Kuchnia
AutorWiadomość
Kuchnia
Kuchnia w domu Potterów jest niezwykle ciepłym (bo wciąż coś się tam gotuje), ale i magicznym pomieszczeniem. Po białych paskach tapety latają zaczarowane ptaszki, czasem trzepotem skrzydeł poruszając lekko firanką, a czasem zaczepiając pazurkami o gałązki morwy i przysiadając na nich, żeby czujnie obserwować, co dzieje się dookoła. Meble są stare, nieco obdrapane przy krawędziach i rączkach, ale wciąż pełnią najważniejszą funkcję. Przy oknie stoi stół z trzema krzesłami, przy którym zazwyczaj rodzina Potter wspólnie obiaduje.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Margaret Potter dnia 29.08.21 14:28, w całości zmieniany 1 raz
Margaret Potter
Zawód : archiwistka i zielarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
to the outside the dead leaves
they're on the lawn
before they died
had trees to hang their hope
they're on the lawn
before they died
had trees to hang their hope
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
10 stycznia, zmierzch
Dom był pusty. Przedziwnie jednaki w swojej róznorodności, której doświadczał na co dzień. Zegar dla nikogo nie bił, nikomu nie wskazywał godziny, a kukułka biła skrzydłami właściwie w pusty pokój. W kuchni niczym nie pachniało, nic się nie gotowało w garach, przy których operowała częściej babcia niż sama Margaret, choć Potterównie zdarzało się ćwiczyc przy nich swoje umiejętności. Firanki nie szeleściły, jakby zatrzymały ten słodki dźwięk dla tych, których teraz nie było wśród ścian domku stojącego niedaleko rzeki Llymon Brook. Stare deski wyglądały teraz jak parkiet domku dla lalek – wszystkie meble poustawiane tuż przy ścianach, bo tam było miejsce wszystkich mebli świata, krzesła dziwacznie małe z tej odległości, obrazy jakby wymalowane ręką dziecka, niechlujnie, pędzel strzelający plamami niezgrabnie połączonych kolorów, stoły jak czekające, żeby postawić na nich miniaturowe filiżanki i zdobiony kwiatami dzbanuszek.
Nie czuła się tutaj jak w domu. Niby miała tu swoje rzeczy, udało jej się nawet zabrać z domu kilka bibelotów nadających przestrzeni wrażenie „swojej”, ale wszystkie nie leżały tam, gdzie powinny. Na komodzie, ale nie na tej komodzie. Na parapecie, podłodze, szafie – nie na tym parapecie, nie na tej podłodze, nie na tej szafie. Ale nie narzekała. Nie miała do tego prawa, wojna takiego swoim ofiarom nie nadawała. Nie mogła poczuć się tutaj jak w domu, choć to właśnie w tym małym budynku znajdowała się rodzina, jaka jej pozostała, z definicji nadając mu owy status. Gdzies w głębi dusy wierzyła, że wojna niedługo się skończy, że przecież nie można tak zabijać, łupić i burzyć bez końca, że już dość tej farsy, ale nie chciała być naiwna. Nie chciała też tracić nadziei. I pragnęła chronić ten dom, bo przecież nie tylko ona w nim mieszkała. Musiała zrobić wszystko, żeby ochrnić to, co jest zostało bliskiego na tym świecie.
Skrzydła pchacza rozwinęły się wśród gałęzi wysokich klonów, zimą ogołoconych z liści, z całej swojej zieleni koronnej, i zmusił opierzone ciało do wzniesienia się wyżej, a potem – w stronę przecinających się dróg między trzema walijskimi miasteczkami. Sowa przystanęła dopiero kilka minut lotu dalej, na jednym z konarów dębu, z którrego korą niemal idealnie stapiały się jej pióra. I obserwowała. Okolica była pusta, z rzadka uczęszczana przez pieszych, nieco częściej przez miejscowych rolników, którzy przewozili drewnianymi wozami swoje towary przeznaczone na sprzedaż na okolicznym targu. Teraz – jednych i drugich nie widywała prawie wcale. Ten stan umożliwił jej pełny wzgląd na to, kto pojawiał się w tym rejonie – przyjaciele czy wrogowie – i akurat dzisiaj bardzo doceniała zaistniałe okoliczności. Sowy w lesie spodziewali się wszyscy, to naturalne, że słyszany wśród gałęzi trzepot skrzydeł może należeć akurat do tego ptaka, zwłaszcza, że nadchodził zmierzch i nocne stworzenia wylatywały na żer; człowieka na pustkowiu – nieliczni. Nie musiała specjalnie wypatrywać ani wsłuchiwać się bacznie w odgłosy, kroki na piaszczystej drodze pojawiły się niedługo po jej wylądowaniu, a kobieca sylwetka zamigotała na drodze, oświetlana ostatnimi, pomarańczowo-złotymi promieniami zachodzącego słońca. Kobieta. To ona? Czy naprawdę ma czyste intencje? Czy naprawdę będzie mogła jej pomóc w chronieniu swojej rodziny? Cokolwiek działo się po związanymi rzemykiem włosami, puchacz czekał na znak. Na gwizdnięcie w tej chwili znane tylko tej dwójce.
Sowie i nieznajomej-znajomej.
Margaret Potter
Zawód : archiwistka i zielarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
to the outside the dead leaves
they're on the lawn
before they died
had trees to hang their hope
they're on the lawn
before they died
had trees to hang their hope
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zewsząd dobiegały do niej niepokojące wieści – o kolejnych napaściach, o pokazach zwierzęcej wprost bezwzględności tych, którzy mieli czelność tytułować się elitą, o krwi stale przelewanej w imię wypaczonej, posuniętej do ekstremum idei. Nie dziwiło jej więc, że ciągle znajdował się ktoś jeszcze, kto pragnął lepiej zabezpieczyć swoje domostwo, i to niezależnie od czystości swego rodowodu. List od tajemniczej MP przyjęła z mieszanymi uczuciami; nie mogła pozbyć się podskórnego, zatruwającego myśli niepokoju, ale też – nie zamierzała narzekać na okazję do udzielenia pomocy tej, która jej potrzebowała. I, cóż, szansę na zarobek choćby kilku sykli; przechowywane na dnie szuflady oszczędności topniały w zastraszającym tempie, odkąd zaś utraciła dach nad głową, znów musiała poprosić przyjaciela o udzielenie schronienia, obiecała sobie, że nigdy więcej nie znajdzie się w takiej sytuacji. Słaba, zagubiona. Potrzebowała swojego miejsca na tej przeklętej ziemi i nie mogła zdobyć go inaczej jak tylko ciężką pracą. O ile oczywiście nie umrze dzisiaj lub jutro, albo za tydzień, gdy ruszy na kolejny patrol, ślepo wierząc, że ma przed sobą jeszcze długie lata, a nie ledwie godziny czy minuty.
Przemieniła się jeszcze przed opuszczeniem Upper Cottage, wpierw schodząc z oczu wyczulonego na widok obcych kuguchara; nie chciała, by znów potraktował ją pazurami, Roland wciąż zdawał się nie przyzwyczaić do posiadanego przez czarownicę daru. Przybranie aparycji Hesper nie stanowiło dla niej problemu; niewiele niższa, o melodyjniejszym głosie, ciemniejszych oczach i wyraźniejszych rysach twarzy, nie różniła się aż tak bardzo, by musiała wkładać w podporządkowanie ciała swej woli wiele wysiłku, a jednocześnie gwarantowała niezbędną do wyjścia w teren anonimowość. Później, na kilka godzin przed zapadnięciem zmierzchu, mogła już skupić się na zebraniu niezbędnego ekwipunku, różdżka, przewieszona przez ramię torba z prowiantem i kilkoma eliksirami, do tego otrzymany od Justine kompas – ten, który zawsze wskazywał drogę ku bezpieczeństwu. Nie powinna dłużej zwlekać, musiała wyruszać, jeśli chciała zdążyć.
Nie znała okolicy, w której miały się spotkać, nie znała Walii, dlatego też co jakiś czas musiała lądować, by rozeznać się w terenie, a później odnaleźć go na wciśniętej do kieszeni mapie. Czy na pewno powinna skręcić w lewo za Swansea? I gdzie dokładnie znajdował się wskazany przez nieznajomą znak...? Kiedy w końcu wpakowała pomniejszoną Smugę do torby, spod przymrużonych powiek zaczęła obserwować skąpaną w promieniach zachodzącego słońca okolicę, wciąż gryzły ją wątpliwości. Nie mogła jednak się mylić, dopiero co przelatywała nad jedną ze wspomnianych mieścin, widziała znaki.
Roztargnionym ruchem poprawiła ściągający włosy rzemień, celowo zabarwiony na niebiesko, symbol, o którym pisała znajoma jej znajomych, i ruszyła przed siebie, w stronę majaczącego w oddali drogowskazu. Czyżby przybyła przed czasem? A może wchodziła wprost w paszczę lwa, dała się oszukać, zwabić w zastawione przed szmalcowników sidła...? Wpakowała zgrabiałą dłoń do kieszeni płaszcza, męskiego, odziedziczonego po Calebie, by odnaleźć palcami drewienko posiadanej od kilku miesięcy różdżki; tylko tak mogła poczuć się bezpieczniej. Im dłużej przebywała na pozornie opustoszałym trakcie, tym silniejsze stawało się w niej przekonanie, że ktoś ją obserwuje, a może tylko wmawiała sobie, że tak jest, wciąż zadręczając wspomnieniami podążającej za nią krok w krok więźniarki – zalanej krwią, martwej. – Homenum revelio – wymamrotała pod nosem, próbując skryć różdżkę między połami odzienia. – Homenum revelio – powtórzyła znowu, z naciskiem, narastającą irytacją; i wtedy zadziałało. Zamrugała raz, drugi, dostrzegając wśród drzew zarysy jasnych, drobnych sylwetek, jednak żadna z nich nie należała do człowieka.
Wtedy też zatrzymała się przy zalewanym ciepłym blaskiem znaku, wytężając już nie tyle wzrok, co słuch. Może wcale nie powinna obserwować? Tylko skupić się na innych zmysłach? Zagwizdała głośno i wyraźnie, najpierw krótko, później długo, w prostej, wznoszącej się melodii – tak jak nauczyli ją bracia. Jeśli ktokolwiek tutaj był, powinien ją usłyszeć.
| wyglądam tak, a tutaj rzuty [bylobrzydkobedzieladnie]
Przemieniła się jeszcze przed opuszczeniem Upper Cottage, wpierw schodząc z oczu wyczulonego na widok obcych kuguchara; nie chciała, by znów potraktował ją pazurami, Roland wciąż zdawał się nie przyzwyczaić do posiadanego przez czarownicę daru. Przybranie aparycji Hesper nie stanowiło dla niej problemu; niewiele niższa, o melodyjniejszym głosie, ciemniejszych oczach i wyraźniejszych rysach twarzy, nie różniła się aż tak bardzo, by musiała wkładać w podporządkowanie ciała swej woli wiele wysiłku, a jednocześnie gwarantowała niezbędną do wyjścia w teren anonimowość. Później, na kilka godzin przed zapadnięciem zmierzchu, mogła już skupić się na zebraniu niezbędnego ekwipunku, różdżka, przewieszona przez ramię torba z prowiantem i kilkoma eliksirami, do tego otrzymany od Justine kompas – ten, który zawsze wskazywał drogę ku bezpieczeństwu. Nie powinna dłużej zwlekać, musiała wyruszać, jeśli chciała zdążyć.
Nie znała okolicy, w której miały się spotkać, nie znała Walii, dlatego też co jakiś czas musiała lądować, by rozeznać się w terenie, a później odnaleźć go na wciśniętej do kieszeni mapie. Czy na pewno powinna skręcić w lewo za Swansea? I gdzie dokładnie znajdował się wskazany przez nieznajomą znak...? Kiedy w końcu wpakowała pomniejszoną Smugę do torby, spod przymrużonych powiek zaczęła obserwować skąpaną w promieniach zachodzącego słońca okolicę, wciąż gryzły ją wątpliwości. Nie mogła jednak się mylić, dopiero co przelatywała nad jedną ze wspomnianych mieścin, widziała znaki.
Roztargnionym ruchem poprawiła ściągający włosy rzemień, celowo zabarwiony na niebiesko, symbol, o którym pisała znajoma jej znajomych, i ruszyła przed siebie, w stronę majaczącego w oddali drogowskazu. Czyżby przybyła przed czasem? A może wchodziła wprost w paszczę lwa, dała się oszukać, zwabić w zastawione przed szmalcowników sidła...? Wpakowała zgrabiałą dłoń do kieszeni płaszcza, męskiego, odziedziczonego po Calebie, by odnaleźć palcami drewienko posiadanej od kilku miesięcy różdżki; tylko tak mogła poczuć się bezpieczniej. Im dłużej przebywała na pozornie opustoszałym trakcie, tym silniejsze stawało się w niej przekonanie, że ktoś ją obserwuje, a może tylko wmawiała sobie, że tak jest, wciąż zadręczając wspomnieniami podążającej za nią krok w krok więźniarki – zalanej krwią, martwej. – Homenum revelio – wymamrotała pod nosem, próbując skryć różdżkę między połami odzienia. – Homenum revelio – powtórzyła znowu, z naciskiem, narastającą irytacją; i wtedy zadziałało. Zamrugała raz, drugi, dostrzegając wśród drzew zarysy jasnych, drobnych sylwetek, jednak żadna z nich nie należała do człowieka.
Wtedy też zatrzymała się przy zalewanym ciepłym blaskiem znaku, wytężając już nie tyle wzrok, co słuch. Może wcale nie powinna obserwować? Tylko skupić się na innych zmysłach? Zagwizdała głośno i wyraźnie, najpierw krótko, później długo, w prostej, wznoszącej się melodii – tak jak nauczyli ją bracia. Jeśli ktokolwiek tutaj był, powinien ją usłyszeć.
| wyglądam tak, a tutaj rzuty [bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 16.08.21 20:41, w całości zmieniany 2 razy
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Na tym kawałku walijskiej ziemi było niezwykle spokojnie, wręcz utopijnie. Zimowa kraina sprzed lat, z baśni, które, jak by mogło się zdawać, stworzone mogły być tylko za pomocą bardzo rozwiniętej wyobraźni, nigdy dłoni, bo słowa takich cudów opisał nie umiały. Ptaki kończące swoje pieśni, are i opery, te zimujące, oczywiście, szare i bure, nic egzotycznego – głos służy im tylko do podniesienia na duchu, dodania otuchy innym przedstawicielom gatunku. Śnieg aż niepoprawnie biały, bez plam krwi, może ewentualnie czasami błota, dokładnie tam, gdzie z drzew skapywały jeszcze krople rosy albo tam, gdzie ziemia w ostatnim odruchu o tej porze roku postanowiła wypluć z siebie wilgoć od strony torfowiska. Drzewa spokojnie stały, oczekując cierpliwie na panią wiosnę, która w końcu zmusi gałęzie, by urodziły nowe pączki kryjące w swoich niewielkich piąstkach nadzieję. A mimo całej tej bajkowej otoczki coś tu nie grało i Margaret dokładnie wiedziała, co.
Mimo że walki toczyły się bezpośrednio w Anglii, a największe ich zagęszczenie odczytywało się w Londynie, to świadomość samej wojny sięgała znacznie dalej, a Walia była zaledwie progiem owego zjawiska. Strach był jak korzenie drzewa – jego pień i korona znajdowały się w jednym miejscu, były swoistym obrazem, na którym należało skupiać wzrok, ale wciąż były tylko punktem orientacyjnym. Tym, czego nie było widać, a co rozrastało się pod ich stopami, żywiło się plotkami, obrazami przekazanymi słowem, gorzką i trwożącą ideą, był strach. I Maggie czuła go stanowczo zbyt wyraźnie.
Zwłaszcza teraz, kiedy na ścieżce pojawiła się kobieta, skurczone skomplikowaną magią ludzkie serce zaczęło obijać się o opierzoną pierś, w pulsującym rytmie wysyłając całemu ciału sygnały ostrzegawcze. Była niemal pewna, że to wróg, że ktoś wyłapał pocztę (choć przecież nic za tym nie świadczyło, Maruda wrócił cały i zdrowy, w jednej nóżce trzymając list, a w drugiej zdechłą mysz, którą sam upolował) albo podszył się pod poszukiwaną Hesper, nawet nie wiadomo jakim cudem, ale jakimś musiał. Chciała już lecieć, mimo dojrzenia rzemyka spinającego ciemne włosy, i wtedy usłyszała krótką melodię gwizdaną ładnie, czysto. Poczuła ulgę, jakiś chłód nagle zdzierający z pędzącego serca nieproszony gorąc. Rozprostowała skrzydła i zleciała na dół, zaraz z powrotem, przy towarzystwie furkotu piór i cichego trzasku runa leśnego, stając się człowiekiem. Wyjrzała na kobietę zza pnia, celowo odkrywając swoją pozycję.
– Psst, pani Scrimgeour, tutaj – poruszyła głowę w bok, chcąc zwrócić jej uwage na siebie. Głos przyciszyła instynktownie, choć nie było to koniecznie, mimo to cichość otaczającego ich terenu była jak pełna starszych czarodziejów poczekalnia w Ministerstwie Magii, przerwij tę ciszę, a ugniesz się pod ciężarem dwudziestu par pomarszczonych i pełnych pogardy spojrzeń. – Proszę za mną, od domu dzieli nas kawałek – weszła na ścieżkę prowadzącą w stronę budynku, czekając, aż Hesper do niej dołączy. – Cieszę się, że mimo skromnych wytycznych odnalazła pani drogę. Wiem, że nie były do końca klarowne, kwestia bezpieczeństwa. Rozumie pani? – człowiek chciał być zrozumiany, zwłaszcza w czasach nieporozumień, obław i publicznych egzekucji. – I... jeszcze raz dziękuję, że zgodziła się pani pomóc.
Czas i dobre chęci były teraz na wagę wora galeonów.
Mimo że walki toczyły się bezpośrednio w Anglii, a największe ich zagęszczenie odczytywało się w Londynie, to świadomość samej wojny sięgała znacznie dalej, a Walia była zaledwie progiem owego zjawiska. Strach był jak korzenie drzewa – jego pień i korona znajdowały się w jednym miejscu, były swoistym obrazem, na którym należało skupiać wzrok, ale wciąż były tylko punktem orientacyjnym. Tym, czego nie było widać, a co rozrastało się pod ich stopami, żywiło się plotkami, obrazami przekazanymi słowem, gorzką i trwożącą ideą, był strach. I Maggie czuła go stanowczo zbyt wyraźnie.
Zwłaszcza teraz, kiedy na ścieżce pojawiła się kobieta, skurczone skomplikowaną magią ludzkie serce zaczęło obijać się o opierzoną pierś, w pulsującym rytmie wysyłając całemu ciału sygnały ostrzegawcze. Była niemal pewna, że to wróg, że ktoś wyłapał pocztę (choć przecież nic za tym nie świadczyło, Maruda wrócił cały i zdrowy, w jednej nóżce trzymając list, a w drugiej zdechłą mysz, którą sam upolował) albo podszył się pod poszukiwaną Hesper, nawet nie wiadomo jakim cudem, ale jakimś musiał. Chciała już lecieć, mimo dojrzenia rzemyka spinającego ciemne włosy, i wtedy usłyszała krótką melodię gwizdaną ładnie, czysto. Poczuła ulgę, jakiś chłód nagle zdzierający z pędzącego serca nieproszony gorąc. Rozprostowała skrzydła i zleciała na dół, zaraz z powrotem, przy towarzystwie furkotu piór i cichego trzasku runa leśnego, stając się człowiekiem. Wyjrzała na kobietę zza pnia, celowo odkrywając swoją pozycję.
– Psst, pani Scrimgeour, tutaj – poruszyła głowę w bok, chcąc zwrócić jej uwage na siebie. Głos przyciszyła instynktownie, choć nie było to koniecznie, mimo to cichość otaczającego ich terenu była jak pełna starszych czarodziejów poczekalnia w Ministerstwie Magii, przerwij tę ciszę, a ugniesz się pod ciężarem dwudziestu par pomarszczonych i pełnych pogardy spojrzeń. – Proszę za mną, od domu dzieli nas kawałek – weszła na ścieżkę prowadzącą w stronę budynku, czekając, aż Hesper do niej dołączy. – Cieszę się, że mimo skromnych wytycznych odnalazła pani drogę. Wiem, że nie były do końca klarowne, kwestia bezpieczeństwa. Rozumie pani? – człowiek chciał być zrozumiany, zwłaszcza w czasach nieporozumień, obław i publicznych egzekucji. – I... jeszcze raz dziękuję, że zgodziła się pani pomóc.
Czas i dobre chęci były teraz na wagę wora galeonów.
and in our hearts
we still pray for sons and daughters
Margaret Potter
Zawód : archiwistka i zielarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
to the outside the dead leaves
they're on the lawn
before they died
had trees to hang their hope
they're on the lawn
before they died
had trees to hang their hope
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie była pewna, co nastąpi za chwilę, dwie, może jeszcze nim skończy gwizdać charakterystyczną melodię, spowijać się chmurą ciepłego, objawiającego pod postacią pary oddechu. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł nieprzyjemny, nakazujący mięśniom gotować się do skoku dreszcz, a palce kurczowo oplotły dzierżoną w dłoni, ukrywaną między połami płaszcza różdżkę, gdy uparcie powtarzała sobie, że jeśli ktoś – ten ktoś, kogo obecność niemalże wyczuwała wśród pozornej leśnej ciszy, wśród zalegającego na ziemi śniegu i pni okolicznych drzew – spróbuje ją zaskoczyć, teleportuje się stąd najszybciej jak to możliwe. Choćby miała się znowu rozszczepić, lepsze to niż wpadnięcie w łapy wroga. Albo żądnych krwi, szukających zemsty za swe cierpienia mugoli.
Zamarła w bezruchu, gdy gdzieś zza pleców, spomiędzy ogołoconych porą roku drzew dobiegł ją cichy, alarmujący trzask łamanej gałązki. Skrzypienie śniegu. Lecz przecież wybrane zaklęcie nie wykazało obecności żadnej istoty, którą mogłaby nazwać ludzką... Czyżby miała do czynienia z kimś w szacie z włókien sierści przyczajacza? Innym strażnikiem? Animagiem? A może przypisywała temu dźwiękowi większą wagę niż powinna, wśród cieni przemykał zając...? Mechanicznie, nim jeszcze zdążyłaby podjąć świadomą decyzję, zrobiła zwrot przez lewe ramię, ciało działało szybciej niż umysł, w samą porę, by ujrzeć wyglądającą zza pnia twarz – kobiecą, dziwnie znajomą. Sposób, w jaki otwarcie zwracała na siebie jej uwagę, nie sugerował niebezpieczeństwa, lecz przecież równie dobrze to mogłaby być jedynie gra pozorów. Podstęp. Wpadała w paranoję? W końcu znała jej nazwisko, a przynajmniej nazwisko, jakie przybierała na czas takich wypadów. Wciąż jednak ciekawiło ją, w jaki sposób tajemnicza M ukryła przed nią swą obecność. – Miło mi panią poznać, pani...? – zawiesiła głos, wciąż nie wypuszczając z dłoni różdżki, trzymając ją przy nodze. Nie wymagała pełnych personaliów, szanowała pragnienie zachowania anonimowości, zwłaszcza w tych niebezpiecznych czasach, lecz powołanie się na użyte w liście inicjały miało odsunąć część obaw na bok. Z czymś dziwnym, z odległą myślą obijającą się o ściany czaszki, nie potrafiącą odnaleźć właściwej drogi na usta, lustrowała lico wychodzącej do niej czarownicy, próbując nie być przy tym zbyt nachalną. Świat był mały, mniejszy niż przypuszczali, a już zwłaszcza ten czarodziejski, mimo to z początku nie potrafiła określić, gdzie ją wcześniej widziała. W Ministerstwie? Na Pokątnej? Z poczuciem niedosytu, odzywającego się podskórną irytacją niezadowolenia z zawodnej pamięci, ruszyła w stronę, gdzie miały odnaleźć wymagający zabezpieczeń dom; trzymała się na bezpieczny, taktowny dystans, lecz wciąż na tyle blisko, by mogły ze sobą rozmawiać bez podnoszenia głosu. – Oczywiście. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Nie znam tych okolic, lecz z pomocą mapy w końcu udało mi się namierzyć odpowiednią drogę. – Spojrzała ku niej, wciąż siłując się z poczuciem, że nieznajoma wcale nie była jej całkiem obca. – To nie problem. Zrobię co mogę, by zabezpieczyć pani dom. Przedyskutujemy pani potrzeby, dobierzemy odpowiednie zaklęcia... A gdyby okazało się, że moje umiejętności w tym zakresie są niewystarczające, skontaktuję panią z kimś, kto zna się na tym lepiej. – Próbowała odegnać to dziwne napięcie, które zwykle towarzyszyło podobnym spotkaniom; napięcie, którego źródłem był nieodzowny strach. Kontaktowanie się za pomocą enigmatycznych listów niosło ze sobą niemałe ryzyko. Wszyscy bali się o swe życie, o życie bliskich. Ona pewnie nie była wyjątkiem. – Niech mi pani – a może panna, nie widziała jej dłoni, nie była w stanie wydedukować, czy ma do czynienia z mężatką, czy nie – wybaczy to wścibskie pytanie... Ale czy nie jest pani przypadkiem spokrewniona z Wrightami? – Była naprawdę podobna do Hannah, lecz przecież Hannah nie miała sióstr; w takim razie kuzynka? Zmarszczyła brwi, żwawo przebierając nogami; mróz bezlitośnie wdzierał się pod kolejne warstwy odzienia, nie marzyła już o niczym innym, jak o tym, by ogrzać się w zaciszu pobliskiego domostwa. – Albo... Potterami? – Coś zaskoczyło. W końcu zrozumiała. A przynajmniej tak sądziła. Tylko czy to mogła być prawda? Czy całkowitym przypadkiem otrzymała list od Maggie? Inicjały się zgadzały, ale w takim razie...
Zamarła w bezruchu, gdy gdzieś zza pleców, spomiędzy ogołoconych porą roku drzew dobiegł ją cichy, alarmujący trzask łamanej gałązki. Skrzypienie śniegu. Lecz przecież wybrane zaklęcie nie wykazało obecności żadnej istoty, którą mogłaby nazwać ludzką... Czyżby miała do czynienia z kimś w szacie z włókien sierści przyczajacza? Innym strażnikiem? Animagiem? A może przypisywała temu dźwiękowi większą wagę niż powinna, wśród cieni przemykał zając...? Mechanicznie, nim jeszcze zdążyłaby podjąć świadomą decyzję, zrobiła zwrot przez lewe ramię, ciało działało szybciej niż umysł, w samą porę, by ujrzeć wyglądającą zza pnia twarz – kobiecą, dziwnie znajomą. Sposób, w jaki otwarcie zwracała na siebie jej uwagę, nie sugerował niebezpieczeństwa, lecz przecież równie dobrze to mogłaby być jedynie gra pozorów. Podstęp. Wpadała w paranoję? W końcu znała jej nazwisko, a przynajmniej nazwisko, jakie przybierała na czas takich wypadów. Wciąż jednak ciekawiło ją, w jaki sposób tajemnicza M ukryła przed nią swą obecność. – Miło mi panią poznać, pani...? – zawiesiła głos, wciąż nie wypuszczając z dłoni różdżki, trzymając ją przy nodze. Nie wymagała pełnych personaliów, szanowała pragnienie zachowania anonimowości, zwłaszcza w tych niebezpiecznych czasach, lecz powołanie się na użyte w liście inicjały miało odsunąć część obaw na bok. Z czymś dziwnym, z odległą myślą obijającą się o ściany czaszki, nie potrafiącą odnaleźć właściwej drogi na usta, lustrowała lico wychodzącej do niej czarownicy, próbując nie być przy tym zbyt nachalną. Świat był mały, mniejszy niż przypuszczali, a już zwłaszcza ten czarodziejski, mimo to z początku nie potrafiła określić, gdzie ją wcześniej widziała. W Ministerstwie? Na Pokątnej? Z poczuciem niedosytu, odzywającego się podskórną irytacją niezadowolenia z zawodnej pamięci, ruszyła w stronę, gdzie miały odnaleźć wymagający zabezpieczeń dom; trzymała się na bezpieczny, taktowny dystans, lecz wciąż na tyle blisko, by mogły ze sobą rozmawiać bez podnoszenia głosu. – Oczywiście. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Nie znam tych okolic, lecz z pomocą mapy w końcu udało mi się namierzyć odpowiednią drogę. – Spojrzała ku niej, wciąż siłując się z poczuciem, że nieznajoma wcale nie była jej całkiem obca. – To nie problem. Zrobię co mogę, by zabezpieczyć pani dom. Przedyskutujemy pani potrzeby, dobierzemy odpowiednie zaklęcia... A gdyby okazało się, że moje umiejętności w tym zakresie są niewystarczające, skontaktuję panią z kimś, kto zna się na tym lepiej. – Próbowała odegnać to dziwne napięcie, które zwykle towarzyszyło podobnym spotkaniom; napięcie, którego źródłem był nieodzowny strach. Kontaktowanie się za pomocą enigmatycznych listów niosło ze sobą niemałe ryzyko. Wszyscy bali się o swe życie, o życie bliskich. Ona pewnie nie była wyjątkiem. – Niech mi pani – a może panna, nie widziała jej dłoni, nie była w stanie wydedukować, czy ma do czynienia z mężatką, czy nie – wybaczy to wścibskie pytanie... Ale czy nie jest pani przypadkiem spokrewniona z Wrightami? – Była naprawdę podobna do Hannah, lecz przecież Hannah nie miała sióstr; w takim razie kuzynka? Zmarszczyła brwi, żwawo przebierając nogami; mróz bezlitośnie wdzierał się pod kolejne warstwy odzienia, nie marzyła już o niczym innym, jak o tym, by ogrzać się w zaciszu pobliskiego domostwa. – Albo... Potterami? – Coś zaskoczyło. W końcu zrozumiała. A przynajmniej tak sądziła. Tylko czy to mogła być prawda? Czy całkowitym przypadkiem otrzymała list od Maggie? Inicjały się zgadzały, ale w takim razie...
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie mogła pozbyć się wrażenia, że robi źle. Że w jakiś sposób narusza dobre imię rodziny, rodziców, którzy zawsze jej powtarzali, że dom to miejsce, które trzeba chronić za wszelką cenę. Teoretycznie podejmowała wszystkie możliwe kroki w strone wypełnienia tych słów, ale z drugiej… czy w tych czasach zdradzając obcemu dokładny adres, nie niszczymy integralności naszego własnego bezpieczeństwa? Nie przełamujemy zaklęcia, które rzucili nasi rodzice? Nie spluwamy na to, co udało im się dokonać? Przysięgała im, patrząc w niewidzące już oczy, że za cenę własnego życia będzie chronić Fleamonta i babcię, a tymczasem prowadziła obcą sobie kobietę w stronę jedynego pewnego schronienia, jakie zostało im na tym świecie. Ileż warte było teraz zaufanie, jak cenne i kruche – było jak stawianie kroku nad przepaścią, oprzesz stopę na ukrytym w mgle kamieniu albo stracisz życie obijając kręgosłup o skały na samym dnie wąwozu. Nie wiedziała, czy to pewne, nawet jeśli o Hesper powiedział jej Diggory i zapewniał, że to pewne źródło. Była tak pochłonięta rozważaniami w swojej głowie, że zupełnia zapomniała o manierach.
Skoro już miała do czynienia z osobą, której należało zaufać.
Obróciła się w jej stronę, kiedy szły, z widocznym na twarzy zmieszaniem.
– Przepraszam, ja… całkiem zapomniałam – pobladła, ale ostatecznie uśmiechnęła się nerwowo. – Margaret – odpowiedziała drżącym z lekka głosem, który zaraz ugrzęzł w szybkim odchrząknięciu. Podała jej dłoń, stężałą i napiętą. Lewą, bo w prawej trzymała różdżkę, chowając ją w kieszeni. – Zależy mi, żeby w jakiś sposób dom zniknął z oczu nieproszonych gości. Jest położony nad rzeką, w lesie, ale to wciąż okolica dostępna dla odwiedzających. Walia to jeszcze ziemia wolna od wojennej zawieruchy. Ale to kwestia czasu, mam wrażenie. Jakieś propozycje?
Nie chciała robić tego sama, możliwość wystąpienia błędu była zbyt wysoka, a stwierdzenie go przez siebie samego było mało prawdopodobne. Monty był już dorosły, ale za mało doświadczony. Diggory był mistrzem transmutacji, nie obrony przed czarną magią albo uroków. Wszystkie drogi prowadziły ku Hesper.
Czuła na sobie jej wzrok. Może nie natrętny czy nachalny, ale badawczy. Niczym kot z delikatnie zarysowanym w oczach zaciekawieniem obserwujący ruchy rąk swojego właściciela. Zerknęła na nią, jakby chciała owe spojrzenie przechwycić i przeanalizować. Ciemne oczy, podobne do tych należących do niej, zdawały się zagadkowe i neutralnie nastawione względem obserwowanego obrazu. Niczym kot. Na brodę Merlina. Nie chciała odmawiać pomocy ze strony kogoś, kto zna się na tym lepiej, ale nie skomentowała. Zastanowi się nad tym. Może to tajemnicze dźgnięcie niepewności tuż pod tętnicą szyjną, było tylko konsekwencją płynącego w krwiobiegu stresu. Uspokój się, na litość.
Serce zaczęło mocniej bić, kiedy pani Scrimgeour zapytała o jej znajomości z Wrigthami. Spróbowała przełknąć gorzką, zimną gulę śliny, ale ta ugrzęzła w gardle. Dlaczego pytała o nich? Dlaczego to nazwisko, do tej pory zupełnie nie kojarzące się z niczym, nieznane i obojętne, nagle zaczęło ją prześladować? Ktoś ukradł jej twarz i podszył się pod jakiegoś trupa kobiety, której różdżka zarejestrowana była na Hannah Wright? Czy stało się coś innego? Coś jeszcze potworniejszego?
Wtedy usłyszała też nazwisko swoich rodziców. Wróg nie pytałby o Potterów, gdyby nie znał Eddy’ego, Cece, Fleamonta albo samej Meg, zbyt sławni w czarodziejskiej społeczności nie byli. Poczuła, jak nogi miękną, a w głowie ktoś zaczyna kręcić magicznym bączkiem i to tak szybko, że momentalnie ją zamroczyło. Zaczęła intensywnie mrugać, nie chcąc stracić z oczu kobiety. Nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć – to wróg czy przyjaciel? Potrafiła jeszcze odróżnić niebezpieczeństwo od pewnego gruntu?
Słabo mi. Zaraz tu padnę jak kawka.
– Żadnego Wrighta nigdy na oczy nie widziałam – odpowiedziała w końcu. Postanowiła zaryzykować. Zdradzić wszystko, co miała. Nazwisko i dom. Merlinie. – Margaret Potter, tak. Skąd to skojarzenie? Znała pani moich rodziców? – a może jednak przejść na ty? Zdawały się być w podobnym wieku. Albo to tylko iluzja. – Jesteś z Doliny Godryka?
Sądziła, że znała całą na wskroś, tam się urodziła, rosła i wychowywała. Ale zawsze mogła się mylić.
Skoro już miała do czynienia z osobą, której należało zaufać.
Obróciła się w jej stronę, kiedy szły, z widocznym na twarzy zmieszaniem.
– Przepraszam, ja… całkiem zapomniałam – pobladła, ale ostatecznie uśmiechnęła się nerwowo. – Margaret – odpowiedziała drżącym z lekka głosem, który zaraz ugrzęzł w szybkim odchrząknięciu. Podała jej dłoń, stężałą i napiętą. Lewą, bo w prawej trzymała różdżkę, chowając ją w kieszeni. – Zależy mi, żeby w jakiś sposób dom zniknął z oczu nieproszonych gości. Jest położony nad rzeką, w lesie, ale to wciąż okolica dostępna dla odwiedzających. Walia to jeszcze ziemia wolna od wojennej zawieruchy. Ale to kwestia czasu, mam wrażenie. Jakieś propozycje?
Nie chciała robić tego sama, możliwość wystąpienia błędu była zbyt wysoka, a stwierdzenie go przez siebie samego było mało prawdopodobne. Monty był już dorosły, ale za mało doświadczony. Diggory był mistrzem transmutacji, nie obrony przed czarną magią albo uroków. Wszystkie drogi prowadziły ku Hesper.
Czuła na sobie jej wzrok. Może nie natrętny czy nachalny, ale badawczy. Niczym kot z delikatnie zarysowanym w oczach zaciekawieniem obserwujący ruchy rąk swojego właściciela. Zerknęła na nią, jakby chciała owe spojrzenie przechwycić i przeanalizować. Ciemne oczy, podobne do tych należących do niej, zdawały się zagadkowe i neutralnie nastawione względem obserwowanego obrazu. Niczym kot. Na brodę Merlina. Nie chciała odmawiać pomocy ze strony kogoś, kto zna się na tym lepiej, ale nie skomentowała. Zastanowi się nad tym. Może to tajemnicze dźgnięcie niepewności tuż pod tętnicą szyjną, było tylko konsekwencją płynącego w krwiobiegu stresu. Uspokój się, na litość.
Serce zaczęło mocniej bić, kiedy pani Scrimgeour zapytała o jej znajomości z Wrigthami. Spróbowała przełknąć gorzką, zimną gulę śliny, ale ta ugrzęzła w gardle. Dlaczego pytała o nich? Dlaczego to nazwisko, do tej pory zupełnie nie kojarzące się z niczym, nieznane i obojętne, nagle zaczęło ją prześladować? Ktoś ukradł jej twarz i podszył się pod jakiegoś trupa kobiety, której różdżka zarejestrowana była na Hannah Wright? Czy stało się coś innego? Coś jeszcze potworniejszego?
Wtedy usłyszała też nazwisko swoich rodziców. Wróg nie pytałby o Potterów, gdyby nie znał Eddy’ego, Cece, Fleamonta albo samej Meg, zbyt sławni w czarodziejskiej społeczności nie byli. Poczuła, jak nogi miękną, a w głowie ktoś zaczyna kręcić magicznym bączkiem i to tak szybko, że momentalnie ją zamroczyło. Zaczęła intensywnie mrugać, nie chcąc stracić z oczu kobiety. Nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć – to wróg czy przyjaciel? Potrafiła jeszcze odróżnić niebezpieczeństwo od pewnego gruntu?
Słabo mi. Zaraz tu padnę jak kawka.
– Żadnego Wrighta nigdy na oczy nie widziałam – odpowiedziała w końcu. Postanowiła zaryzykować. Zdradzić wszystko, co miała. Nazwisko i dom. Merlinie. – Margaret Potter, tak. Skąd to skojarzenie? Znała pani moich rodziców? – a może jednak przejść na ty? Zdawały się być w podobnym wieku. Albo to tylko iluzja. – Jesteś z Doliny Godryka?
Sądziła, że znała całą na wskroś, tam się urodziła, rosła i wychowywała. Ale zawsze mogła się mylić.
and in our hearts
we still pray for sons and daughters
Margaret Potter
Zawód : archiwistka i zielarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
to the outside the dead leaves
they're on the lawn
before they died
had trees to hang their hope
they're on the lawn
before they died
had trees to hang their hope
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Już wtedy, gdy tajemnicza nieznajoma odkryła się ze swym imieniem, przedstawiła jako Margaret, powinna zrozumieć. Coś jednak, może to ten wszechobecny mróz, a może lata, w trakcie których powoli zapominały o swym istnieniu, sprawiło, że zawstydzająco powoli łączyła kolejne elementy tej układanki. Nie mogła poświęcić jej całej uwagi, to również nie pomagało. Wszak ciągle nasłuchiwała, kątem oka obserwując nie tylko sylwetkę idącej obok kobiety, ale i mijane drzewa, zasypane śniegiem prześwity, wzbijające się do lotu ptaki. – Nic się nie stało – odparła cicho, bez śladu urazy; choć dostrzegała odmalowujące się na twarzy towarzyszki zmieszanie, dyktowany nerwami uśmiech, nie dała tego po sobie poznać. – Hesper – przedstawiła się tym samym tonem głosu, dla dopełnienia formalności, a także dla stworzenia pozorów, że to spotkanie jak każde inne. Lekko ścisnęła jej lewą dłoń, samej również nie chcąc wypuszczać różdżki choćby na krótką chwilę. Skupienie się na temacie zabezpieczeń miało pomóc w pchnięciu rozmowy dalej, zepchnięciu dyktowanej podejrzliwością niezręczności gdzieś na bok. – Repello Mugoletum powinno ukryć państwa dom, przynajmniej przed wzrokiem niemagicznych. Możemy też sprawić, by po wkroczeniu na teren posiadłości przez osobę nieupoważnioną zostali państwo poinformowani o takim incydencie, a przed intruzem pojawił się bogin – zaproponowała na wstępie, w myślach sprawdzając listę znanych sobie pułapek, odhaczając te, którym byłaby w stanie podołać, a które mogłyby pasować do potrzeb Margaret. Nie łudziła się, by tak proste zaklęcia mogły załatwić sprawę, już w szkole uczyli się skutecznego radzenia sobie z ucieleśniającą największe lęki zjawą, wprawnego rzucania Riddiculusa. Jednak w sytuacji zagrożenia każda chwila była na wagę złota, zwłaszcza ta, w której przeciwnik marnował czas i siły na radzenie sobie z kolejnymi, choćby i stosunkowo niegroźnymi, przeszkodami. – Ważne jest też, by zastanowić się, co powinno się stać, gdyby takiej osobie udało się dostać do środka. Wolałaby pani osłabić przeciwnika, oślepić go, utrudnić mu walkę, czy raczej omamić iluzją? Sprawić, by ujrzał ruinę domu, uznał go za opuszczony? A może został potraktowany obrazem pani lub innego mieszkańca, który mógłby skutecznie zniechęcić takiego natręta od zapuszczania się głębiej...? – zawiesiła głos, w ten sposób chcąc zachęcić towarzyszkę do podjęcia myśli, zarysowania przed nią swych oczekiwań. Posiadała jeszcze kilka asów w rękawie, jak chociażby Zawieruchę, nie była jednak pewna, czy iluzja jednej z największych czarodziejskich bitew była tym, czego potrzebowała sympatyczna, wciąż poddenerwowana towarzyszka. – Obawiam się też, że musimy zdecydować się na kilka zabezpieczeń. Nałożenie wszystkich, o których wspominam, zajęłoby nam cały dzień, jeśli nie dłużej – dodała jeszcze, tak na wszelki wypadek; nie mogła wiedzieć, ile ta dziwnie znajoma dziewczyna wiedziała o tkaniu pułapek. Gdy wyruszała z Irlandii, liczyła się z tym, że u M będzie gościć najprawdopodobniej całą noc, z krótkimi przerwami pracując nad dokładnym obłożeniem wszystkich wskazanych pomieszczeń odpowiednimi czarami. Dlatego też zwykle działali w parach, by oszczędzać i czas, i siły.
Zdawała sobie sprawę z faktu, że pytanie o kolejne nazwiska stawia towarzyszkę w niewygodnej pozycji. Że wykazuje się teraz wścibstwem, niejako nagina zasady tej współpracy. Sama była ostrożna i zachowawcza, wszak posługiwała się obcymi personaliami, choć tego jej rozmówczyni nie mogła wiedzieć. Lecz przecież znała ten głos, te rysy twarzy, z początku podświadomie łącząc je z Wrightami. Nie odwracała od niej wzroku, już nie; ważniejszym od taktu było dotarcie do prawdy. Jeszcze zanim otrzymała swoją odpowiedź, była niemalże pewna; olśnienie, które spłynęło na nią wraz z podszytymi napięciem słowami, ukryła za maską wystudiowanego opanowania. A więc to była ona, ta sama Maggie, z którą przesiadywała w bibliotece, której pokazywała swoje bazgroły, dyskutowała o transmutacji. Wciąż żyła. – Dziękuję za szczerość. I wybacz – wybacz, bo może faktycznie prościej będzie przejść na ty, zwłaszcza teraz, gdy zyskała już pewność, że się znają, lub raczej znały, kiedyś, w poprzednim życiu – że o to pytałam. Można powiedzieć, że tak, znałam ich – przytaknęła oszczędnie, z jednej strony chcąc zapytać ją o wszystko, o to, jak się trzymała, z drugiej – nie wiedząc, czy powinna odkrywać się przed nią ze swą prawdziwą tożsamością. – Moje kondolencje. Słyszałam o tym, co się stało. – Między jej brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka; nie znała słów, które byłyby odpowiednie na taką okazję. Żadne nie były. Dowiedziała się o tym dwa lata temu, gdy pochowała niewiele starszego brata, tonąc w powodzi wytartych, pustych zwrotów, które nie przynosiły choćby najlżejszej ulgi w cierpieniu. – Nie jestem z Doliny, wychowałam się na obrzeżach Londynu. – Nie kłamała, przynajmniej nie w tej kwestii. – Czy to tu? – dodała po chwili, wskazując wolną dłonią na wyłaniający się przed nimi dom. W samą porę. Nie była pewna, ile szły, kilka minut albo kwadrans; pozwoliła, by Potterówna wskazała właściwą drogę i podyktowała odpowiednie tempo. – Myślę, że wygodniej... i bezpieczniej... będzie nam kontynuować tę rozmowę w środku. – Podchwyciła jej wzrok, w bezruchu oczekując jakiejkolwiek reakcji.
Zdawała sobie sprawę z faktu, że pytanie o kolejne nazwiska stawia towarzyszkę w niewygodnej pozycji. Że wykazuje się teraz wścibstwem, niejako nagina zasady tej współpracy. Sama była ostrożna i zachowawcza, wszak posługiwała się obcymi personaliami, choć tego jej rozmówczyni nie mogła wiedzieć. Lecz przecież znała ten głos, te rysy twarzy, z początku podświadomie łącząc je z Wrightami. Nie odwracała od niej wzroku, już nie; ważniejszym od taktu było dotarcie do prawdy. Jeszcze zanim otrzymała swoją odpowiedź, była niemalże pewna; olśnienie, które spłynęło na nią wraz z podszytymi napięciem słowami, ukryła za maską wystudiowanego opanowania. A więc to była ona, ta sama Maggie, z którą przesiadywała w bibliotece, której pokazywała swoje bazgroły, dyskutowała o transmutacji. Wciąż żyła. – Dziękuję za szczerość. I wybacz – wybacz, bo może faktycznie prościej będzie przejść na ty, zwłaszcza teraz, gdy zyskała już pewność, że się znają, lub raczej znały, kiedyś, w poprzednim życiu – że o to pytałam. Można powiedzieć, że tak, znałam ich – przytaknęła oszczędnie, z jednej strony chcąc zapytać ją o wszystko, o to, jak się trzymała, z drugiej – nie wiedząc, czy powinna odkrywać się przed nią ze swą prawdziwą tożsamością. – Moje kondolencje. Słyszałam o tym, co się stało. – Między jej brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka; nie znała słów, które byłyby odpowiednie na taką okazję. Żadne nie były. Dowiedziała się o tym dwa lata temu, gdy pochowała niewiele starszego brata, tonąc w powodzi wytartych, pustych zwrotów, które nie przynosiły choćby najlżejszej ulgi w cierpieniu. – Nie jestem z Doliny, wychowałam się na obrzeżach Londynu. – Nie kłamała, przynajmniej nie w tej kwestii. – Czy to tu? – dodała po chwili, wskazując wolną dłonią na wyłaniający się przed nimi dom. W samą porę. Nie była pewna, ile szły, kilka minut albo kwadrans; pozwoliła, by Potterówna wskazała właściwą drogę i podyktowała odpowiednie tempo. – Myślę, że wygodniej... i bezpieczniej... będzie nam kontynuować tę rozmowę w środku. – Podchwyciła jej wzrok, w bezruchu oczekując jakiejkolwiek reakcji.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Każdy kolejny krok powiększał perspektywicznie majaczącą za drzewami konstrukcję z drewna i kamiennych bloków. Zmierzch pochłaniał coraz mocniej otaczający je krajobraz, jakby chciał zmusić, by przyspieszyły kroku. Margaret wciąż utrzymywała stałe tempo - tak jej się przynajmniej zdawało. W rzeczywistości nogi nie mogły zdecydować się, jak iść: wolniej, żeby w razie czego odwlec otworzenie drzwi do schronienia Potterów, czy może szybciej, żeby zmęczyć gościa i nie pozwolić mu na odpowiednie wyartykułowanie zaklęcia, jeśli dojdzie do konfrontacji.
Owszem, jej wewnętrzne batalie ocierały się o paranoję.
- Repello Mugoletum to dobry początek na osłonięcie magią całego terenu. To dobry początek - powtórzyła, czując, jak płuca z każdym oddechem coraz bardziej marzną i pokrywają się coraz grubszą warstewką lodu. Szła już szybko, tym razem zdecydowanym krokiem. Niech już będzie. Już za późno na dywagacje. Dom była już doskonale widać - jego surowe rysy, zewnętrzny chłód mieszający się z kolorem wysokich pni drzew. Ich mała oaza. - Bogin? - spojrzała na towarzyszkę. Hesper. To ona. Już nie musisz wątpić. Możesz, ale już nie masz na to sił. Ma dobre intencje. - Świetny pomysł, zostańmy przy nim, dobrze? W razie napaści to da nam czas na odwrót. To tego potrzebny jest jakiś przedmiot? Szafa? Skrzynia? - rzucała na ślepo, nie bardzo poszukując w głowie wymaganej wiedzy. O zaklęciach ochronnych wiedziała niewiele, dlatego zdecydowała się prosić o pomoc. - Niech pani wejdzie, proszę.
Otworzyła przed nią drzwi, zaraz je za sobą zamykając. Potrząsnęła ramionami, żeby pozbyć się drobinek śniegu osadzających się z wolna, gdy kierowały się w stronę budynku. Różdżką, którą tak silnie trzymała w palcach, machnęła w stronę kominka - na palenisku poukładały się drwa, syknęło kilka iskier i w mgnieniu oka płomienie lizały już ciemną korę tak, że niemal od razu czerniała. Drugie machnięcie - nad ogniem zawisł stary czajnik i napełnił się pospiesznie wodą.
- Zrobię herbaty - powiedziała szybko zdejmując od razu płaszcz i pocierając o siebie dłońmi. Jeszcze raz otoczyła Hesper spojrzeniem, szukając w jej mimice, postawie i gestach nerwowości czy szkodliwych zamiarach, ale ich nie dostrzegła. Doszukiwała się ich w tak ogromnej niewierze w ludzką dobroć, że sama była sobie zdziwiona. W końcu odetchnęła. - Portret dziadka byłby do tego idealny. Babcia wiecznie się z nim kłóci, kiedy wchodzi na strych - on tam wisi. Jest ruchomy, to nie szkodzi?
Różdżka znów poszła w ruch, tym razem przygotowując dwa kubki z namalowanymi na glinianej fakturze kwiatami i niezbyt dokładnie wsypując z puszki suszone zioła do zaparzaczy. Kilka cennych paproszków opadło cichutko na blat, Meg od razu troskliwie zgarnęła je na dłoń i wsypała z powrotem do pojemnika. Teraz nawet tak niewielkie ilości miały ogromne znaczenie.
- Proszę usiąść - uśmiechnęła się lekko do kobiety, wzrokiem wskazując jej kuchenny stół i krzesła przy nim. Sama jeszcze się na jedno z nich nie zdecydowała. Chwyciła za jabłko leżące w misce. Będzie musiała przynieść ich jeszcze kilka z piwniczki. - Dam ci tyle czasu, ile tylko będziesz potrzebowała. Jeśli nie uda nam się w jeden dzień, a nie będziesz mogła kontynuować na następny dzień... wtedy będę szczęśliwa nawet z tych kilku rzuconych zabezpieczeń.
Miała wrażenie, że brzmiała jak desperatka. Ale czy to dziwne spotykać zdesperowanych ludzi, kiedy nad domami lśnią Mroczne Znaki, ludzie umierają każdego dnia, a jedzenie stało się towarem luksusowym, a nie podstawowym budulcem życia? Może tym razem to nie wstyd?
Obierała jabłko powoli, uważając na palce, które wciąż drżały. Rączka noża przedziwnie wysmykiwała się z dłoni, musiała ją co rusz poprawiać. Przełknęła ślinę, kiedy Hesper wspomniała o rodzicach. Za każdym razem, gdy choć ktoś napomknął o nich, sceny rodem z najczarniejszych koszmarów stawały jej przed oczami. Ich przerażone twarze, wybałuszone oczy, popękane usta i policzki, krew. Ciała pocięte, jakby ktoś próbował wystrugać z nich drewniane figurki. Monty grzebiący ich ciała, kiedy ona pakowała najważniejsze rzeczy. Jak mogła kazać mu to robić?
- Dziękuję - głos przycichł, usta delikatnie zadrżały. Nóż kroił już jabłka na małe kawałeczki. - Wypijmy herbatę i weźmy się do pracy.
Talerzyk z pokrojonym jabłkiem delikatnie stuknął o drewniany blat stołu, podobnie jak kubki, gdy Meg przenosiła je z kuchenny blatu. Wrzątek zalał susz w metalowych zaparzaczach i delikatnie aromat rumianku oraz lawendy zaczął krążyć nad głowami kobiet nabierając z wolna na intensywności.
Owszem, jej wewnętrzne batalie ocierały się o paranoję.
- Repello Mugoletum to dobry początek na osłonięcie magią całego terenu. To dobry początek - powtórzyła, czując, jak płuca z każdym oddechem coraz bardziej marzną i pokrywają się coraz grubszą warstewką lodu. Szła już szybko, tym razem zdecydowanym krokiem. Niech już będzie. Już za późno na dywagacje. Dom była już doskonale widać - jego surowe rysy, zewnętrzny chłód mieszający się z kolorem wysokich pni drzew. Ich mała oaza. - Bogin? - spojrzała na towarzyszkę. Hesper. To ona. Już nie musisz wątpić. Możesz, ale już nie masz na to sił. Ma dobre intencje. - Świetny pomysł, zostańmy przy nim, dobrze? W razie napaści to da nam czas na odwrót. To tego potrzebny jest jakiś przedmiot? Szafa? Skrzynia? - rzucała na ślepo, nie bardzo poszukując w głowie wymaganej wiedzy. O zaklęciach ochronnych wiedziała niewiele, dlatego zdecydowała się prosić o pomoc. - Niech pani wejdzie, proszę.
Otworzyła przed nią drzwi, zaraz je za sobą zamykając. Potrząsnęła ramionami, żeby pozbyć się drobinek śniegu osadzających się z wolna, gdy kierowały się w stronę budynku. Różdżką, którą tak silnie trzymała w palcach, machnęła w stronę kominka - na palenisku poukładały się drwa, syknęło kilka iskier i w mgnieniu oka płomienie lizały już ciemną korę tak, że niemal od razu czerniała. Drugie machnięcie - nad ogniem zawisł stary czajnik i napełnił się pospiesznie wodą.
- Zrobię herbaty - powiedziała szybko zdejmując od razu płaszcz i pocierając o siebie dłońmi. Jeszcze raz otoczyła Hesper spojrzeniem, szukając w jej mimice, postawie i gestach nerwowości czy szkodliwych zamiarach, ale ich nie dostrzegła. Doszukiwała się ich w tak ogromnej niewierze w ludzką dobroć, że sama była sobie zdziwiona. W końcu odetchnęła. - Portret dziadka byłby do tego idealny. Babcia wiecznie się z nim kłóci, kiedy wchodzi na strych - on tam wisi. Jest ruchomy, to nie szkodzi?
Różdżka znów poszła w ruch, tym razem przygotowując dwa kubki z namalowanymi na glinianej fakturze kwiatami i niezbyt dokładnie wsypując z puszki suszone zioła do zaparzaczy. Kilka cennych paproszków opadło cichutko na blat, Meg od razu troskliwie zgarnęła je na dłoń i wsypała z powrotem do pojemnika. Teraz nawet tak niewielkie ilości miały ogromne znaczenie.
- Proszę usiąść - uśmiechnęła się lekko do kobiety, wzrokiem wskazując jej kuchenny stół i krzesła przy nim. Sama jeszcze się na jedno z nich nie zdecydowała. Chwyciła za jabłko leżące w misce. Będzie musiała przynieść ich jeszcze kilka z piwniczki. - Dam ci tyle czasu, ile tylko będziesz potrzebowała. Jeśli nie uda nam się w jeden dzień, a nie będziesz mogła kontynuować na następny dzień... wtedy będę szczęśliwa nawet z tych kilku rzuconych zabezpieczeń.
Miała wrażenie, że brzmiała jak desperatka. Ale czy to dziwne spotykać zdesperowanych ludzi, kiedy nad domami lśnią Mroczne Znaki, ludzie umierają każdego dnia, a jedzenie stało się towarem luksusowym, a nie podstawowym budulcem życia? Może tym razem to nie wstyd?
Obierała jabłko powoli, uważając na palce, które wciąż drżały. Rączka noża przedziwnie wysmykiwała się z dłoni, musiała ją co rusz poprawiać. Przełknęła ślinę, kiedy Hesper wspomniała o rodzicach. Za każdym razem, gdy choć ktoś napomknął o nich, sceny rodem z najczarniejszych koszmarów stawały jej przed oczami. Ich przerażone twarze, wybałuszone oczy, popękane usta i policzki, krew. Ciała pocięte, jakby ktoś próbował wystrugać z nich drewniane figurki. Monty grzebiący ich ciała, kiedy ona pakowała najważniejsze rzeczy. Jak mogła kazać mu to robić?
- Dziękuję - głos przycichł, usta delikatnie zadrżały. Nóż kroił już jabłka na małe kawałeczki. - Wypijmy herbatę i weźmy się do pracy.
Talerzyk z pokrojonym jabłkiem delikatnie stuknął o drewniany blat stołu, podobnie jak kubki, gdy Meg przenosiła je z kuchenny blatu. Wrzątek zalał susz w metalowych zaparzaczach i delikatnie aromat rumianku oraz lawendy zaczął krążyć nad głowami kobiet nabierając z wolna na intensywności.
and in our hearts
we still pray for sons and daughters
Margaret Potter
Zawód : archiwistka i zielarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
to the outside the dead leaves
they're on the lawn
before they died
had trees to hang their hope
they're on the lawn
before they died
had trees to hang their hope
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skinęła krótko głową, odnotowując w pamięci kolejne słowa Margaret, jej podszytą nerwowością reakcję na proponowane rozwiązania; większość z nich nie była szczególnie wymagająca, oczywiście, miało to jednak swoje plusy – z Repello Mugoletum i Strachem na gremliny powinna uporać się w mniej niż godzinę. Dzięki temu zyska czas na dołożenie do nich czegoś bardziej skomplikowanego, a przy tym zapewniającego większe bezpieczeństwo; może Błyskotek? Niespodzianka powinna skutecznie odstraszyć każdego, kto spróbowałby włamać się do wnętrza domostwa – podejrzewała jednak, że demolujący czy drzwi, czy okna wybuch był ostatecznością, na którą panna Potter nie musiała być gotowa. Walia nie znajdowała się w centrum stale przybierającego na sile konfliktu, lecz zapewne była to jedynie kwestia tygodni, może miesięcy; wszak szmalcownicy nie próżnowali, rozpierzchając po całych Wyspach, niestrudzenie poszukując niemagicznych, a także wspierających ich krytyków obecnej władzy. Pojawiali się wszędzie, w najmniej odpowiednich momentach, zaś wszechobecne mróz i głód mogły nakłonić ich do atakowania nie tylko tych, których ścigały ministerialne dekrety. Decyzja, by zainteresować się pułapkami już teraz, mogła uratować im życie. – Oczywiście, w takim razie rozpocznę od tych dwóch zabezpieczeń, później będziemy mogły skupić się na wnętrzu domu – odpowiedziała cicho, z opanowaniem, mając nadzieję, że jej spokój – nawet jeśli tylko pozorny – pozwoli towarzyszce rozluźnić wciąż spięte mięśnie, odetchnąć z czymś na kształt ulgi. Wiele lat temu nauczyła się, że profesjonalizm niósł ze sobą ukojenie. – Nie, nie, nie będą one potrzebne – dodała jeszcze, odnosząc się do kwestii mebli, w których zwykle skrywały się boginy. Z uwagą wodziła wzrokiem po fasadzie rosnącego w oczach domu, układając w głowie plan działania, szukając ewentualnych słabych punktów budynku, któremu miała zapewnić ochronę. – Dziękuję. – Złożyła usta w bladym uśmiechu, gdy drzwi stanęły przed nią otworem; tupnęła kilka razy, by pozbyć się z obuwia nadmiaru śniegu, dokładnie wytarła nogi o wycieraczkę, dopiero wtedy weszła do środka, na chwilę pozbywając się odzienia wierzchniego. Chciała powiedzieć, że nie trzeba, że herbata to zbędny luksus, lecz w ostatniej chwili ugryzła się w język; podróż tutaj kosztowała ją dużo energii, wiatr bezlitośnie wdzierał się pod kolejne warstwy ubrania. – Jeśli to nie problem – odezwała się ponownie, cicho, jak gdyby głośniejsza wypowiedź mogła wystraszyć szukającą u niej pomocy czarownicę. Bez skrępowania rozglądała się po wnętrzu, nie tyle oceniając sam wystrój, co wciąż rozmyślając nad jak najodpowiedniejszymi zaklęciami. – Och, przepraszam. Musiałam wyrazić się w nieprecyzyjny sposób – zaczęła, gdy krzątająca się po kuchni Maggie wspomniała o obrazie dziadka. Bezwiednie poprawiła materiał swetra, by zaraz schować w jego rękawach zmarznięte dłonie. – Istnieje pułapka, która pozwala na przemieszczanie się namalowanej osoby między parą obrazów, w ten sposób pozwalając na szybki przepływ informacji. Niestety, leży ona poza zasięgiem moich umiejętności. Myślałam raczej o zaklęciu, które pozwoliłoby nam stworzyć iluzję dowolnego domownika – oczywiście, może to być również dziadek. Taka iluzja pojawiałaby się w chwili włamania, mogąc kupić kilka dodatkowych chwil na ucieczkę lub całkowicie odstraszyć potencjalnych intruzów. – Zajęła miejsce przy stole, powoli ogrzewając się przed ponownym wyjściem na dwór; atmosfera między nimi wciąż była dość napięta, może trochę niezręczna, szczególnie teraz, gdy wiedziała już, z kim ma do czynienia, że to Margaret, jej rodzice nie żyją. Czy to ona ich znalazła? Jak radziła sobie z tym ciężarem...? Tylko trzaskający w kominku ogień nie przejmował się wszędobylskim przygnębieniem i smutkiem, wesoło pląsając od drwa do drwa. – W porządku. Jeśli nie podołam wszystkiemu dzisiaj, wrócę jutro. Lub w najbliższym możliwym terminie. – Czasu miała jak na lekarstwo, zwłaszcza teraz, po tych odrażających masakrach, z których skutkami musieli sobie jakoś poradzić – nie zamierzała jednak zostawić jej w potrzebie. W milczeniu obserwowała wędrówkę noża, który powoli oddzielał skórkę od jabłka, zauważając przy tym głośniejsze przełknięcie śliny, wyraźniejsze drżenie ust; wieloletnie szkolenie wyczuliło ją na detale, na subtelne, bezwiedne sygnały, dzięki którym mogła zbliżyć się do myśli obserwowanej osoby. Może nie powinna tego robić, składać kondolencji, rozdrapywać wciąż świeżych ran; a może wprost przeciwnie, lepiej było odsłonić się z kartami, upewnić, czy pułapki były jedynym, czego Potter teraz potrzebowała. Skinęła wdzięcznie głową, gdy na blacie pojawiły się parujące kubki, w nozdrza uderzył charakterystyczny zapach naparu. Rozważała wszelkie za i przeciw, badając nabierającą kształtów myśl ze wszystkich stron, próbując przewidzieć ewentualną reakcję towarzyszki na to, co miało nadejść; nie chciała jej przecież wystraszyć. – Powiem teraz coś, co może być dla ciebie szokiem. Jedyne o co proszę, to namiastka zaufania, chwila spokoju... – Trzymała różdżkę na widoku, przed sobą, jak gdyby mogło to w czymkolwiek pomóc. Gest dobrej woli. – Nie jestem z Doliny Godryka, ale znam cię, w sumie znamy się obie, jeszcze z Hogwartu. Możesz mnie pamiętać pod innym imieniem, i inną twarzą. – Świadomie pozwalała sobie na ryzyko, nieostrożność, odważnie zdradzając się ze swoimi prawdziwymi personaliami, lecz przecież widziała w niej coś z siebie – ten sam ból, pustkę wywołaną stratą nie do opisania. Tylko więcej światła. – Maeve, Maeve Clearwater – przedstawiła się nie bez strachu, sztywno, z bijącym szybciej sercem. To jednak było za mało, posłużyć się imieniem i nazwiskiem. Odetchnęła głębiej, po czym pozwoliła, by przybrana na czas tej wyprawy aparycja zaczęła odmieniać się, kawałek po kawałku, cal po calu wracając do swej postaci. Bladej i zmęczonej, lecz przywodzącej na myśl wspomnienia dawnych, zabarwionych beztroską czasów. – Pomyślałam, że... W ten sposób będzie łatwiej. – Słowa przeprosin zamarły w połowie drogi na usta. Wierzyła, że Margaret powinna zrozumieć, dlaczego nie przyznała się do tego wcześniej; ostrożność była teraz wszystkim.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Swoje zagubienie usiłowała kryć przy nieznajomych, przy rodzinie i przyjaciołach tracąc chyba rezon, bo napięcie mięśni opadało na tyle, że czasem bredziła, innym razem zapominając, dlaczego znalazła się w kuchni. W domu mogła sobie na to pozwolić, na pozorny relaks, na wolność w przepływie myśli. Dopiero gdy wychodziła poza ośnieżony próg, nagle czuła, jak wszystko się w niej spina, zakleszcza jak mucha złapana w pułapkę jadowitego kwiatu. Hesper musiała to widzieć, ale... czy i ona nie czuła podobnego naprężenia ciała? Miała nadzieję, że tak. To sprawiło, że stała się dla niej sojusznikiem w walce, choćby i tej samotnej, osobistej.
Ustalenie planu działania było krótkie i treściwe - chciała, żeby takie było, bo każdy dzień bez zabezpieczeń był wyjątkowo groźny dla Fleamonta i babci. Musiała o nich zadbać, tak jak obiecała rodzicom. Kiedy Hesper zaczęła wyjaśniać dokładną technikę stworzenia z dziadka ducha tego domu, który miałby robić za opcję przegrupowania. Pasowałoby to do niego. Posługiwał się żołnierskim żargonem. Kiwnęła tylko głową, czując, że tuż przed wejście do domu mróz coraz mocniej spina spierzchnięte wargi w klejące skorupki, które nie pozwalały normalnie posługiwać się językiem. Za to w środku szybko sytuacja się wyklarowała. Już nie było możliwości odwrotu. Było tylko tu i teraz.
Herbata miała dodać im siły, a jabłka - sama nie wiedziała. Na pewno dzięki temu miała zajęte dłonie, odrobinę też zabałaganiony umysł, ale zawsze kojarzyła słodycz tych owoców z leniwym, letnim porankiem spędzanym przy otwartym na oścież oknie wychodzącym na ogród matki.
- Dziękuję, ja... naprawdę dziękuję. Przez ten cały chaos człowiek przestaje wierzyć w dobroć innych - ona przestawała w to wierzyć, ale uparcie temu zaprzeczała. - Więc naprawdę dobrze jest spotkać kogoś, kto ma czas, żeby pomagać. Oczywiście postaram się pomóc, jeśli dasz mi instrukcje. Znacznie bardziej komfortowo czuje się w transmutacji, ale nie jest żółtodziobem w obronie przed czarną magią - uśmiechnęła się lekko, dość nerwowo, mimo dotarcia do domu napięcie mięśni wciąż się utrzymywało.
Jej głos, kiedy podjęła nową kwestię, zaniepokoił ją. Poczuła, jak znów uderza w nią niewytłumaczalne ciepło, jak dom staje się nie dość bezpieczny, by wprowadzać do niego obcego. Spojrzała na jej różdżkę, pilnując, by palce nie zatańczyły w geście jakiegokolwiek zaklęcia, choćby i głupiego Amicus Igni, które przecież mogło ją wytrącić z równowagi na tyle długą chwilę, by kobieta mogła ją rozbroić. Ale monolog przybrał kierunek inny, niż podejrzewała. Namiastka zaufania. Jak teraz o nią trudno. Znamy się. Zmarszczyła tylko brwi, słuchając dalej. I wreszcie mogła doznać prawdziwej ulgi. Maeve. Pamiętała ją, bo przecież pamięć miała doskonałą. Ta sama Maeve, której rysunki podglądała, której tak zazdrościła w głębi ducha zręcznej dłoni, której ona nie posiadała. Nie pałała żądzą posiadania podobnego talentu, po prostu wzdychała za każdym narysowanym ptakiem, lisem i odwzorowaną w każdym calu wierzbą. Jej twarz, ta prawdziwa, była ostatecznym dowodem na jej prawdomówność.
- Maeve, na Godryka! - rzuciła się na jej szyję z ramionami, oplatając ją mocno, silnie zaciśniętymi powiekami wpychając łzy tam, skąd przybyły. Jak dobrze było spotkać kogoś przychylnego, kogoś o podobnych poglądach, kogoś, komu zwyczajnie dobrze z oczu patrzyło. - Ty nawet nie masz pojęcia, jak dobrze jest cię widzieć!
Głos zwilgotniał. Tak, teraz była bezpieczna.
Ustalenie planu działania było krótkie i treściwe - chciała, żeby takie było, bo każdy dzień bez zabezpieczeń był wyjątkowo groźny dla Fleamonta i babci. Musiała o nich zadbać, tak jak obiecała rodzicom. Kiedy Hesper zaczęła wyjaśniać dokładną technikę stworzenia z dziadka ducha tego domu, który miałby robić za opcję przegrupowania. Pasowałoby to do niego. Posługiwał się żołnierskim żargonem. Kiwnęła tylko głową, czując, że tuż przed wejście do domu mróz coraz mocniej spina spierzchnięte wargi w klejące skorupki, które nie pozwalały normalnie posługiwać się językiem. Za to w środku szybko sytuacja się wyklarowała. Już nie było możliwości odwrotu. Było tylko tu i teraz.
Herbata miała dodać im siły, a jabłka - sama nie wiedziała. Na pewno dzięki temu miała zajęte dłonie, odrobinę też zabałaganiony umysł, ale zawsze kojarzyła słodycz tych owoców z leniwym, letnim porankiem spędzanym przy otwartym na oścież oknie wychodzącym na ogród matki.
- Dziękuję, ja... naprawdę dziękuję. Przez ten cały chaos człowiek przestaje wierzyć w dobroć innych - ona przestawała w to wierzyć, ale uparcie temu zaprzeczała. - Więc naprawdę dobrze jest spotkać kogoś, kto ma czas, żeby pomagać. Oczywiście postaram się pomóc, jeśli dasz mi instrukcje. Znacznie bardziej komfortowo czuje się w transmutacji, ale nie jest żółtodziobem w obronie przed czarną magią - uśmiechnęła się lekko, dość nerwowo, mimo dotarcia do domu napięcie mięśni wciąż się utrzymywało.
Jej głos, kiedy podjęła nową kwestię, zaniepokoił ją. Poczuła, jak znów uderza w nią niewytłumaczalne ciepło, jak dom staje się nie dość bezpieczny, by wprowadzać do niego obcego. Spojrzała na jej różdżkę, pilnując, by palce nie zatańczyły w geście jakiegokolwiek zaklęcia, choćby i głupiego Amicus Igni, które przecież mogło ją wytrącić z równowagi na tyle długą chwilę, by kobieta mogła ją rozbroić. Ale monolog przybrał kierunek inny, niż podejrzewała. Namiastka zaufania. Jak teraz o nią trudno. Znamy się. Zmarszczyła tylko brwi, słuchając dalej. I wreszcie mogła doznać prawdziwej ulgi. Maeve. Pamiętała ją, bo przecież pamięć miała doskonałą. Ta sama Maeve, której rysunki podglądała, której tak zazdrościła w głębi ducha zręcznej dłoni, której ona nie posiadała. Nie pałała żądzą posiadania podobnego talentu, po prostu wzdychała za każdym narysowanym ptakiem, lisem i odwzorowaną w każdym calu wierzbą. Jej twarz, ta prawdziwa, była ostatecznym dowodem na jej prawdomówność.
- Maeve, na Godryka! - rzuciła się na jej szyję z ramionami, oplatając ją mocno, silnie zaciśniętymi powiekami wpychając łzy tam, skąd przybyły. Jak dobrze było spotkać kogoś przychylnego, kogoś o podobnych poglądach, kogoś, komu zwyczajnie dobrze z oczu patrzyło. - Ty nawet nie masz pojęcia, jak dobrze jest cię widzieć!
Głos zwilgotniał. Tak, teraz była bezpieczna.
and in our hearts
we still pray for sons and daughters
Margaret Potter
Zawód : archiwistka i zielarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
to the outside the dead leaves
they're on the lawn
before they died
had trees to hang their hope
they're on the lawn
before they died
had trees to hang their hope
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kuchnia
Szybka odpowiedź