egoistycznie, wiedział o tym. Zachował się źle i nie czuł się z tym dobrze. Nie chciał szukać wygody kosztem przyjaciół. Tamtego wieczoru czuł się zraniony i chciał znaleźć się daleko od wszystkich, od wszystkiego, chciał wrócić do domu. Bo myślał już tylko o sobie.
A te myśli prowadziły go do jednego: czy na przyjęciu pojawi się Celine? Z jednej strony podskórnie bał się, że ją zobaczy, bał się konfrontacji, spotkania, bał się tego, jak go potraktuje, z drugiej strony - chyba - chciał tego. Chciał, bo była dla niego ważna. Była jego przyjaciółką, ważną częścią jego życia, po której nikt nigdy nie wypełni luki. Czy odmówiłaby zaproszeniu Eve tylko z jego powodu? Myśli kłębiły się chaotycznie, raz jak burzowe, raz jak jasne chmury, a to sprawiało, że dotąd wydawał się odległy, bardziej zmyślony - jak nie on.
- Jak się masz? - zwrócił się do Neali, witając się z nią jak z dziewczyną, czyli wcale. Nie wyglądała dobrze. Niezręczne pytanie miało nie dotykać bezpośrednio jej zdrowia, miał wrażenie, że Liddy wstydziła się swojej słabości, a on nie chciał zawstydzać żadnej z nich. Były w tym razem, nie wiedział, jak się zachować. Jemu też było wstyd. Wstyd, że nic nie zrobił. Wstyd, że go nie było. To jego wina, to on chciał zniknąć, to on zabrał z Weymouth Jima. Zabrał go od Eve. Nim ktokolwiek otworzył, pchnął drzwi, wpuszczając Nealę, za nią i Liddy weszli z Jimem do środka, obrzucił przyjaciela porozumiewawczym spojrzeniem. Chciał być mu teraz wsparciem, jeśli on sam czuł teraz napięcie, Jim musiał wychodzić z siebie. - Jesteśmy! - zaanonsował ich przybycie, choć rozgardiaszu nie trzeba było rozgłaszać, cztery osoby samym przejściem zrobiły go wystarczająco.
- O... - Otworzył usta, ale ich nie domknął jeszcze przez chwilę, gdy spostrzegł Eve, Aishę i Marię, Marię odbiegającą od nich jaśniejszą urodą, lecz jak one ubraną w barwną piękną suknię, które pamiętał z równie barwnego taboru Jima. Pudrowa tkanina podkreślała jej delikatną urodę, a liliowe spinki prędko powiodły jego myśli do dnia, w którym ją poznał. Było jej do twarzy z bielą. Aishę znał od dawna, lecz po raz pierwszy widział ją tak piękną - nim się zgubiła, odbiegała od nich wiekiem, w romskiej sukni wyglądała dojrzalej i potrafił wyobrazić sobie ją szczęśliwą, jak dawniej. Eve promieniała, po tym, co słyszeli, po tym, o czym się dowiedzieli, bał się, że będzie czuła się znacznie gorzej od Lidds i Neali, ale stała przed nimi jak wspomnienie czegoś, co wydawało się już dawno przepaść. - Cześć - zreflektował się po dłuższej chwili, ze zmieszaniem mląc w ustach odpowiedni komplement. - Ładnie... wyglądacie - oznajmił, bez przekonania, jego słowa nie oddawały tego, co naprawdę czuł.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Podążył spojrzeniem za imieniem, puszczając Liddy, na której się zawiesił przez chwilę dla żartu, drocząc się z nią choć w jej niepełnosprawności po sierpniowych zdarzeniach nie było nic zabawnego. Chwilę wcześniej śmiał się, że alkohol uelastycznił jej dłonie, zasugerował, że zniknęła cała sztywność jej ciała, która z tego powodu nie mogła być wynikiem działania rzekomych toksyn, tylko zwyczajnego wsadzenia miotłę w dupę, z pewnością przez jej brata lub bratową. Ale jego ciemne oczy podążyły w kierunku drzwi, gdzie czekała już rudowłosa dziewczyna. Brew mu drgnęła, z daleka zmierzył ją wzrokiem, po chwili odrywając spojrzenie od czarownicy by oczywiście rozejrzeć się za butelkami Mocarza, którego upędzili z Marcelem, bo to była najbezpieczniejsza droga ucieczki. Denerwował się, choć przekonywał sam siebie, że wcale nie — dlaczego miałby być zestresowany przyjęciem, spotkaniem z Eve po takim czasie, po tym wszystkim, czy nawet obecnością niemowlęcia? A jednak uśmiechał się szeroko, gadał głupkowato, momentami zdradzając pewną nerwowość i brak naturalności. Potrzebował alkoholu, dlatego wyszedł z propozycją i dlatego tak gonił towarzystwo do picia — potrzebował stanu zobojętnienia, alkoholowej pewności siebie w tej chwili, a nie chciał być pijany sam. Nie chciał być tym jednym irytującym, słabym chłopcem. Wykorzystał więc wszystkie techniki by nakłonić przyjaciół do picia. Picia w szybkim tempie, choć na ich czwórkę poszła tylko butelka. Podświadomie czuł, że jego życie się zmienia teraz. Dopiero teraz tak naprawdę, a obecność pacholęcia nie sprawi, że równia pochyła, z której się toczył, a może toczyli wraz z Eve, nie wyrówna się i nie zatrzyma ich. Bał się konfrontacji, bał się samego siebie i tego, że nie wiedział jak się zachować. Nikt mu nie powiedział. Powinien się cieszyć, powinni świętować i właśnie taką narrację przyjął podsuwając im butelkę. A jednak w głębi siebie miał ochotę wyć. Siedzieć pod gwiazdami i wyć do księżyca. Wszechświat robił wszystko, żeby powiedzieć mu, że był dorosły i musiał jak dorosły się zachowywać, choć w tej chwili czuł się taki mały i nic nieznaczący.
— Pomóc ci? — spytał, odwracając się do Liddy, gdy podchodzili do drzwi, ale zaraz potem odwrócił się do Neali, łapiąc jej spojrzenie. Wciąż wyglądała słabo, dochodziła do siebie, ale nie mógł przyrównać jej stanu do tego, co zobaczył po Nocy Spadających Gwiazd u niej w ogrodzie. Powoli wracała dawna Weasley. — Czemu nie wchodzisz? — spytał zamiast powitania, uśmiechając się szeroko. Cieszył się, że tu była, czując jak wsparcie, które zapewniali mu przyjaciele staje się silniejsze. Przelotnie spojrzał na Marcela nim weszli do środka. Zawahał się przed przekroczeniem progu. Choć trwało to ledwie ułamek sekundy, a zatrzymanie ciała w pędzie mogło być przeoczone, poczuł szarpnięcie. Nie było już odwrotu. Był pieprzonym tchórzem. Złapał spojrzenie przyjaciela i uśmiechnął się, klepiąc go po tym w ramię z zadowoleniem, ale nie było w tym nic prawdziwego.
— Cześć — powitał dziewczyny, prześlizgując się po nich spojrzeniem. Otworzył usta z wrażenia. Ubrana w ten sposób Maria była dla niego zaskoczeniem, choć kolor jej sukienki wydawał mu się wyblakły i nijaki względem dwóch pozostałych, pasował jej, wyglądała naprawdę ładnie, dziewczęco, lekko i delikatnie. Krój, podobny jak u siostry i żony przywodził mu na myśl dom. I do tej myśli uśmiechnął się krótko, szczerze, czując rozlewające się za mostkiem przyjemne ciepło. Eve i Aisha wyglądały tak, jak widywał je we własnych wspomnieniach, więcej mających wspólnego z tęsknymi marzeniami niż prawdziwymi doświadczeniami. — Ta — przytaknął pochwale Marcela. — Wyglądacie pięknie — poprawił go zaraz, uśmiechając się szerzej. Jego mała siostra błyszczała, lśniła kobiecym pięknem, o które jej nie podejrzewał. Świadomość, że nie była małą dziewczynką, tylko dorosłą kobietą uderzyła w niego nagle, poczuł się jak uderzony w tył głowy. Eve prezentowała się równie atrakcyjnie, choć przez chwilę zaczął się zastanawiać, czy dziś prezentowała się wyjątkowo, czy była taka cały czas, a on po prostu dawno jej nie widział. — Mamy w czymś pomóc? — spytał, spuszczając wzrok na chwilę. Obejrzał się zaraz na Liddy i Nealę, a potem ruszył przed siebie. Stół; mieli do ogarnięcia stół. Przechodząc zatrzymał się przy siostrze. — Powinnaś mieć jakąś... chustkę na szyi — mruknął do Aishy, nie odważywszy się zsunąć spojrzenia na dekolt siostry, ale z poprzedniej perspektywy, choć niespecjalnie się przyglądał, był pewien, że był za głęboki. Był przekonany o tym. Zmarszczył surowo brwi i odchrząknął, nim ruszył do kuchni, wołając za sobą Marcela. W międzyczasie rozglądał się dookoła, wnikliwie i badawczo, jakby zza rogu miało wyskoczyć na niego niemowlę. Wolał się spodziewać tego ataku. Zadzwonił dwoma butelkami, które trzymał za szyjkę w jednej ręce i zniknął w kuchni, stawiając je na stole. Otworzył drzwi prowadzące do ogrodu i przygotował się do wyniesienia mebla na dwór.
— Pomóc ci? — spytał, odwracając się do Liddy, gdy podchodzili do drzwi, ale zaraz potem odwrócił się do Neali, łapiąc jej spojrzenie. Wciąż wyglądała słabo, dochodziła do siebie, ale nie mógł przyrównać jej stanu do tego, co zobaczył po Nocy Spadających Gwiazd u niej w ogrodzie. Powoli wracała dawna Weasley. — Czemu nie wchodzisz? — spytał zamiast powitania, uśmiechając się szeroko. Cieszył się, że tu była, czując jak wsparcie, które zapewniali mu przyjaciele staje się silniejsze. Przelotnie spojrzał na Marcela nim weszli do środka. Zawahał się przed przekroczeniem progu. Choć trwało to ledwie ułamek sekundy, a zatrzymanie ciała w pędzie mogło być przeoczone, poczuł szarpnięcie. Nie było już odwrotu. Był pieprzonym tchórzem. Złapał spojrzenie przyjaciela i uśmiechnął się, klepiąc go po tym w ramię z zadowoleniem, ale nie było w tym nic prawdziwego.
— Cześć — powitał dziewczyny, prześlizgując się po nich spojrzeniem. Otworzył usta z wrażenia. Ubrana w ten sposób Maria była dla niego zaskoczeniem, choć kolor jej sukienki wydawał mu się wyblakły i nijaki względem dwóch pozostałych, pasował jej, wyglądała naprawdę ładnie, dziewczęco, lekko i delikatnie. Krój, podobny jak u siostry i żony przywodził mu na myśl dom. I do tej myśli uśmiechnął się krótko, szczerze, czując rozlewające się za mostkiem przyjemne ciepło. Eve i Aisha wyglądały tak, jak widywał je we własnych wspomnieniach, więcej mających wspólnego z tęsknymi marzeniami niż prawdziwymi doświadczeniami. — Ta — przytaknął pochwale Marcela. — Wyglądacie pięknie — poprawił go zaraz, uśmiechając się szerzej. Jego mała siostra błyszczała, lśniła kobiecym pięknem, o które jej nie podejrzewał. Świadomość, że nie była małą dziewczynką, tylko dorosłą kobietą uderzyła w niego nagle, poczuł się jak uderzony w tył głowy. Eve prezentowała się równie atrakcyjnie, choć przez chwilę zaczął się zastanawiać, czy dziś prezentowała się wyjątkowo, czy była taka cały czas, a on po prostu dawno jej nie widział. — Mamy w czymś pomóc? — spytał, spuszczając wzrok na chwilę. Obejrzał się zaraz na Liddy i Nealę, a potem ruszył przed siebie. Stół; mieli do ogarnięcia stół. Przechodząc zatrzymał się przy siostrze. — Powinnaś mieć jakąś... chustkę na szyi — mruknął do Aishy, nie odważywszy się zsunąć spojrzenia na dekolt siostry, ale z poprzedniej perspektywy, choć niespecjalnie się przyglądał, był pewien, że był za głęboki. Był przekonany o tym. Zmarszczył surowo brwi i odchrząknął, nim ruszył do kuchni, wołając za sobą Marcela. W międzyczasie rozglądał się dookoła, wnikliwie i badawczo, jakby zza rogu miało wyskoczyć na niego niemowlę. Wolał się spodziewać tego ataku. Zadzwonił dwoma butelkami, które trzymał za szyjkę w jednej ręce i zniknął w kuchni, stawiając je na stole. Otworzył drzwi prowadzące do ogrodu i przygotował się do wyniesienia mebla na dwór.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
To był ciężki miesiąc. Dużo w nim było strachu o to, czy zostanę kaleką do końca życia, całe mnóstwo wyrzutów sumienia, mrocznych myśli i obrazów prześladujących mnie w nocy i nie pozwalających spać. Ciężko było mi przyjmować pomoc, wściekałam się na samą siebie za to, że nie potrafię sobie poradzić z najprostszymi czynnościami…
A dlaczego to wszystko? Oczywiście przez moje własne, durne decyzje. Najgorsze z możliwych. Przez nie, nie tylko nikomu nie pomogłam, ale stałam się ciężarem dla bliskich i mogłam dosłownie zabić przyjaciółkę. ZABIĆ.
Co tu kryć, było do bani, chociaż starałam się robić dobrą minę do złej gry i nie pokazywać po sobie… aż tak… jak bardzo mam tego wszystkiego dość. Jak bardzo nie mam ochoty w ogóle wychodzić z łóżka, patrzeć w lustro, udawać przed innymi (szczególnie przed Amelką), że wszystko w porządku.
Z jednej strony najchętniej ukryłabym się w pokoju przed całym światem i z niego nie wyszła już nigdy więcej, a z drugiej przygniatał mnie natłok moich własnych myśli i wyrzutów sumienia, kiedy zostawałam sama ze sobą. Potrzebowałam zmienić otoczenie. Wskoczyć na miotłę i zacząć działać, zająć czymś nie tylko ręce, ale i głowę. Najłatwiej było mi to osiągnąć przy przyjaciołach... ale tu znów sprawa się komplikowała. Bo jak po tym wszystkim miałam im spojrzeć w oczy? Jak miałam spojrzeć w oczy przede wszystkim Neali? Ale wszystkim pozostałym również. Bałam się ich osądu. Czy już o wszystkim wiedzieli? Wiedzieli co zrobiłam? A jeśli tak, to jak się zachowają i co powiedzą? A może nic nie powiedzą? Może nigdy więcej się do mnie nie odezwą?
A to przecież jeszcze nie wszystko, bo do tego wciąż nie wiedziałam jak miałam poradzić sobie z tym, że nie byłam tak sprawna jak zawsze, że potrafiły mnie rozdrażnić najdrobniejsze rzeczy, że mogłam nie mieć siły na kolejny wymuszony uśmiech. A przecież nie chciałam, żeby patrzyli na mnie jak na pokrakę, słabeusza i psującego zabawę ponuraka.
I kiedy już byłam niemal przekonana o tym, że powinnam zostać w domu, dotarło do mnie, że przecież to nie o mnie w tym wszystkim chodziło, tylko o Eve i jej córeczkę. I to Eve mnie zaprosiła. I że dla nich powinnam się zmierzyć z tym wszystkim. Przynajmniej spróbować. Gdybaniem i siedzeniem we własnej głowie niczego nie załatwię i niczego się nie dowiem. Tym bardziej, że to właśnie ona stawała się moim największym wrogiem.
Dobra. Koniec tego.
Mimo wielu obaw spotkanie z chłopakami przed domem Belli i Steffa okazało się nie być nawet w połowie tak straszne jak je sobie zdążyłam wielokrotnie wyobrazić. Właściwie... to w ogóle nie było straszne. Chyba głównie za sprawą Jima, który podsuwał mi raz po raz alkohol pod nos i choć początkowo się zarzekałam, że ok, napiję się łyk lub dwa (miałam nadzieję, że tyle wystarczy, żeby mi lekko zaszumiało w głowie i jednocześnie, żebym nie była tak całkiem wstawiona), to skończyło się tak, że piłam z chłopakami na równi. Dobra, to mi trochę nie wyszło, fakt, ale z drugiej strony… pomagało, naprawdę. Im więcej Jimmy się ze mnie nabijał, tym więcej piłam i tym śmieszniejsze mi się to wszystko wydawało. I nawet te moje obawy jakby odeszły w zapomnienie. Przecież było fantastycznie, przecież było jak dawniej, jak gdyby nic się nie zmieniło! Świetnie! A ja się, głupia, martwiłam bezsensu.
- Zaraz oberwiesz, przysięgam – odpowiedziałam Jimowi na tą jego "propozycję pomocy", starając się przybrać przy tym groźny ton, ale uśmiech, który od dłuższego czasu nie znikał mi z twarzy, popsuł cały efekt. Ten sam uśmiech jednak zamarł na moich ustach, kiedy pod drzwiami dostrzegłam wywołaną przez Marcela Nealę.
- Hej… - przywitałam się niepewnie, dość szybko jednak uciekając od niej wzrokiem. Nawet ta dawka alkoholu, którą zdążyłam przyjąć, nie powstrzymała nieprzyjemnych wyrzutów sumienia na widok przyjaciółki. Zawróciłaś z nią. Zawróciłaś z nią, zamiast wywieźć jak najdalej od niebezpieczeństwa – zasyczał mi w głowie mój własny nienawistny głos.
Szlag. Mimowolnie zerknęłam na butelki, które dzierżył Jim, mając nagle przemożną chęć sięgnięcia po jedną z nich. Lidds, weź się w garść. Zaraz oderwałam od nich spojrzenie i powróciłam nim do Neali, choć nie miałam jaj, żeby spojrzeć jej w oczy. Postąpiłam jednak kilka kroków w jej stronę.
- W po... - chciałam zagadnąć, ale Jim wszedł mi w słowo, więc błyskawicznie zamilkłam. Może jednak trzeba się zmyć? Ale nim tchórzliwa myśl na dobre zagościła mi w głowie, Marcel otworzył przed nami drzwi. Nie bądź cykorem. Wszystko gra, fuknęłam na siebie w myślach i weszłam za przyjaciółką do środka. Odruchowo odstawiłam miotłę przy drzwiach i ściągnęłam kaszkiet z głowy odsłaniając tym samym zmatowione i prostsze niż zwykle, krótkie włosy. Wyglądały okropnie, kiedy przyglądałam się krytycznie własnemu odbiciu w lustrze przed wyjściem z domu, a lot na miotle z pewnością wcale im nie pomógł, wręcz przeciwnie. Za to, cóż, pasowały jak ulał do tych moich worów pod oczami i ziemistej cery, o których teraz na szczęście nie pamiętałam. W moim wyobrażeniu wyglądałam po prostu jak ja - niezmiennie w spodniach podtrzymywanych szelkami i w jasnej koszuli. Tylko dłoń uwolnioną od trzonka miotły spróbowałam jakoś ukradkowo strzepnąć, żeby przywrócić czucie w chwilowo zdrętwiałych palcach. Prześlizgnęłam się między Nelą a chłopakami nie ściągając plecaka. I wreszcie ujrzałam nasz komitet powitalny.
Na widok Aishy i Eve poczułam nagły przypływ ulgi. Sama nie wiem czemu, przecież wiedziałam, że nic im nie jest, po prostu... może to przez ostatnie wspomnienia z nimi? Przez strach o Aishę, której nigdzie nie widziałam podczas nadciągającej fali, i o rodzącą Eve niesioną przez Freda... Dopiero teraz tak NAPRAWDĘ dotarło do mnie, że są całe i zdrowe. Uśmiechnęłam się rozpromieniona i momentalnie ruszyłam w ich stronę, nie zważając na jakieś dukanie chłopaków, ale nagle stanęłam jak wryta. Blondynka, która stała obok dziewczyn, i którą początkowo i zupełnie odruchowo wzięłam za Celine, wcale Celiną nie była, tylko…
- …Marysia? – zapytałam zaskoczona wybałuszając na nią oczy z niedowierzaniem. Miałam już zwidy czy to się działo naprawdę? Wprawdzie, tak, chciałam ją zapoznać z naszą całą paczką, ale… do tej pory tego nie zrobiłam. Więc skąd…?
- Co ty tu robisz? – wypaliłam, bez większego namysłu i z miną wyrażającą przede wszystkim absolutne oszołomienie. Nie no, to faktycznie była Marysia, bez dwóch zdań. Ale...
- To znaczy… - szybko się zreflektowałam i z powracającym na twarz uśmiechem omiotłam spojrzeniem wszystkich. – Dobrze cię widzieć całą, ale... To wy się znacie? Skąd? - wyrzuciłam z siebie, bo wciąż nie mieściło mi się to w głowie.
- Też z jakiegoś meczu? - ponownie zatrzymałam na niej wzrok.
A dlaczego to wszystko? Oczywiście przez moje własne, durne decyzje. Najgorsze z możliwych. Przez nie, nie tylko nikomu nie pomogłam, ale stałam się ciężarem dla bliskich i mogłam dosłownie zabić przyjaciółkę. ZABIĆ.
Co tu kryć, było do bani, chociaż starałam się robić dobrą minę do złej gry i nie pokazywać po sobie… aż tak… jak bardzo mam tego wszystkiego dość. Jak bardzo nie mam ochoty w ogóle wychodzić z łóżka, patrzeć w lustro, udawać przed innymi (szczególnie przed Amelką), że wszystko w porządku.
Z jednej strony najchętniej ukryłabym się w pokoju przed całym światem i z niego nie wyszła już nigdy więcej, a z drugiej przygniatał mnie natłok moich własnych myśli i wyrzutów sumienia, kiedy zostawałam sama ze sobą. Potrzebowałam zmienić otoczenie. Wskoczyć na miotłę i zacząć działać, zająć czymś nie tylko ręce, ale i głowę. Najłatwiej było mi to osiągnąć przy przyjaciołach... ale tu znów sprawa się komplikowała. Bo jak po tym wszystkim miałam im spojrzeć w oczy? Jak miałam spojrzeć w oczy przede wszystkim Neali? Ale wszystkim pozostałym również. Bałam się ich osądu. Czy już o wszystkim wiedzieli? Wiedzieli co zrobiłam? A jeśli tak, to jak się zachowają i co powiedzą? A może nic nie powiedzą? Może nigdy więcej się do mnie nie odezwą?
A to przecież jeszcze nie wszystko, bo do tego wciąż nie wiedziałam jak miałam poradzić sobie z tym, że nie byłam tak sprawna jak zawsze, że potrafiły mnie rozdrażnić najdrobniejsze rzeczy, że mogłam nie mieć siły na kolejny wymuszony uśmiech. A przecież nie chciałam, żeby patrzyli na mnie jak na pokrakę, słabeusza i psującego zabawę ponuraka.
I kiedy już byłam niemal przekonana o tym, że powinnam zostać w domu, dotarło do mnie, że przecież to nie o mnie w tym wszystkim chodziło, tylko o Eve i jej córeczkę. I to Eve mnie zaprosiła. I że dla nich powinnam się zmierzyć z tym wszystkim. Przynajmniej spróbować. Gdybaniem i siedzeniem we własnej głowie niczego nie załatwię i niczego się nie dowiem. Tym bardziej, że to właśnie ona stawała się moim największym wrogiem.
Dobra. Koniec tego.
Mimo wielu obaw spotkanie z chłopakami przed domem Belli i Steffa okazało się nie być nawet w połowie tak straszne jak je sobie zdążyłam wielokrotnie wyobrazić. Właściwie... to w ogóle nie było straszne. Chyba głównie za sprawą Jima, który podsuwał mi raz po raz alkohol pod nos i choć początkowo się zarzekałam, że ok, napiję się łyk lub dwa (miałam nadzieję, że tyle wystarczy, żeby mi lekko zaszumiało w głowie i jednocześnie, żebym nie była tak całkiem wstawiona), to skończyło się tak, że piłam z chłopakami na równi. Dobra, to mi trochę nie wyszło, fakt, ale z drugiej strony… pomagało, naprawdę. Im więcej Jimmy się ze mnie nabijał, tym więcej piłam i tym śmieszniejsze mi się to wszystko wydawało. I nawet te moje obawy jakby odeszły w zapomnienie. Przecież było fantastycznie, przecież było jak dawniej, jak gdyby nic się nie zmieniło! Świetnie! A ja się, głupia, martwiłam bezsensu.
- Zaraz oberwiesz, przysięgam – odpowiedziałam Jimowi na tą jego "propozycję pomocy", starając się przybrać przy tym groźny ton, ale uśmiech, który od dłuższego czasu nie znikał mi z twarzy, popsuł cały efekt. Ten sam uśmiech jednak zamarł na moich ustach, kiedy pod drzwiami dostrzegłam wywołaną przez Marcela Nealę.
- Hej… - przywitałam się niepewnie, dość szybko jednak uciekając od niej wzrokiem. Nawet ta dawka alkoholu, którą zdążyłam przyjąć, nie powstrzymała nieprzyjemnych wyrzutów sumienia na widok przyjaciółki. Zawróciłaś z nią. Zawróciłaś z nią, zamiast wywieźć jak najdalej od niebezpieczeństwa – zasyczał mi w głowie mój własny nienawistny głos.
Szlag. Mimowolnie zerknęłam na butelki, które dzierżył Jim, mając nagle przemożną chęć sięgnięcia po jedną z nich. Lidds, weź się w garść. Zaraz oderwałam od nich spojrzenie i powróciłam nim do Neali, choć nie miałam jaj, żeby spojrzeć jej w oczy. Postąpiłam jednak kilka kroków w jej stronę.
- W po... - chciałam zagadnąć, ale Jim wszedł mi w słowo, więc błyskawicznie zamilkłam. Może jednak trzeba się zmyć? Ale nim tchórzliwa myśl na dobre zagościła mi w głowie, Marcel otworzył przed nami drzwi. Nie bądź cykorem. Wszystko gra, fuknęłam na siebie w myślach i weszłam za przyjaciółką do środka. Odruchowo odstawiłam miotłę przy drzwiach i ściągnęłam kaszkiet z głowy odsłaniając tym samym zmatowione i prostsze niż zwykle, krótkie włosy. Wyglądały okropnie, kiedy przyglądałam się krytycznie własnemu odbiciu w lustrze przed wyjściem z domu, a lot na miotle z pewnością wcale im nie pomógł, wręcz przeciwnie. Za to, cóż, pasowały jak ulał do tych moich worów pod oczami i ziemistej cery, o których teraz na szczęście nie pamiętałam. W moim wyobrażeniu wyglądałam po prostu jak ja - niezmiennie w spodniach podtrzymywanych szelkami i w jasnej koszuli. Tylko dłoń uwolnioną od trzonka miotły spróbowałam jakoś ukradkowo strzepnąć, żeby przywrócić czucie w chwilowo zdrętwiałych palcach. Prześlizgnęłam się między Nelą a chłopakami nie ściągając plecaka. I wreszcie ujrzałam nasz komitet powitalny.
Na widok Aishy i Eve poczułam nagły przypływ ulgi. Sama nie wiem czemu, przecież wiedziałam, że nic im nie jest, po prostu... może to przez ostatnie wspomnienia z nimi? Przez strach o Aishę, której nigdzie nie widziałam podczas nadciągającej fali, i o rodzącą Eve niesioną przez Freda... Dopiero teraz tak NAPRAWDĘ dotarło do mnie, że są całe i zdrowe. Uśmiechnęłam się rozpromieniona i momentalnie ruszyłam w ich stronę, nie zważając na jakieś dukanie chłopaków, ale nagle stanęłam jak wryta. Blondynka, która stała obok dziewczyn, i którą początkowo i zupełnie odruchowo wzięłam za Celine, wcale Celiną nie była, tylko…
- …Marysia? – zapytałam zaskoczona wybałuszając na nią oczy z niedowierzaniem. Miałam już zwidy czy to się działo naprawdę? Wprawdzie, tak, chciałam ją zapoznać z naszą całą paczką, ale… do tej pory tego nie zrobiłam. Więc skąd…?
- Co ty tu robisz? – wypaliłam, bez większego namysłu i z miną wyrażającą przede wszystkim absolutne oszołomienie. Nie no, to faktycznie była Marysia, bez dwóch zdań. Ale...
- To znaczy… - szybko się zreflektowałam i z powracającym na twarz uśmiechem omiotłam spojrzeniem wszystkich. – Dobrze cię widzieć całą, ale... To wy się znacie? Skąd? - wyrzuciłam z siebie, bo wciąż nie mieściło mi się to w głowie.
- Też z jakiegoś meczu? - ponownie zatrzymałam na niej wzrok.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przejmowała się. Serce, nierówno wybijało rytm, dudniło nie w takt, burząc płynność ruchów, jakim oddawała się od rana. Niewiele czasu miała na dłuższą refleksję, na poddanie niespokojności potrzebnej uwadze. Spychała niepokój gdzieś na kraniec myśli, mieszając plączącymi równie mocno, nićmi podekscytowania. Przekuwając pulsującą pod skórą energię - w działanie. A było go dziś sporo. I wcale nie przejmowała się jego ilością, a ich znaczeniem. Niesionym przesłaniem. I szykowanym powitaniem - na wielu poziomach. Wielki dzień. Cudowna noc.
Światło, gdy podnosiła się ze snu, z jakimś rozczuleniem przypominając sobie, że następnego ranka, będzie witała obok siebie drobność nocującej u nich Marysi. Tak niewiele okazji było, by byli razem. Wszyscy. Cieszyła się, że przyjaciółka chciała i mogła być wcześniej, pomagając razem z nią - Eve, której obecność, napawała ciepła otuchą. Kochała bratową, długo upatrując w niej kobiecy łącznik z odebraną przeszłością. Tym co dobre. A dziś, w świadomości, że było ich więcej - już w samych przygotowaniach do uroczystości, napawała ją nadzieją. I rozbudzoną tęsknotą, namiastką rzeczywistości, którą znała. Którą ukochała. Światem, w którym istniał tabor. A ona, nie czuła się tak żałośnie samotna. Bo pomieszczenie wypełniały ich dźwięczne głosy, taneczne kroki brzmiały melodią, wonie z kuchni, mieszały się z przeszłością, wzmagając burczenie żołądka. Nawet płaczliwe wołania małej, niosły ze sobą czułość, gdy na zmianę czuwały, dbały. Śpiewały, nucąc kołysanki, jakie znały. Każda inną. I przyznać musiała, że widok czekającej na nią sukienki, przygotowanej specjalnie dla niej - przez przyjaciółkę, wzmagał radość. Tak dawno nie nosiła czegoś tak pięknego, że po otrzymaniu podarku, rozpłakała się po raz pierwszy. Drugi, gdy witała Marysię w progu ich tymczasowego? domu.
Krzątały się we trzy, w jakimś rytmie, który - im bliżej wieczoru, tym jego dzięki stawały się wyraźniejsze. Pełniejszy. Nie mogła doczekać się, aż przyjaciele zbiorą się, by mogła wsunąć się w ramiona, oddając radość - z tego, ze po prostu są. Brakowało jej takich spotkań. Brakowało jej cudzego śmiechu. Beztroskiej, wolnej świadomości, że czas i los - naprawdę dawał im szansę. Pamiętała, jak bawili się Romowie. Jak hucznie obchodzono uroczystości. A ta - łącząca powitanie maleńkiej Marcii i świętowanie równonocy, wydawało się na wskroś wyjątkowe. I była częścią tej wyjątkowości.
Z jakimś przejętym namaszczeniem, zakładała sukienkę. Łączący w niej fiolet i srebro, zdawały się emanować blaskiem, urokiem, któremu ulegała sama, dotykając gładkiej materii, nie do końca wierząc nawet odbiciu w małym lustrze. Bo tafla odbijał blask bardziej kobiecy, dziewczęcy, niż dziecięcy, do którego przywykła. W oku tliła się filuterność, przetykana radosną iskrą, co unosiła kąciki warg do śmiechu. Strojność i kształt, żywo odzwierciedlały te najpiękniejsze, jakie wirowały w tańcu, gdy obserwowała tańczące kobiety, gdy ona sama jeszcze dziecięco tylko podrygiwała. Teraz - była jak one. One wszystkie - były takie. Poprawiła jedyną biżuterię, jaką nosiła, zerkając na przygotowania przyjaciółki. Zanurzony w żywicy fiołek. Opuszka przesunęły się po kamyku, dopiero potem, plącząc w rozpuszczonej fali włosów i splecionym na boku i rzuconym w burzę czerni, warkoczyku - fiołkową w barwie wstążkę - Nie wiedziałam, że możemy być tak piękne - i to tymi słowami powitała Eve. Westchnęła z przejęciem, zamiast odpowiadać, kiwnęła głową kilka razy, obracając się przy tym w miejscu w leciutkim piruecie - Jesteśmy piękne - poprawiła bratową, mrużąc przy tym jarzące się brązem ciepłej kawy - ślepka.
Ciepło splecionych dłoni, wywołało dreszcz i tłuczące się pod piersią, rozczulenie. Drgnęła, gdy Maria wspomniała o pierwszym (pierwszych?) gościach. Nim rozplotła łączące ich ręce, ścisnęła obie mocniej, serdecznie, ciepłotą uśmiechu znacząc, że to miał być piękny wieczór.
Zamarła - na krótko, zatrzymana - wodzonymi po nich spojrzeniami. Przez ulotność sekundy, namacalnie niemal, czuła płynący od gości...podziw? Przygryzła kącik ust, szybko pozbywając się maniery, który rosił różem wstydu smagłe policzki, bo Marcel, patrzył na nią - nie jak na małą dziewczynkę, młodszą siostrzyczkę - Dziękuje-my - Zamiast jednak wycofać się, obróciła się w miejscu, pozwalając by dół spódnicy zawirował i oplótł się wokół kostek, by stanąć tuż obok brata, jakoś uważniej, w wyczekiwaniu, obserwując reakcję. Nie pamiętała ojca. Wzorem był dziadek. I był Jimmy. I to jego aprobaty szukała.
- Założę, jeśli taką mi podarujesz - szepnęła lekko, by wspiąć się na palce i musnąć smagłe lico brata. Podobny zabieg, w kolejnym obrocie, uczyniła z policzkiem Marcela. Starając się wybitnie, nie patrzeć za długo w oczy. Dłonie wysunęła za to, jak tylko dostrzegła śliczną buzię Neali i wciąż urzekający ją ogień jej włosów - Jesteś - odezwała się, wsuwając dłonie pod dziewczęce ramiona, przy przytulić do siebie dziewczynę - Jak dobrze, że jesteś - dodała ciszej, wydechem ciepłego powietrza znacząc długie pasma rudości.
Głos Liddy oderwał ją od ujęcia. I jeszcze gdy z zaskoczeniem witała Marysię, stanęła za jej plecami, oplatając ramiona wokół dziewczęcej talii - będziesz dzisiaj tańczyć. Musisz - odezwała się ze śmiechem, gdzieś w jej ramię, zerkając z pochylenia, w stronę jasnowłosej przyjaciółki - Jakiego meczu? - zapytała, nadal nie dając Liddy wyrwać się z jej objęcia. Aisha była drobna, ale nie tak łatwo było uniknąć przytulenia. Tęskniła za bliskością.
Światło, gdy podnosiła się ze snu, z jakimś rozczuleniem przypominając sobie, że następnego ranka, będzie witała obok siebie drobność nocującej u nich Marysi. Tak niewiele okazji było, by byli razem. Wszyscy. Cieszyła się, że przyjaciółka chciała i mogła być wcześniej, pomagając razem z nią - Eve, której obecność, napawała ciepła otuchą. Kochała bratową, długo upatrując w niej kobiecy łącznik z odebraną przeszłością. Tym co dobre. A dziś, w świadomości, że było ich więcej - już w samych przygotowaniach do uroczystości, napawała ją nadzieją. I rozbudzoną tęsknotą, namiastką rzeczywistości, którą znała. Którą ukochała. Światem, w którym istniał tabor. A ona, nie czuła się tak żałośnie samotna. Bo pomieszczenie wypełniały ich dźwięczne głosy, taneczne kroki brzmiały melodią, wonie z kuchni, mieszały się z przeszłością, wzmagając burczenie żołądka. Nawet płaczliwe wołania małej, niosły ze sobą czułość, gdy na zmianę czuwały, dbały. Śpiewały, nucąc kołysanki, jakie znały. Każda inną. I przyznać musiała, że widok czekającej na nią sukienki, przygotowanej specjalnie dla niej - przez przyjaciółkę, wzmagał radość. Tak dawno nie nosiła czegoś tak pięknego, że po otrzymaniu podarku, rozpłakała się po raz pierwszy. Drugi, gdy witała Marysię w progu ich tymczasowego? domu.
Krzątały się we trzy, w jakimś rytmie, który - im bliżej wieczoru, tym jego dzięki stawały się wyraźniejsze. Pełniejszy. Nie mogła doczekać się, aż przyjaciele zbiorą się, by mogła wsunąć się w ramiona, oddając radość - z tego, ze po prostu są. Brakowało jej takich spotkań. Brakowało jej cudzego śmiechu. Beztroskiej, wolnej świadomości, że czas i los - naprawdę dawał im szansę. Pamiętała, jak bawili się Romowie. Jak hucznie obchodzono uroczystości. A ta - łącząca powitanie maleńkiej Marcii i świętowanie równonocy, wydawało się na wskroś wyjątkowe. I była częścią tej wyjątkowości.
Z jakimś przejętym namaszczeniem, zakładała sukienkę. Łączący w niej fiolet i srebro, zdawały się emanować blaskiem, urokiem, któremu ulegała sama, dotykając gładkiej materii, nie do końca wierząc nawet odbiciu w małym lustrze. Bo tafla odbijał blask bardziej kobiecy, dziewczęcy, niż dziecięcy, do którego przywykła. W oku tliła się filuterność, przetykana radosną iskrą, co unosiła kąciki warg do śmiechu. Strojność i kształt, żywo odzwierciedlały te najpiękniejsze, jakie wirowały w tańcu, gdy obserwowała tańczące kobiety, gdy ona sama jeszcze dziecięco tylko podrygiwała. Teraz - była jak one. One wszystkie - były takie. Poprawiła jedyną biżuterię, jaką nosiła, zerkając na przygotowania przyjaciółki. Zanurzony w żywicy fiołek. Opuszka przesunęły się po kamyku, dopiero potem, plącząc w rozpuszczonej fali włosów i splecionym na boku i rzuconym w burzę czerni, warkoczyku - fiołkową w barwie wstążkę - Nie wiedziałam, że możemy być tak piękne - i to tymi słowami powitała Eve. Westchnęła z przejęciem, zamiast odpowiadać, kiwnęła głową kilka razy, obracając się przy tym w miejscu w leciutkim piruecie - Jesteśmy piękne - poprawiła bratową, mrużąc przy tym jarzące się brązem ciepłej kawy - ślepka.
Ciepło splecionych dłoni, wywołało dreszcz i tłuczące się pod piersią, rozczulenie. Drgnęła, gdy Maria wspomniała o pierwszym (pierwszych?) gościach. Nim rozplotła łączące ich ręce, ścisnęła obie mocniej, serdecznie, ciepłotą uśmiechu znacząc, że to miał być piękny wieczór.
Zamarła - na krótko, zatrzymana - wodzonymi po nich spojrzeniami. Przez ulotność sekundy, namacalnie niemal, czuła płynący od gości...podziw? Przygryzła kącik ust, szybko pozbywając się maniery, który rosił różem wstydu smagłe policzki, bo Marcel, patrzył na nią - nie jak na małą dziewczynkę, młodszą siostrzyczkę - Dziękuje-my - Zamiast jednak wycofać się, obróciła się w miejscu, pozwalając by dół spódnicy zawirował i oplótł się wokół kostek, by stanąć tuż obok brata, jakoś uważniej, w wyczekiwaniu, obserwując reakcję. Nie pamiętała ojca. Wzorem był dziadek. I był Jimmy. I to jego aprobaty szukała.
- Założę, jeśli taką mi podarujesz - szepnęła lekko, by wspiąć się na palce i musnąć smagłe lico brata. Podobny zabieg, w kolejnym obrocie, uczyniła z policzkiem Marcela. Starając się wybitnie, nie patrzeć za długo w oczy. Dłonie wysunęła za to, jak tylko dostrzegła śliczną buzię Neali i wciąż urzekający ją ogień jej włosów - Jesteś - odezwała się, wsuwając dłonie pod dziewczęce ramiona, przy przytulić do siebie dziewczynę - Jak dobrze, że jesteś - dodała ciszej, wydechem ciepłego powietrza znacząc długie pasma rudości.
Głos Liddy oderwał ją od ujęcia. I jeszcze gdy z zaskoczeniem witała Marysię, stanęła za jej plecami, oplatając ramiona wokół dziewczęcej talii - będziesz dzisiaj tańczyć. Musisz - odezwała się ze śmiechem, gdzieś w jej ramię, zerkając z pochylenia, w stronę jasnowłosej przyjaciółki - Jakiego meczu? - zapytała, nadal nie dając Liddy wyrwać się z jej objęcia. Aisha była drobna, ale nie tak łatwo było uniknąć przytulenia. Tęskniła za bliskością.
...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Powiedzieć, że ostatni czas był paskudny, to jak nie powiedzieć nic. Tamta noc zmieniła wszystko – nie tylko krajobraz, ale też ludzi, a przede wszystkim mnie. Potrzebowałem wielu dni, wiele wiader zimnej wody lądującej wprost na mojej głowie, aby choć trochę dojść do siebie, pozornie wrócić w to samo miejsce, z którego ruszyłem na plażę. Wcale nie było tak, że stawiałem opór, wręcz przeciwnie, ale gdy tylko zamykałem oczy te koszmarne obrazy powracały, podobnie jak dźwięki, które ogłuszały, były głośniejsze niż wszelkie inne. Przebijały się przez krzyk, przez trzask łamanego drewna, przysięgam, nie byłem w stanie ich powstrzymać. Próbowałem to wszystko wyprzeć, zrzucić na nieoczekiwany efekt narkotyku, co też było moją pierwszą myślą tuż po przebudzeniu, ale dawało to chwilową ulgę. Prawda powracała uderzając ze zdwojoną siłą i tym samym znów powalała mnie na łopatki. Bałem się, cholernie się bałem. Ten paraliżujący strach przejmował nade mną kontrolę, odbierał racjonalizm i zdrowy osąd, bo przecież przeżyliśmy, a przynajmniej większość z nas. W trakcie pierwszych majaków wspomniano o jakimś mężczyźnie, który uratował nas z morskiego stwora, za co przypłacił życiem, ale nie miałem pojęcia kim był, nie miałem komu podziękować. Z resztą niby jak miałem to zrobić? Nie żył, zmarł przez naszą głupotę, a właściwie moją, bo… dlaczego nie zabrałem Eve i nie uciekłem od razu? Po cholerę wracałem się po tego konia? Wielokrotnie zadawałem sobie to pytanie, mimo że odpowiedź wcale nie była trudna. Widocznie wstyd mi było samemu przed sobą przyznać to otwarcie. Gdybym tylko ruszył głową, to prawdopodobnie nikomu nie stałaby się krzywda, bo Liddy wraz z Nealą nie zawróciłyby, a oddaliły na bezpieczną odległość. Co gorsza zwierzę zapewne też by zniknęło z piaszczystego podłoża, bo o przeszło chwilę uprzedziłem tamtego mężczyznę. Pamiętałem jego zacięty wyraz twarzy… wiedziałem, że mu zabrakło szczęścia.
Poddałem się, ale przecież nie było to nic nowego. Po prostu odpuściłem.
Długo myślałem nad pojawieniem się na tym spotkaniu. Opuszczałem barkę, by po chwili na nią powrócić i z powrotem zaszyć się w swoim – ostatnio – ulubionym kącie. Próbowałem zaciskać dłonie w pięści, wargę kilkukrotnie przygryzłem do samej krwi. Nie wiem co się ze mną działo, może po prostu targały mną wyrzuty? Wewnętrzna nienawiść do samego siebie? Obawiałem się spojrzeć Eve w oczy, tak samo jak Neali, których nie widziałem od tamtych wydarzeń. James wiedział, Liddy również, ale i przed spotkaniem z nimi czułem absurdalny strach uzupełniony po brzegi wstydem. Mimo wszystko zebrałem się w sobie, zmusiłem do dźwignięcia na nogi i finalnego zjawienia się u progu domu – oczywiście po czasie. Zdążyłbym, ale… coś mnie zatrzymało, jednak moje spóźnienie zapewne nikogo nie zdziwi. Już wcześniej miałem problemy z punktualnością, wiec wątpiłem, aby pojawiły się jakiekolwiek wątpliwości.
Przez lekko uchylone drzwi usłyszałem znajome głosy. Wolnym ruchem otworzyłem je szerzej i wślizgnąłem się do środka starając się przy tym zrobić jak najmniej hałasu. Na powrót je przymknąłem i ruszyłem w głąb mieszkania przyodziewając lekki, wyuczony uśmiech. Wcale nie było mi do śmiechu, ani radości, choć widok ich wszystkich całych i zdrowych pokrzepiał. -Jak bardzo się spóźniłem?- spytałem unosząc dłoń w geście powitania. Nie bardzo wiedziałem, jak się zachować. -Co mnie ominęło?- przemknąłem wzrokiem po dziewczynach, które wyglądały jakoś… inaczej? W sensie wyjątkowo ładnie i wypadało to powiedzieć, ale zamiast tego stałem jak ten idiota z lekko rozchylonymi ustami. Mogłem się chociaż wcześniej napić, to nie zabrakłoby mi języka w gębie.
Poddałem się, ale przecież nie było to nic nowego. Po prostu odpuściłem.
Długo myślałem nad pojawieniem się na tym spotkaniu. Opuszczałem barkę, by po chwili na nią powrócić i z powrotem zaszyć się w swoim – ostatnio – ulubionym kącie. Próbowałem zaciskać dłonie w pięści, wargę kilkukrotnie przygryzłem do samej krwi. Nie wiem co się ze mną działo, może po prostu targały mną wyrzuty? Wewnętrzna nienawiść do samego siebie? Obawiałem się spojrzeć Eve w oczy, tak samo jak Neali, których nie widziałem od tamtych wydarzeń. James wiedział, Liddy również, ale i przed spotkaniem z nimi czułem absurdalny strach uzupełniony po brzegi wstydem. Mimo wszystko zebrałem się w sobie, zmusiłem do dźwignięcia na nogi i finalnego zjawienia się u progu domu – oczywiście po czasie. Zdążyłbym, ale… coś mnie zatrzymało, jednak moje spóźnienie zapewne nikogo nie zdziwi. Już wcześniej miałem problemy z punktualnością, wiec wątpiłem, aby pojawiły się jakiekolwiek wątpliwości.
Przez lekko uchylone drzwi usłyszałem znajome głosy. Wolnym ruchem otworzyłem je szerzej i wślizgnąłem się do środka starając się przy tym zrobić jak najmniej hałasu. Na powrót je przymknąłem i ruszyłem w głąb mieszkania przyodziewając lekki, wyuczony uśmiech. Wcale nie było mi do śmiechu, ani radości, choć widok ich wszystkich całych i zdrowych pokrzepiał. -Jak bardzo się spóźniłem?- spytałem unosząc dłoń w geście powitania. Nie bardzo wiedziałem, jak się zachować. -Co mnie ominęło?- przemknąłem wzrokiem po dziewczynach, które wyglądały jakoś… inaczej? W sensie wyjątkowo ładnie i wypadało to powiedzieć, ale zamiast tego stałem jak ten idiota z lekko rozchylonymi ustami. Mogłem się chociaż wcześniej napić, to nie zabrakłoby mi języka w gębie.
Jedną z bolączek współczesnego świata jest to, że nikt nie wie
kim tak naprawdę jest
kim tak naprawdę jest
Przyglądała się dziewczynom, gdy zeszła do nich na dół. Skinęła delikatnie głową, kiedy Aisha poprawiła ją. Jesteśmy piękne. Miała rację, każda z nich była piękna z własną urodą i w sukience, którą stworzyła dla nich Marysia. Zerknęła na dziewczynę, kiedy poczuła mocniejszy nacisk palców i słowa, które sprawiły, że na moment wstrzymała oddech. Nie czuła się dzielna, a odwaga, którą próbowała zbudować, niebezpiecznie chwiała się w posadach. Starała się panować nad emocjami, ale to nie było takie proste. Jeszcze na górze, poprawiając materiał sukienki, czuła, jak chłodna pustka do której obecności się przyzwyczaiła, zaczyna znikać. Wypełniały ją emocje, uczucia i nie wiedziała, jak powinna się z tym czuć. Tu i teraz, mając je obie obok siebie, próbowała znaleźć otuchę w czyjeś obecności. Pójść za słowami Marii, że wszystko będzie dobrze. Tylko jak będzie, gdy drzwi się otworzą? Czuła niepokój, zniecierpliwienie i ekscytacje, dziwne połączenie, jakieś inne i niepasujące.
Zamrugała, wyrywana z zamyślenia, kiedy usłyszała, że ktoś się zbliża. Spojrzała w kierunku drzwi, a dłonie w jakimś przedziwnym odruchu, wysunęła z dłoni swych dwóch towarzyszek. Rozciągnęła usta w uśmiechu, kiedy do środka weszła Neala i Liddy. Nie widziała ich od tamtego dnia, chociaż z każdą wymieniła listy, zatrzymując, chociaż taką namiastkę kontaktu. Parsknęła śmiechem, gdy próg przekroczył również Marcel z Jamesem i zamarli w wejściu.
- Cześć. Zamknijcie usta.- rzuciła i puściła oczko do chłopaków, podchodząc już bliżej.
Najpierw jednak postanowiła przywitać się z dziewczynami, dlatego bez zastanowienia zamknęła w uścisku Moore.- Dobrze cię widzieć, Lids.- szepnęła, odsuwając się od niej powoli. Rozchyliła lekko usta, gdy po raz kolejny cisnęły się przeprosiny za to, co się wydarzyło, ale znała już podejście przyjaciółki. Najpewniej zgarnęłaby ochrzan za próbę, dlatego odpuściła. Kącik ust drgnął mocniej, zdradzając pewne zawstydzenie. Odsunęła się, obserwując przez moment zamieszanie, gdy Moore zobaczyła Marię.- Znacie się? – spytała, chociaż było to już oczywiste po reakcjach. Zastanowiła się nad tym, ale zaraz pewnie wszyscy dowiedzą się tej historii. Przeszła o krok, by stanąć przed Weasley.
- Nealo.- podjęła i z lekką niepewnością przytuliła ją, nie do końca przekonana, jak powinna przywitać się z dziewczyną. Nie łączyły ich zażyłe relacje, od pewnego czasu głównie akceptowała ją przez wzgląd na Jamesa. Była znajomą, koleżanką z która częściej się ścierała, niż szukała jej towarzystwa, a jednak nawet przez moment nie rozważała, by jej nie zaprosić. Była częścią tej bandy i to się najpewniej nie zmieni.
Spojrzała w końcu na Marcela, który chyba nadal nie dochodził do siebie? Jeszcze raz poczuła rozbawienie jego reakcją. Bez wahania, zarzuciła ramiona na jego szyję, obejmując go. Pełne usta zetknęły się z męskim policzkiem.
- Pamiętasz jeszcze, jak się oddycha? – spytała szeptem, a rozbawienie wprawiało głos w drżenie.- Zrobiliście już sobie wstęp do imprezy? – zmarszczyła lekko nos, gdy poczuła zapach alkoholu, który otaczał chłopaka. To samo poczuła, przytulając Liddy, ale nie powiązała faktów.- Trzymaj poziom, bo dziś chcę z Tobą tańczyć, Marcel. Do upadłego, by wynagrodzić ci te poprzednie razy.- zdradziła mu, co dziś go czeka. Puściła go, oddając Marysi, która najpewniej też będzie chciała się przywitać.
Obejrzała się na Jamesa, akurat, kiedy spuścił wzrok. Tkwiła chwilę w bezruchu, kiedy szedł w kierunku kuchni. Poszła za nim, a kiedy odłożył butelki, wyciągnęła dłoń i zamknęła długie palce na jego dłoni. Pociągnęła delikatnie, by odwrócił się do niej, a ciemne spojrzenia spotkały się.
- Hej...- szepnęła, czując, jak durne serce gubi swój rytm, a po chwili przyspiesza. Objęła go, ramiona objęły jego kark, a twarz na moment ukryła w jego szyi.- Tęskniłam.- przyznała cicho, obawiając się, że było to jednostronne, ale z drugiej strony chciała, by wiedział. Odchyliła się lekko i pocałowała go w policzek. Czuła woń alkoholu, który najwyraźniej musiał wlać w siebie, tak samo, jak Marcel i Liddy. Poczuła, jak emocje przez chwilę w niej wrzą. Przeczekała to, pozwoliła, by to minęło, a nie zaogniało się mocniej. Cofnęła się o krok, dłonie zsunęły się po jego torsie i opadły całkiem wzdłuż ciała.
- Chcesz Ją już zobaczyć? – spytała ze spokojem, a kąciki ust drgnęły i wykrzywiły się w ładnym uśmiechu.- Mam nadzieję, że ten wstęp z alkoholem nie przeszkodzi ci dziś. Tradycja wymaga od ciebie, byś opił zdrowie i przyszłość swej córki, jak jeszcze nigdy.- uniosła lekko brew, ale przypuszczała, że to nie będzie dla niego wyzwaniem.
Obejrzała się przez ramię, spodziewając się, że zaraz do kuchni wejdzie Marcel, zawołany wcześniej przez Jamesa.
- Przeniesiecie stół do ogrodu? Postawcie go przy ścianie domu, wtedy nie będzie nam przeszkadzał i zostanie sporo miejsca do zabawy.- poinstruowała, zerkając na stół, a później wracając wzrokiem do chłopaków. Brakowało jeszcze dwóch, ale miała nadzieje, że dotrą tutaj prędzej czy później. Nikt nie wymagał punktualności, nie żyli z zegarkiem w ręku. Zerknęła na blat w kuchni, gdzie czekało już jedzenie. Oparła dłoń na torsie Jamesa raz jeszcze, lecz teraz tylko by skupić jego uwagę na sobie. Skinieniem wskazała w kierunku blatu.
- Upiekłam twoje ulubione ciasto i mam nadzieję, że będzie równie dobre, jak to, które piekła babcia Doe. Ewentualnie chociaż trochę zbliżone.- uśmiechnęła się lekko, odrobinę niepewna.
Wyszła z kuchni, zostawiając chłopaków z ich zadaniem, a sama wróciła do dziewczyn.
- James i Marcel zaraz ogarną stół, przeniesiemy jedzenie i wszystko będzie już w sumie gotowe.- poinformowała je, wzrokiem przeskakując po każdej.- Pójdę później na górę, przebiorę Marcię i wrócę do was. Pilnujcie w tym czasie, by się chłopaki nie dobrali do jedzenia.- odparła ze śmiechem. Znała ich za dobrze, wiedziała, że chwila nieuwagi wystarczy, by buszowali przy jedzeniu. Przerabiała to z braćmi, później z tymi dwoma.
Obejrzała się przez ramię, słysząc, że drzwi do domu znów się otworzyły. Ruszyła w tamtą stronę, a na widok Freda ponownie rozciągnęła usta w uśmiechu. Był jej wybawieniem i bohaterem.
- Cześć.- rzuciła, podchodząc i podobnie, jak pozostałych przytuliła go. Chociaż bardziej wtuliła się w niego.- Cieszę się, że przyszedłeś.- przyznała szczerze, mając najmniej pewności względem niego, czy pojawi się tutaj. Odchyliła się.- Nie spóźniłeś się, a przynajmniej nie na tyle, by zostało to zauważone. Nie ominęło cię za wiele.- zapewniła go.- Jim i Marcel dostali bojowe zadanie wyniesienia stołu na ogród, możesz im pomóc. Nie wygląda na najcięższy, ale swoje waży.- mógł poczuć się pewniej przy tych dwóch, więc powinien mieć tę szansę.
Dała czas wszystkim, by się przywitali z Kruegerem. Później, gdy chłopaki zajmowali się swoją częścią, sama złapała za dłoń Aishę i Nealę, które stały najbliżej niej i pociągnęła je delikatnie do kuchni. Zajęły się przenoszeniem jedzenia, nie było go wiele, a jednak wystarczająco by każda mogła wziąć coś do ręki. Ulotniła się na górę, kiedy wszystko było gotowe. Musiała zająć się Gillie, nakarmić ją i przebrać, aby chociaż tak zwiększyć szanse, że mała nie zacznie płakać po krótkiej chwili wśród nich. Oby pokazała się z tej dobrej strony. Kiedy wszystko zdawało się już pod kontrolą, zeszła powoli z małą. Poprawiła milutki różowy kocyk, który udało jej się zdobyć tydzień temu, trzymając córkę w bezpiecznych ramionach. Zerknęła w kierunku drzwi prowadzących do ogrodu, chwilę jeszcze zwlekając.
Zamrugała, wyrywana z zamyślenia, kiedy usłyszała, że ktoś się zbliża. Spojrzała w kierunku drzwi, a dłonie w jakimś przedziwnym odruchu, wysunęła z dłoni swych dwóch towarzyszek. Rozciągnęła usta w uśmiechu, kiedy do środka weszła Neala i Liddy. Nie widziała ich od tamtego dnia, chociaż z każdą wymieniła listy, zatrzymując, chociaż taką namiastkę kontaktu. Parsknęła śmiechem, gdy próg przekroczył również Marcel z Jamesem i zamarli w wejściu.
- Cześć. Zamknijcie usta.- rzuciła i puściła oczko do chłopaków, podchodząc już bliżej.
Najpierw jednak postanowiła przywitać się z dziewczynami, dlatego bez zastanowienia zamknęła w uścisku Moore.- Dobrze cię widzieć, Lids.- szepnęła, odsuwając się od niej powoli. Rozchyliła lekko usta, gdy po raz kolejny cisnęły się przeprosiny za to, co się wydarzyło, ale znała już podejście przyjaciółki. Najpewniej zgarnęłaby ochrzan za próbę, dlatego odpuściła. Kącik ust drgnął mocniej, zdradzając pewne zawstydzenie. Odsunęła się, obserwując przez moment zamieszanie, gdy Moore zobaczyła Marię.- Znacie się? – spytała, chociaż było to już oczywiste po reakcjach. Zastanowiła się nad tym, ale zaraz pewnie wszyscy dowiedzą się tej historii. Przeszła o krok, by stanąć przed Weasley.
- Nealo.- podjęła i z lekką niepewnością przytuliła ją, nie do końca przekonana, jak powinna przywitać się z dziewczyną. Nie łączyły ich zażyłe relacje, od pewnego czasu głównie akceptowała ją przez wzgląd na Jamesa. Była znajomą, koleżanką z która częściej się ścierała, niż szukała jej towarzystwa, a jednak nawet przez moment nie rozważała, by jej nie zaprosić. Była częścią tej bandy i to się najpewniej nie zmieni.
Spojrzała w końcu na Marcela, który chyba nadal nie dochodził do siebie? Jeszcze raz poczuła rozbawienie jego reakcją. Bez wahania, zarzuciła ramiona na jego szyję, obejmując go. Pełne usta zetknęły się z męskim policzkiem.
- Pamiętasz jeszcze, jak się oddycha? – spytała szeptem, a rozbawienie wprawiało głos w drżenie.- Zrobiliście już sobie wstęp do imprezy? – zmarszczyła lekko nos, gdy poczuła zapach alkoholu, który otaczał chłopaka. To samo poczuła, przytulając Liddy, ale nie powiązała faktów.- Trzymaj poziom, bo dziś chcę z Tobą tańczyć, Marcel. Do upadłego, by wynagrodzić ci te poprzednie razy.- zdradziła mu, co dziś go czeka. Puściła go, oddając Marysi, która najpewniej też będzie chciała się przywitać.
Obejrzała się na Jamesa, akurat, kiedy spuścił wzrok. Tkwiła chwilę w bezruchu, kiedy szedł w kierunku kuchni. Poszła za nim, a kiedy odłożył butelki, wyciągnęła dłoń i zamknęła długie palce na jego dłoni. Pociągnęła delikatnie, by odwrócił się do niej, a ciemne spojrzenia spotkały się.
- Hej...- szepnęła, czując, jak durne serce gubi swój rytm, a po chwili przyspiesza. Objęła go, ramiona objęły jego kark, a twarz na moment ukryła w jego szyi.- Tęskniłam.- przyznała cicho, obawiając się, że było to jednostronne, ale z drugiej strony chciała, by wiedział. Odchyliła się lekko i pocałowała go w policzek. Czuła woń alkoholu, który najwyraźniej musiał wlać w siebie, tak samo, jak Marcel i Liddy. Poczuła, jak emocje przez chwilę w niej wrzą. Przeczekała to, pozwoliła, by to minęło, a nie zaogniało się mocniej. Cofnęła się o krok, dłonie zsunęły się po jego torsie i opadły całkiem wzdłuż ciała.
- Chcesz Ją już zobaczyć? – spytała ze spokojem, a kąciki ust drgnęły i wykrzywiły się w ładnym uśmiechu.- Mam nadzieję, że ten wstęp z alkoholem nie przeszkodzi ci dziś. Tradycja wymaga od ciebie, byś opił zdrowie i przyszłość swej córki, jak jeszcze nigdy.- uniosła lekko brew, ale przypuszczała, że to nie będzie dla niego wyzwaniem.
Obejrzała się przez ramię, spodziewając się, że zaraz do kuchni wejdzie Marcel, zawołany wcześniej przez Jamesa.
- Przeniesiecie stół do ogrodu? Postawcie go przy ścianie domu, wtedy nie będzie nam przeszkadzał i zostanie sporo miejsca do zabawy.- poinstruowała, zerkając na stół, a później wracając wzrokiem do chłopaków. Brakowało jeszcze dwóch, ale miała nadzieje, że dotrą tutaj prędzej czy później. Nikt nie wymagał punktualności, nie żyli z zegarkiem w ręku. Zerknęła na blat w kuchni, gdzie czekało już jedzenie. Oparła dłoń na torsie Jamesa raz jeszcze, lecz teraz tylko by skupić jego uwagę na sobie. Skinieniem wskazała w kierunku blatu.
- Upiekłam twoje ulubione ciasto i mam nadzieję, że będzie równie dobre, jak to, które piekła babcia Doe. Ewentualnie chociaż trochę zbliżone.- uśmiechnęła się lekko, odrobinę niepewna.
Wyszła z kuchni, zostawiając chłopaków z ich zadaniem, a sama wróciła do dziewczyn.
- James i Marcel zaraz ogarną stół, przeniesiemy jedzenie i wszystko będzie już w sumie gotowe.- poinformowała je, wzrokiem przeskakując po każdej.- Pójdę później na górę, przebiorę Marcię i wrócę do was. Pilnujcie w tym czasie, by się chłopaki nie dobrali do jedzenia.- odparła ze śmiechem. Znała ich za dobrze, wiedziała, że chwila nieuwagi wystarczy, by buszowali przy jedzeniu. Przerabiała to z braćmi, później z tymi dwoma.
Obejrzała się przez ramię, słysząc, że drzwi do domu znów się otworzyły. Ruszyła w tamtą stronę, a na widok Freda ponownie rozciągnęła usta w uśmiechu. Był jej wybawieniem i bohaterem.
- Cześć.- rzuciła, podchodząc i podobnie, jak pozostałych przytuliła go. Chociaż bardziej wtuliła się w niego.- Cieszę się, że przyszedłeś.- przyznała szczerze, mając najmniej pewności względem niego, czy pojawi się tutaj. Odchyliła się.- Nie spóźniłeś się, a przynajmniej nie na tyle, by zostało to zauważone. Nie ominęło cię za wiele.- zapewniła go.- Jim i Marcel dostali bojowe zadanie wyniesienia stołu na ogród, możesz im pomóc. Nie wygląda na najcięższy, ale swoje waży.- mógł poczuć się pewniej przy tych dwóch, więc powinien mieć tę szansę.
Dała czas wszystkim, by się przywitali z Kruegerem. Później, gdy chłopaki zajmowali się swoją częścią, sama złapała za dłoń Aishę i Nealę, które stały najbliżej niej i pociągnęła je delikatnie do kuchni. Zajęły się przenoszeniem jedzenia, nie było go wiele, a jednak wystarczająco by każda mogła wziąć coś do ręki. Ulotniła się na górę, kiedy wszystko było gotowe. Musiała zająć się Gillie, nakarmić ją i przebrać, aby chociaż tak zwiększyć szanse, że mała nie zacznie płakać po krótkiej chwili wśród nich. Oby pokazała się z tej dobrej strony. Kiedy wszystko zdawało się już pod kontrolą, zeszła powoli z małą. Poprawiła milutki różowy kocyk, który udało jej się zdobyć tydzień temu, trzymając córkę w bezpiecznych ramionach. Zerknęła w kierunku drzwi prowadzących do ogrodu, chwilę jeszcze zwlekając.
- Jedzenie i alkohol:
• Gulasz
• Romska zupa
• Ryba z ziemniakami
• Kasza z cebulą i boczkiem
• Ciasto z wiśniami
• Szarlotka
• Mocarz
• Czarne Ale
• Porter Starego Sue
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Coraz bardziej rosnące napięcie zaskakująco nie wydawało się jej być niczym złym. Przede wszystkim nie pętało ono jej w przykrej wstydliwości. Z radością skinęła głową na słowa Aishy. Też tego nie wiedziała. Piękno, samo w sobie, interesowało ją tylko od niedawna. Do tej pory po prostu nie zależało jej na tym, co sądzą o jej urodzie; ale wszystko zmieniło się, gdy pewien dzielny młodzieniec wyłowił jej wianek i wodną lilię...
Głos, który rozległ się po otwarciu drzwi, sprawił, że jej serce najpierw stanęło, a później zaczęło bić tak szybko, że niemalże od razu zaróżowione przy pomocy szminki wklepanej w skórę policzki przybrały barwę jeszcze ciemniejszą. Ścisnęła mocniej dłonie Aishy oraz Eve, zupełnie bezwiednie dając im znać, że w jakiś sposób emocjonalnie przeżyła pojawienie się pierwszych gości. Dziewczęta nie mogły wiedzieć, że reagowała tak na dźwięk głosu Marcela. Gdy Eve wspomniała jej o intencji przyjęcia, przeszło jej przez myśl, że jeżeli ma być tu Jim, to będzie i Marcel, a jednak gdy doszło do pojawienia się w jednej przestrzeni, zrobiło jej się tak gorąco, że tylko świeże, wieczorne powietrze końcówki września sprawiło, że jeszcze nie ugięły się pod nią kolana.
— Już jesteście... — wyszeptała z radością, puszczając dłonie towarzyszących jej dziewcząt, aby unieść własne w górę. Oparła je na swych policzkach, nie mogąc posiąść się z radości. Nie tylko przez komplementy, które właśnie zbierały, a które łechtały ego nie tylko krawcowej, ale także — a może przede wszystkim — Marii samej w sobie. — Dobrze was widzieć. Wszystkich — powiedziała po krótkiej chwili, starając się nie patrzeć zbyt długo na Liddy i Nealę, które wyglądały... kiepsko. Czy chorowały? A jeżeli tak, to na co? Nie spodziewała się, żeby przeżyły to samo, co Freddy, który dołączył do nich później. Niezależnie od powodu takiego stanu rzeczy serce zakuło ją mocno i nawet pobliska obecność Marcela (Co sądzisz o sukience? Pasuje mi, czy może powinnam się przebrać? Eve mówiła, że mogę ją nosić, Aisha też nie miała nic przeciwko...) nie mogła tego przeoczyć. Uśmiechnęła się za to szerzej, gdy Jim również podzielił się z nimi myślami o ich strojach. Tak naprawdę to na jego werdykt czekała najbardziej — w końcu to on był tym z obecnych, który mógł najlepiej pamiętać o tym, jak wyglądał tabor.
— Tak, to ja, Skrzaciku — odpowiedziała zupełnie lekko na niedowierzanie Liddy, wychodząc jej naprzeciw. Nim zdążyła do niej dotrzeć, padło kolejne pytanie, ale za nim na nie odpowiedziała, sięgnęła ostrożnie do włosów Moore, aby przeczesać je odrobinę i przez to potargać lekko zmatowiałe, prostsze niż zazwyczaj włosy. W międzyczasie odezwała się także Eve, do której Maria odwróciła się na chwilę, aby zaraz odpowiedzieć także Aishy. — Poznałyśmy się na meczu Jastrzębi kilka lat temu. — odpowiedziała gospodyni, nim wróciła spojrzeniem do Liddy, aby zaraz przenieść je także na Nealę — Neala, dobrze pamiętam? — spytała, wyciągając dłoń także w jej kierunku, zapraszając ją do podejścia bliżej. Widziały się wcześniej tylko raz, ale nie chciała, żeby dziewczyna poczuła się niechciana, czy też odstająca od reszty grupy. — Chcecie wejść na górę? — spytała, wskazując głową na schody za sobą, nim ściszyła głos do szeptu, którego nie mogli posłyszeć chłopcy. — Wzięłam ze sobą puder i szminkę, możecie skorzystać. Albo wam pomogę. I wtedy ci wszystko wyjaśnię, Lidds — zaproponowała; żadna dziewczynka nie chciała wyglądać chorobliwie, a odrobina koloru na pewno doda ich cerze trochę witalności. Na razie nie chciała zmuszać Neali do uścisku. Nie znały się szczególnie dobrze, bo widziały jedynie raz i to jeszcze w niesprzyjających okolicznościach...
Korzystając z chwilowego zamieszania spowodowanego przywitaniami, odnalazła swoją drogę do Marcela.
— Cześć... — szepnęła, delikatnie łapiąc za przeguby jego rąk, tak, jakby powtarzała jego gesty z tamtego okrutnego wieczoru. Wieczoru, który wywrócił jej świat do góry nogami. Dopiero stawiała w nim pierwsze pewne kroki, ale... Dobrze było móc polegać na kimś bliskim. Nawet jeżeli nie łączyły ich więzy krwi. Przez moment wpatrywała się w jego oczy, nim przytuliła go — układając policzek gdzieś na jego klatce piersiowej, otulając go w pasie swymi rękoma. Oczy zaszły jej na moment łzami, ale teraz — po raz pierwszy od dawna — były to łzy radości. Bo zjawił się tu, był, nie tylko w jej snach, ale prawdziwy, żywy, z krwi i kości. — Tęskniłam za tobą... — szepnęła zawstydzona, nim cofnęła się od niego. Nie wdzieli się raptem kilka dni. Ale z każdą mijającą godziną wydawało jej się, jakby ich rozłąka trwała wieki. Wierzchem dłoni otarła kilka zagubionych łez z policzków, uśmiech nie znikał z jej warg. — Gotowałyśmy z dziewczynami cały dzień. Jest i gulasz, i ryba, i szarlotka... Lubisz szarlotkę? — spytała wreszcie, szczerze ciekawa jego odpowiedzi. Dopiero po kolejnej krótkiej chwili zerknęła przez ramię na Eve komandującą chłopców do przenoszenia stołu. Pochyliła głowę w dół, uśmiech zniknął za zasłoną złotych loków. Cichy chichot wydostał się spomiędzy jej warg, gdy usłyszała zastrzeżenie gospodyni. Nim chłopcy zabrali się za wykonanie swego zadania, położyła jedną dłoń na barku blondyna i wspinając się na palce, szepnęła mu do ucha. — Spróbujcie trochę, nie będę patrzeć — zachęciła, po czym cofnęła się, znów wchodząc pomiędzy dziewczęta. Pozwoliła sobie podawać naczynia z przygotowanym przez Eve, Aishę i siebie jedzeniem, aby następnie wynieść je do ogrodu i ustawić na stole. Dopiero przy wracaniu z ogrodu do środka zauważyła, że w domu Doe był jeszcze jeden gość.
— Freddy... — uśmiechnęła się szeroko i pomachała mu z daleka. Nawet nie zauważyła, żeby zabrakło mu animuszu. — Chodź do ogrodu, już wszystko przygotowane — poprosiła go, samej, tanecznym niemalże krokiem wychodząc do ogrodu. Tylko raz zerknęła na schody, na których powinna niedługo znaleźć się Eve wraz z córeczką. Czekała ich cudowna noc.
Głos, który rozległ się po otwarciu drzwi, sprawił, że jej serce najpierw stanęło, a później zaczęło bić tak szybko, że niemalże od razu zaróżowione przy pomocy szminki wklepanej w skórę policzki przybrały barwę jeszcze ciemniejszą. Ścisnęła mocniej dłonie Aishy oraz Eve, zupełnie bezwiednie dając im znać, że w jakiś sposób emocjonalnie przeżyła pojawienie się pierwszych gości. Dziewczęta nie mogły wiedzieć, że reagowała tak na dźwięk głosu Marcela. Gdy Eve wspomniała jej o intencji przyjęcia, przeszło jej przez myśl, że jeżeli ma być tu Jim, to będzie i Marcel, a jednak gdy doszło do pojawienia się w jednej przestrzeni, zrobiło jej się tak gorąco, że tylko świeże, wieczorne powietrze końcówki września sprawiło, że jeszcze nie ugięły się pod nią kolana.
— Już jesteście... — wyszeptała z radością, puszczając dłonie towarzyszących jej dziewcząt, aby unieść własne w górę. Oparła je na swych policzkach, nie mogąc posiąść się z radości. Nie tylko przez komplementy, które właśnie zbierały, a które łechtały ego nie tylko krawcowej, ale także — a może przede wszystkim — Marii samej w sobie. — Dobrze was widzieć. Wszystkich — powiedziała po krótkiej chwili, starając się nie patrzeć zbyt długo na Liddy i Nealę, które wyglądały... kiepsko. Czy chorowały? A jeżeli tak, to na co? Nie spodziewała się, żeby przeżyły to samo, co Freddy, który dołączył do nich później. Niezależnie od powodu takiego stanu rzeczy serce zakuło ją mocno i nawet pobliska obecność Marcela (Co sądzisz o sukience? Pasuje mi, czy może powinnam się przebrać? Eve mówiła, że mogę ją nosić, Aisha też nie miała nic przeciwko...) nie mogła tego przeoczyć. Uśmiechnęła się za to szerzej, gdy Jim również podzielił się z nimi myślami o ich strojach. Tak naprawdę to na jego werdykt czekała najbardziej — w końcu to on był tym z obecnych, który mógł najlepiej pamiętać o tym, jak wyglądał tabor.
— Tak, to ja, Skrzaciku — odpowiedziała zupełnie lekko na niedowierzanie Liddy, wychodząc jej naprzeciw. Nim zdążyła do niej dotrzeć, padło kolejne pytanie, ale za nim na nie odpowiedziała, sięgnęła ostrożnie do włosów Moore, aby przeczesać je odrobinę i przez to potargać lekko zmatowiałe, prostsze niż zazwyczaj włosy. W międzyczasie odezwała się także Eve, do której Maria odwróciła się na chwilę, aby zaraz odpowiedzieć także Aishy. — Poznałyśmy się na meczu Jastrzębi kilka lat temu. — odpowiedziała gospodyni, nim wróciła spojrzeniem do Liddy, aby zaraz przenieść je także na Nealę — Neala, dobrze pamiętam? — spytała, wyciągając dłoń także w jej kierunku, zapraszając ją do podejścia bliżej. Widziały się wcześniej tylko raz, ale nie chciała, żeby dziewczyna poczuła się niechciana, czy też odstająca od reszty grupy. — Chcecie wejść na górę? — spytała, wskazując głową na schody za sobą, nim ściszyła głos do szeptu, którego nie mogli posłyszeć chłopcy. — Wzięłam ze sobą puder i szminkę, możecie skorzystać. Albo wam pomogę. I wtedy ci wszystko wyjaśnię, Lidds — zaproponowała; żadna dziewczynka nie chciała wyglądać chorobliwie, a odrobina koloru na pewno doda ich cerze trochę witalności. Na razie nie chciała zmuszać Neali do uścisku. Nie znały się szczególnie dobrze, bo widziały jedynie raz i to jeszcze w niesprzyjających okolicznościach...
Korzystając z chwilowego zamieszania spowodowanego przywitaniami, odnalazła swoją drogę do Marcela.
— Cześć... — szepnęła, delikatnie łapiąc za przeguby jego rąk, tak, jakby powtarzała jego gesty z tamtego okrutnego wieczoru. Wieczoru, który wywrócił jej świat do góry nogami. Dopiero stawiała w nim pierwsze pewne kroki, ale... Dobrze było móc polegać na kimś bliskim. Nawet jeżeli nie łączyły ich więzy krwi. Przez moment wpatrywała się w jego oczy, nim przytuliła go — układając policzek gdzieś na jego klatce piersiowej, otulając go w pasie swymi rękoma. Oczy zaszły jej na moment łzami, ale teraz — po raz pierwszy od dawna — były to łzy radości. Bo zjawił się tu, był, nie tylko w jej snach, ale prawdziwy, żywy, z krwi i kości. — Tęskniłam za tobą... — szepnęła zawstydzona, nim cofnęła się od niego. Nie wdzieli się raptem kilka dni. Ale z każdą mijającą godziną wydawało jej się, jakby ich rozłąka trwała wieki. Wierzchem dłoni otarła kilka zagubionych łez z policzków, uśmiech nie znikał z jej warg. — Gotowałyśmy z dziewczynami cały dzień. Jest i gulasz, i ryba, i szarlotka... Lubisz szarlotkę? — spytała wreszcie, szczerze ciekawa jego odpowiedzi. Dopiero po kolejnej krótkiej chwili zerknęła przez ramię na Eve komandującą chłopców do przenoszenia stołu. Pochyliła głowę w dół, uśmiech zniknął za zasłoną złotych loków. Cichy chichot wydostał się spomiędzy jej warg, gdy usłyszała zastrzeżenie gospodyni. Nim chłopcy zabrali się za wykonanie swego zadania, położyła jedną dłoń na barku blondyna i wspinając się na palce, szepnęła mu do ucha. — Spróbujcie trochę, nie będę patrzeć — zachęciła, po czym cofnęła się, znów wchodząc pomiędzy dziewczęta. Pozwoliła sobie podawać naczynia z przygotowanym przez Eve, Aishę i siebie jedzeniem, aby następnie wynieść je do ogrodu i ustawić na stole. Dopiero przy wracaniu z ogrodu do środka zauważyła, że w domu Doe był jeszcze jeden gość.
— Freddy... — uśmiechnęła się szeroko i pomachała mu z daleka. Nawet nie zauważyła, żeby zabrakło mu animuszu. — Chodź do ogrodu, już wszystko przygotowane — poprosiła go, samej, tanecznym niemalże krokiem wychodząc do ogrodu. Tylko raz zerknęła na schody, na których powinna niedługo znaleźć się Eve wraz z córeczką. Czekała ich cudowna noc.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Zarechotał krótko, obnażając oba rzędy zębów, spoglądając na Liddy tylko na chwilę, by wymienić z nią kontakt wzrokowy, jakby prócz tych paru słów porozumiewali się jeszcze inną drogą, bez słów. Dla niego zostawienie tamtych wydarzeń było proste. Nie uczestniczył w wyścigu Weymouth, słyszał, co się wydarzyło i widział przyjaciół po całej tragedii. Ale w tym wszystkim, poza niepełnosprawnością, poza ułomnością, którą nabyli i kiepską formą, on sam, zwyczajnie cieszył się, że żyli, bo nawet gdyby nie ryba, mogli zginąć pod odłamkiem płonącego meteorytu. Mogli umrzeć. Nie szukał winnych, nie próbował dociekać sekwencji zdarzeń, nie dopytywał gdzie tkwił błąd i kto go popełnił. Zaginięcie, a raczej śmierć kłączy przyjął ze smutkiem, jak śmierć kogoś bliskiego, kogoś kogo zdążyło się pokochać, ale w tym wszystkim były dobre wieści. Ludzie, których uznawał za rodzinę przetrwali najgorszy kataklizm w historii dziejów. I dla niego to był dobry i zupełnie wystarczający powód do uśmiechu, do zabawy, do celebracji. Cyganie nauczyli go czcić życie i celebrować moment przejścia. Nie rozumiał, nie mógł rozumieć toczących się w głowach przyjaciół wątpliwości i wstydu.
— Obiecujesz? Dla ciebie, tylko dzisiaj, nie będę się ruszał, okej? — zapowiedział z przyjacielskim rozbawieniem, choć wiedział, że trudności z jakimi się mierzyła były dla niej wyzwaniem ale wciąż przykrym i dotkliwym. Rozumiał ją znacznie lepiej niż mogła się tego spodziewać. I wiedział, że Marcel rozumiał ją tak samo dobrze. Kiedy opuścili Tower obaj mierzyli się z własnymi demonami. Palce, które mu łamali, a potem szybko składali tylko po to by znów złamać i zadać ból, wróciły już do sprawności, znów miał wrażenie, że są jego własne, czuł je. Ale wciąż nie chwycił za smyczek. I nie znalazł się nikt, kto by go do tego sprowokował przez cały ten czas. Dopiero tęsknota jak za największą miłością pchała go coraz silniej w tym kierunku. Dopiero ona przypomniała mu, jak wiele z samego siebie stracił. — Po maluchu i mały sparing? Obiecuję, że trafisz. — Żartował, ale przecież jednocześnie mówił zupełnie poważnie. Nie była sobą, coś spowijało jej myśli, a jej wzrok wydawał się nieobecny, nawet wtedy, gdy piła. I to wystarczyło, by pojął, że Liddy, z którą się przyjaźnili była gdzieś indziej dzisiaj, a on bardzo pragnął sprowadzić ją tu z powrotem.
Kiedy spytała, skąd znały się dziewczyny, zmarszczył brwi i spojrzał bez zrozumienia na Marcela.
— Skąd się znacie? — powtórzył po dziewczynie z głupkowatym uśmiechem na twarzy, zdając sobie sprawę, że tak samo jak ona chciał to wiedzieć, ale w końcu zdawało mu się, że wszystkie dziewczyny się znały. Nawet nie próbował analizować faktów. Nim usłyszał pełną odpowiedź ruszył do kuchni, pewien, że Marceli ruszył za nim. Bo co miałoby go zatrzymać? Lekkim, dziarskim krokiem — jakby dzisiaj nic nie mogło wytrącić go z równowagi. Dumny, pewny siebie, rozbawiony i gotowy na wszystko. A przecież nie mógł być dalej od tego czym dzisiaj chciał emanować. Musiał kłamać. Pocałunek od siostry przyprawił go o uśmiech, ale na jej słowa przewrócił oczami z westchnieniem. Wyglądała zachwycająco, ale przecież nie było tu nikogo, kto mógłby jej zrobić krzywdę, to wykorzystać. Marcel traktował go jak siostrę, Fred przecież nie tknąłby jej tak, jak by sobie to wyobrażał.
— Wynieśmy stół tylko tak, żeby się nie spie... — urwał, kiedy pociągnięcie dłoni zmusiło go do obrócenia się, a przy nim nie znalazł się żaden z jego przyjaciół. I na chwilę zabrakło mu powietrza w płucach, ale nie wiedział, czy to dobrze i nie wiedział, co o tym sądzić. Napotkał na swojej drodze oczy Eve. Przełknął ślinę, powstrzymując się przed tym, by nie mierzyć jej po raz kolejny wzrokiem. Jej niespodziewany akt czułości go zaskoczył. Kiedy go objęła tak pewnie i bez zastanowienia, odpowiedział jej tym samym, oplatając ją w pasie powoli i delikatnie. Tęskniła, powiedziała, choć nie po angielsku. Wypuścił z ust powietrze, pozwalając by jego sylwetka zapadła się w sobie i skurczyła na chwilę. Ostatnie chwile, jakie spędzili na festiwalu lata obfitowały w rozgoryczenie. Wtedy pogodził się z tym wszystkim — losem, porażką i pechem, uświadamiając sobie, że nigdy nie będzie tak jak to sobie wyobrażał. Tragedia, która się wydarzyła na krótko nim wstrząsnęła, wypełniła go strachem o dobro bliskich, o troskę, ale mijające tygodnie w odosobnieniu niczego nie zmieniły. Przypomniały mu tylko o tym, co miało miejsce.
— Tak, ja też — odpowiedział po chwili, choć sam nie był pewien, czy odpowiedz była mechaniczna, czy całkiem szczera. A jeśli to drugie, czy wynikała z tego, że wciąż była mu bliska jako osoba, czy gdzieś tam pod zapadliskiem tliło się jakieś uczucie. — Jak... Jak się czujesz? — spytał, odsuwając się na taką odległość, by móc na nią cała spojrzeć. Był wtedy w Menażerii o nią pytać, ale Aisha napewno jej przekazała wszystko. Napewno. — Czy... — zaczął, wracając myślami do tamtych zdarzeń, do jej nagłego i niespodziewanego porodu, ale to nie były tematy, które powinien z nią poruszać, a już na pewno nie w takiej sytuacji. — Przepraszam, że mnie nie było. Nie sądziłem, że... że coś takiego się wydarzy. Musiałyście radzić sobie same. — Nie było go na miejscu i trudno mu było przyznać, czy żałował. Jak mógłby się nad tym zastanawiać? Gdyby to zrobił wartościowałby problemy i dylematy ludzi, na których mu zależało. To, jak się czuł wtedy Marcel wymagało od niego reakcji, nie wyobrażał sobie, że mógłby postąpić inaczej, a jednak jego obowiązkiem było być wtedy przy rodzinie. Zacisnął usta w wąską linię na chwilę i zacisnął zęby, nie wiedząc co jej powiedzieć. Czy cokolwiek powinien powiedzieć, czy wszystko wybrzmi głupio? — Czy... będzie Celine? — spytał zamiast tego, spoglądając na nią niepewnie. Jeśli tak, musiał na to jakoś przygotować przyjaciela. A może i siebie też, żeby trzymać się od niej z daleka; żeby nie zrobić nic złego. Zaraz jednak jego myśli przemknęły na inny temat, a jego ciało zelektryzowało się. — Już? — spytał, unosząc brwi. — Znaczy... teraz? Przed wszystkimi? — Żałował, że nie było tu Thomasa, bo on wiedziałby, co powinien zrobić. I wiedziałby jak postąpić. — Tak, czemu nie — odparł prędko, bezmyślnie, uśmiechając się lekko choć niepewnie. Bo przecież o to chodziło, po o się zjawił. Żeby spotkać się po raz pierwszy ze swoją córką, swoim dzieckiem. Zobaczenie jej na oczach wszystkich, którzy czekali na jego reakcję — każdy swoją? — byłoby koszmarem, choć przyzwyczajony był do wystąpień publicznych i kochał być w centrum uwagi. Tylko dlaczego ta chwila go tak stresowała? Nie powinien się tak czuć; nie powinien być poddenerwowany. Czuł się jak bomba z opóźnionym zapłonem. Lont się już palił, ale nie wiedział ile minie czasu kiedy podpali proch. — Jaki wstęp z alkoholem? — Uniósł brwi wysoko, przybierając minę niewiniątka. — Czy alkohol mi kiedykolwiek przeszkodził w czymkolwiek? — zdziwił się od razu, prędko też marszcząc brwi z niezrozumieniem. Poczuł się tak, jakby sugerowała mu, że był pijany, a oni dopiero opróżnili pierwszą flaszkę. I to na czterech. Steffen zanim do nich dotrze będzie trzeźwy jak niemowlę. Chyba, że Bella go zamorduje w domu. — Steffen!— wypalił nagle. — Byliśmy po niego, ale Bella nie mogła skończyć się pindrzyć. Jeśli nie pojawi się za pół godziny powinniśmy podjąć misję ratunkową, bo nie dam jej zakopać kumpla w ogródku. Zabije go za to, że się z nami napił, jestem tego pewien. Zdradziecka żmija — przyznał ostrzegawczo, patrząc na Eve tak, jakby w jego własnych słowach czaiła się groźba. Ogólnie ufał Steffenowi, ale intuicja mówiła mu, że się dziś nie zjawi; że Bella zatrzyma go w domu. Opicie córki przyjął skinięciem głowy, jakby to było oczywiste, ale powód dla którego sięgnął po alkohol był znacznie bardziej idiotyczny. Zasalutował jej niemo, jakby chciał obiecać, że opije jej narodziny należycie. W tej samej chwili spojrzał w kierunku drzwi, jakby spodziewał się zobaczyć w wejściu do kuchni Marcela. Marcela, który był w tej chwili bardzo potrzebny w tym miejscu. Jak nigdy. Ale on gdzieś wsiąkł. Słchając jej instrukcji pokiwał jednak głową i w końcu wyjrzał przez okno na zarośnięty ogród, zgadzając się co do wytycznych postawienia stołu. Dopiero, gdy wspomniała o cieście spojrzał na nią, choć tylko dlatego, że wspomniała o tym, jak bardzo je lubił. I wtedy naszła go bardzo trzeźwa myśl, której towarzyszył dość trzeźwy i poważny wzrok ciemnych jak gorzka czekolada oczu. Starała się.
— Jest prawie jak w domu — przyznał cicho. Te stroje, które miały na sobie, ciasto, ta atmosfera. Nie mógł nie przyznać, że było naprawdę jak w domu, jak dawniej, kiedy wszyscy w akompaniamencie śpiewów i tańców bawili się i celebrowali każdą taką chwilę, z każdego wieczoru czyniąc niepowtarzalne święto. — Naprawdę ładnie wyglądasz — powtórzył, patrząc jej w oczy, a potem spoglądając na jej gruby warkocz, którego zakończenia nie widział już, gdy spoczywało na plecach. — A ciasto... napewno będzie pyszne. Wszystko, co robisz jest przecież pyszne. — Może za rzadko to mówił, ale naprawdę nie miał żadnych zastrzeżeń, co do jej kuchni i to wcale nie dlatego, że naprawdę nie był wymagający pod tym względem. Smakowały mu jej dania, dobrze sobie radziła w kuchni. Odprowadził ją wzrokiem, kiedy wychodziła, podchodząc powoli do stołu. Nie chwycił jednak jego brzegów, by go spróbować podnieść. I nie zawołał żadnego z kompanów. Był już w kuchni sam przez chwilę, więc oparł dłonie o blat i wsparł na nim cały swój ciężar, wzdychając głośno. Słyszał, że Freddie przyszedł, ale nie odwrócił się i nie zawołał za nim, przez chwilę gapiąc się przed siebie beznamiętnie. Zastukał palcami w blat.
Potem, jak na zawołanie, uśmiechnął się.
— Hej, jestem silny jak koń, ale butelki się mogą przy tym roztrzaskać! Czy ktoś je weźmie zanim dobry alkohol się zmarnuje? — krzyknął za siebie i zaszurał stołem ostrzegawczo.
— Obiecujesz? Dla ciebie, tylko dzisiaj, nie będę się ruszał, okej? — zapowiedział z przyjacielskim rozbawieniem, choć wiedział, że trudności z jakimi się mierzyła były dla niej wyzwaniem ale wciąż przykrym i dotkliwym. Rozumiał ją znacznie lepiej niż mogła się tego spodziewać. I wiedział, że Marcel rozumiał ją tak samo dobrze. Kiedy opuścili Tower obaj mierzyli się z własnymi demonami. Palce, które mu łamali, a potem szybko składali tylko po to by znów złamać i zadać ból, wróciły już do sprawności, znów miał wrażenie, że są jego własne, czuł je. Ale wciąż nie chwycił za smyczek. I nie znalazł się nikt, kto by go do tego sprowokował przez cały ten czas. Dopiero tęsknota jak za największą miłością pchała go coraz silniej w tym kierunku. Dopiero ona przypomniała mu, jak wiele z samego siebie stracił. — Po maluchu i mały sparing? Obiecuję, że trafisz. — Żartował, ale przecież jednocześnie mówił zupełnie poważnie. Nie była sobą, coś spowijało jej myśli, a jej wzrok wydawał się nieobecny, nawet wtedy, gdy piła. I to wystarczyło, by pojął, że Liddy, z którą się przyjaźnili była gdzieś indziej dzisiaj, a on bardzo pragnął sprowadzić ją tu z powrotem.
Kiedy spytała, skąd znały się dziewczyny, zmarszczył brwi i spojrzał bez zrozumienia na Marcela.
— Skąd się znacie? — powtórzył po dziewczynie z głupkowatym uśmiechem na twarzy, zdając sobie sprawę, że tak samo jak ona chciał to wiedzieć, ale w końcu zdawało mu się, że wszystkie dziewczyny się znały. Nawet nie próbował analizować faktów. Nim usłyszał pełną odpowiedź ruszył do kuchni, pewien, że Marceli ruszył za nim. Bo co miałoby go zatrzymać? Lekkim, dziarskim krokiem — jakby dzisiaj nic nie mogło wytrącić go z równowagi. Dumny, pewny siebie, rozbawiony i gotowy na wszystko. A przecież nie mógł być dalej od tego czym dzisiaj chciał emanować. Musiał kłamać. Pocałunek od siostry przyprawił go o uśmiech, ale na jej słowa przewrócił oczami z westchnieniem. Wyglądała zachwycająco, ale przecież nie było tu nikogo, kto mógłby jej zrobić krzywdę, to wykorzystać. Marcel traktował go jak siostrę, Fred przecież nie tknąłby jej tak, jak by sobie to wyobrażał.
— Wynieśmy stół tylko tak, żeby się nie spie... — urwał, kiedy pociągnięcie dłoni zmusiło go do obrócenia się, a przy nim nie znalazł się żaden z jego przyjaciół. I na chwilę zabrakło mu powietrza w płucach, ale nie wiedział, czy to dobrze i nie wiedział, co o tym sądzić. Napotkał na swojej drodze oczy Eve. Przełknął ślinę, powstrzymując się przed tym, by nie mierzyć jej po raz kolejny wzrokiem. Jej niespodziewany akt czułości go zaskoczył. Kiedy go objęła tak pewnie i bez zastanowienia, odpowiedział jej tym samym, oplatając ją w pasie powoli i delikatnie. Tęskniła, powiedziała, choć nie po angielsku. Wypuścił z ust powietrze, pozwalając by jego sylwetka zapadła się w sobie i skurczyła na chwilę. Ostatnie chwile, jakie spędzili na festiwalu lata obfitowały w rozgoryczenie. Wtedy pogodził się z tym wszystkim — losem, porażką i pechem, uświadamiając sobie, że nigdy nie będzie tak jak to sobie wyobrażał. Tragedia, która się wydarzyła na krótko nim wstrząsnęła, wypełniła go strachem o dobro bliskich, o troskę, ale mijające tygodnie w odosobnieniu niczego nie zmieniły. Przypomniały mu tylko o tym, co miało miejsce.
— Tak, ja też — odpowiedział po chwili, choć sam nie był pewien, czy odpowiedz była mechaniczna, czy całkiem szczera. A jeśli to drugie, czy wynikała z tego, że wciąż była mu bliska jako osoba, czy gdzieś tam pod zapadliskiem tliło się jakieś uczucie. — Jak... Jak się czujesz? — spytał, odsuwając się na taką odległość, by móc na nią cała spojrzeć. Był wtedy w Menażerii o nią pytać, ale Aisha napewno jej przekazała wszystko. Napewno. — Czy... — zaczął, wracając myślami do tamtych zdarzeń, do jej nagłego i niespodziewanego porodu, ale to nie były tematy, które powinien z nią poruszać, a już na pewno nie w takiej sytuacji. — Przepraszam, że mnie nie było. Nie sądziłem, że... że coś takiego się wydarzy. Musiałyście radzić sobie same. — Nie było go na miejscu i trudno mu było przyznać, czy żałował. Jak mógłby się nad tym zastanawiać? Gdyby to zrobił wartościowałby problemy i dylematy ludzi, na których mu zależało. To, jak się czuł wtedy Marcel wymagało od niego reakcji, nie wyobrażał sobie, że mógłby postąpić inaczej, a jednak jego obowiązkiem było być wtedy przy rodzinie. Zacisnął usta w wąską linię na chwilę i zacisnął zęby, nie wiedząc co jej powiedzieć. Czy cokolwiek powinien powiedzieć, czy wszystko wybrzmi głupio? — Czy... będzie Celine? — spytał zamiast tego, spoglądając na nią niepewnie. Jeśli tak, musiał na to jakoś przygotować przyjaciela. A może i siebie też, żeby trzymać się od niej z daleka; żeby nie zrobić nic złego. Zaraz jednak jego myśli przemknęły na inny temat, a jego ciało zelektryzowało się. — Już? — spytał, unosząc brwi. — Znaczy... teraz? Przed wszystkimi? — Żałował, że nie było tu Thomasa, bo on wiedziałby, co powinien zrobić. I wiedziałby jak postąpić. — Tak, czemu nie — odparł prędko, bezmyślnie, uśmiechając się lekko choć niepewnie. Bo przecież o to chodziło, po o się zjawił. Żeby spotkać się po raz pierwszy ze swoją córką, swoim dzieckiem. Zobaczenie jej na oczach wszystkich, którzy czekali na jego reakcję — każdy swoją? — byłoby koszmarem, choć przyzwyczajony był do wystąpień publicznych i kochał być w centrum uwagi. Tylko dlaczego ta chwila go tak stresowała? Nie powinien się tak czuć; nie powinien być poddenerwowany. Czuł się jak bomba z opóźnionym zapłonem. Lont się już palił, ale nie wiedział ile minie czasu kiedy podpali proch. — Jaki wstęp z alkoholem? — Uniósł brwi wysoko, przybierając minę niewiniątka. — Czy alkohol mi kiedykolwiek przeszkodził w czymkolwiek? — zdziwił się od razu, prędko też marszcząc brwi z niezrozumieniem. Poczuł się tak, jakby sugerowała mu, że był pijany, a oni dopiero opróżnili pierwszą flaszkę. I to na czterech. Steffen zanim do nich dotrze będzie trzeźwy jak niemowlę. Chyba, że Bella go zamorduje w domu. — Steffen!— wypalił nagle. — Byliśmy po niego, ale Bella nie mogła skończyć się pindrzyć. Jeśli nie pojawi się za pół godziny powinniśmy podjąć misję ratunkową, bo nie dam jej zakopać kumpla w ogródku. Zabije go za to, że się z nami napił, jestem tego pewien. Zdradziecka żmija — przyznał ostrzegawczo, patrząc na Eve tak, jakby w jego własnych słowach czaiła się groźba. Ogólnie ufał Steffenowi, ale intuicja mówiła mu, że się dziś nie zjawi; że Bella zatrzyma go w domu. Opicie córki przyjął skinięciem głowy, jakby to było oczywiste, ale powód dla którego sięgnął po alkohol był znacznie bardziej idiotyczny. Zasalutował jej niemo, jakby chciał obiecać, że opije jej narodziny należycie. W tej samej chwili spojrzał w kierunku drzwi, jakby spodziewał się zobaczyć w wejściu do kuchni Marcela. Marcela, który był w tej chwili bardzo potrzebny w tym miejscu. Jak nigdy. Ale on gdzieś wsiąkł. Słchając jej instrukcji pokiwał jednak głową i w końcu wyjrzał przez okno na zarośnięty ogród, zgadzając się co do wytycznych postawienia stołu. Dopiero, gdy wspomniała o cieście spojrzał na nią, choć tylko dlatego, że wspomniała o tym, jak bardzo je lubił. I wtedy naszła go bardzo trzeźwa myśl, której towarzyszył dość trzeźwy i poważny wzrok ciemnych jak gorzka czekolada oczu. Starała się.
— Jest prawie jak w domu — przyznał cicho. Te stroje, które miały na sobie, ciasto, ta atmosfera. Nie mógł nie przyznać, że było naprawdę jak w domu, jak dawniej, kiedy wszyscy w akompaniamencie śpiewów i tańców bawili się i celebrowali każdą taką chwilę, z każdego wieczoru czyniąc niepowtarzalne święto. — Naprawdę ładnie wyglądasz — powtórzył, patrząc jej w oczy, a potem spoglądając na jej gruby warkocz, którego zakończenia nie widział już, gdy spoczywało na plecach. — A ciasto... napewno będzie pyszne. Wszystko, co robisz jest przecież pyszne. — Może za rzadko to mówił, ale naprawdę nie miał żadnych zastrzeżeń, co do jej kuchni i to wcale nie dlatego, że naprawdę nie był wymagający pod tym względem. Smakowały mu jej dania, dobrze sobie radziła w kuchni. Odprowadził ją wzrokiem, kiedy wychodziła, podchodząc powoli do stołu. Nie chwycił jednak jego brzegów, by go spróbować podnieść. I nie zawołał żadnego z kompanów. Był już w kuchni sam przez chwilę, więc oparł dłonie o blat i wsparł na nim cały swój ciężar, wzdychając głośno. Słyszał, że Freddie przyszedł, ale nie odwrócił się i nie zawołał za nim, przez chwilę gapiąc się przed siebie beznamiętnie. Zastukał palcami w blat.
Potem, jak na zawołanie, uśmiechnął się.
— Hej, jestem silny jak koń, ale butelki się mogą przy tym roztrzaskać! Czy ktoś je weźmie zanim dobry alkohol się zmarnuje? — krzyknął za siebie i zaszurał stołem ostrzegawczo.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Obróciłam się gwłatownie - chociaż nie za, bo jeszcze ciało mi nie pozwalało, kiedy moje imię przecięło powietrzo. Rude włosy uniosły się trochę, a spojrzenie znalało się na znajomej jednostce Marcela.
- Jakby mnie zmyła fala i połknęła gigantyczna ryba. - odpowiedziałam Marcelowi, uśmiechając się trochę krzywo. Próbowałam zażartować i chociaż czułam się lepiej, to jeszcze nie było jakoś świetnie. Zdawałam sobie sprawę, że nadal wyglądałam… mizernie. Przeniosłam spojrzenie na Jima, unosząc ramiona. - Właśnie miałam zapukać. - skłamałam, choć nie całkiem, bo zbierałam się przecież do tego właśnie. - Liddy. - ucieszyłam się, wyciągając dłonie, żeby ją objąć na powitanie. Z nią jakoś pójdzie. Może. Chyba. Nie miałam jej za złe.
- Dzięki. - wypadło z moich ust, kiedy Marcel drzwi popchnął. Weszłam, nie mówiąc wiele, bo zaanonsował naszą obecność. Ale reakcje, mieliśmy chyba podobną, bo moje wargi też mimowolnie rozchyliły się w zaskoczeniu, a brwi uniosły ku górze. Wyglądały, nawet nie ładnie. Pięknie. Aisha i Eve w cygańskich strojach i… tęczówki osiadły na Marii. Też miała taką suknie. Wróciłam spojrzeniem do Eve, potem do Aishy, nie ruszając się z miejsca. Czując, jak blaknę, blednę, jak skręca mi się coś wewnątrz mnie kiedy dochodzi do mnie prosta sprawa: nigdy nie będę jedną z nich, ale nie dlatego że jestem gadziem. Dopuścili do siebie Marcela, a teraz pozwalali w tej tradycyjnej - chyba - sukni chodzić jakiejś dziewczynie. Nie będą, bo nie chcą żebym była. Właściwie po co tu byłam? Żeby być tłem na którym będzie lepiej widać jakie są romskie i ładne?
- Tak. - drgnęłam, kiedy palce jeszcze nie do końca wprawienie zacisnęły się na skórze by uszczypnąć się samej. - Ładnie. - potwierdziłam słowa Marcela. Mimowolnie uniosłam brodę. Starczy? Mogę wyjść? Mogłam w domu zostać, rzucić na chorobę. I już zawijałam prawie, kiedy spojrzenie na Jimie zawisło na chwil parę. Nagłe pojawienie się Asihy mnie zaskoczyło - znaczy nie powinno, bo była zaraz obok, ale spojrzałam na nią. - Jestem. - potwierdziłam, próbując się uśmiechnąć, ale nie wyszlo mi to za dobrze, bo ona też mnie nie zawołała na to szykowanie mnie i Lidki, zostałyśmy gdzieś tam te chore, to nieważne, a może na tyle brzydka byłam, że nic się zrobić i tak nie było - albo czasu zajmowało tylko że warto nie było. Uniosłam ręcę, żeby ją objąć. Oczy zaszkliły mi się trochę, bo faktycznie być mnie mogło wcale dzisiaj, gdyby nie ta ryba i pan Binnis.
- Eve. - przywitałam się równie ostrożenie, próbując nie zabrzmieć kwaśno, ale jeśli Eve w ten sposób chciała naprawiać ze mną relacje, to już byłam pewna, że nie dojdziemy donikąd. Wykluczała mnie raz za razem a jeśli jej teraz powiem o co idzie, to stwierdzi że nie rozumie. Nigdy jej tego nie zrobiłam, zawsze starając się traktować wszystkich tak samo. Może nie powinnam była? Ale wiedziałam, że inaczej nie umiem. Żerować na tym, że ktoś gorzej się poczuje, bo ja przez chwilę lepsza będę. Oddałam gest jednak, żeby nie być niekulturalną. Nieważne, nie dla niej tu przyszłam. Lepsza i tak od nikogo nigdy nie byłam.
- Liddy nie tańczy. - przypomniałam od razu łapiąc się czegokolwiek, byle nie zatonąć w tym uczuciu wykluczenia które na mnie spadło, ostatnio jakoś od tego wszystko poszło. Znaczy od tańczenia. Od wykluczenia zresztą też. Może Eve zaprosiła mnie tylko po to, żeby mi pokazać że nigdy nie będę tak piękna i nie będę częścią tego, co za świat swój Jim też uważa. Może jednak robiłam z siebie idiotkę, raz za razem i znowu, atrakcję, część wyposażenia domu, mała, durna, ruda Neala.
Chcę do domu.
- Tak, dobrze. - potwierdzałam skinieniem głowy, próbując się uśmiechnąć choć nadal bez większych sukcesów. Przywitałam się, stając obok Liddy. Ale kolejne pytanie sprawiło, że uniosłam wyżej brwi. Wejść na górę? Spojrzałam w stronę schodów. Po co właściwie? Ogólnie wolałam nie, nadal męczyły mnie wysiłki - nawet te małe - ale może to na górze miało być wszystko, ale jeśli tak to czemu Eve mówiła coś o ogrodzie. Ale myśleć nie musiałam wcale dalej, kiedy kolejne słowa wymknęły się z ust znajomej-nieznajomej. Moje wargi uchyliły się, zamknęły, uchyliły chcąc coś powiedzieć, a ja poczułam jak czerwień wchodzi mi na szyję i zdradziecko pnie się w górę. Oczy rozszerzyły. Teraz? Zbytek łaski - jak widziałam kiedyś w książce. Jak już każdy naocznie mógł doświadczyć dzielącej nas przepaści. Teraz mogłam? Wejść na górę i przykryć pudrem twarz? Bo wyglądałam tak koszmarnie, że obca dziewczyna zdecywowała się okazać mi trochę litości. Oddychaj Neala - przypomniałam sobie, ale nie mogłam nic poradzić na to, że poczułam się, jakbym dostała w twarz. Albo w brzuch prosto. Co za brak kultury sugerować komuś, że go potrzebuje… nawet jeśli tak. - Nie. Dzięki. - odpowiedziałam może trochę za ostro. Unosząc brodę, odwracając od niej tęczówki. Mała, ruda, durna i brzydka Neala, akt drugi, sztuka trwa.
Chcę do domu.
Zostać w nim mogłam, na chorobę zrzucić. Po co tu właściwie byłam, żeby znów marzyć o tym, by ziemia się dla mnie rozstąpiła? Wiedząc, że tego nie zrobi. Dla Jima - przypomniałam sobie. Chyba dlatego jeszcze nie wyszłam.
- Pomogę im… z tym stołem. - orzekłam, ostatnie na co miałam ochotę to towarzystwo dziewczyn, które mojego potrzebowało tylko po to, by lśnić mocniej. Dziękuję, postuję z boku, tam gdzie mnie widać nie bardzo. Ale nim zdążyłam, poczułam dłoń na swojej, nie mając wyjścia dałam się pociągnąć.
Postanowiłam. Wymknę się po oficjalnej części. Wynosząc coś tam do ogrodu, ale nie wracając do domu, już po więcej. Pozostałam przy stole, unosząc tęczówki, zawieszając je na Jamesie.
- Więc - zaczęłam rozglądając się wokół, co dalej? Nie wiedziałam nawet uniosłam rękę, obejmując się nią. - będziesz dzisiaj śpiewał? - złapałam się czegokolwiek, poza pogodą, pogoda była złym tematem, żadnym, choć podobno bezpiecznym.
- Jakby mnie zmyła fala i połknęła gigantyczna ryba. - odpowiedziałam Marcelowi, uśmiechając się trochę krzywo. Próbowałam zażartować i chociaż czułam się lepiej, to jeszcze nie było jakoś świetnie. Zdawałam sobie sprawę, że nadal wyglądałam… mizernie. Przeniosłam spojrzenie na Jima, unosząc ramiona. - Właśnie miałam zapukać. - skłamałam, choć nie całkiem, bo zbierałam się przecież do tego właśnie. - Liddy. - ucieszyłam się, wyciągając dłonie, żeby ją objąć na powitanie. Z nią jakoś pójdzie. Może. Chyba. Nie miałam jej za złe.
- Dzięki. - wypadło z moich ust, kiedy Marcel drzwi popchnął. Weszłam, nie mówiąc wiele, bo zaanonsował naszą obecność. Ale reakcje, mieliśmy chyba podobną, bo moje wargi też mimowolnie rozchyliły się w zaskoczeniu, a brwi uniosły ku górze. Wyglądały, nawet nie ładnie. Pięknie. Aisha i Eve w cygańskich strojach i… tęczówki osiadły na Marii. Też miała taką suknie. Wróciłam spojrzeniem do Eve, potem do Aishy, nie ruszając się z miejsca. Czując, jak blaknę, blednę, jak skręca mi się coś wewnątrz mnie kiedy dochodzi do mnie prosta sprawa: nigdy nie będę jedną z nich, ale nie dlatego że jestem gadziem. Dopuścili do siebie Marcela, a teraz pozwalali w tej tradycyjnej - chyba - sukni chodzić jakiejś dziewczynie. Nie będą, bo nie chcą żebym była. Właściwie po co tu byłam? Żeby być tłem na którym będzie lepiej widać jakie są romskie i ładne?
- Tak. - drgnęłam, kiedy palce jeszcze nie do końca wprawienie zacisnęły się na skórze by uszczypnąć się samej. - Ładnie. - potwierdziłam słowa Marcela. Mimowolnie uniosłam brodę. Starczy? Mogę wyjść? Mogłam w domu zostać, rzucić na chorobę. I już zawijałam prawie, kiedy spojrzenie na Jimie zawisło na chwil parę. Nagłe pojawienie się Asihy mnie zaskoczyło - znaczy nie powinno, bo była zaraz obok, ale spojrzałam na nią. - Jestem. - potwierdziłam, próbując się uśmiechnąć, ale nie wyszlo mi to za dobrze, bo ona też mnie nie zawołała na to szykowanie mnie i Lidki, zostałyśmy gdzieś tam te chore, to nieważne, a może na tyle brzydka byłam, że nic się zrobić i tak nie było - albo czasu zajmowało tylko że warto nie było. Uniosłam ręcę, żeby ją objąć. Oczy zaszkliły mi się trochę, bo faktycznie być mnie mogło wcale dzisiaj, gdyby nie ta ryba i pan Binnis.
- Eve. - przywitałam się równie ostrożenie, próbując nie zabrzmieć kwaśno, ale jeśli Eve w ten sposób chciała naprawiać ze mną relacje, to już byłam pewna, że nie dojdziemy donikąd. Wykluczała mnie raz za razem a jeśli jej teraz powiem o co idzie, to stwierdzi że nie rozumie. Nigdy jej tego nie zrobiłam, zawsze starając się traktować wszystkich tak samo. Może nie powinnam była? Ale wiedziałam, że inaczej nie umiem. Żerować na tym, że ktoś gorzej się poczuje, bo ja przez chwilę lepsza będę. Oddałam gest jednak, żeby nie być niekulturalną. Nieważne, nie dla niej tu przyszłam. Lepsza i tak od nikogo nigdy nie byłam.
- Liddy nie tańczy. - przypomniałam od razu łapiąc się czegokolwiek, byle nie zatonąć w tym uczuciu wykluczenia które na mnie spadło, ostatnio jakoś od tego wszystko poszło. Znaczy od tańczenia. Od wykluczenia zresztą też. Może Eve zaprosiła mnie tylko po to, żeby mi pokazać że nigdy nie będę tak piękna i nie będę częścią tego, co za świat swój Jim też uważa. Może jednak robiłam z siebie idiotkę, raz za razem i znowu, atrakcję, część wyposażenia domu, mała, durna, ruda Neala.
Chcę do domu.
- Tak, dobrze. - potwierdzałam skinieniem głowy, próbując się uśmiechnąć choć nadal bez większych sukcesów. Przywitałam się, stając obok Liddy. Ale kolejne pytanie sprawiło, że uniosłam wyżej brwi. Wejść na górę? Spojrzałam w stronę schodów. Po co właściwie? Ogólnie wolałam nie, nadal męczyły mnie wysiłki - nawet te małe - ale może to na górze miało być wszystko, ale jeśli tak to czemu Eve mówiła coś o ogrodzie. Ale myśleć nie musiałam wcale dalej, kiedy kolejne słowa wymknęły się z ust znajomej-nieznajomej. Moje wargi uchyliły się, zamknęły, uchyliły chcąc coś powiedzieć, a ja poczułam jak czerwień wchodzi mi na szyję i zdradziecko pnie się w górę. Oczy rozszerzyły. Teraz? Zbytek łaski - jak widziałam kiedyś w książce. Jak już każdy naocznie mógł doświadczyć dzielącej nas przepaści. Teraz mogłam? Wejść na górę i przykryć pudrem twarz? Bo wyglądałam tak koszmarnie, że obca dziewczyna zdecywowała się okazać mi trochę litości. Oddychaj Neala - przypomniałam sobie, ale nie mogłam nic poradzić na to, że poczułam się, jakbym dostała w twarz. Albo w brzuch prosto. Co za brak kultury sugerować komuś, że go potrzebuje… nawet jeśli tak. - Nie. Dzięki. - odpowiedziałam może trochę za ostro. Unosząc brodę, odwracając od niej tęczówki. Mała, ruda, durna i brzydka Neala, akt drugi, sztuka trwa.
Chcę do domu.
Zostać w nim mogłam, na chorobę zrzucić. Po co tu właściwie byłam, żeby znów marzyć o tym, by ziemia się dla mnie rozstąpiła? Wiedząc, że tego nie zrobi. Dla Jima - przypomniałam sobie. Chyba dlatego jeszcze nie wyszłam.
- Pomogę im… z tym stołem. - orzekłam, ostatnie na co miałam ochotę to towarzystwo dziewczyn, które mojego potrzebowało tylko po to, by lśnić mocniej. Dziękuję, postuję z boku, tam gdzie mnie widać nie bardzo. Ale nim zdążyłam, poczułam dłoń na swojej, nie mając wyjścia dałam się pociągnąć.
Postanowiłam. Wymknę się po oficjalnej części. Wynosząc coś tam do ogrodu, ale nie wracając do domu, już po więcej. Pozostałam przy stole, unosząc tęczówki, zawieszając je na Jamesie.
- Więc - zaczęłam rozglądając się wokół, co dalej? Nie wiedziałam nawet uniosłam rękę, obejmując się nią. - będziesz dzisiaj śpiewał? - złapałam się czegokolwiek, poza pogodą, pogoda była złym tematem, żadnym, choć podobno bezpiecznym.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ogród
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot