Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire
Market Hall Warwick
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Market Hall
Hala targowa została wybudowana w całości z piaskowca w XVII wieku, aby stać się centrum handlu w Warwick i skupić w jednym miejscu kupców przybywających do miasta. Od czasu powstania hala cieszy się popularnością i nadal można dostać tutaj wiele przedmiotów oraz surowców, chociaż nie w takich ilościach jak dawniej. Coraz częściej mówi się również o mniej legalnej stronie kwitnącego handlu. Wystarczy wiedzieć do kogo należy się udać, nie wzbudzić podejrzeń i dostać dostęp do tego, co handlarze chowają przed wzrokiem przeciętnej osoby oraz zbyt ciekawskich władz.
Kiedy opuścili lecznicę - Cassandra bez przekonania zostawiła młodą magomedyczkę bez odpowiedzi co do losu jej ojca - obrzuciła zamek nad miastem kolejnym spojrzeniem, by po chwili przesunąć wzrok na rozciągającą się przed nimi uliczkę otoczoną starymi budynkami. To miejsce pokryte było jeszcze wojennym kurzem, ale gdy się go uprzątnie nabierze uroku. Poprzez brudne ulice i zmęczone twarze potrafiła dostrzec coś znacznie spokojniejszego od mrocznego i niebezpiecznego Nokturnu. Powietrze było tu bardziej rześkie, wszystko otaczała jaskrawa zieleń, nie słychać było zgiełku wielkiego miasta: w Londynie znacznie wyciszonego od tamtej nocy. Było tu jeszcze wiele do zrobienia, ale czy rzeczywiście mogło być początkiem czegoś nowego? Wiedziała, że to znacznie lepsze środowisko dla jej dzieci, zwłaszcza dla Calchasa. Nie miał w sobie dziecięcej niewinności, nie mógł rosnąć otoczony plugawym krajobrazem. Jego umysł musiał się wykształcić ostro, bystrze. Samodzielnie. Słońce chyliło się powoli ku zachodowi, ale mieli jeszcze dość czasu, by dotrzeć do ogrodów, o których wspominała wcześniej - skierowała się w tę stronę od razu, szybkim krokiem, nie chcąc tracić czasu.
- Nie sądziłam, że interesują cię zioła - ozwała się ku niemu, sądząc, że w ten spacer wyruszy już sama. Zbieranina leczniczych ziół w pobliżu zaciekawiła ją ze względów pragmatycznych. Niedaleka droga do lecznicy mogła uczynić je użytecznymi, zwłaszcza, że nic nie wskazywało na to, by wciąż miały właściciela. Ale Ramsey nie chciał obejrzeć ziół. Nie ciekawiło go też piękno roślin ani samych ogrodów, nigdy nie doceniał darów natury. Chciał jej towarzyszyć, po co? Ni przez chwilę nie sądziła, że rzeczywiście nakazał jej tutaj przybyć wyłącznie w interesach. Lecz jakie był zatem jego plany? Spojrzenie odnalazło jego, zbadała jego profil, nie przerywając spaceru. - Koper, szałwia, rozmaryn, czosnek... - Ściszyła głos, wymieniając te z ziół, które najintensywniej wypełniały zapachem suszarnię, te, które rozpoznawał, potrafił wymienić. Nie denerwował go ten aromat. Wielu dusił, ale nie jego. Czy niosły wspomnienia? - Uspokajały cię, gdy traciłeś przytomność - mruknęła, zatrzymując się przy furtce prowadzącej do zaniedbanej posiadłości. Dawniej mogła sprawiać wrażenie reprezentacyjnej, dziś nieszczególnie. Okna były brudne, drzwi nieużywane. Złożyła dłoń na mosiężnym pręcie bramki, podrdzewiała pod wpływem lekkiego pchnięcia łatwo puściła, otwierając im wejście do środka. Na ścieżkę weszła pierwsza, omijając jednak wzrokiem sam budynek i prędko niknąć za jego rogiem, by finalnie odnaleźć dostrzeżone z lotu ptaka uprawy. Ogrody wydawały się nieuporządkowane, chaotyczne, ale tylko dla oka, które nie potrafiło rozpoznać tych bogactw. Raz niższe raz wyższe kępy roślin porastały tereny wokół błotnistych ścieżek, przeplatane niewysokimi drzewami. Nieco dalej znajdowała się szklarnia. - Nagietki, arcydzięgiel, waleriana, rumianek... pokrzywa też nie rośnie tu przypadkiem. Nie wiesz, do kogo należał ten budynek? - zapytała, oglądając się na niego przez ramię. - Czarny bez - Chwyciła gałązkę pobliskiego drzewa, oglądając zdrowe liście. Owoce mogły mieć moc. - Ktoś celowo wyhodował na nim jemiołę. A to... - Spojrzała na kolejne z drzew, nie powstrzymując subtelnego dotyku dłoni, sięgnęła zaczarowanej kory, muskając opuszkami palców zmurszale zgrubienia. - To jest prawdziwy wiggen. Dość stary, by owocować - dodała szeptem, cofnęła się parę kroków, by przyjrzeć się drzewu w jego pełnej okazałości - wpadając na kamienną studnię, wspierając o nią dłoń. Od dawna nieużywana, sieć pajęczyn dosadnie to potwierdzała. - To drzewo jest bezcenne. Chcę je na użytek szpitala - oznajmiła, spoglądając na Ramseya. Miała tu jeszcze wiele do odkrycia, ale to, to było kluczowe. Korona zaczarowanej jarzębiny przyciągnęła ją tu najmocniej.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Mieszkanie w Londynie było małe, ciasne, ale nawet kiedy obrastało w stosy opasłych woluminów nie przeszkadzało mu to. Nie musiał dzielić z nikim nawet skrawka tej przestrzeni; w bałaganie potrafił znaleźć wszystko, z łatwością odnajdując się w chaotycznej siatce zapisków i danych. Zmiany, które nastąpiły wymagały od niego dostosowania się. Chcąc tworzyć nowe, kształtować otaczająca go rzeczywistość musiał dopasować się do nowej formy. Warwickshire było daleko od stolicy, której ciszę i spokój docenił po bezksiężycowej nocy. Odległość nie była problemem, nawet teraz, gdy deportacja w Londynie nie była możliwa. Warwick było inne od tego, w czym tkwił ostatnią dekadę życia. Tamto przeminęło, czas pozostawić za sobą. Idąc tu, pół kroku za nią patrzył w przyszłość. Przyszłość go otaczała, kroczyła ku niemu w eleganckiej czerni i fiolecie. Surowością swej urody idealnie wpasowując się w stare kamienice z kamienia, odległe zamkowe mury, kamienne mosty, drogi pokryte kocimi łbami; jednocześnie kontrastując z rodzącym się wokół życiem, wiosną. Kwitnącą przyrodą, której nie oświadczali tak intensywnie w Londynie. Zieleń, pierwsze kwiaty w oddali; urwane przez kruki pąki z drzew przyprószone pyłem i popiołem. Różowo-fioletowe niebo przechodziło powoli w granat, otaczając przestrzeń wokół kolorową, ciepłą łuną. Ją także, wygładzając rysy jej twarzy, odejmując lat. Ostatnie promienie słońca ślizgały się po jej kościach policzkowych ukrywając pierwsze zmarszczki wokół oczu. Znał miejsce, w które go prowadziła.
— Ja także nie, ale to miłe, że niespodziewanie potrafię zaskoczyć nas oboje — odparł lekko, choć nieszczerze. Rzeczywiście nie interesowały go ani zioła ani te rośliny — ale ją tak, a on potrzebował przestrzeni. Odpowiedniej, przystępnej, posiadającej szczególne walory i wyraźny stopień użyteczności. Dodatkowy atut, argument. Lubił być odpowiednio przygotowany, posiadać w zanadrzu wystarczającą ilość konkretnych argumentów. To nie był czas na rozmowę, do której się szykował. Nie zwykł działać pod wpływem impulsów, a właśnie tak ją odbierał, z przykrością zdając sobie sprawę, jak niewiele wiedział o tej kobiecie.
— Czosnek? — spytał, unosząc brwi, obracając ku niej głowę ze szczerym zdumieniem. Choć czuł jej wzrok już kilka chwil wcześniej na sobie, nie zwracał własnego ku niej aż nie usłyszał tej rewelacji. — Właściwie, nie powinno mnie to dziwić. Okrutnie boję się wampirów — westchnął, uśmiechając się pod nosem z rozbawieniem. Miał dobrą pamięć do zapachów, wrażliwy nos. Ufał temu zmysłowi zdecydowanie bardziej niż oczom, choć jeden i drugi mogły spłatać figla. Ona pachniała ziołami, ale czymś jeszcze. Jakby jej włosy nasączone były tym zapachem, a powietrze które pozostawiała za sobą wciąż trzymało go niczym opary z kotła. — Ciebie także ten zapach uspokaja? — spytał, przystając przy furtce w oczekiwaniu aż wkroczy na teren budynku. — Domyślam się, że nie, więc co? — pytał dalej, śledząc jej profil, kiedy wkraczała do ogrodu — teraz to on jej się przyglądał. Przez chwilę, lecz nachalnie. Obrzucił nieszczególnie zainteresowanym spojrzeniem urody, oczy w końcu wznosząc ku budowli. Duży dom, w dobrym stanie, choć swoim stanem zdawał się być opuszczony. Wtedy w marcu? Czy może znacznie wcześniej? Ruszył za nią, wybraną przez nią ścieżką, w końcu zwracając uwagę na to, co miał pod nogami, by przypadkiem nie wpaść na wystający korzeń, ułamaną donicę ukrytą w trawie, czy fragment zalezionej fontanny. — Mieszkał tu przez chwilę Walter Savage Landor, pisarz, a przynajmniej według zapisków ten dom należał do niego. Jego dzieci otrzymały w spadku ten teren, potem wnuki, ale nie posiadam informacji o jego ostatnich mieszkańcach. Wiadomo jednak, że wnuczka Landora nazywała się Krueger. Była czarownicą. — A to mogło wyjaśniać szczególną mieszankę roślin w tym ogrodzie, ale nie zdecydował się na tak głęboka analizę. Zatrzymał się w miejscu, przyglądając się drzewu. Nie dostrzegał w nim podobnej wartości, ale słuchał z zainteresowaniem jej głosu i zachwytu, jaki w nim rozbrzmiewał. Uśmiechnął się, nie odpowiadając jednak na jej żądanie. — Obejrzę dom. Proszę, dołącz do mnie, kiedy się rozejrzysz po... tym zagajniku — dodał, rozglądając się dookoła, po czym wolnym krokiem ruszył w stronę drzwi. Ostrożnie podszedł do drzwi, chwyciwszy za klamkę pchnął je, wchodząc do środka. Na ścianach dostrzegł kinkiety, wyciągnął więc różdżkę, by rozpalić świece. Powitała go spora przestrzeń, hol z imponującymi schodami prowadzącymi na górę. Wpierw jednak zwiedził parter, pomieszczenie po pomieszczeniu, dostrzegając drobiny kurzu na drewnianych meblach, umazanych oknach. Nikogo nie było tu od dawna, ale dom wydawał się być w bardzo dobrym stanie. Kuchnia, jadalnia interesowały go najmniej. Obejrzał salon, biblioteczkę — nikt nie opróżnił półek. To tam spędził najwięcej czasu, przeglądając zakurzone książki, by w końcu dotrzeć schodami na piętro, ale tam nie było nic ciekawsze — łazienka, puste pokoje. Chwycił dłońmi ciężki materiał zasłon, szarpnięciem odsuwając je; widok z okna padał na ogród.
— Ja także nie, ale to miłe, że niespodziewanie potrafię zaskoczyć nas oboje — odparł lekko, choć nieszczerze. Rzeczywiście nie interesowały go ani zioła ani te rośliny — ale ją tak, a on potrzebował przestrzeni. Odpowiedniej, przystępnej, posiadającej szczególne walory i wyraźny stopień użyteczności. Dodatkowy atut, argument. Lubił być odpowiednio przygotowany, posiadać w zanadrzu wystarczającą ilość konkretnych argumentów. To nie był czas na rozmowę, do której się szykował. Nie zwykł działać pod wpływem impulsów, a właśnie tak ją odbierał, z przykrością zdając sobie sprawę, jak niewiele wiedział o tej kobiecie.
— Czosnek? — spytał, unosząc brwi, obracając ku niej głowę ze szczerym zdumieniem. Choć czuł jej wzrok już kilka chwil wcześniej na sobie, nie zwracał własnego ku niej aż nie usłyszał tej rewelacji. — Właściwie, nie powinno mnie to dziwić. Okrutnie boję się wampirów — westchnął, uśmiechając się pod nosem z rozbawieniem. Miał dobrą pamięć do zapachów, wrażliwy nos. Ufał temu zmysłowi zdecydowanie bardziej niż oczom, choć jeden i drugi mogły spłatać figla. Ona pachniała ziołami, ale czymś jeszcze. Jakby jej włosy nasączone były tym zapachem, a powietrze które pozostawiała za sobą wciąż trzymało go niczym opary z kotła. — Ciebie także ten zapach uspokaja? — spytał, przystając przy furtce w oczekiwaniu aż wkroczy na teren budynku. — Domyślam się, że nie, więc co? — pytał dalej, śledząc jej profil, kiedy wkraczała do ogrodu — teraz to on jej się przyglądał. Przez chwilę, lecz nachalnie. Obrzucił nieszczególnie zainteresowanym spojrzeniem urody, oczy w końcu wznosząc ku budowli. Duży dom, w dobrym stanie, choć swoim stanem zdawał się być opuszczony. Wtedy w marcu? Czy może znacznie wcześniej? Ruszył za nią, wybraną przez nią ścieżką, w końcu zwracając uwagę na to, co miał pod nogami, by przypadkiem nie wpaść na wystający korzeń, ułamaną donicę ukrytą w trawie, czy fragment zalezionej fontanny. — Mieszkał tu przez chwilę Walter Savage Landor, pisarz, a przynajmniej według zapisków ten dom należał do niego. Jego dzieci otrzymały w spadku ten teren, potem wnuki, ale nie posiadam informacji o jego ostatnich mieszkańcach. Wiadomo jednak, że wnuczka Landora nazywała się Krueger. Była czarownicą. — A to mogło wyjaśniać szczególną mieszankę roślin w tym ogrodzie, ale nie zdecydował się na tak głęboka analizę. Zatrzymał się w miejscu, przyglądając się drzewu. Nie dostrzegał w nim podobnej wartości, ale słuchał z zainteresowaniem jej głosu i zachwytu, jaki w nim rozbrzmiewał. Uśmiechnął się, nie odpowiadając jednak na jej żądanie. — Obejrzę dom. Proszę, dołącz do mnie, kiedy się rozejrzysz po... tym zagajniku — dodał, rozglądając się dookoła, po czym wolnym krokiem ruszył w stronę drzwi. Ostrożnie podszedł do drzwi, chwyciwszy za klamkę pchnął je, wchodząc do środka. Na ścianach dostrzegł kinkiety, wyciągnął więc różdżkę, by rozpalić świece. Powitała go spora przestrzeń, hol z imponującymi schodami prowadzącymi na górę. Wpierw jednak zwiedził parter, pomieszczenie po pomieszczeniu, dostrzegając drobiny kurzu na drewnianych meblach, umazanych oknach. Nikogo nie było tu od dawna, ale dom wydawał się być w bardzo dobrym stanie. Kuchnia, jadalnia interesowały go najmniej. Obejrzał salon, biblioteczkę — nikt nie opróżnił półek. To tam spędził najwięcej czasu, przeglądając zakurzone książki, by w końcu dotrzeć schodami na piętro, ale tam nie było nic ciekawsze — łazienka, puste pokoje. Chwycił dłońmi ciężki materiał zasłon, szarpnięciem odsuwając je; widok z okna padał na ogród.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Kącik jej ust drgnął na jego nieszczere wyznanie, rada, że pewne rzeczy pozostały niezmienne. Kiedy dowiedziała się, że w tamtym miejscu stracił pamięć zastanawiała się nad tym, co jeszcze mógł utracić; jego poświęcenie sprawie było wielkie, sposób, w jaki się narażał, ogrom mocy, z którymi zadzierał, znała je przecież, nie rozumiała ich, lecz tak wiele razy mierzyła się z pozostawionymi przez nie konsekwencjami, że doskonale wiedziała, że respekt, jakim je darzono, nie był ni trochę przesadzony. Martwiła się o niego. O to, kim mógł się stać, w jaki sposób mógł się zmienić, nawet o tym nie wiedząc, jednak niczego takiego w nim nie dostrzegała. Myśl o tym, że te pradawne moce wydarły z jego serca akurat ją - i tylko ją - nie dawały jej spokoju. Podobnie jak to, że mimo utraty tych wspomnień ich drogi nie przestały się przeplatać - wrócił, tak jak wracał zawsze.
Przykucnęła przy pobliskich ziołach, wyciągając dłoń ku ich liściom, badając ich fakturę, świeżość, zapachy, chcąc dokładnie przebadać możliwości zgromadzonych tu zasobów. Kiedy zwrócił się do niej w dalszych słowach, w zamyśleniu zatrzymała wzrok na najbliższej jej mięcie, wcale na nią jednak nie patrząc. Co ją uspokajało? Od lat nad jej ramieniem wisiał wyłącznie strach, umknął tylko na moment. W dniu, w którym został bratobójcą - dla niej i dla jej dziecka. Uspokajało ją bezpieczeństwo, którego jej brakowało. Uspokajała ją jego bliskość, kiedy darzyła go zaufaniem.
- Szałwia - rzuciła wciąż w zamyśleniu, zdawkowo i nieco zbyt szybko, nie starając się nawet ukryć kłamstwa. - Łagodzi bóle i uspokaja. Oczyszcza ze złej energii. Ciekawa jestem, czy ją tu znajdę... - mruknęła, wyciągając dłoń głębiej między krzewy, odsuwając mocniej rozprzestrzenione liście, nie oglądając się na niego pomimo tego, że czuła na sobie jego wzrok. - Wampiry też jej nie lubią - dodała po chwili, bezbłędnie odnajdując odpowiednie liście. Zerwała gałązkę, jeszcze nie kwitła, po czym oberwała ją z trzech listków, które starła między palcami, przysuwając pod nos, by ocenić jakość wypuszczanych przez nią olejków. - Widać w tym rękę czarownicy - przytaknęła, teraz dopiero przenosząc wzrok na Mulcibera. - Reszta rodziny była niemagiczna? - To by wyjaśniało, dlaczego to miejsce jest opuszczone. - Zginęli tutaj? W środku? - zapytała, podnosząc się, by nieśpiesznie przejść na grządkę obok. Krzywy jagodowe, głównie maliny. Bogactwo witamin, skinęła głową, słysząc, że zechciał rozejrzeć się w domu. Kolekcje ksiąg pisarza, magicznego czy nie, mogły być bardzo interesujące. Została w ogrodach jeszcze chwilę, rozglądając się po zasadzonych roślinach, chcąc dokładnie zbadać zasoby. Wydawało się, że mogła znaleźć tu wszystko, co mogło jej być potrzebne w lecznicy. Droga do szpitala nie była daleka, kiedy okolica zostanie uprzątnięta z pozostałości po walkach, mogłaby wysyłać Lysandrę po zioła. Powstawszy otrzepała dłońmi spódnicę z ziemi, kątem oka dostrzegając profil Ramseya w oknie górującego nad ogródkiem budynku. Uniosła ku niemu spojrzenie, porozumiewawcze, zgodnie z jego życzeniem, nie zastanawiając się nad sensem tej propozycji, kierując się do środka, żeby do niego dołączyć. Sama ciekawa była okolicy. Jeśli miała spędzić tu więcej czasu, chciała ją poznać. Pobieżnie przemknęła wzrokiem po przestronnym holu, od razu kierując się po drewnianych schodach w górę - dawno nieużywane stopnie skrzypiały przy każdym kroku. Dom musiał być ładny, kiedy był zadbany. Dawniej.
Przemknęła korytarzem, zaglądając do kolejnych pomieszczeń, by zatrzymać się u progu pokoju, w którym go odnalazła. Wsunęła się do środka, zmierzając do okna; złożywszy dłonie na parapecie wyjrzała na zewnątrz. Widok rozciągał się nie tylko na ogród - ale i na miasteczko, zrujnowane wojną i ostatnimi wydarzeniami, ale z wolna wracające do normalnego życia. Miało swój urok.
- Dawno już nie opuszczałam Londynu. Nie na dłużej - przyznała, obserwując widoczne stąd budynki. Ekscytacja drzewem wiggenowym sprawiała, że wciąż była w dobrym nastroju. - A w Warwick jestem dziś po raz pierwszy. Dużo tu zieleni. - Rzędy niskich domków o charakterystycznej dawnej architekturze doskonale wtapiały się w rozległe nizinne tereny. - Te ziemie wiele przeszły, teraz i dawniej. Oczy mieszkańców zwrócone są dziś na ciebie, z nadzieją. Masz być tym, który przywróci im stabilność. - Szukała w szybie odbicia jego twarzy. - Doprowadzi zwycięstwo do końca i rozpocznie nowy etap w życiu osiadłych tu czarodziejów. - Odwróciła się przodem do pomieszczenia, by odnaleźć jego wzrok własnym. Ostatnio, kiedy się widzieli, wtedy, zanim zapomniał, był zmęczony. Jego barki były ciężkie, bo leżało na nich zbyt wiele. Dziś tych obowiązków kłębiło się jeszcze więcej, a oczekiwania Czarnego Pana nie zmalały.
Przykucnęła przy pobliskich ziołach, wyciągając dłoń ku ich liściom, badając ich fakturę, świeżość, zapachy, chcąc dokładnie przebadać możliwości zgromadzonych tu zasobów. Kiedy zwrócił się do niej w dalszych słowach, w zamyśleniu zatrzymała wzrok na najbliższej jej mięcie, wcale na nią jednak nie patrząc. Co ją uspokajało? Od lat nad jej ramieniem wisiał wyłącznie strach, umknął tylko na moment. W dniu, w którym został bratobójcą - dla niej i dla jej dziecka. Uspokajało ją bezpieczeństwo, którego jej brakowało. Uspokajała ją jego bliskość, kiedy darzyła go zaufaniem.
- Szałwia - rzuciła wciąż w zamyśleniu, zdawkowo i nieco zbyt szybko, nie starając się nawet ukryć kłamstwa. - Łagodzi bóle i uspokaja. Oczyszcza ze złej energii. Ciekawa jestem, czy ją tu znajdę... - mruknęła, wyciągając dłoń głębiej między krzewy, odsuwając mocniej rozprzestrzenione liście, nie oglądając się na niego pomimo tego, że czuła na sobie jego wzrok. - Wampiry też jej nie lubią - dodała po chwili, bezbłędnie odnajdując odpowiednie liście. Zerwała gałązkę, jeszcze nie kwitła, po czym oberwała ją z trzech listków, które starła między palcami, przysuwając pod nos, by ocenić jakość wypuszczanych przez nią olejków. - Widać w tym rękę czarownicy - przytaknęła, teraz dopiero przenosząc wzrok na Mulcibera. - Reszta rodziny była niemagiczna? - To by wyjaśniało, dlaczego to miejsce jest opuszczone. - Zginęli tutaj? W środku? - zapytała, podnosząc się, by nieśpiesznie przejść na grządkę obok. Krzywy jagodowe, głównie maliny. Bogactwo witamin, skinęła głową, słysząc, że zechciał rozejrzeć się w domu. Kolekcje ksiąg pisarza, magicznego czy nie, mogły być bardzo interesujące. Została w ogrodach jeszcze chwilę, rozglądając się po zasadzonych roślinach, chcąc dokładnie zbadać zasoby. Wydawało się, że mogła znaleźć tu wszystko, co mogło jej być potrzebne w lecznicy. Droga do szpitala nie była daleka, kiedy okolica zostanie uprzątnięta z pozostałości po walkach, mogłaby wysyłać Lysandrę po zioła. Powstawszy otrzepała dłońmi spódnicę z ziemi, kątem oka dostrzegając profil Ramseya w oknie górującego nad ogródkiem budynku. Uniosła ku niemu spojrzenie, porozumiewawcze, zgodnie z jego życzeniem, nie zastanawiając się nad sensem tej propozycji, kierując się do środka, żeby do niego dołączyć. Sama ciekawa była okolicy. Jeśli miała spędzić tu więcej czasu, chciała ją poznać. Pobieżnie przemknęła wzrokiem po przestronnym holu, od razu kierując się po drewnianych schodach w górę - dawno nieużywane stopnie skrzypiały przy każdym kroku. Dom musiał być ładny, kiedy był zadbany. Dawniej.
Przemknęła korytarzem, zaglądając do kolejnych pomieszczeń, by zatrzymać się u progu pokoju, w którym go odnalazła. Wsunęła się do środka, zmierzając do okna; złożywszy dłonie na parapecie wyjrzała na zewnątrz. Widok rozciągał się nie tylko na ogród - ale i na miasteczko, zrujnowane wojną i ostatnimi wydarzeniami, ale z wolna wracające do normalnego życia. Miało swój urok.
- Dawno już nie opuszczałam Londynu. Nie na dłużej - przyznała, obserwując widoczne stąd budynki. Ekscytacja drzewem wiggenowym sprawiała, że wciąż była w dobrym nastroju. - A w Warwick jestem dziś po raz pierwszy. Dużo tu zieleni. - Rzędy niskich domków o charakterystycznej dawnej architekturze doskonale wtapiały się w rozległe nizinne tereny. - Te ziemie wiele przeszły, teraz i dawniej. Oczy mieszkańców zwrócone są dziś na ciebie, z nadzieją. Masz być tym, który przywróci im stabilność. - Szukała w szybie odbicia jego twarzy. - Doprowadzi zwycięstwo do końca i rozpocznie nowy etap w życiu osiadłych tu czarodziejów. - Odwróciła się przodem do pomieszczenia, by odnaleźć jego wzrok własnym. Ostatnio, kiedy się widzieli, wtedy, zanim zapomniał, był zmęczony. Jego barki były ciężkie, bo leżało na nich zbyt wiele. Dziś tych obowiązków kłębiło się jeszcze więcej, a oczekiwania Czarnego Pana nie zmalały.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Po raz pierwszy od ich pierwszego spotkania dostrzegł w niej niedbałość, pośpiech i odrobinę lekceważenia. Nie próbując nawet kłamać nie podzieliła się z nim intymną wieścią. Wstydliwą? A może był inny powód, dla którego postanowiła zachować to dla siebie? Z reguły ludzie chętnie dzielili się tym, co sprawiało im radość, niosło ukojenie — chcąc jednocześnie ukryć miejsca, które mogły sprawić ból. Pozostawiając mu to do samodzielnego odkrycia, sprawiła, że zamilkł na dłuższą chwilę, nie próbując dociekać. Nie od razu, nie tak bezpośrednio. Nie zaniechał jednak pomysłu, bo teraz o wiele bardziej interesowała go odpowiedź niż wcześniej.
Zerknął na nią przez ramię, kiedy pochylała się we wzrastającej trawie, by odszukać gałązek, które dla niego wyglądały tak samo jak wszystkie inne. Z zaciekawieniem patrzył, jak bada rośliny, niemalże w naukowy sposób doświadcza ich jakości, testuje je. Zupełnie tak, jak on testował i badał swoje własne obiekty w Departamencie Tajemnic, czy Gwiezdnym Proroku. W zielonych oczach skoncentrowanych na zieleniących się liściach odbijały się wiedza i doświadczenie. Jej umysł zgłębiał wiedzę, która była mu zupełnie obca. Imponowała mu tym. Podobał mu się także ten widok. Kobiecy, silny, intrygujący. Nie brakowało jej pewności siebie, ale nie epatowała taże nieprzyjemną arogancją. Była świadoma tego, co potrafiła i umiała wykorzystać swoją wiedzę — nie lubił się mylić w swojej ocenie. Nie pamiętał ani jednej chwili spędzonej w jej lazarecie. Nie pamiętał żadnego z opatrunków, zaklęć, praktyk opiekuńczych jakie na nim rzekomo miała stosować, a jedna krótka chwila śledzenia jej na obserwacji ziół leczniczych sprawiała, że nie miał wątpliwości. To, co o niej mówiono to było prawdą.
Obrócił wzrok jeszcze na dom, nim zniknął w jego innych murach.
— Możliwe, że mieszana, ale były to raczej pojedyncze przypadki. — Nie uchodzili za czarodziejów, nie znaleźli się na liście szanowanych rodzin, nikt z nich nie został. Znacznie bardziej wydawali się istnieć na mugolskich kartach kultury niż czarodziejskiej historii. — Zostali przepędzeni. Uciekli przed czarodziejami nim się tu zjawili. Prawdopodobnie są martwi. — A to znaczyło, że choć zabrali ze sobą to, co najcenniejsze, część dobytku została w tym domu. Nie znał się na dziełach sztuki, nie sądził też by można było zrobić jakikolwiek uczynek z mugolskiej garerdoby, ale dom prócz zaniedbania powinien być w nienajgorszym stanie. Szczęśliwie ocalały nim ktokolwiek wpadł na pomysł, by odszukać właścicieli i pogrzebać ich żywcem w palącym się dworku.
Obejrzał pokoje, obejrzał zbiory, podczas gdy ona pastwiła się nad jakością chwastów w ogródku. Chwycił za zasuwę i szarpnięciem otworzył okno, wpuszczając do środka nieco rześkiego, majowego powietrza. Zerknął na nią, gdy do niego dołączyła. Przyjrzał się jej profilowi, po chwili podążając za jej spojrzeniem, przez okno na miasto, z błogością wsłuchując się w jej przyjemny głos. Udzielił mu się ten sam nastrój, zupełnie jakby nie słowami a wydychanym powietrzem wprowadzała czar chwili.
— Spędzając wiele dni, tygodni, lat w jednym miejscu zapuszczamy korzenie. Osadzamy się mocniej w gruncie, nasza skóra robi się twardsza, a my, czasem robimy się silniejsi, a czasem bardziej nieczuli i ospali — mruknął w krótkiej zadumie. — Coś wiąże cię z Londynem mocno? — Odrzuciła renomowaną posadę u Burke'ów, zgodziła się łatwo. Gdzie powinien szukać zasługi? — Podoba ci się tutaj? Podoba ci się ten dom? — Obejrzał się za siebie, jakby chciał zaprezentować ich własny kawałek ziemi. Ta jednak nie należała do niego. Jeszcze nie. Nie przywykł do takiej przestrzeni, tylu zakamarków, pomieszczeń, kątów. Dotąd nie musiał ich z nikim dzielić, nie potrzebował kryjówek. Tu było ich jednak wiele. Zamilkł na dłużej, analizując jej słowa. Szczere, czy będące elementem gry? Odpowiedzialność była olbrzymia, ale zamierzał uczynić wszystko, by sprostać wyzwaniu. Miał jednak świadomość, że potrzebował mądrych ludzi wokół siebie, doradców, którzy uzupełnią te sfery wiedzy, które dotąd go nie zajmowały ani przez chwilę. Przeniósł na nią wzrok powoli. — Tak też się stanie — przyznał bez wahania, czy cienia niepewności. Z takim samym przekonaniem dodał zaraz: — Ale to miasto potrzebuje czegoś więcej. Zadbania o tę kiełkująca nadzieję. Kogoś kto będzie pielęgnował w nich przeświadczenie, że nadchodzą lepsze czasy. Matki, opiekunki, przyjaciółki, powierniczki na ostatniej drodze. Wzoru i symbolu— wymieniał, nie spuszczając z niej wzroku. Wciąż nie mógł pojąć, co miała w sobie takiego, że wszystkie myśli dotyczące spraw doczesnych umykały w jej obecności; a jednocześnie czyniła w głowie mętlik odczuć i wrażeń. Spokój, który niosła tonem głosu, melancholijnym ruchem ciała, spojrzeniem wywoływał uczcie drżącego wyczekiwania. Na co miałby czekać? Nie wiedział.
Nabrawszy w płuca powietrza westchnął głośno i wyraźnie, obracając się tyłem do okna. Z kieszeni szaty wyciągnął papierośnicę, poczęstował ją.
— Jak zginął twój mąż? — spytał wprost, nie zamierzając przeciągać i odwlekać tego, czego pragnął się dowiedzieć. Wsunął jednego ze skręconych i umagicznionych papierosów do ust. Przesunął bibułą po dolnej wardze w prawo i w lewo tak, by nie przykleiła się do niej nieprzyjemnie po kilku pierwszych pociągnięciach i odpalił pstryknięciem palca. Zaciągnął się powoli, przeciągając tym samym ciszę. — Panna Multon przypomniała mi, że straciłaś go, zostając całkiem sama z dwójką jego dzieci.— Nie wiedział tego, bo skąd? Zapomniał o wszystkim, co jej dotyczyło, także o tym. Nie miała powodów, by kłamać, liczył, że wyzna prawdę. Mogła być najlepszym wstępem do dalszej współpracy. — Kiedy to się stało? — Nie kierowało nim nic poza ciekawością i także tylko ona była widoczna w jego oczach. Ona i nieprzyjemny błysk zazdrości. Cierpki, chłodny.
Zerknął na nią przez ramię, kiedy pochylała się we wzrastającej trawie, by odszukać gałązek, które dla niego wyglądały tak samo jak wszystkie inne. Z zaciekawieniem patrzył, jak bada rośliny, niemalże w naukowy sposób doświadcza ich jakości, testuje je. Zupełnie tak, jak on testował i badał swoje własne obiekty w Departamencie Tajemnic, czy Gwiezdnym Proroku. W zielonych oczach skoncentrowanych na zieleniących się liściach odbijały się wiedza i doświadczenie. Jej umysł zgłębiał wiedzę, która była mu zupełnie obca. Imponowała mu tym. Podobał mu się także ten widok. Kobiecy, silny, intrygujący. Nie brakowało jej pewności siebie, ale nie epatowała taże nieprzyjemną arogancją. Była świadoma tego, co potrafiła i umiała wykorzystać swoją wiedzę — nie lubił się mylić w swojej ocenie. Nie pamiętał ani jednej chwili spędzonej w jej lazarecie. Nie pamiętał żadnego z opatrunków, zaklęć, praktyk opiekuńczych jakie na nim rzekomo miała stosować, a jedna krótka chwila śledzenia jej na obserwacji ziół leczniczych sprawiała, że nie miał wątpliwości. To, co o niej mówiono to było prawdą.
Obrócił wzrok jeszcze na dom, nim zniknął w jego innych murach.
— Możliwe, że mieszana, ale były to raczej pojedyncze przypadki. — Nie uchodzili za czarodziejów, nie znaleźli się na liście szanowanych rodzin, nikt z nich nie został. Znacznie bardziej wydawali się istnieć na mugolskich kartach kultury niż czarodziejskiej historii. — Zostali przepędzeni. Uciekli przed czarodziejami nim się tu zjawili. Prawdopodobnie są martwi. — A to znaczyło, że choć zabrali ze sobą to, co najcenniejsze, część dobytku została w tym domu. Nie znał się na dziełach sztuki, nie sądził też by można było zrobić jakikolwiek uczynek z mugolskiej garerdoby, ale dom prócz zaniedbania powinien być w nienajgorszym stanie. Szczęśliwie ocalały nim ktokolwiek wpadł na pomysł, by odszukać właścicieli i pogrzebać ich żywcem w palącym się dworku.
Obejrzał pokoje, obejrzał zbiory, podczas gdy ona pastwiła się nad jakością chwastów w ogródku. Chwycił za zasuwę i szarpnięciem otworzył okno, wpuszczając do środka nieco rześkiego, majowego powietrza. Zerknął na nią, gdy do niego dołączyła. Przyjrzał się jej profilowi, po chwili podążając za jej spojrzeniem, przez okno na miasto, z błogością wsłuchując się w jej przyjemny głos. Udzielił mu się ten sam nastrój, zupełnie jakby nie słowami a wydychanym powietrzem wprowadzała czar chwili.
— Spędzając wiele dni, tygodni, lat w jednym miejscu zapuszczamy korzenie. Osadzamy się mocniej w gruncie, nasza skóra robi się twardsza, a my, czasem robimy się silniejsi, a czasem bardziej nieczuli i ospali — mruknął w krótkiej zadumie. — Coś wiąże cię z Londynem mocno? — Odrzuciła renomowaną posadę u Burke'ów, zgodziła się łatwo. Gdzie powinien szukać zasługi? — Podoba ci się tutaj? Podoba ci się ten dom? — Obejrzał się za siebie, jakby chciał zaprezentować ich własny kawałek ziemi. Ta jednak nie należała do niego. Jeszcze nie. Nie przywykł do takiej przestrzeni, tylu zakamarków, pomieszczeń, kątów. Dotąd nie musiał ich z nikim dzielić, nie potrzebował kryjówek. Tu było ich jednak wiele. Zamilkł na dłużej, analizując jej słowa. Szczere, czy będące elementem gry? Odpowiedzialność była olbrzymia, ale zamierzał uczynić wszystko, by sprostać wyzwaniu. Miał jednak świadomość, że potrzebował mądrych ludzi wokół siebie, doradców, którzy uzupełnią te sfery wiedzy, które dotąd go nie zajmowały ani przez chwilę. Przeniósł na nią wzrok powoli. — Tak też się stanie — przyznał bez wahania, czy cienia niepewności. Z takim samym przekonaniem dodał zaraz: — Ale to miasto potrzebuje czegoś więcej. Zadbania o tę kiełkująca nadzieję. Kogoś kto będzie pielęgnował w nich przeświadczenie, że nadchodzą lepsze czasy. Matki, opiekunki, przyjaciółki, powierniczki na ostatniej drodze. Wzoru i symbolu— wymieniał, nie spuszczając z niej wzroku. Wciąż nie mógł pojąć, co miała w sobie takiego, że wszystkie myśli dotyczące spraw doczesnych umykały w jej obecności; a jednocześnie czyniła w głowie mętlik odczuć i wrażeń. Spokój, który niosła tonem głosu, melancholijnym ruchem ciała, spojrzeniem wywoływał uczcie drżącego wyczekiwania. Na co miałby czekać? Nie wiedział.
Nabrawszy w płuca powietrza westchnął głośno i wyraźnie, obracając się tyłem do okna. Z kieszeni szaty wyciągnął papierośnicę, poczęstował ją.
— Jak zginął twój mąż? — spytał wprost, nie zamierzając przeciągać i odwlekać tego, czego pragnął się dowiedzieć. Wsunął jednego ze skręconych i umagicznionych papierosów do ust. Przesunął bibułą po dolnej wardze w prawo i w lewo tak, by nie przykleiła się do niej nieprzyjemnie po kilku pierwszych pociągnięciach i odpalił pstryknięciem palca. Zaciągnął się powoli, przeciągając tym samym ciszę. — Panna Multon przypomniała mi, że straciłaś go, zostając całkiem sama z dwójką jego dzieci.— Nie wiedział tego, bo skąd? Zapomniał o wszystkim, co jej dotyczyło, także o tym. Nie miała powodów, by kłamać, liczył, że wyzna prawdę. Mogła być najlepszym wstępem do dalszej współpracy. — Kiedy to się stało? — Nie kierowało nim nic poza ciekawością i także tylko ona była widoczna w jego oczach. Ona i nieprzyjemny błysk zazdrości. Cierpki, chłodny.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Korzenie - dokąd sięgały jej? Odkąd pamiętała - uciekała. Przed jutrem, przed przeznaczeniem, przed tym, co potrafiło dostrzec jej trzecie oko. Człowiek pragnął tych korzeni. Sprawiały, że stawał się silniejszy. Słuchała go w milczeniu, błądząc spojrzeniem po jego twarzy, zastanawiając się, czy to, co teraz czuła, było tylko sentymentem, czy tęsknotą. Zawsze uciekała, od własnego serca również.
- Jak stare i potężne drzewa - przytaknęła jego słowom, na krótko oglądając się przez ramię na wiekowy wiggen. - Budzą podziw, a z czasem stają się symbolem. Trwałości, siły, czasem tez nadziei. Od głębokich korzeni, przez pnie, otaczające je kory, rozłożyste gałęzie i zielone liście, a w końcu soczyste owoce. Drzewa krwawią jak my, lecz ich krew, żywica, płynie złotem. Ich potężna moc nie jest dla nas wciąż w pełni zrozumiała. Czy to rzeczywiście ospałość, czy rozumiejąc i wiedząc więcej, drzewa trwają, pozbawione ludzkiego pośpiechu? Silne korzenie są wiecznością. Twoje sięgają syberyjskich mrozów i oto jesteś, równie silny i nieustępliwy, co chowane w tamtejszych śniegach niedźwiedzie. Jak dąb rosnący ku niebu, dawniej smagany wiatrem. Myślisz o nich czasem? O tym, jak tak naprawdę głęboko sięgają te korzenie? - O własnej krwi? Za to przecież walczył, jako najwierniejszy z wiernych. O tradycję, dawny ceremoniał i czystą krew. To, że on pragnął zapuścić korzenie tutaj, było dla niej oczywiste. Po zaszczytach, które go spotkały, nie miał już innego wyboru. - Nieszczególnie - odparła, gdy spytał o Londyn. Nigdy go nie lubiła. Zostawiła tam najgorsze wspomnienia. Stolica była bezpieczna, a bezpieczne miasto nie potrzebowało już jej usług. Największe obawy budził w niej jednak Calchas i jego obecność na Nokturnie, przesiąknięcie tamtejszą aurą, mroczną energią. Odpędzała ją kadzidłami, lecz nie mogła mieć pewności, na ile to rzeczywiście chroniło jej syna. Chciała, by wyrósł na potężnego czarodzieja, ale nie na bezrozumnego potwora. Nie pytał o to bez powodu, prawda? Grad pytań ciągnął się dalej - czy podobało jej się tutaj? Ten dom? Z ulgą przyjęła informację, że rodzina nie została zamordowana w ścianach tego budynku. Ogród był piękny i chciała z niego korzystać. Ale on nie zadawał tych pytań po to, żeby porozmawiać. - Lepiej się czuję bliżej drzew - przyznała, wracając do wcześniejszych słów. - W Londynie brakuje mi przyrody. Ciszy tych ulic i spokojnej aury - odparła szczerze. - Dom jest nieco zapuszczony, ale w czasach świetności musiał robić imponujące wrażenie. Jest najpiękniejszy w okolicy - dodała, zawieszając na nim spojrzenie, kącik jej ust drgnął na okazanie włości nowego namiestnika. - Masz plany - stwierdziła, nie zapytała. Zawsze miał. Potwierdzała to pewność w jego głosie, że podoła powierzonej roli. Nie wzięła się znikąd, ona też w to wierzyła. Obserwowała go czasów, w których nie znaczył nic - do wszystkiego doszedł własną ciężką pracą. Imponowało jej to od lat nieprzerwanie, a jednak wciąż potrafiło ją zaskakiwać. Otrzymaną ziemią, tytułem, a w końcu również podjętymi słowy.
Czy sam myślał o niej w ten sposób, pomimo otwartych przed nim nowych możliwości? Czy była gotowa porzucić własny wstręt wobec spętania i oddać wolność za przyszłość jego syna? Nie wiedział o nim, a w chwili takiej jak ta nie mogła go dłużej ukrywać - musiała podjąć decyzję. Nim jednak padło pytanie, na które czekała, słowa Ramseya zaskoczyły ją ponownie.
Mniej ich treścią, podobnych plotek mogło przecież krążyć bez liku, bardziej osobą, od której wyszły. Czy słowa o wielkiej siostrzanej przyjaźni, tak szumnie głoszoną przez nią w stanie upojenia, były tylko pustosłowiem? Czy w pierwszej wolnej chwili zdecydowała się skruszyć jej autorytet absurdalnym wyznaniem? Skłamała świadomie, nie wiedziała o jej drugim dziecku. Nie miała skąd o nim wiedzieć, ukrywała syna. Przed nim, a Elvirze nie ufała - najwyraźniej słusznie - na tyle, by wierzyć, że mu o tym nie powie. Nie potrafiła zrozumieć jej pobudek.
Gestem odmówiła papierosa, nie pozwalając zaskoczeniu wytrącić się z równowagi. Jeśli Elvira chciała z nią wojować, to wojnę dostanie, ale teraz należało zająć się sekretami, o których prędzej czy później i tak musiała mu opowiedzieć. Przyparta do muru musiała podjąć wreszcie decyzję - o tym jak zamierzała przedstawić mu prawdę i ile z niej wyznać.
- Zabiłeś go - odparła, spoglądając na jego profil. - Ty i twój ojciec. Zostałeś bratobójcą dla mnie - Nie pamiętał jej, lecz czy nie pamiętał również własnego brata? Miał ich dwóch, drugi zmarł tragicznie. - Kiedy zagrażał mi i mojej córce, w żyłach której też płynie krew Syberii - Lysandra była Mulciberem. Krwią z krwi jego zmarłego brata. Jego obowiązkiem było otoczyć ją opieką. Niedomówioną prawdę pominęła umyślnie. - Zastanawia mnie cel, w jakim panna Multon cię okłamała, ale i powód, dla którego toczyliście tę rozmowę. Moja historia nie jest jej znana, nie jesteśmy tak blisko. Nie próbowała ci nic przypomnieć, usiłowała jedynie wyprowadzić cię w pole. - Dlaczego? Czy wiedział lepiej od niej? Czy to pod jej opieką znajdował się przez ostatnie miesiące? Czy przyzwyczaiła się nadto do jego obecności? Lubiła pławić się w zemście, lecz znacznie lepiej czuła się, wykonując ją obcymi rękami. Panna Multon zrobiła z Ramseya idiotę, a tym pchnęła ją ku szczerości. - Nigdy nie miałam męża, lecz pewnego dnia dostałam pierścionek. Od mężczyzny, któremu moce tak potężne, że nie ośmielę się z nimi igrać, odebrały o mnie pamięć. To dlatego mnie porzucił, choć przysięgał tamtego dnia do mnie powrócić. Coś jednak przywiodło go z powrotem, bo z przeznaczeniem nie jest tak łatwo zwyciężyć. Panna Multon powinna była to wiedzieć. - Zawiesiła głos, odkładała ten moment w czasie, lecz dłużej już przecież nie miała jak. - Bezmyślnie trzebiotała o moim drugim dziecku - dodała po chwili, z niesmakiem. - Twój syn - silny akcent miał podkreślić doniosłość tego powiązania - ma półtorej roku. Będzie silnym czarodziejem. Syberyjskim niedźwiedziem i mroźnym wichrem północy. Bo jego korzenie są silne. Bo jest krwią z twojej krwi. - Dumnie zadarła brodę, nie przejmując się nadto przemilczanymi kwestiami. Nie o nie przecież pytał, chciał prawdy, a ona mówiła o prawdzie. - Niezależnie od tego, jak wielkie wzbudzi to w pannie Multon niezadowolenie ani ile rozpuści jeszcze szkodliwych plotek, jest milczący jak ty, ma twój hart i twojego ducha i pewnego dnia sięgnie po wielkość jak ty. - Nie miała co do tego żadnych wątpliwości.
- Jak stare i potężne drzewa - przytaknęła jego słowom, na krótko oglądając się przez ramię na wiekowy wiggen. - Budzą podziw, a z czasem stają się symbolem. Trwałości, siły, czasem tez nadziei. Od głębokich korzeni, przez pnie, otaczające je kory, rozłożyste gałęzie i zielone liście, a w końcu soczyste owoce. Drzewa krwawią jak my, lecz ich krew, żywica, płynie złotem. Ich potężna moc nie jest dla nas wciąż w pełni zrozumiała. Czy to rzeczywiście ospałość, czy rozumiejąc i wiedząc więcej, drzewa trwają, pozbawione ludzkiego pośpiechu? Silne korzenie są wiecznością. Twoje sięgają syberyjskich mrozów i oto jesteś, równie silny i nieustępliwy, co chowane w tamtejszych śniegach niedźwiedzie. Jak dąb rosnący ku niebu, dawniej smagany wiatrem. Myślisz o nich czasem? O tym, jak tak naprawdę głęboko sięgają te korzenie? - O własnej krwi? Za to przecież walczył, jako najwierniejszy z wiernych. O tradycję, dawny ceremoniał i czystą krew. To, że on pragnął zapuścić korzenie tutaj, było dla niej oczywiste. Po zaszczytach, które go spotkały, nie miał już innego wyboru. - Nieszczególnie - odparła, gdy spytał o Londyn. Nigdy go nie lubiła. Zostawiła tam najgorsze wspomnienia. Stolica była bezpieczna, a bezpieczne miasto nie potrzebowało już jej usług. Największe obawy budził w niej jednak Calchas i jego obecność na Nokturnie, przesiąknięcie tamtejszą aurą, mroczną energią. Odpędzała ją kadzidłami, lecz nie mogła mieć pewności, na ile to rzeczywiście chroniło jej syna. Chciała, by wyrósł na potężnego czarodzieja, ale nie na bezrozumnego potwora. Nie pytał o to bez powodu, prawda? Grad pytań ciągnął się dalej - czy podobało jej się tutaj? Ten dom? Z ulgą przyjęła informację, że rodzina nie została zamordowana w ścianach tego budynku. Ogród był piękny i chciała z niego korzystać. Ale on nie zadawał tych pytań po to, żeby porozmawiać. - Lepiej się czuję bliżej drzew - przyznała, wracając do wcześniejszych słów. - W Londynie brakuje mi przyrody. Ciszy tych ulic i spokojnej aury - odparła szczerze. - Dom jest nieco zapuszczony, ale w czasach świetności musiał robić imponujące wrażenie. Jest najpiękniejszy w okolicy - dodała, zawieszając na nim spojrzenie, kącik jej ust drgnął na okazanie włości nowego namiestnika. - Masz plany - stwierdziła, nie zapytała. Zawsze miał. Potwierdzała to pewność w jego głosie, że podoła powierzonej roli. Nie wzięła się znikąd, ona też w to wierzyła. Obserwowała go czasów, w których nie znaczył nic - do wszystkiego doszedł własną ciężką pracą. Imponowało jej to od lat nieprzerwanie, a jednak wciąż potrafiło ją zaskakiwać. Otrzymaną ziemią, tytułem, a w końcu również podjętymi słowy.
Czy sam myślał o niej w ten sposób, pomimo otwartych przed nim nowych możliwości? Czy była gotowa porzucić własny wstręt wobec spętania i oddać wolność za przyszłość jego syna? Nie wiedział o nim, a w chwili takiej jak ta nie mogła go dłużej ukrywać - musiała podjąć decyzję. Nim jednak padło pytanie, na które czekała, słowa Ramseya zaskoczyły ją ponownie.
Mniej ich treścią, podobnych plotek mogło przecież krążyć bez liku, bardziej osobą, od której wyszły. Czy słowa o wielkiej siostrzanej przyjaźni, tak szumnie głoszoną przez nią w stanie upojenia, były tylko pustosłowiem? Czy w pierwszej wolnej chwili zdecydowała się skruszyć jej autorytet absurdalnym wyznaniem? Skłamała świadomie, nie wiedziała o jej drugim dziecku. Nie miała skąd o nim wiedzieć, ukrywała syna. Przed nim, a Elvirze nie ufała - najwyraźniej słusznie - na tyle, by wierzyć, że mu o tym nie powie. Nie potrafiła zrozumieć jej pobudek.
Gestem odmówiła papierosa, nie pozwalając zaskoczeniu wytrącić się z równowagi. Jeśli Elvira chciała z nią wojować, to wojnę dostanie, ale teraz należało zająć się sekretami, o których prędzej czy później i tak musiała mu opowiedzieć. Przyparta do muru musiała podjąć wreszcie decyzję - o tym jak zamierzała przedstawić mu prawdę i ile z niej wyznać.
- Zabiłeś go - odparła, spoglądając na jego profil. - Ty i twój ojciec. Zostałeś bratobójcą dla mnie - Nie pamiętał jej, lecz czy nie pamiętał również własnego brata? Miał ich dwóch, drugi zmarł tragicznie. - Kiedy zagrażał mi i mojej córce, w żyłach której też płynie krew Syberii - Lysandra była Mulciberem. Krwią z krwi jego zmarłego brata. Jego obowiązkiem było otoczyć ją opieką. Niedomówioną prawdę pominęła umyślnie. - Zastanawia mnie cel, w jakim panna Multon cię okłamała, ale i powód, dla którego toczyliście tę rozmowę. Moja historia nie jest jej znana, nie jesteśmy tak blisko. Nie próbowała ci nic przypomnieć, usiłowała jedynie wyprowadzić cię w pole. - Dlaczego? Czy wiedział lepiej od niej? Czy to pod jej opieką znajdował się przez ostatnie miesiące? Czy przyzwyczaiła się nadto do jego obecności? Lubiła pławić się w zemście, lecz znacznie lepiej czuła się, wykonując ją obcymi rękami. Panna Multon zrobiła z Ramseya idiotę, a tym pchnęła ją ku szczerości. - Nigdy nie miałam męża, lecz pewnego dnia dostałam pierścionek. Od mężczyzny, któremu moce tak potężne, że nie ośmielę się z nimi igrać, odebrały o mnie pamięć. To dlatego mnie porzucił, choć przysięgał tamtego dnia do mnie powrócić. Coś jednak przywiodło go z powrotem, bo z przeznaczeniem nie jest tak łatwo zwyciężyć. Panna Multon powinna była to wiedzieć. - Zawiesiła głos, odkładała ten moment w czasie, lecz dłużej już przecież nie miała jak. - Bezmyślnie trzebiotała o moim drugim dziecku - dodała po chwili, z niesmakiem. - Twój syn - silny akcent miał podkreślić doniosłość tego powiązania - ma półtorej roku. Będzie silnym czarodziejem. Syberyjskim niedźwiedziem i mroźnym wichrem północy. Bo jego korzenie są silne. Bo jest krwią z twojej krwi. - Dumnie zadarła brodę, nie przejmując się nadto przemilczanymi kwestiami. Nie o nie przecież pytał, chciał prawdy, a ona mówiła o prawdzie. - Niezależnie od tego, jak wielkie wzbudzi to w pannie Multon niezadowolenie ani ile rozpuści jeszcze szkodliwych plotek, jest milczący jak ty, ma twój hart i twojego ducha i pewnego dnia sięgnie po wielkość jak ty. - Nie miała co do tego żadnych wątpliwości.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Trójka gołębi poderwała się do lotu. Wpierw wzniosły się dwa, za nimi pomknął i trzeci, ale po kilkunastu metrach zmienił kierunek, zrezygnował. Skręcił i przysiadł na dachu jednego z budynków. Ramsey zawiesił na nim wzrok, kiedy trzepocząc skrzydłami chwycił się rynny i przycupnął, rozglądając się dookoła. Słuchał z uwagą jej mądrych słów, aż wspomniała o jego krewnych. Opuścił wzrok niżej, na ogród porzuconej rezydencji, który porastały rośliny tak dla niej fascynujące. Nigdy dotąd nie zastanawiał się nad tym. Pamiętał czas, w którym podskórnie łaknął uwagi i aprobaty prawdziwego ojca, którego spotkał już w dorosłości. Odczucia i instynkty, których nigdy wcześniej nie odczuwał wypełzły podstępnie tuż pod skórę. To już minęło, to już była przeszłość. Milczał, rozważając czy odpowiedzieć jej tym, co wydawało się najsłuszniejsze, czy może szczerością — nagą, obnażającą. Znała go, a on nie wiedział kim przy niej był wcześniej. Nie pamiętał.
Milczał dłużej niż powinien.
— Nie myślałem — podjął w końcu, unosząc wzrok, ale gołębia na tamtym dachu już nie było.— Nie musiałem. Byłem tylko ja. Nie obchodziło mnie to, co było, tylko to, co może się wydarzyć. Co miało się wydarzyć według mnie. — Żył pośród krewnych, którzy nimi nie byli. To ich wpływ i nauki czyniły go tym, kim był. Czy syberyjska wytrzymałość mogła trzymać go przy życiu, w tak słabym i wątłym ciele? — Ale zacząłem. — dodał po chwili, spoglądając na nią.— Jak długo można sięgać coraz wyżej, jeśli ignorujemy to, z czego jesteśmy zbudowani. Graham kopał uparcie. Szukał tych korzeni, pragnął wiedzieć jak daleko sięgały. Zgromadził wiele zapisków, rycin, sporządzonych notatek z rozmów. — Pokręcił głową w zamyśleniu; miał wrażenie, że ta jego zagadkowa śmierć i brak winowajców to historia, zamierzchła przeszłość. — Samotne drzewo będzie gięło się pod wpływem wiatru, próbując mu oprzeć. Ale w gęstym lesie wiatr nie jest w stanie wyrządzić tak gwałtownych i dramatycznych szkód.— Wyjrzał przez okno znów, pobieżnie rozglądając się po okolicy. Domach, ulicach. W oddali majaczył zamek. Nie potrzebował ochrony, ale jeśli miał tu być, żyć — jego dziedzictwo potrzebowało.
Odwróciwszy się od okna miał okazję przemknąć spojrzeniem po zakurzonych meblach, ścianach pokrytych pyłem. Świecznikach, w których świece niemalże gasły co chwilę z powodu przesuszonego knota. Trudno mu przychodziło analizowanie tego miejsca pod kątem nowego domu. Na ile ten dom był wyłącznie budynkiem, a na ile w perspektywie przestrzenią pełną lojalności, oddania i bezpieczeństwa? Ta droga była dla niego nowa. Nie obawiał się, przyjął ją jak wyzwanie, jedno z wielu, któremu należało sprostać. Ale stawiał kroki ostrożnie.
— Owszem. Mam — odparł nieco zdawkowo, nie kryjąc, że z rozwinięciem czekał na coś jeszcze — i to coś miało za moment nastąpić, razem z salwą wieści, którymi go ostrzelała. Czytała go tak, jakby przewidywała kolejne jego kroki patrząc mu prosto w oczy. To było zaskakujące — jakże proste. Nie wierzył, że komukolwiek przychodziło to z taką łatwością, ktokolwiek to potrafił, a jednak wyrażała jego myśli nim zdołał je zwerbalizować. Z jednej strony wzbudzała w nim niepokój tą wiedzą i umiejętnością jej wykorzystywania, z drugiej zaś ulgę. Jakby w końcu przebywał przy kimś, komu nie musiał wszystkiego tłumaczyć, przed kim nie musiał tworzyć zwodniczej scenerii.
Papieros zatańczył w ustach, bibuła rozważyła się jasnym światłem. Wyciągnął go z ust, wypuszczając powietrze z dymem, kiedy padły pierwsze — jakże dosadne i znaczące słowa. Zabił go. Nie był tym zdziwiony. Podejrzewał taki obrót sprawy, ale każde kolejne wprawiały go w coraz dosadniejszy bezruch. I choć wyraz twarzy mu się nie zmieniał, źrenice reagowały na kolejne rewelacje.
— Vasily — mruknął, przypominając sobie mglistą sylwetkę przyrodniego brata, w którym tańczyło szaleństwo zmieszane z niepohamowaniem. Wspomnienie było pełne dziur — zdrada. W głowie majaczyła mu zdrada, brakowało mu jednak informacji by poskładać je w sensowną całość. Vasily nigdy nie był mu bliski, nie rozpamiętywał go. A jednak przelał własną krew. Dla niej. Dlaczego? Patrzył na nią uważnie, ignorując jej ciekawość dotyczącą rozmowy z Elvirą, jej przebiegiem, a nawet i potem uszczypliwości jej dotyczące. Elvira go nie obchodziła. Zmarszczył brwi. Lysandra była córką dalekiego wschodu. A Cassandra mówiła dalej, rozumiał o kim. Odpowiadała na pytania, których nie zadał, choć chciał, bo były w stanie rozjaśnić kwestię łączącej ich relacji. Wzrok mimochodem pomknął w dół, ku jej dłoni — szukając pierścionka, o którym wspominała. Latała dziury w pamięci, umacniała swoją pozycję w jego życiu. Dopiero gdy wspomniała o dziecku, rozchylił wargi, ale nim cokolwiek powiedział, odwrócił od niej wzrok i wyjrzał przez okno. — Pamiętam — o tym, że go miał, nie sprecyzował tego jednak. Nie miał pojęcia gdzie był, kto go powił. Istniał, gdzieś kiedyś, w jakiejś nieokreślonej czasoprzestrzeni. Do dziś. Dziś wszystko okazało się jasne. Wzrok zastygł w nieokreślonym miejscu. Wszystko zaczynało nabierać sensu, klarować się. Analizował to wszystko, przemykając wzrokiem po nagle niebywale odległej rzeczywistości za szybą.
— Poinformowałem ją o zmianach w szpitalu — wrócił do jej wątpliwości w końcu, obracając się znów ku niej. Elvira nafaszerowała go stertą niepotrzebnych kłamstw, pozwalając by tu i teraz uczynił z siebie durnia. Świadomość braku wspomnień nigdy jeszcze nie była tak dotkliwa jak teraz. W tej jednej chwili Ogma stał się nieprzyjemnym pasożytem, któremu zawdzięczał niechlubny tytuł. — I tym, że staniesz na jego czele. — Wytknęła mu brak wiedzy już wtedy. Podważyła kompetencje czarownicy, zakładając, że to właśnie osobiste stosunki doprowadziły do tej decyzji.— Dowiedziawszy się o tym, założyła, że łączą nas ciepłe relacje, dlatego była zaskoczona moim niedoinformowaniem o twojej przeszłości — Nie obchodziło go co o nim myślała, co wiedziała o nich. Miał powód by to ukrywać? Wnioski dotyczące intencji Multon pozostawił już samej Cassandrze. Może i był głupcem, ale to o jej życiu wydawała osądy. — I masz rację, mam plany — czekała na to, a teraz mógł do tego wrócić. — Zamierzam kupić ten dom, dlatego cię tu zaprosiłem. Chciałem go obejrzeć, usłyszeć twoją opinię. Liczy się dla mnie twoje zdanie, ponieważ chciałbym byś w nim zamieszkała. Mój syn... — zawahał się na moment, strzepując popiół z papierosa przez otwarte okno na zewnętrzny parapet. — Moje dzieci zasługują na coś więcej niż ciemność, w której teraz żyją. Zamiast nieustannie zaglądać przez ramię w poszukiwaniu niebezpieczeństwa czas by spojrzały na horyzont przed sobą.— Zaciągnął się ostatni raz, zgasiwszy żarzącą bibułę wyrzucił ją przez okno. Spojrzał na nią, milknąc. Przemknął spojrzeniem po jej twarzy, chwilę — choć krótką — zastanawiając się nad przeznaczeniem. Mówił, że wcale nie chciał przed nim uciec. I oto był tu, stał przed nią. Już nie z pierścionkiem, ale wróciwszy po raz kolejny przed jej oblicze, snując o przyszłości.— Potrzebuję u swojego boku kobiety, która ukorzeni rodzinę w tym miejscu, wiedząc jak ważne jest dzisiaj jej bezpieczeństwo i przetrwanie. Stworzy nową jej historię. Potrzebuję kobiety, która potrafi słuchać głośnego ujadania i usłyszeć w tym zgiełku to, co najważniejsze. Kogoś kto będzie moimi oczami, jeśli oślepnę, ustami za moimi plecami i czułym dotykiem dla moich dzieci. Chcę ciebie — powiedział, sięgając wzrokiem do jej zielonych oczu. — Uczyń mi ten zaszczyt, bądź ze mną. Zostań moją żoną. Żoną namiestnika Warwickshire i panią tego miejsca. — Już musiał to zrobić, kiedy ofiarował jej pierścionek, ale tamto nie było już ważne. Najważniejsza była przyszłość.
Milczał dłużej niż powinien.
— Nie myślałem — podjął w końcu, unosząc wzrok, ale gołębia na tamtym dachu już nie było.— Nie musiałem. Byłem tylko ja. Nie obchodziło mnie to, co było, tylko to, co może się wydarzyć. Co miało się wydarzyć według mnie. — Żył pośród krewnych, którzy nimi nie byli. To ich wpływ i nauki czyniły go tym, kim był. Czy syberyjska wytrzymałość mogła trzymać go przy życiu, w tak słabym i wątłym ciele? — Ale zacząłem. — dodał po chwili, spoglądając na nią.— Jak długo można sięgać coraz wyżej, jeśli ignorujemy to, z czego jesteśmy zbudowani. Graham kopał uparcie. Szukał tych korzeni, pragnął wiedzieć jak daleko sięgały. Zgromadził wiele zapisków, rycin, sporządzonych notatek z rozmów. — Pokręcił głową w zamyśleniu; miał wrażenie, że ta jego zagadkowa śmierć i brak winowajców to historia, zamierzchła przeszłość. — Samotne drzewo będzie gięło się pod wpływem wiatru, próbując mu oprzeć. Ale w gęstym lesie wiatr nie jest w stanie wyrządzić tak gwałtownych i dramatycznych szkód.— Wyjrzał przez okno znów, pobieżnie rozglądając się po okolicy. Domach, ulicach. W oddali majaczył zamek. Nie potrzebował ochrony, ale jeśli miał tu być, żyć — jego dziedzictwo potrzebowało.
Odwróciwszy się od okna miał okazję przemknąć spojrzeniem po zakurzonych meblach, ścianach pokrytych pyłem. Świecznikach, w których świece niemalże gasły co chwilę z powodu przesuszonego knota. Trudno mu przychodziło analizowanie tego miejsca pod kątem nowego domu. Na ile ten dom był wyłącznie budynkiem, a na ile w perspektywie przestrzenią pełną lojalności, oddania i bezpieczeństwa? Ta droga była dla niego nowa. Nie obawiał się, przyjął ją jak wyzwanie, jedno z wielu, któremu należało sprostać. Ale stawiał kroki ostrożnie.
— Owszem. Mam — odparł nieco zdawkowo, nie kryjąc, że z rozwinięciem czekał na coś jeszcze — i to coś miało za moment nastąpić, razem z salwą wieści, którymi go ostrzelała. Czytała go tak, jakby przewidywała kolejne jego kroki patrząc mu prosto w oczy. To było zaskakujące — jakże proste. Nie wierzył, że komukolwiek przychodziło to z taką łatwością, ktokolwiek to potrafił, a jednak wyrażała jego myśli nim zdołał je zwerbalizować. Z jednej strony wzbudzała w nim niepokój tą wiedzą i umiejętnością jej wykorzystywania, z drugiej zaś ulgę. Jakby w końcu przebywał przy kimś, komu nie musiał wszystkiego tłumaczyć, przed kim nie musiał tworzyć zwodniczej scenerii.
Papieros zatańczył w ustach, bibuła rozważyła się jasnym światłem. Wyciągnął go z ust, wypuszczając powietrze z dymem, kiedy padły pierwsze — jakże dosadne i znaczące słowa. Zabił go. Nie był tym zdziwiony. Podejrzewał taki obrót sprawy, ale każde kolejne wprawiały go w coraz dosadniejszy bezruch. I choć wyraz twarzy mu się nie zmieniał, źrenice reagowały na kolejne rewelacje.
— Vasily — mruknął, przypominając sobie mglistą sylwetkę przyrodniego brata, w którym tańczyło szaleństwo zmieszane z niepohamowaniem. Wspomnienie było pełne dziur — zdrada. W głowie majaczyła mu zdrada, brakowało mu jednak informacji by poskładać je w sensowną całość. Vasily nigdy nie był mu bliski, nie rozpamiętywał go. A jednak przelał własną krew. Dla niej. Dlaczego? Patrzył na nią uważnie, ignorując jej ciekawość dotyczącą rozmowy z Elvirą, jej przebiegiem, a nawet i potem uszczypliwości jej dotyczące. Elvira go nie obchodziła. Zmarszczył brwi. Lysandra była córką dalekiego wschodu. A Cassandra mówiła dalej, rozumiał o kim. Odpowiadała na pytania, których nie zadał, choć chciał, bo były w stanie rozjaśnić kwestię łączącej ich relacji. Wzrok mimochodem pomknął w dół, ku jej dłoni — szukając pierścionka, o którym wspominała. Latała dziury w pamięci, umacniała swoją pozycję w jego życiu. Dopiero gdy wspomniała o dziecku, rozchylił wargi, ale nim cokolwiek powiedział, odwrócił od niej wzrok i wyjrzał przez okno. — Pamiętam — o tym, że go miał, nie sprecyzował tego jednak. Nie miał pojęcia gdzie był, kto go powił. Istniał, gdzieś kiedyś, w jakiejś nieokreślonej czasoprzestrzeni. Do dziś. Dziś wszystko okazało się jasne. Wzrok zastygł w nieokreślonym miejscu. Wszystko zaczynało nabierać sensu, klarować się. Analizował to wszystko, przemykając wzrokiem po nagle niebywale odległej rzeczywistości za szybą.
— Poinformowałem ją o zmianach w szpitalu — wrócił do jej wątpliwości w końcu, obracając się znów ku niej. Elvira nafaszerowała go stertą niepotrzebnych kłamstw, pozwalając by tu i teraz uczynił z siebie durnia. Świadomość braku wspomnień nigdy jeszcze nie była tak dotkliwa jak teraz. W tej jednej chwili Ogma stał się nieprzyjemnym pasożytem, któremu zawdzięczał niechlubny tytuł. — I tym, że staniesz na jego czele. — Wytknęła mu brak wiedzy już wtedy. Podważyła kompetencje czarownicy, zakładając, że to właśnie osobiste stosunki doprowadziły do tej decyzji.— Dowiedziawszy się o tym, założyła, że łączą nas ciepłe relacje, dlatego była zaskoczona moim niedoinformowaniem o twojej przeszłości — Nie obchodziło go co o nim myślała, co wiedziała o nich. Miał powód by to ukrywać? Wnioski dotyczące intencji Multon pozostawił już samej Cassandrze. Może i był głupcem, ale to o jej życiu wydawała osądy. — I masz rację, mam plany — czekała na to, a teraz mógł do tego wrócić. — Zamierzam kupić ten dom, dlatego cię tu zaprosiłem. Chciałem go obejrzeć, usłyszeć twoją opinię. Liczy się dla mnie twoje zdanie, ponieważ chciałbym byś w nim zamieszkała. Mój syn... — zawahał się na moment, strzepując popiół z papierosa przez otwarte okno na zewnętrzny parapet. — Moje dzieci zasługują na coś więcej niż ciemność, w której teraz żyją. Zamiast nieustannie zaglądać przez ramię w poszukiwaniu niebezpieczeństwa czas by spojrzały na horyzont przed sobą.— Zaciągnął się ostatni raz, zgasiwszy żarzącą bibułę wyrzucił ją przez okno. Spojrzał na nią, milknąc. Przemknął spojrzeniem po jej twarzy, chwilę — choć krótką — zastanawiając się nad przeznaczeniem. Mówił, że wcale nie chciał przed nim uciec. I oto był tu, stał przed nią. Już nie z pierścionkiem, ale wróciwszy po raz kolejny przed jej oblicze, snując o przyszłości.— Potrzebuję u swojego boku kobiety, która ukorzeni rodzinę w tym miejscu, wiedząc jak ważne jest dzisiaj jej bezpieczeństwo i przetrwanie. Stworzy nową jej historię. Potrzebuję kobiety, która potrafi słuchać głośnego ujadania i usłyszeć w tym zgiełku to, co najważniejsze. Kogoś kto będzie moimi oczami, jeśli oślepnę, ustami za moimi plecami i czułym dotykiem dla moich dzieci. Chcę ciebie — powiedział, sięgając wzrokiem do jej zielonych oczu. — Uczyń mi ten zaszczyt, bądź ze mną. Zostań moją żoną. Żoną namiestnika Warwickshire i panią tego miejsca. — Już musiał to zrobić, kiedy ofiarował jej pierścionek, ale tamto nie było już ważne. Najważniejsza była przyszłość.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem, odnajdując własnym tego samego gołębia. Rozumiała ptaki lepiej, niż większość czarodziejów. Potrafiła odnaleźć się w tym ciele, bo były jej bliskie. Czy istniało piękniejsze uczucia od tego, które wynikało z samego faktu posiadania skrzydeł? Zawsze pragnęła ich również w ludzkim ciele, aż w końcu zrozumieć musiała, że pęd ich piór, dalsza ucieczka, nie da jej tego, o czym naprawdę śniła.
- Już nie - odparła, gdy wspomniał o rodzinie, wzrok ostrożnie odnalazł profil jego twarzy, w końcu przenikliwie sięgnął oczu, jakby chciał tymi słowy przekazać coś więcej. - Już nie jesteś tylko ty - szepnęła cicho, zawieszając głos. Nawet, jeśli ojciec nie miał znaczenia, to dziś on sam był ojcem. Miał syna, z jego krwi i jego kości. Czy syberyjski wicher nie ciosał wytrzymałości jego ojca równie mocno, co jego samego? Czy nie ociosa w ten sam sposób jego syna? - Żaden kolos nie stanie na glinianych nogach na dłużej niż chwilę - przytaknęła jego słowom, gdy odniósł się do własnej przeszłości, historii, przodków. Graham poszukiwał, nie wiedziała o tym. Nie mówił o tym nigdy przy niej. - Czy zachowało się cokolwiek z tego, co znalazł? - Calchas mógł chcieć to ujrzeć. Nie dziś, nie za rok. Pewnego dnia. Milczała, gdy mówił o drzewach, pragnęła pobudzić jego wyobraźnię, podnieść kwestię tego, jak ważna jest jego krew. Lecz jego słowa uświadomiły jej, że nie dąży i nie dążyła wcale w innym kierunku. Że i ona - przez lata była tylko samotnym drzewem targanym wichrem, które nie miało jak chronić gniazda na jego gałęziach. Przymknęła oczy, na krótko, uciekając wzrokiem gdzieś w bok, czy naprawdę miała wątpliwości, czy roztoczy nad nimi opiekę? A czy kiedykolwiek wcześniej usłyszała z jego ust podobne słowa?
Nie odpowiedziała, gdy przywołał imię swojego brata, brak zaprzeczenia uznając za dostateczne potwierdzenie. Dostrzegła też jego wzrok, gdy szukał na jej dłoni pierścionka, nie nosiła go. Być może rozważyłaby to, gdyby przewidziała, w jakim kierunku potoczy się ta rozmowa, zaplanowała ją inaczej. Lecz czy miała prawo trzymać przy sobie obietnicę tego, który nie pamiętał nawet, że ją złożył?
- Przypomniałeś sobie? - zapytała, obserwując jego sylwetkę, wpatrzoną w krajobraz za oknem. Pamiętał, co pamiętał? Czy jej słowa wróciły mu część pamięci? Niemożliwe, zbyt wiele było w nich niedopowiedzeń. Rozogniły światło, które pozwoliło pochwycić strzępy przeszłości? - Co pamiętasz? - spytała wprost, kryjąc zatlony w sercu strach, ale nie przejęcie. Jej opowieść nie była w pełni szczera, lecz rzeczywiste było to, co między nimi istniało. Opuściła głowę, opierając się plecami o ścianę obok okna, nie przerywając ciszy, w której skupiał myśli. Dopiero, gdy wspomniał o Elvirze, ściągnęła gniewnie brew.
- Czy panna Multon zasugerowała, że nie mam odpowiednich kompetencji, bym została wybrana z innych przyczyn? - prychnęła, z niedowierzaniem kręcąc głową. Ileż się nagadała o siostrzanej więzi, o wzajemnym wsparciu, czy tym wszystkim tylko usiłowała mydlić jej oczy? - Usiłowała grać na twojej niewiedzy - oznajmiła, z przekonaniem tak żywym, jakby znała ją lepiej, niż znała ją w rzeczywistości. - Powzięła informację o twoich uszczerbkach w pamięci, by mnie zdeprecjonować. Jestem znacznie lepsza od niej i mam większe doświadczenie. - Te słowa wypowiadała z równie wielkim przekonaniem, uważała że jej doświadczenia były cenniejsze niż wąska wiedza wyniesiona z Munga, a sama Elvira nie prowadziła praktyki już od pewnego czasu, skupiając się w pełni na mniej wymagających zmarłych. - Lecz to ona była przy tobie, kiedy to wszystko się stało - dodała, odwracając głowę w przeciwną stronę. Wysłał jej list, w którym o tym pisał. O tym, że opiekowała się nim po tamtych wydarzeniach. - Widać za tym tęskni. Dobrze wiedzieć, że nie próżnowałeś w tym czasie, ale trzeba ci wiedzieć, że rzeżączki nie wyleczę tak łatwo. - Czy połączyło ich wtedy coś więcej? Była o tym przekonana, gdy otrzymała listy. Później nie widziała ich razem ani razu, a on stał teraz przed nią, co oznaczało mniej więcej tyle, że cokolwiek zdążyło się między nimi zrodzić, zdążyło też umrzeć. Czy zazdrość Elviry mogła mieć jakiekolwiek inne racjonalne wytłumaczenie? Nie miała przecież żadnego powodu, aby uderzać w Cassandrę.
Odetchnęła głębiej, gdy powrócił do kwestii swoich planów, uspokajając nerwy, które na kilka chwil wyrwały się z wodzy. Przeniosła wzrok z powrotem ku niemu, mogła mieć przeczucia, jego zachowanie nie było codzienne, lecz dopiero wypowiedziane na głos słowa uderzyły do niej z mocą. Mieszkać tu: w tym ogromnym domu, na przestrzeni o tyle większej, niżeli miała dotąd do dyspozycji, przy ogrodzie tak pięknym i cennym, z widokiem na stary wiggen. Mój syn, moje dzieci, coś ścisnęło jej serce niewidzialnymi szponami; przecież wiedziała, że nie musiał, że plotek takich jak te Elviry będzie więcej, a uwierzyć w jedną z nich to żaden trud. Chciał, by jej dzieci wreszcie przestały patrzeć za siebie. By spojrzały przed siebie. Skąd wiedział? Te słowa sprawiły, że zamarła, ostrożnie obracając głowę znów w jego stronę, lekko przekrzywiona w bok jak u spłoszonego ptaka wpatrzonego w drapieżnika trwała nieruchomo. Rozumiał. Czuł. Był przy niej przez te wszystkie lata.
- Ramsey, ja... - Spłoszony furkot skrzydeł rozległ się za oknem, gdy gołąb gwałtownie i nagle wzbił się w przestworza. I jej odruchem było uciekać, ale od zawsze to on miał rację: ucieczka nie prowadziła donikąd, nawet, gdy serce truchlało przerażone przyszłością wcale nie dlatego, że była niepewna. Nie znał jej już wcale, a mimo to wiedział, że będzie w stanie zrobić wszystko to, o co prosił. Czy czuł, choć nie pamiętał? Jeśli poprzednio rzeczywiście zwyciężyli z przeznaczeniem, to tym razem to drwiło z nich jak nigdy. Nie była wystraszonym podlotkiem, który mógłby się nagle bronić obawą, że nie wypełni wskazanych przez niego ról. Potrafiła. I zrobi to. Nie wiedziała jeszcze, czy dla niego, ale na pewno dla Calchasa. Podeszła bliżej, wyciągając dłoń ku jego twarzy, opuszki palców ostrożnie przesunęły się po jego policzku, jakby upewniała się, że stał przed nią prawdziwy. - Obiecaj mi - szepnęła, patrząc mu w oczy, podchodząc jeszcze pół kroku, wpół rozchylone usta znalazły się bliżej jego twarzy. - Obiecaj, że przyszłość twojej krwi zawsze będzie najważniejsza - poprosiła, wciąż cicho, nie odejmując od niego źrenic, choć nie mrugnęła przy tym ni razu. Druga dłoń musnęła jego pierś, wspierając się nią równie lekko, usta zbliżyły się do jego ucha, a szept przybrał na sile. - Że choćby niebo miało runąć, a ziemia się rozstąpić, choćby cały ten świat miał zostać zniszczony, ty zadbasz najpierw o tę dwójkę. Calchas jest jeszcze bardzo młody, ale pewnego dnia cię zastąpi. Musi być na to gotowy. My musimy go na to przygotować. - Ramsey nie łamał danych jej obietnic. Zrobił to tylko tamtego dnia, nie z własnej woli, przymuszony przez moce potężniejsze od siebie. Złożyła dłoń na jego piersi pewniej, uniosła skryty pod wachlarzem gęstych, poprawionych magią transmutacji, rzęs wzrok wyżej, ku jego twarzy, błądząc spojrzeniem już nie po jego oczach, a ustach.
A ten smak, czy pamiętasz?
- Już nie - odparła, gdy wspomniał o rodzinie, wzrok ostrożnie odnalazł profil jego twarzy, w końcu przenikliwie sięgnął oczu, jakby chciał tymi słowy przekazać coś więcej. - Już nie jesteś tylko ty - szepnęła cicho, zawieszając głos. Nawet, jeśli ojciec nie miał znaczenia, to dziś on sam był ojcem. Miał syna, z jego krwi i jego kości. Czy syberyjski wicher nie ciosał wytrzymałości jego ojca równie mocno, co jego samego? Czy nie ociosa w ten sam sposób jego syna? - Żaden kolos nie stanie na glinianych nogach na dłużej niż chwilę - przytaknęła jego słowom, gdy odniósł się do własnej przeszłości, historii, przodków. Graham poszukiwał, nie wiedziała o tym. Nie mówił o tym nigdy przy niej. - Czy zachowało się cokolwiek z tego, co znalazł? - Calchas mógł chcieć to ujrzeć. Nie dziś, nie za rok. Pewnego dnia. Milczała, gdy mówił o drzewach, pragnęła pobudzić jego wyobraźnię, podnieść kwestię tego, jak ważna jest jego krew. Lecz jego słowa uświadomiły jej, że nie dąży i nie dążyła wcale w innym kierunku. Że i ona - przez lata była tylko samotnym drzewem targanym wichrem, które nie miało jak chronić gniazda na jego gałęziach. Przymknęła oczy, na krótko, uciekając wzrokiem gdzieś w bok, czy naprawdę miała wątpliwości, czy roztoczy nad nimi opiekę? A czy kiedykolwiek wcześniej usłyszała z jego ust podobne słowa?
Nie odpowiedziała, gdy przywołał imię swojego brata, brak zaprzeczenia uznając za dostateczne potwierdzenie. Dostrzegła też jego wzrok, gdy szukał na jej dłoni pierścionka, nie nosiła go. Być może rozważyłaby to, gdyby przewidziała, w jakim kierunku potoczy się ta rozmowa, zaplanowała ją inaczej. Lecz czy miała prawo trzymać przy sobie obietnicę tego, który nie pamiętał nawet, że ją złożył?
- Przypomniałeś sobie? - zapytała, obserwując jego sylwetkę, wpatrzoną w krajobraz za oknem. Pamiętał, co pamiętał? Czy jej słowa wróciły mu część pamięci? Niemożliwe, zbyt wiele było w nich niedopowiedzeń. Rozogniły światło, które pozwoliło pochwycić strzępy przeszłości? - Co pamiętasz? - spytała wprost, kryjąc zatlony w sercu strach, ale nie przejęcie. Jej opowieść nie była w pełni szczera, lecz rzeczywiste było to, co między nimi istniało. Opuściła głowę, opierając się plecami o ścianę obok okna, nie przerywając ciszy, w której skupiał myśli. Dopiero, gdy wspomniał o Elvirze, ściągnęła gniewnie brew.
- Czy panna Multon zasugerowała, że nie mam odpowiednich kompetencji, bym została wybrana z innych przyczyn? - prychnęła, z niedowierzaniem kręcąc głową. Ileż się nagadała o siostrzanej więzi, o wzajemnym wsparciu, czy tym wszystkim tylko usiłowała mydlić jej oczy? - Usiłowała grać na twojej niewiedzy - oznajmiła, z przekonaniem tak żywym, jakby znała ją lepiej, niż znała ją w rzeczywistości. - Powzięła informację o twoich uszczerbkach w pamięci, by mnie zdeprecjonować. Jestem znacznie lepsza od niej i mam większe doświadczenie. - Te słowa wypowiadała z równie wielkim przekonaniem, uważała że jej doświadczenia były cenniejsze niż wąska wiedza wyniesiona z Munga, a sama Elvira nie prowadziła praktyki już od pewnego czasu, skupiając się w pełni na mniej wymagających zmarłych. - Lecz to ona była przy tobie, kiedy to wszystko się stało - dodała, odwracając głowę w przeciwną stronę. Wysłał jej list, w którym o tym pisał. O tym, że opiekowała się nim po tamtych wydarzeniach. - Widać za tym tęskni. Dobrze wiedzieć, że nie próżnowałeś w tym czasie, ale trzeba ci wiedzieć, że rzeżączki nie wyleczę tak łatwo. - Czy połączyło ich wtedy coś więcej? Była o tym przekonana, gdy otrzymała listy. Później nie widziała ich razem ani razu, a on stał teraz przed nią, co oznaczało mniej więcej tyle, że cokolwiek zdążyło się między nimi zrodzić, zdążyło też umrzeć. Czy zazdrość Elviry mogła mieć jakiekolwiek inne racjonalne wytłumaczenie? Nie miała przecież żadnego powodu, aby uderzać w Cassandrę.
Odetchnęła głębiej, gdy powrócił do kwestii swoich planów, uspokajając nerwy, które na kilka chwil wyrwały się z wodzy. Przeniosła wzrok z powrotem ku niemu, mogła mieć przeczucia, jego zachowanie nie było codzienne, lecz dopiero wypowiedziane na głos słowa uderzyły do niej z mocą. Mieszkać tu: w tym ogromnym domu, na przestrzeni o tyle większej, niżeli miała dotąd do dyspozycji, przy ogrodzie tak pięknym i cennym, z widokiem na stary wiggen. Mój syn, moje dzieci, coś ścisnęło jej serce niewidzialnymi szponami; przecież wiedziała, że nie musiał, że plotek takich jak te Elviry będzie więcej, a uwierzyć w jedną z nich to żaden trud. Chciał, by jej dzieci wreszcie przestały patrzeć za siebie. By spojrzały przed siebie. Skąd wiedział? Te słowa sprawiły, że zamarła, ostrożnie obracając głowę znów w jego stronę, lekko przekrzywiona w bok jak u spłoszonego ptaka wpatrzonego w drapieżnika trwała nieruchomo. Rozumiał. Czuł. Był przy niej przez te wszystkie lata.
- Ramsey, ja... - Spłoszony furkot skrzydeł rozległ się za oknem, gdy gołąb gwałtownie i nagle wzbił się w przestworza. I jej odruchem było uciekać, ale od zawsze to on miał rację: ucieczka nie prowadziła donikąd, nawet, gdy serce truchlało przerażone przyszłością wcale nie dlatego, że była niepewna. Nie znał jej już wcale, a mimo to wiedział, że będzie w stanie zrobić wszystko to, o co prosił. Czy czuł, choć nie pamiętał? Jeśli poprzednio rzeczywiście zwyciężyli z przeznaczeniem, to tym razem to drwiło z nich jak nigdy. Nie była wystraszonym podlotkiem, który mógłby się nagle bronić obawą, że nie wypełni wskazanych przez niego ról. Potrafiła. I zrobi to. Nie wiedziała jeszcze, czy dla niego, ale na pewno dla Calchasa. Podeszła bliżej, wyciągając dłoń ku jego twarzy, opuszki palców ostrożnie przesunęły się po jego policzku, jakby upewniała się, że stał przed nią prawdziwy. - Obiecaj mi - szepnęła, patrząc mu w oczy, podchodząc jeszcze pół kroku, wpół rozchylone usta znalazły się bliżej jego twarzy. - Obiecaj, że przyszłość twojej krwi zawsze będzie najważniejsza - poprosiła, wciąż cicho, nie odejmując od niego źrenic, choć nie mrugnęła przy tym ni razu. Druga dłoń musnęła jego pierś, wspierając się nią równie lekko, usta zbliżyły się do jego ucha, a szept przybrał na sile. - Że choćby niebo miało runąć, a ziemia się rozstąpić, choćby cały ten świat miał zostać zniszczony, ty zadbasz najpierw o tę dwójkę. Calchas jest jeszcze bardzo młody, ale pewnego dnia cię zastąpi. Musi być na to gotowy. My musimy go na to przygotować. - Ramsey nie łamał danych jej obietnic. Zrobił to tylko tamtego dnia, nie z własnej woli, przymuszony przez moce potężniejsze od siebie. Złożyła dłoń na jego piersi pewniej, uniosła skryty pod wachlarzem gęstych, poprawionych magią transmutacji, rzęs wzrok wyżej, ku jego twarzy, błądząc spojrzeniem już nie po jego oczach, a ustach.
A ten smak, czy pamiętasz?
bo ty jesteś
prządką
prządką
Mówiła o nim, nie o sobie. Mówiła o nim, potwierdzając, że zna go lepiej niż ktokolwiek inny. Mówiła mu rzeczy, które chciałby o sobie usłyszeć, i w które gotów był wierzyć. I miała przewagę dobrego stratega, który doskonale wiedział, gdzie stawiać ludzi, by wygrać wojnę. To budziło podziw, uznanie, zaintrygowanie, ale jednocześnie wywoływało bezsilność. A ludzie tacy jak on nie znosili tego uczucia. Ze wszystkich słów, które padły, kilku nie dało się zignorować. Miał potomka. Miał dwoje dzieci, ale córki nigdy nie były tak ważne — łatwo mu było w to uwierzyć, nie ona jedna podkreśliła zażyłość i ciągłość jego ich relacji. Nie dbał o Vasyla, a w myśl mu nawet nie przyszło, że była przedmiotem ich wspólnego spotu. Pozostawała jego sporem, jego sprawą. W niedopowiedzeniach utworzył własną historię, która wydawała mu się najbardziej prawdopodobna. Znał przecież siebie. Mijał się z prawdą w najwygodniejszy dla siebie sposób. Dzieci, o których mówiła były przyszłością. Ich. Jego. A czy nie przyszłość liczyła się najbardziej? Hipokryzja nie była mu obca, ale przecież dziś to właśnie stało się jego celem. Tworzenie nowej historii i to takiej, która jednocześnie przeczyła temu, co praktykował przez te wszystkie lata, co sięgającej najgłębszych i najboleśniejszych, dawno pogrzebanych wspomnień. Kryzys tożsamości był już tylko echem przeszłości, ale i dziś i tu, właśnie teraz, przy niej — słuchając jej słów tak głęboko grzebiących ziarno, które miało wydać plony, wracało.
— Tak, wszystko. Wszystko znajduje się w skrytce w banku Gringotta — podobnie jak zapiski z Departamentu Tajemnic, które wydostał z archiwum przed podróżą do Azkabanu. Interesowały go, bo interesował go Graham odkąd tylko zrozumiał kim był. Nauczył się języka i wyruszył z ojcem w podróż do korzeni właśnie z jego powodu.
— Nie pamiętam jego imienia. Nie wybrałem go— zgadywał. Był jej tworem. Wszystko, co jej dotyczyło zniknęło. Pamiętał Vasyla, jego śmierć. Ignotusa, wypowiadającego zaklęcie, jego własne klątwy. Pamiętał to wszystko co się działo, a jednak tak jakby nie istniała w jego życiu. Twarz dziecka była rozmazana, niewyraźna. Dopiero teraz zyskiwała ostrzejsze rysy, przenikliwe, chmurne jak na dziecko spojrzenie. — Chciałbym go zobaczyć — powiedział, odwracając spojrzenie od szyby i tego, co działo się za oknem. Na nią — wyobrażając sobie, a może widząc oczami wyobraźni jej podobieństwo z tym dzieckiem. Musiał skonfrontować je z rzeczywistością.
Pozostawił jej słowa bez odpowiedzi. W rozmowie z Multon był zachowawczy, stąpał po grząskim gruncie. Nie zdradzał jej tego, czego nie chciał, nie wyprowadzał z błędu, nie mogąc z przekonaniem uznać, które elementy jej słów chciał podważyć, a którym milcząco przytaknąć. Nie dbał o jej zdanie, opinie — ale jeśli Cassandra przystanie na jego propozycję pewne fakty będzie trzeba sprostować i wyjaśnić, by nie budziły wątpliwości. Niczyjej. Taka była jego rola i taki był jego obowiązek.
— Elvira nie wie — odpowiedział jej od razu, prostując ewentualne wątpliwości. — Wie, że nie byłem świadom rzeczy, które działy się w podziemiach i nic poza tym. Nikt nie wie. Deirdre wie. — poprawił się zaraz, przypomniawszy sobie prędko tamtą rozmowę. To ona narysowała Cassandrę, przedstawiła ją jako kogoś, kogo chciał znać, mieć za przyjaciela, sojusznika. Cudotwórczyni, nieszablonowa uzdrowicielka, utalentowana, najzdolniejsza. Tak ją przedstawiała. Tamto wspomnienie silnej więzi go odstraszało. Niepożądane, zbędne. Deirdre twierdziła, że Cassandra miała na niego wpływ — potworna myśl. Kiedy ją zobaczył zrozumiał, że to prawda, a walka z tym była zupełnie bezcelowa. Odnalazł jej spojrzenie. Rycerze nie wiedzieli o jego kłopotach, ale mieli swoje podejrzenia. Rigel, Primrose, Cornelius. Dopytywali po tamtym sympozjum.
Brew mu drgnęła, kiedy odwróciła wzrok, a słowa na temat Elviry przecinały ciszę. Rozbawienie wymalowało się niespodziewanie na jego twarzy. Wahał się, czy pociągnąć ten temat, nie wyprowadzając jej z błędu, ale Elvira nie była kobietą, która w jego mniemaniu mogła wzbudzać zazdrość.
— Wszystkim swoim pacjentom stawiasz diagnozę na oko? — spytał, przechylając głowę.— Mawiają, że jesteś najlepszą uzdrowicielką, ale nie wierzę, że jesteś w stanie zdiagnozować rzeżączkę bez dogłębnego wywiadu, czy oględzin. Fakt, panna Multon podobała mi się bardziej zanim rzucono na nią Jęzlep, teraz jest sztywna i bez wyrazu. I nawet jeśli fizycznie atrakcyjna to zupełnie nie w moim guście. W tamtym czasie byłem zbyt zajęty, by sobie dogadzać.— Nie tym powinna się martwić. Kobiety, z którymi obcował nie znajdują i nigdy nie znajdą się w jej pobliżu. — Deirdre była świadoma naszej zażyłości — wrócił do tej myśli, poważniejąc. Potrzebował tej wiedzy. — Multon jak widać także — przyznał ciężko; niewiedza uczyniła z niego głupca, stawiał kroki na ślepo, a przyszłość wzbudzi wątpliwości, które planował łatwo i prędko rozwiać. — Musisz opowiedzieć mi o wszystkim i wszystkich. Bez wyjątku. Otrzymałem propozycję od lady Parkinson— dodał cicho, poważnie, nie wiedząc, że Cassandra zdążyła poznać Odettę. List wciąż znajdował się na jego biurku, zwlekał z odpowiedzią. Młoda arystokratka miała w sobie czystość, niewinność. Miał szansę ulepić ją tak, jak chciał, ale wszystko musiał zacząć od zera. Wątpliwości, jeśli jakiekolwiek istniały, rozwiały słowa Vablatsky. Wracała myślami do krwi, utwierdzała go w przekonaniu o jej wielkości, bo dbała o swoje dzieci. Nie potrzebował niczego więcej.
Podążył spojrzeniem za okno, za spłoszonym gołębiem. Coś w nim drgnęło na ten dźwięk. Jej bliskość, która po nim nastąpiła przypomniała mu coś, ale nie potrafił tego określić, nazwać ani przywołać z odmętów pamięci. Czy to jej perfumy, zapach ciała, ziół — czy miejsce, a może charakterystyczny trzepot ptasich skrzydeł. Jakby już w tym miejscu był, to przeżył. Czuł rosnące w trzewiach podniecenie i oczekiwanie, słodką niecierpliwość. Czuł słodycz jej obecności, a potem w jednej chwili wszystko zniknęło, a jedyną pamiątką było czarne, krucze pióro na parapecie. Marszcząc brwi, czując jej niepewności wahanie spojrzał na parapet, ale nie znalazł tam tego, o czym pomyślał instynktownie. Bo to był tylko gołąb. Obrócił ku niej twarz, a jej dłoń dotknęła jego skóry. Utkwił w niej spojrzenie; patrzył w zielone oczy, dziwnie czując, jakby w tej jednej chwili opuszczał gardę, chociaż nawet nie drgnął. Nie dało się trzymać rąk uniesionych w nieskończoność, odgradzać się nimi od świata. Był tu już, prawda? W takiej samej chwili, przy takim samym oknie, obiecując te same rzeczy. Ześlizgnął się spojrzeniem na jej linię żuchwy, a potem ciemne jak noc włosy.
— Obiecuję. — Czy to rzucony przez nią urok, czy wciąż jego świadomość ruszyła strunami głosowymi z pewnością i zdecydowaniem? Nie mógł oprzeć się temu dziwnemu wrażeniu, obecności czegoś więcej, jakby nie byli sami. — Calchas —p powtórzył po niej, odnajdując w tym imieniu obietnicę wielkości, ale i ironicznego przeznaczenia. — Obiecuję, że zadbam o przyszłość, którą przekażesz w moje ręce.
Nie myślał o niej w takiej kategorii. Pragnął nieśmiertelności i wierzył, że ją osiągnie. Znajdzie sposób na to, by ostatecznie pomówić ze Śmiercią i zawrzeć z nią sojusz, który mu to zapewni; bo dziś przedłużał życie na kredyt, zapewniał sobie pomyślność ciężką pracą i czynami, których nie byli w stanie popełnić inni. Nie tego pragnął zastąpienia, ale wierzył, że zajmie miejsce u jego boku. Wykorzysta wiedzę i możliwości. Czy po to, by zapewne im wielkość, czy jednak by zadbać o dziedzictwo? Zmieniała jego myślenie. Tworzyła już coś, co miało odsunąć poczucie zagrożenia i zasiać spokój o naturalną kolej rzeczy. Odnalazł dłońmi jej talię, za którą złapał, by przysunąć ją bliżej, minimalizując resztkę powstałego dystansu. Sięgnął do jej ust własnymi, niespokojnie, przecząc temu, czym był jeszcze chwilę wcześniej, jakby organizm budził się do życia, rozpalał w gorączce, błyskawicznie rozprzestrzeniającej się chorobie, która nadała ruchom gwałtowności, dłoniom siły, nogom stabilności. Objęcie z każdą sekunda zakleszczało ją bardziej, jakby instynktownie próbował ją zatrzymać, bezpodstawnie spodziewając się zniknięcia, pryskającego jak bańka czaru, ucieczki, po której zostanie tylko jedno wspomnienie w postaci zapomnianej ptasiej lotki.
— Tak, wszystko. Wszystko znajduje się w skrytce w banku Gringotta — podobnie jak zapiski z Departamentu Tajemnic, które wydostał z archiwum przed podróżą do Azkabanu. Interesowały go, bo interesował go Graham odkąd tylko zrozumiał kim był. Nauczył się języka i wyruszył z ojcem w podróż do korzeni właśnie z jego powodu.
— Nie pamiętam jego imienia. Nie wybrałem go— zgadywał. Był jej tworem. Wszystko, co jej dotyczyło zniknęło. Pamiętał Vasyla, jego śmierć. Ignotusa, wypowiadającego zaklęcie, jego własne klątwy. Pamiętał to wszystko co się działo, a jednak tak jakby nie istniała w jego życiu. Twarz dziecka była rozmazana, niewyraźna. Dopiero teraz zyskiwała ostrzejsze rysy, przenikliwe, chmurne jak na dziecko spojrzenie. — Chciałbym go zobaczyć — powiedział, odwracając spojrzenie od szyby i tego, co działo się za oknem. Na nią — wyobrażając sobie, a może widząc oczami wyobraźni jej podobieństwo z tym dzieckiem. Musiał skonfrontować je z rzeczywistością.
Pozostawił jej słowa bez odpowiedzi. W rozmowie z Multon był zachowawczy, stąpał po grząskim gruncie. Nie zdradzał jej tego, czego nie chciał, nie wyprowadzał z błędu, nie mogąc z przekonaniem uznać, które elementy jej słów chciał podważyć, a którym milcząco przytaknąć. Nie dbał o jej zdanie, opinie — ale jeśli Cassandra przystanie na jego propozycję pewne fakty będzie trzeba sprostować i wyjaśnić, by nie budziły wątpliwości. Niczyjej. Taka była jego rola i taki był jego obowiązek.
— Elvira nie wie — odpowiedział jej od razu, prostując ewentualne wątpliwości. — Wie, że nie byłem świadom rzeczy, które działy się w podziemiach i nic poza tym. Nikt nie wie. Deirdre wie. — poprawił się zaraz, przypomniawszy sobie prędko tamtą rozmowę. To ona narysowała Cassandrę, przedstawiła ją jako kogoś, kogo chciał znać, mieć za przyjaciela, sojusznika. Cudotwórczyni, nieszablonowa uzdrowicielka, utalentowana, najzdolniejsza. Tak ją przedstawiała. Tamto wspomnienie silnej więzi go odstraszało. Niepożądane, zbędne. Deirdre twierdziła, że Cassandra miała na niego wpływ — potworna myśl. Kiedy ją zobaczył zrozumiał, że to prawda, a walka z tym była zupełnie bezcelowa. Odnalazł jej spojrzenie. Rycerze nie wiedzieli o jego kłopotach, ale mieli swoje podejrzenia. Rigel, Primrose, Cornelius. Dopytywali po tamtym sympozjum.
Brew mu drgnęła, kiedy odwróciła wzrok, a słowa na temat Elviry przecinały ciszę. Rozbawienie wymalowało się niespodziewanie na jego twarzy. Wahał się, czy pociągnąć ten temat, nie wyprowadzając jej z błędu, ale Elvira nie była kobietą, która w jego mniemaniu mogła wzbudzać zazdrość.
— Wszystkim swoim pacjentom stawiasz diagnozę na oko? — spytał, przechylając głowę.— Mawiają, że jesteś najlepszą uzdrowicielką, ale nie wierzę, że jesteś w stanie zdiagnozować rzeżączkę bez dogłębnego wywiadu, czy oględzin. Fakt, panna Multon podobała mi się bardziej zanim rzucono na nią Jęzlep, teraz jest sztywna i bez wyrazu. I nawet jeśli fizycznie atrakcyjna to zupełnie nie w moim guście. W tamtym czasie byłem zbyt zajęty, by sobie dogadzać.— Nie tym powinna się martwić. Kobiety, z którymi obcował nie znajdują i nigdy nie znajdą się w jej pobliżu. — Deirdre była świadoma naszej zażyłości — wrócił do tej myśli, poważniejąc. Potrzebował tej wiedzy. — Multon jak widać także — przyznał ciężko; niewiedza uczyniła z niego głupca, stawiał kroki na ślepo, a przyszłość wzbudzi wątpliwości, które planował łatwo i prędko rozwiać. — Musisz opowiedzieć mi o wszystkim i wszystkich. Bez wyjątku. Otrzymałem propozycję od lady Parkinson— dodał cicho, poważnie, nie wiedząc, że Cassandra zdążyła poznać Odettę. List wciąż znajdował się na jego biurku, zwlekał z odpowiedzią. Młoda arystokratka miała w sobie czystość, niewinność. Miał szansę ulepić ją tak, jak chciał, ale wszystko musiał zacząć od zera. Wątpliwości, jeśli jakiekolwiek istniały, rozwiały słowa Vablatsky. Wracała myślami do krwi, utwierdzała go w przekonaniu o jej wielkości, bo dbała o swoje dzieci. Nie potrzebował niczego więcej.
Podążył spojrzeniem za okno, za spłoszonym gołębiem. Coś w nim drgnęło na ten dźwięk. Jej bliskość, która po nim nastąpiła przypomniała mu coś, ale nie potrafił tego określić, nazwać ani przywołać z odmętów pamięci. Czy to jej perfumy, zapach ciała, ziół — czy miejsce, a może charakterystyczny trzepot ptasich skrzydeł. Jakby już w tym miejscu był, to przeżył. Czuł rosnące w trzewiach podniecenie i oczekiwanie, słodką niecierpliwość. Czuł słodycz jej obecności, a potem w jednej chwili wszystko zniknęło, a jedyną pamiątką było czarne, krucze pióro na parapecie. Marszcząc brwi, czując jej niepewności wahanie spojrzał na parapet, ale nie znalazł tam tego, o czym pomyślał instynktownie. Bo to był tylko gołąb. Obrócił ku niej twarz, a jej dłoń dotknęła jego skóry. Utkwił w niej spojrzenie; patrzył w zielone oczy, dziwnie czując, jakby w tej jednej chwili opuszczał gardę, chociaż nawet nie drgnął. Nie dało się trzymać rąk uniesionych w nieskończoność, odgradzać się nimi od świata. Był tu już, prawda? W takiej samej chwili, przy takim samym oknie, obiecując te same rzeczy. Ześlizgnął się spojrzeniem na jej linię żuchwy, a potem ciemne jak noc włosy.
— Obiecuję. — Czy to rzucony przez nią urok, czy wciąż jego świadomość ruszyła strunami głosowymi z pewnością i zdecydowaniem? Nie mógł oprzeć się temu dziwnemu wrażeniu, obecności czegoś więcej, jakby nie byli sami. — Calchas —p powtórzył po niej, odnajdując w tym imieniu obietnicę wielkości, ale i ironicznego przeznaczenia. — Obiecuję, że zadbam o przyszłość, którą przekażesz w moje ręce.
Nie myślał o niej w takiej kategorii. Pragnął nieśmiertelności i wierzył, że ją osiągnie. Znajdzie sposób na to, by ostatecznie pomówić ze Śmiercią i zawrzeć z nią sojusz, który mu to zapewni; bo dziś przedłużał życie na kredyt, zapewniał sobie pomyślność ciężką pracą i czynami, których nie byli w stanie popełnić inni. Nie tego pragnął zastąpienia, ale wierzył, że zajmie miejsce u jego boku. Wykorzysta wiedzę i możliwości. Czy po to, by zapewne im wielkość, czy jednak by zadbać o dziedzictwo? Zmieniała jego myślenie. Tworzyła już coś, co miało odsunąć poczucie zagrożenia i zasiać spokój o naturalną kolej rzeczy. Odnalazł dłońmi jej talię, za którą złapał, by przysunąć ją bliżej, minimalizując resztkę powstałego dystansu. Sięgnął do jej ust własnymi, niespokojnie, przecząc temu, czym był jeszcze chwilę wcześniej, jakby organizm budził się do życia, rozpalał w gorączce, błyskawicznie rozprzestrzeniającej się chorobie, która nadała ruchom gwałtowności, dłoniom siły, nogom stabilności. Objęcie z każdą sekunda zakleszczało ją bardziej, jakby instynktownie próbował ją zatrzymać, bezpodstawnie spodziewając się zniknięcia, pryskającego jak bańka czaru, ucieczki, po której zostanie tylko jedno wspomnienie w postaci zapomnianej ptasiej lotki.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Dokumenty były w skrytce. W skrytce, do której miała dostęp, a do której nigdy nie zajrzała. Nie pamiętał o tym, lecz zostawił jej wsparcie na wypadek, gdyby coś mu się stało. Przeżył i powrócił, ale nie do niej. Czy to tak, jakby umarł? Nie mówiła mu o tym, nie miała powodu, wiedząc, że zostawił to po to, by zabezpieczyć przyszłość swojego syna. Lecz po deklaracjach, które padły z jego strony, nie miała też powodu, by trzymać to w tajemnicy. Było przecież tylko dowodem zaufania, jakie niegdyś w niej pokładał.
- Zerknę na to w wolnej chwili - rzuciła, tak jakby była to rzecz naturalna, że wejść tam może. Nie pamiętał dziś, ale pamiętał zawsze, miała prawo to pomijać. - Lysandra jest już w wieku, w którym może to sama przeczytać. Przyniosę jej. Porozmawiam z nią - dodała po chwili w zamyśleniu, jeśli mieli żyć razem, musiała przestać odrzucać krew jej ojca. Ta sama krew płynęła przecież w jej bracie, w Ramseyu, w Ignotusie, który finalnie się odnalazł. Obca nie stałaby się częścią rodziny, nie aż tak, nawet gdyby ją mimo wszystko zaakceptował. - Niewiele wie - przyznała, trzymała ją od tej wiedzy z daleka, umyślnie, nie chcąc wiązać jej z czymś, co nie było tego warte. Dziś wszystko postawiła na jedną kartę. Dziś on postawił sprawę jasno. Dziś miał się rozpocząć nowy rozdział ich życia. - Nie - przytaknęła, nie wybrał imienia swojego syna. - Ja to zrobiłam - Bo nigdy wcześniej nie nazywała go jego synem. Lecz czy to był najoczywistszy powód, który nasuwał się dzisiaj na myśl, wobec wszystkiego, co zostało już powiedziane? - Możesz go zobaczyć, kiedy zechcesz - odparła, gdy skrzyżowały się ich spojrzenia. - Nie chciałam... nie mogłam doprowadzić do waszego spotkania wcześniej - zaczęła i choć niedopowiedziane półprawdy inaczej budowały fundamenty przyczyn, to w tej chwili, mówiąc o samych powodach, była z nim szczera - Nie wiedząc, kim teraz naprawdę jesteś - Czy zmieniły go tamte wydarzenia? Czy luki w pamięci zostały uzupełnione fałszem? Czy mógł zagrażać dziecku? Dziś w niego wierzyła. Dziś wierzyła w to, co połączyło ich przed laty i w to, co pamiętało serce. Dziś wierzyła, że to, co robiła, było najlepszym, co mogła zrobić dla syna. I nie było już powrotu, choć dobrze wiedziała, że na pytanie o to, kim teraz był, odpowiedzi nie pozna jeszcze długo. - A wcześniej nie znając powodów twojego zachowania - Odwróciła wzrok gdzieś w bok, wiedziała, że powrócił, że otrzymał po powrocie pomoc. Nikt nie mógł wiedzieć, że zapomniał jej imienia. Elvira nie wiedziała, mówił. Deirdre dowiedziała się po czasie. Skinęła głową, wiedziała o tym. To od niej się dowiedziała, od niej dowiedzieli się oboje.
- Przeważnie się sprawdza - odparła ze zdecydowaniem, nieco wyzywająco, gdy spytał, czy diagnozuje pacjentów na oko. Jej wzrok błądził po jego brodzie, przemykał po kościach policzkowych. - Nie wyobrażasz sobie nawet, ile mówi o tobie skóra. Jej koloryt, faktura, trzymana w niej woda, zmiany na poszczególnych fragmentach twarzy. - Sięgnęła dłonią jego twarzy, muskając policzek tuż obok zasinień pod oczami. - To niedobrze, że wciąż słabo sypiasz. - Ale rzeżączki nie miał, wiedziała o tym. Słowa wiodła złość, którą rozproszył wyjaśnieniem, jakiego nie zamierzała podważać. Czy mógłby ją okłamać? A czy miał powody? Nie robił tego w przeszłości, nie w tej kwestii. Był taki czas, kiedy mu ufała. Dawno, naprawdę dawno temu. - Co cię wtedy tak zajmowało? - spytała wprost, czy nie pamiętał więcej? Czy to jej mogło umknąć więcej?
- Deirdre nie słyszała ode mnie wiele, ale ufam jej. Od wielu lat jest mi bliska - oznajmiła, nieco wymijająco, dlatego, że nie chciała wprowadzić go w błąd nieświadomie. Znali się długie lata, nie wszystko pamiętała dokładnie. Ale on musiał poznać prawdę przynajmniej na tyle, by przestać poruszać się po omacku przy innych. - Elvirę poznałam niedawno. Musiałeś jej się sam zwierzyć - dodała z zawahaniem, czy wobec tego na pewno nic w przeszłości ich nie połączyło? Myśl, że Ramsey zwierzał się jej z ich relacji wydawała jej się irracjonalna, lecz jakie mogło istnieć inne wytłumaczenie? Ci, którym ufała, potrafili zachować dyskrecję. - Heather zawsze wiedziała najwięcej - Czy ją pamiętał? Ona nie powiedziała mu o niczym, tego jednego mogła być całkowicie pewna. - Opowiem... z czasem to wszystko nabierze więcej sensu - szepnęła, tonem obietnicy, to wszystko wymagało przede wszystkim czasu. Ale krok za krokiem, życie wróci do normalności... nieznacznie tylko poprawionej. Czyżby? - Co odpowiedziałeś? - spytała, czy mógł mówić o Odettcie? Tamtej Odettcie? Była kuzynką Elviry, czy właśnie odnalazła ostatni fragment tej zawiłej układanki?
Czy miało to znaczenie, gdy z jego ust padła obietnica? Poczuła jego dotyk, zaciśnięty wokół talii, kątem oka dostrzegła ich odbicie w pobliskim lustrze, wychwytując paralelność tej sceny. Jakby działa się gdzieś indziej, w innym wymiarze. Czy tak właśnie nie było? Czy przeznaczenie nie schwytało ich po raz drugi w tę samą pułapkę? Co innego mogło ich tutaj dzisiaj przywieźć, czy intuicja? Pieśń przeszłości czy przyszłości? Wzrokiem przyciągała go bliżej, do ust, dłoń z piersi przesunęła się na jego ramię, wyżej, na policzek, jeszcze nim z pasją odpowiedziała na jego pocałunek, smakując jego ust, jak dawno nie smakowała, w namiętnym teatrze, który szybko jednak wyrwał się z gry pozorów, naznaczony tęsknotą i wzruszeniem, jakich nie spodziewała się dzisiaj odczuć. Te niechciane uczucia rodziły się w stalowym uścisku jego ramion, w smaku jego spragnionych ust, w zapachu jego ciała, gdy zerwała pocałunek nagle i gwałtownie, osuwając głowę niżej, gdzie nie mógł jej sięgnąć. Naznaczone nim usta sunęły pod jego szyją, przez pierś ramię, do ucha, którego płatek złapały, szepcząc wprost ku niemu:
- Plotki nie ucichną nigdy, nie w ten sposób. Możesz rozprawić się z Elvirą, lecz to niczego nie zmieni u innych. Inni też będą powielać kłamstwa, żeby ci zaszkodzić. Żeby nam zaszkodzić. Z zawiści, z niechęci, z zazdrości. - Mogła to pomijać, chcieć, by teraz o tym nie myślał, ale Ramsey nie był głupcem. Zdawał sobie sprawę z rzeczywistości, z problemów, przed którymi stali, a które i tak przekalkuluje sam na chłodno. Odetta nie była obciążona w ten sposób. Była śliczną młodą dziewczyną, która mogła dopiero urodzić mu dzieci. Śliczną młodą dziewczyną, która nie mogła jednak dać mu tego, co mogła dać mu ona, o czym przypomnieć mu miało ciche westchnienie, gdy jej ramiona mocno oplotły jego szyję, dając jej stabilne oparcie, a uniesione w górę kolano otarło się o jego biodro, materiał spódnicy zsunął się leniwie do uda. Nie musiała znać odpowiedzi, jaką przesłał Parkinsonom, żeby znać rzeczywistą. - Calchas nie może być tylko bękartem, nie teraz. Weźmy cichy ślub bez świadków, nikt się nie dowie. I tak by nikt nie wiedział. - Ciepły szept musnął jego ucha z bliższa. - Podamy im inną datę. Wcześniejszą. Kiedy tylko tu zamieszkamy - szeptała dalej, zacisnęła wokół niego ramiona mocno, przyciągając się ku niemu. Ucałowała jego żuchwę, wracając pocałunkiem ku ustom, nie chcąc pozwolić, by rozpalony żar przygasł. Był skryty, ludzie wiedzieli o nim niewiele. Podobnie żyła też ona.
I tak by się wcześniej nie dowiedzieli.
- Zerknę na to w wolnej chwili - rzuciła, tak jakby była to rzecz naturalna, że wejść tam może. Nie pamiętał dziś, ale pamiętał zawsze, miała prawo to pomijać. - Lysandra jest już w wieku, w którym może to sama przeczytać. Przyniosę jej. Porozmawiam z nią - dodała po chwili w zamyśleniu, jeśli mieli żyć razem, musiała przestać odrzucać krew jej ojca. Ta sama krew płynęła przecież w jej bracie, w Ramseyu, w Ignotusie, który finalnie się odnalazł. Obca nie stałaby się częścią rodziny, nie aż tak, nawet gdyby ją mimo wszystko zaakceptował. - Niewiele wie - przyznała, trzymała ją od tej wiedzy z daleka, umyślnie, nie chcąc wiązać jej z czymś, co nie było tego warte. Dziś wszystko postawiła na jedną kartę. Dziś on postawił sprawę jasno. Dziś miał się rozpocząć nowy rozdział ich życia. - Nie - przytaknęła, nie wybrał imienia swojego syna. - Ja to zrobiłam - Bo nigdy wcześniej nie nazywała go jego synem. Lecz czy to był najoczywistszy powód, który nasuwał się dzisiaj na myśl, wobec wszystkiego, co zostało już powiedziane? - Możesz go zobaczyć, kiedy zechcesz - odparła, gdy skrzyżowały się ich spojrzenia. - Nie chciałam... nie mogłam doprowadzić do waszego spotkania wcześniej - zaczęła i choć niedopowiedziane półprawdy inaczej budowały fundamenty przyczyn, to w tej chwili, mówiąc o samych powodach, była z nim szczera - Nie wiedząc, kim teraz naprawdę jesteś - Czy zmieniły go tamte wydarzenia? Czy luki w pamięci zostały uzupełnione fałszem? Czy mógł zagrażać dziecku? Dziś w niego wierzyła. Dziś wierzyła w to, co połączyło ich przed laty i w to, co pamiętało serce. Dziś wierzyła, że to, co robiła, było najlepszym, co mogła zrobić dla syna. I nie było już powrotu, choć dobrze wiedziała, że na pytanie o to, kim teraz był, odpowiedzi nie pozna jeszcze długo. - A wcześniej nie znając powodów twojego zachowania - Odwróciła wzrok gdzieś w bok, wiedziała, że powrócił, że otrzymał po powrocie pomoc. Nikt nie mógł wiedzieć, że zapomniał jej imienia. Elvira nie wiedziała, mówił. Deirdre dowiedziała się po czasie. Skinęła głową, wiedziała o tym. To od niej się dowiedziała, od niej dowiedzieli się oboje.
- Przeważnie się sprawdza - odparła ze zdecydowaniem, nieco wyzywająco, gdy spytał, czy diagnozuje pacjentów na oko. Jej wzrok błądził po jego brodzie, przemykał po kościach policzkowych. - Nie wyobrażasz sobie nawet, ile mówi o tobie skóra. Jej koloryt, faktura, trzymana w niej woda, zmiany na poszczególnych fragmentach twarzy. - Sięgnęła dłonią jego twarzy, muskając policzek tuż obok zasinień pod oczami. - To niedobrze, że wciąż słabo sypiasz. - Ale rzeżączki nie miał, wiedziała o tym. Słowa wiodła złość, którą rozproszył wyjaśnieniem, jakiego nie zamierzała podważać. Czy mógłby ją okłamać? A czy miał powody? Nie robił tego w przeszłości, nie w tej kwestii. Był taki czas, kiedy mu ufała. Dawno, naprawdę dawno temu. - Co cię wtedy tak zajmowało? - spytała wprost, czy nie pamiętał więcej? Czy to jej mogło umknąć więcej?
- Deirdre nie słyszała ode mnie wiele, ale ufam jej. Od wielu lat jest mi bliska - oznajmiła, nieco wymijająco, dlatego, że nie chciała wprowadzić go w błąd nieświadomie. Znali się długie lata, nie wszystko pamiętała dokładnie. Ale on musiał poznać prawdę przynajmniej na tyle, by przestać poruszać się po omacku przy innych. - Elvirę poznałam niedawno. Musiałeś jej się sam zwierzyć - dodała z zawahaniem, czy wobec tego na pewno nic w przeszłości ich nie połączyło? Myśl, że Ramsey zwierzał się jej z ich relacji wydawała jej się irracjonalna, lecz jakie mogło istnieć inne wytłumaczenie? Ci, którym ufała, potrafili zachować dyskrecję. - Heather zawsze wiedziała najwięcej - Czy ją pamiętał? Ona nie powiedziała mu o niczym, tego jednego mogła być całkowicie pewna. - Opowiem... z czasem to wszystko nabierze więcej sensu - szepnęła, tonem obietnicy, to wszystko wymagało przede wszystkim czasu. Ale krok za krokiem, życie wróci do normalności... nieznacznie tylko poprawionej. Czyżby? - Co odpowiedziałeś? - spytała, czy mógł mówić o Odettcie? Tamtej Odettcie? Była kuzynką Elviry, czy właśnie odnalazła ostatni fragment tej zawiłej układanki?
Czy miało to znaczenie, gdy z jego ust padła obietnica? Poczuła jego dotyk, zaciśnięty wokół talii, kątem oka dostrzegła ich odbicie w pobliskim lustrze, wychwytując paralelność tej sceny. Jakby działa się gdzieś indziej, w innym wymiarze. Czy tak właśnie nie było? Czy przeznaczenie nie schwytało ich po raz drugi w tę samą pułapkę? Co innego mogło ich tutaj dzisiaj przywieźć, czy intuicja? Pieśń przeszłości czy przyszłości? Wzrokiem przyciągała go bliżej, do ust, dłoń z piersi przesunęła się na jego ramię, wyżej, na policzek, jeszcze nim z pasją odpowiedziała na jego pocałunek, smakując jego ust, jak dawno nie smakowała, w namiętnym teatrze, który szybko jednak wyrwał się z gry pozorów, naznaczony tęsknotą i wzruszeniem, jakich nie spodziewała się dzisiaj odczuć. Te niechciane uczucia rodziły się w stalowym uścisku jego ramion, w smaku jego spragnionych ust, w zapachu jego ciała, gdy zerwała pocałunek nagle i gwałtownie, osuwając głowę niżej, gdzie nie mógł jej sięgnąć. Naznaczone nim usta sunęły pod jego szyją, przez pierś ramię, do ucha, którego płatek złapały, szepcząc wprost ku niemu:
- Plotki nie ucichną nigdy, nie w ten sposób. Możesz rozprawić się z Elvirą, lecz to niczego nie zmieni u innych. Inni też będą powielać kłamstwa, żeby ci zaszkodzić. Żeby nam zaszkodzić. Z zawiści, z niechęci, z zazdrości. - Mogła to pomijać, chcieć, by teraz o tym nie myślał, ale Ramsey nie był głupcem. Zdawał sobie sprawę z rzeczywistości, z problemów, przed którymi stali, a które i tak przekalkuluje sam na chłodno. Odetta nie była obciążona w ten sposób. Była śliczną młodą dziewczyną, która mogła dopiero urodzić mu dzieci. Śliczną młodą dziewczyną, która nie mogła jednak dać mu tego, co mogła dać mu ona, o czym przypomnieć mu miało ciche westchnienie, gdy jej ramiona mocno oplotły jego szyję, dając jej stabilne oparcie, a uniesione w górę kolano otarło się o jego biodro, materiał spódnicy zsunął się leniwie do uda. Nie musiała znać odpowiedzi, jaką przesłał Parkinsonom, żeby znać rzeczywistą. - Calchas nie może być tylko bękartem, nie teraz. Weźmy cichy ślub bez świadków, nikt się nie dowie. I tak by nikt nie wiedział. - Ciepły szept musnął jego ucha z bliższa. - Podamy im inną datę. Wcześniejszą. Kiedy tylko tu zamieszkamy - szeptała dalej, zacisnęła wokół niego ramiona mocno, przyciągając się ku niemu. Ucałowała jego żuchwę, wracając pocałunkiem ku ustom, nie chcąc pozwolić, by rozpalony żar przygasł. Był skryty, ludzie wiedzieli o nim niewiele. Podobnie żyła też ona.
I tak by się wcześniej nie dowiedzieli.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Każdy kolejny dowód, jaki otrzymywał od niej zaskakiwał go niepokojąco mocno. Każdy kolejny dowód potwierdzał, że nie była mu obojętna. Potwierdzał także jej słowa, każde jedno, zakotwiczając je w nowej rzeczywistości, gruncie i fundamentach błyskawicznie wznoszonych na czystym, idealnym terenie. Patrzył na nią, nie dopytując, bo przecież to było już jasne. Była w tym tak swobodna i tak świadoma, że podważenie tego, a nawet wyrażenie zaskoczenia było lekkomyślnością. Oczywiście, że musiał ją zabezpieczyć.
— Wiedziałem — mruknął w zadumie. Nie pamiętał nic z tego wszystkiego, ale wiedziała o odłamku. Mówiła, że sięgnął po niego i o wszystkim zapomniał. Przeczuwał, że to nastąpi. Czy przygotował się na to? Czy zdążył zrobić coś więcej? Zmarszczył brwi. — Spotkałem się z nią. Zanim zaszedłem do lazaretu. — Prosił Lysandrę, by nie wspominała o tym matce, ale nie wierzył, że tego nie uczyniła. — Od tego, co będzie mówić Lysandra wiele zależy.— Była tylko dzieckiem, czyhało na nią wiele niebezpieczeństw. — I od tego, komu będzie ufać. — Nie mówiłby jej tego, gdyby nie miał wątpliwości. Była rezolutna i bystra, być może to było dość, by przetrwać na Nokturnie. Być może żyła tam na innych prawach, wychowana wśród tych ludzi, których twarze widywała nieustannie, ale kiedy zmieni otoczenie będzie to piekielnie ważne. — Powiedziała mi wtedy, że prawda jest najważniejsza — to jedno zdanie wywołało w nim niepokój, ale wciąż była mała, może rozumiała mniej nić mógł wymagać od panienki. — I towarzyszyła jej babcia — dodał zaraz, spoglądając na Cassandrę. — Twierdziła, że nie żyje. — Nie widział jej, ale zachowanie dziewczynki wskazywało na to, że coś jeszcze gdzieś było, nawet jeśli nie wyczuwał niczyjej obecności. Nie winił jej za nieufność i rezerwę. Nie mógł wysuwać względem niej zarzutów, co do syna, o którego istnieniu nie wiedział. Czy nie uczynił podobnie, ze zdumieniem odczytując listy pełne goryczy i pretensji? Ich treść nic mu nie mówiła — do czasu — a w doborze słów wyczuwalne były nerwy, które brzmiały jak zwykła histeria. Elvira nigdy nie zajmowała się nim po tamtych wydarzeniach, ale spisał tamte słowa pragnąc spokoju i ucięcia żądań, których przyczyn nie pojmował.
Uśmiechnął się pod nosem, bo ten wyzywający ton mu się podobał, ale to trwało krótko. Kiedy na niego popatrzyła, bezbłędnie diagnozując ciągnące się kłopoty z bezsennością westchnął cicho. Potrafiła odczytywać znaki, które jemu nie mówiły kompletnie nic. Jakby znała język ciała, ludzkiego organizmu.
— Zaradzisz coś na to? — Czy mógł się tego pozbyć? Bezsenności? Doba wydawała mu się zbyt krótka, wiele miał do zrobienia, ale przychodziły chwile, w których brak snu odbijał się na nim zmęczeniem i trudnościami z koncentracją. Nie mógł sobie pozwolić na głupie błędy. — Lizałem rany — odpowiedział z nonszalancją, ale po chwili zdecydował się kontynuować. Nie chodziło przecież o dyskomfort wywołany nową, sporą raną na udzie. — Miałem zaniki pamięci. Albo świadomości. Odzywał się często, często przejmował kontrolę. — Nie sprecyzował o kogo chodziło, ale musiała wiedzieć, o kim mówił. — Odzyskiwałem świadomość w miejscach, do których nie pamiętam bym chodził. Większość czasu spędzałem więc sam, bo tak było bezpieczniej. Bo tak mogłem się zabezpieczyć.— Nie mógł odzyskać tych fragmentów, dziur w świadomości. Ogmios był potężny, łaknął kontroli i panowania. Nie był wtedy pewien, czy pragną tego samego od świata.
Pokiwał głową; Deirdre nie wspomniała o Calchasie ani słowem. Nie wiedziała, a może nie chciała mówić to już było bez znaczenia. Spojrzał na nią, kiedy wspomniała o Elvirze. Był przekonany, że nie mógłby jej tego powiedzieć.
— Być może — odparł, ale bez typowej dla siebie pewności. Co się wydarzyło pod władaniem Ogmy pozostawało dla niego tajemnicą. Wytknęła mu przy ostatniej rozmowie, że mówił o niej ciągle. O Cassandrze. Czy miała na myśli coś więcej niż tamto ostatnie spotkanie? Czy mógł darzyć Elvirę zaufaniem? A może wręcz przeciwnie, przedstawił jej kłamstwa z powodu, którego nie mógł sobie przypomnieć. Nie potrafił przypomnieć sobie, by z kimkolwiek kiedykolwiek rozprawiał o równie intymnych sprawach. Czy Cassandra była wyjątkowa? Czy poruszał jej temat z kimkolwiek? — Ale odpowiedź na to pytanie zna tylko ona. — Zmarszczył brwi. — Heather. Moribund? — zgadywał, o nią musiało chodzić. O tym, że się znały też zapomniał, ale zaczynało się to wszystko składać w jedną całość. — Medium?— Były blisko. Ufała jej. On też powinien czy wręcz przeciwnie? Obietnica wypełnienia luk w pamięci była dla niego ważna. Bardzo ważna. Tylko ona mogła to uczynić i wszystko leżało w jej rękach.
— Wciąż nic, ale nie upłynęło zbyt wiele czasu— przyznał zgodnie z prawdą, unosząc jedną brew. — Rozważyłbym ją, gdybyś mi odmówiła — wcześniej był o tym przekonany, teraz nie był już taki pewny. Smak jej ust budził skojarzenia, których nie potrafił do niczego przypasować, ale przypominały słodki sen, którego tak pragnął i tak potrzebował. Kojący, zasłużony. Dziś wiedział już, że miał syna, pierworodnego, na którego nie musiał czekać. Nagle okazało się, że w objęciu miał już wszystko czego potrzebował, czego chciał.
Nie zadowolił go urwany pocałunek, ale ożywił, a krew w żyłach zawrzała, jak u zwierzęcia, któremu wyślizgiwała się z rąk ofiara. Spojrzał przed siebie, wsłuchując w melodię jej głosu, dostosowując własne tempo oddechu do jej słów.
Plotki staną się udręką. Nie dbał o nie dotąd, ale wiedział, że strzeżenie rodziny, nazwiska wiązało się również z dbałością o to, co mówią inni. Przejmowała się tym bardziej niż on, ale przecież jemu wszystko mogło ujść płazem. Ludzie będą mówić, zapomną, wybaczą mu przewiny. Zgasną w blasku osiągnięć i zwycięstw. Ona była matką dwójki dzieci. Niezamężną. Niezależnie od powodu, dla którego zwlekali, to rodziło pytania, zarzuty, miało wpływać na rzeczy, których się nie podjął jeszcze, ale które czekały na niego wśród nowych obowiązków. Dłonią przesunął po jej plecach od talii po łopatkę, delikatnie tworząc w równoległej rzeczywistości obraz jej ciała, słuchał jej, choć już nie z taką uwagą, gdy kolano zadarło materiał, westchnął kierując myśli ku jej wdziękom. Słodki szept zakorzeniał się w jego głowie tak, jakby myśli pojawiające się w niej były jego własnymi.
— Mhm — mruknął w odpowiedzi, smakując słów, które ledwie spłynęły z jej warg. Dla potwierdzenia, zgody. Żadne z nich nie potrzebowało cudzych spojrzeń, oklasków, życzeń. Była otumaniająca, a w tej bliskości zrobiła się nieznośna. Jej oddech na skórze, potem brodzie, aż ugrzązł w tańcu rozgrzanych warg, który teraz sam przerwał, marszcząc brwi. — Jest coś, czego nie można zignorować — wypowiedział, łapiąc jej spojrzenie. — Salome Lyon.— Zabrał ją na wydarzenie, przedstawił ludziom — wiedziała kim była, wiedziała też, że nic nie znaczyła, ale zaistniała. Jej uroda przyćmiewała wiele innych kobiet, nie sposób było jej nie zauważyć. Jego wcześniejszy ślub i pojawienie się z nią publicznie okaże się skandaliczne, ale to jej imię na tym ucierpi. — Nie chcę cię w takiej roli. — Jej pozycja miała być silna, niezachwiana, pewna. Nie będzie tym, który powróci, nawróci się i zrozumie, nawet jeśli prawda właśnie taka była. Spojrzał na nią z bliska, odgarniając pojedynczy, ciemny kosmyk włosów z twarzy. Ujął ją pod brodę lekko, kciukiem przesunął po jej skórze. Serc tłukło się w klatce, ale myśli jeszcze powstrzymywały żądze.— Potrzebne są osoby, które w razie potrzeby to potwierdzą. Tak jak i to, że wszystko to stało się dla twojego bezpieczeństwa. Twojego i dzieci. — Miał wrogów, przez lata był obserwowany, czujne oczy Foxa były skierowane w jego kierunku, szukając błędu, który pozwoliłby na postawienie mu zarzutów i zamknięcie w Azkabanie. Udaremniony atak Tonks na placu egzekucyjnym udowodnił, że terroryści byli w stanie zrobić wszystko, by skrzywdzić także niewinnych ludzi. Nie widział innego uzasadnienia niż odwrócenie uwagi, skierowanie jej publicznie z dala od Cassandry, a z taką podłością sobie poradzi. Uzasadnienie dla dociekliwych nasuwało się samo, liczyło się tylko to, by oboje byli w tym jednakowo przekonani. Nie planował obwieszczenia, wszystko mogło zostać po staremu. Toczyć się naturalnym biegiem. Żadne z nich nie było stworzone do życia na świeczniku.
Uśmiechnął się lekko w sposób, który czynił bardzo rzadko, bo wygięte kąciki ust sięgały zmarszczek przy oczach i samego spojrzenia. Ona zadziwiająco go rozpraszała, zmusiła, by odnalazł w sobie ostatnie pokłady silnej woli, by nie ulec instynktom. Zaskoczony bardziej jej naturą i wdziękiem niż własnymi kłopotami z kontrolą w końcu powrócił do niej, z urwanym oddechem sięgając warg, dłonią odnajdując utraconą drogę po smukłym udzie. Parapet okazał się sprzymierzeńcem, który stał się jednocześnie oparciem pozwalającym na zdobycie przestrzeni i dystansu niezbędnego do do odbycia dalszej drogi, po jej łabędziej, pięknej szyi niżej. Eksploracja pochłonęła go całkiem, wyłuskując ze skutego lodem pancerza ogień i namiętność, topiące powłokę w zaskakującym tempie, a materiały, przestały być przeszkodą. Wartko płynąca krew szumiała w uszach, pragnął bardziej, więcej i pragnął po raz pierwszy każdą komórką własnego ciała, rozpoznając dawno zagubione emocje. Żadna kobieta przed nią nie budziła w nim takich fantazji — od tamtego pierwszego spotkania na sabacie, aż do teraz; nie sprawiła, że porzucał ograniczenia, by zaznać rozkoszy. Podciągnął jej spódnicę całkiem, marszcząc materiał wysoko na biodrach. Blada skóra kontrastująca z ciemnymi materiałami nabierała kolorów w blasku majowego słońca. Jej smak osiadał na podniebieniu utrwalając w każdym kolejnym pocałunkiem zmieniającym się w kąśnięcie, a później znów, między rozchylonymi udami, w muśnięcie.
Nie pamiętał, ale nie szkodzi. Wszystko nadrobi.
Chciałaś żebym do ciebie wrócił, oto i jestem.
— Wiedziałem — mruknął w zadumie. Nie pamiętał nic z tego wszystkiego, ale wiedziała o odłamku. Mówiła, że sięgnął po niego i o wszystkim zapomniał. Przeczuwał, że to nastąpi. Czy przygotował się na to? Czy zdążył zrobić coś więcej? Zmarszczył brwi. — Spotkałem się z nią. Zanim zaszedłem do lazaretu. — Prosił Lysandrę, by nie wspominała o tym matce, ale nie wierzył, że tego nie uczyniła. — Od tego, co będzie mówić Lysandra wiele zależy.— Była tylko dzieckiem, czyhało na nią wiele niebezpieczeństw. — I od tego, komu będzie ufać. — Nie mówiłby jej tego, gdyby nie miał wątpliwości. Była rezolutna i bystra, być może to było dość, by przetrwać na Nokturnie. Być może żyła tam na innych prawach, wychowana wśród tych ludzi, których twarze widywała nieustannie, ale kiedy zmieni otoczenie będzie to piekielnie ważne. — Powiedziała mi wtedy, że prawda jest najważniejsza — to jedno zdanie wywołało w nim niepokój, ale wciąż była mała, może rozumiała mniej nić mógł wymagać od panienki. — I towarzyszyła jej babcia — dodał zaraz, spoglądając na Cassandrę. — Twierdziła, że nie żyje. — Nie widział jej, ale zachowanie dziewczynki wskazywało na to, że coś jeszcze gdzieś było, nawet jeśli nie wyczuwał niczyjej obecności. Nie winił jej za nieufność i rezerwę. Nie mógł wysuwać względem niej zarzutów, co do syna, o którego istnieniu nie wiedział. Czy nie uczynił podobnie, ze zdumieniem odczytując listy pełne goryczy i pretensji? Ich treść nic mu nie mówiła — do czasu — a w doborze słów wyczuwalne były nerwy, które brzmiały jak zwykła histeria. Elvira nigdy nie zajmowała się nim po tamtych wydarzeniach, ale spisał tamte słowa pragnąc spokoju i ucięcia żądań, których przyczyn nie pojmował.
Uśmiechnął się pod nosem, bo ten wyzywający ton mu się podobał, ale to trwało krótko. Kiedy na niego popatrzyła, bezbłędnie diagnozując ciągnące się kłopoty z bezsennością westchnął cicho. Potrafiła odczytywać znaki, które jemu nie mówiły kompletnie nic. Jakby znała język ciała, ludzkiego organizmu.
— Zaradzisz coś na to? — Czy mógł się tego pozbyć? Bezsenności? Doba wydawała mu się zbyt krótka, wiele miał do zrobienia, ale przychodziły chwile, w których brak snu odbijał się na nim zmęczeniem i trudnościami z koncentracją. Nie mógł sobie pozwolić na głupie błędy. — Lizałem rany — odpowiedział z nonszalancją, ale po chwili zdecydował się kontynuować. Nie chodziło przecież o dyskomfort wywołany nową, sporą raną na udzie. — Miałem zaniki pamięci. Albo świadomości. Odzywał się często, często przejmował kontrolę. — Nie sprecyzował o kogo chodziło, ale musiała wiedzieć, o kim mówił. — Odzyskiwałem świadomość w miejscach, do których nie pamiętam bym chodził. Większość czasu spędzałem więc sam, bo tak było bezpieczniej. Bo tak mogłem się zabezpieczyć.— Nie mógł odzyskać tych fragmentów, dziur w świadomości. Ogmios był potężny, łaknął kontroli i panowania. Nie był wtedy pewien, czy pragną tego samego od świata.
Pokiwał głową; Deirdre nie wspomniała o Calchasie ani słowem. Nie wiedziała, a może nie chciała mówić to już było bez znaczenia. Spojrzał na nią, kiedy wspomniała o Elvirze. Był przekonany, że nie mógłby jej tego powiedzieć.
— Być może — odparł, ale bez typowej dla siebie pewności. Co się wydarzyło pod władaniem Ogmy pozostawało dla niego tajemnicą. Wytknęła mu przy ostatniej rozmowie, że mówił o niej ciągle. O Cassandrze. Czy miała na myśli coś więcej niż tamto ostatnie spotkanie? Czy mógł darzyć Elvirę zaufaniem? A może wręcz przeciwnie, przedstawił jej kłamstwa z powodu, którego nie mógł sobie przypomnieć. Nie potrafił przypomnieć sobie, by z kimkolwiek kiedykolwiek rozprawiał o równie intymnych sprawach. Czy Cassandra była wyjątkowa? Czy poruszał jej temat z kimkolwiek? — Ale odpowiedź na to pytanie zna tylko ona. — Zmarszczył brwi. — Heather. Moribund? — zgadywał, o nią musiało chodzić. O tym, że się znały też zapomniał, ale zaczynało się to wszystko składać w jedną całość. — Medium?— Były blisko. Ufała jej. On też powinien czy wręcz przeciwnie? Obietnica wypełnienia luk w pamięci była dla niego ważna. Bardzo ważna. Tylko ona mogła to uczynić i wszystko leżało w jej rękach.
— Wciąż nic, ale nie upłynęło zbyt wiele czasu— przyznał zgodnie z prawdą, unosząc jedną brew. — Rozważyłbym ją, gdybyś mi odmówiła — wcześniej był o tym przekonany, teraz nie był już taki pewny. Smak jej ust budził skojarzenia, których nie potrafił do niczego przypasować, ale przypominały słodki sen, którego tak pragnął i tak potrzebował. Kojący, zasłużony. Dziś wiedział już, że miał syna, pierworodnego, na którego nie musiał czekać. Nagle okazało się, że w objęciu miał już wszystko czego potrzebował, czego chciał.
Nie zadowolił go urwany pocałunek, ale ożywił, a krew w żyłach zawrzała, jak u zwierzęcia, któremu wyślizgiwała się z rąk ofiara. Spojrzał przed siebie, wsłuchując w melodię jej głosu, dostosowując własne tempo oddechu do jej słów.
Plotki staną się udręką. Nie dbał o nie dotąd, ale wiedział, że strzeżenie rodziny, nazwiska wiązało się również z dbałością o to, co mówią inni. Przejmowała się tym bardziej niż on, ale przecież jemu wszystko mogło ujść płazem. Ludzie będą mówić, zapomną, wybaczą mu przewiny. Zgasną w blasku osiągnięć i zwycięstw. Ona była matką dwójki dzieci. Niezamężną. Niezależnie od powodu, dla którego zwlekali, to rodziło pytania, zarzuty, miało wpływać na rzeczy, których się nie podjął jeszcze, ale które czekały na niego wśród nowych obowiązków. Dłonią przesunął po jej plecach od talii po łopatkę, delikatnie tworząc w równoległej rzeczywistości obraz jej ciała, słuchał jej, choć już nie z taką uwagą, gdy kolano zadarło materiał, westchnął kierując myśli ku jej wdziękom. Słodki szept zakorzeniał się w jego głowie tak, jakby myśli pojawiające się w niej były jego własnymi.
— Mhm — mruknął w odpowiedzi, smakując słów, które ledwie spłynęły z jej warg. Dla potwierdzenia, zgody. Żadne z nich nie potrzebowało cudzych spojrzeń, oklasków, życzeń. Była otumaniająca, a w tej bliskości zrobiła się nieznośna. Jej oddech na skórze, potem brodzie, aż ugrzązł w tańcu rozgrzanych warg, który teraz sam przerwał, marszcząc brwi. — Jest coś, czego nie można zignorować — wypowiedział, łapiąc jej spojrzenie. — Salome Lyon.— Zabrał ją na wydarzenie, przedstawił ludziom — wiedziała kim była, wiedziała też, że nic nie znaczyła, ale zaistniała. Jej uroda przyćmiewała wiele innych kobiet, nie sposób było jej nie zauważyć. Jego wcześniejszy ślub i pojawienie się z nią publicznie okaże się skandaliczne, ale to jej imię na tym ucierpi. — Nie chcę cię w takiej roli. — Jej pozycja miała być silna, niezachwiana, pewna. Nie będzie tym, który powróci, nawróci się i zrozumie, nawet jeśli prawda właśnie taka była. Spojrzał na nią z bliska, odgarniając pojedynczy, ciemny kosmyk włosów z twarzy. Ujął ją pod brodę lekko, kciukiem przesunął po jej skórze. Serc tłukło się w klatce, ale myśli jeszcze powstrzymywały żądze.— Potrzebne są osoby, które w razie potrzeby to potwierdzą. Tak jak i to, że wszystko to stało się dla twojego bezpieczeństwa. Twojego i dzieci. — Miał wrogów, przez lata był obserwowany, czujne oczy Foxa były skierowane w jego kierunku, szukając błędu, który pozwoliłby na postawienie mu zarzutów i zamknięcie w Azkabanie. Udaremniony atak Tonks na placu egzekucyjnym udowodnił, że terroryści byli w stanie zrobić wszystko, by skrzywdzić także niewinnych ludzi. Nie widział innego uzasadnienia niż odwrócenie uwagi, skierowanie jej publicznie z dala od Cassandry, a z taką podłością sobie poradzi. Uzasadnienie dla dociekliwych nasuwało się samo, liczyło się tylko to, by oboje byli w tym jednakowo przekonani. Nie planował obwieszczenia, wszystko mogło zostać po staremu. Toczyć się naturalnym biegiem. Żadne z nich nie było stworzone do życia na świeczniku.
Uśmiechnął się lekko w sposób, który czynił bardzo rzadko, bo wygięte kąciki ust sięgały zmarszczek przy oczach i samego spojrzenia. Ona zadziwiająco go rozpraszała, zmusiła, by odnalazł w sobie ostatnie pokłady silnej woli, by nie ulec instynktom. Zaskoczony bardziej jej naturą i wdziękiem niż własnymi kłopotami z kontrolą w końcu powrócił do niej, z urwanym oddechem sięgając warg, dłonią odnajdując utraconą drogę po smukłym udzie. Parapet okazał się sprzymierzeńcem, który stał się jednocześnie oparciem pozwalającym na zdobycie przestrzeni i dystansu niezbędnego do do odbycia dalszej drogi, po jej łabędziej, pięknej szyi niżej. Eksploracja pochłonęła go całkiem, wyłuskując ze skutego lodem pancerza ogień i namiętność, topiące powłokę w zaskakującym tempie, a materiały, przestały być przeszkodą. Wartko płynąca krew szumiała w uszach, pragnął bardziej, więcej i pragnął po raz pierwszy każdą komórką własnego ciała, rozpoznając dawno zagubione emocje. Żadna kobieta przed nią nie budziła w nim takich fantazji — od tamtego pierwszego spotkania na sabacie, aż do teraz; nie sprawiła, że porzucał ograniczenia, by zaznać rozkoszy. Podciągnął jej spódnicę całkiem, marszcząc materiał wysoko na biodrach. Blada skóra kontrastująca z ciemnymi materiałami nabierała kolorów w blasku majowego słońca. Jej smak osiadał na podniebieniu utrwalając w każdym kolejnym pocałunkiem zmieniającym się w kąśnięcie, a później znów, między rozchylonymi udami, w muśnięcie.
Nie pamiętał, ale nie szkodzi. Wszystko nadrobi.
Chciałaś żebym do ciebie wrócił, oto i jestem.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Słuchała go z uwagą, lecz wydawała się od niego spokojniejsza. Brak ufności wobec obcych była podstawą, której uczyła małej Lysandry, dziewczynka nie była też gadułą i zachowywała dla siebie zarówno własne sekrety, jak sekrety swojej matki. Tu, z dala od miasta, dziewczynce powinno być łatwiej. Nigdy nie poznała prawdy o swoim ojcu, więc nie mogła jej wyjawić. A czy powinna ją poznać? Czy prawda rzeczywiście była najważniejsza? Nie, najważniejsze było tu i teraz. Najważniejsze było to, co miało doprowadzić ich do celu. Również to, co do celu miało doprowadzić je dwie. - Mrzonki - mruknęła, gdy wspomniał o rzekomej śmieci jej matki, choć bez przekonania. Dziewczynka miała dar jasnowidzenia, Cassandra nigdy nie wątpiła w nic, co pojawiło się przed oczami jej córki. - Dzieci widzą więcej - Może to była wizja przyszłości, a może duch prababki. Rozmawiała z Ramseyem, bo mu ufała. Bo wiedziała, że ufa mu również Cassandra. Nie przestrzegała jej przed Mulciberem, choć może powinna, przyjście na świat Calchasa wszystko zmieniło. Sęk w tym, że ona długo stała nad przeznaczeniem w rozkroku, niepewna, w którą stronę chcę wykonać ruch. Wykonała go dzisiaj, a dziewczynka znała przyszłość. Wiedziała, że nie popełni błędu. Lysandra może i była tylko dzieckiem, ale była dzieckiem bardzo dojrzałym i mądrzejszym od swoich rówieśników. Zawsze wydawało jej się, że nawet otoczona rówieśnikami nie miałaby wielu przyjaciół. Nie potrzebowała ich ani nie szukała.
- Spróbuję - mruknęła, odnosząc się do jego bezsenności; powinien nie tracić teraz czujności, tylko wypoczęte ciało było w pełni sprawne. Odpowiadał za losy tej wojny. Odpowiadał za losy tych ziem. Odpowiadał za przyszłość, na którą zdecydowała się wreszcie postawić - nad ranem karty Tarota ukazały jej Cesarza. Potrzebowali go silnego, ona go potrzebowała. Uciekła wzrokiem, gdy opowiadał o tym, co się z nim działo. O tym, jak tracił świadomość, pamięć, kontrolę nad własnym życiem. Nad samym sobą. Czy mogła mu pomóc ją odzyskać? Tylko on znał istotę, która się w nim gnieździła, ale wierzyła, że wkrótce i ona ją pozna. Skinęła głową, gdy dopytał o Heather, wspomnienia zaczną wracać. Jak fragmenty krajobrazu od nowa układające się w dawną scenerię. Szarą i ponurą, lecz przecinaną światłami gromkich błyskawic.
- Doprawdy? - dopytała prowokacyjnie, za maską obojętności skrywając emocje, które wzbudzały w niej te słowa. Odetta była śliczna, może niekoniecznie mądra, ale jej ręka mogła otworzyć Ramseyowi wiele drzwi niedostępnych dla niej samej. Nie była damą, nigdy nie będzie, nie piękną ozdobą u jego boku, nie triumfalną nagrodą za włożony w wojnę trud. Na salonach, w które wszedł, nie stanie się nigdy obiektem zazdrości. Jej rodzina nie stanowiła dla niego politycznego zaplecza. Ale czy Ramseyowi kiedykolwiek zależało na tym, co mówili o nim inni? Pozostawało jej w rękawie kilka asów, bo nad młodszymi ślicznotkami miała przewagę doświadczenia. Wybrał ją, myśl, że w ogóle zastanawiał się nad inną, była dla niej niewygodna. Ostatnim razem chciała, by pamiętał. Dziś upewni się, że zapomni, usta osunęły się po jego szyi do ramienia, przygryzając jego skórę. O złotowłosej zdzirze też, widziała jej zdjęcia na okładkach gazet, u jego boku. Oczywiście, że mogli ją zignorować, o małolacie świat szybko zapomni, gdy nie zobaczy jej nigdy więcej. - Powiemy, że to twoja krewna - mruknęła, niezadowolona, że myślał o niej teraz. - Nieoficjalnie, oficjalnie zachowasz milczenie - Plotek nie dało się rozwiać powracając do tematu i jątrząc sedno sprawy, szukając co wiarygodniejszych wymówek. Pogłoska o krewnej mogła rozjaśnić sytuację, jej rodzina albo umilknie albo narazi się na oskarżenia o próbę wywarcia presji na namiestniku. Milczenie najmocniej sprzyjało godności. Kiwnęła głową, gdy wspomniał o jej bezpieczeństwie. - Heather potwierdzi, o co ją poproszę. Deirdre też, słów dwóch namiestników nikt nie podważy - To bardziej niż pewne. Musiała z nimi tylko pomówić. - To nie jest już potrzebne. Ukrywanie się. Ukrywaliśmy się, gdy łowcy czarownic mogli na nas zapolować. Jak inaczej ocalić dwójkę dzieci, gdy w imię lepszego świata trwasz na froncie, przelewając krew za nas wszystkich? Warwick jest spokojne. Bezpieczne. Zagrożenie zostało zażegnane, dzięki tobie. - Dłoń pomknęła do jej głowy, wkrótce wypuszczając gęste włosy z upięcia, spinka odbiła się od parapetu i potoczyła się po drewnianej podłodze, nie widziała dokąd, palce zwinnie zrzuciły z jej ramion szmaragdową opończę, lekki materiał zahaczył o jej zadarte kolano i miękko spłynął w dół, palce rozpięły górny guzik jej koszuli, gdy sięgał jej szyi ustami, chwilę później wplotły się w jego włosy zachłannie, zatrzymując go przy sobie. Westchnęła głośniej, gdy zadarł materiał spódnicy, wpół rozchylone usta zamarły w tym geście, gdy wygięła się w tył, oddając mu swoje ciało. - To nieważne - dodała szeptem, wprost do jego ucha. Nie o tym miał teraz myśleć. Nie o nich, nie o ślicznej wpływowej Odettcie, nie o jeszcze piękniejszej Salome. Jej uda zdecydowanie oplotły jego biodra, wypchnięta w przód pierś wypełniła odsłonięty bieliźniany gorset, na mnie patrz teraz. O mnie myśl dzisiaj. - Tęskniłam za tobą - Ześlizgnęła dłonie na jego plecy, przedostając się pod materiał koszuli, paznokcie pozostawiały na jego skórze dwie zaczerwienione smugi. - Weź mnie wreszcie - Jej głos nie ucichł, przechodząc w głośniejszy jęk, który poniósł się echem po opuszczonym pomieszczeniu, miejscu, które miało stać się początkiem nowego. Nie wypuści go z objęć szybko, miał pamiętać, miał zapomnieć, miał sobie przypomnieć.
Musiał już przy niej zostać.
/zt x2
- Spróbuję - mruknęła, odnosząc się do jego bezsenności; powinien nie tracić teraz czujności, tylko wypoczęte ciało było w pełni sprawne. Odpowiadał za losy tej wojny. Odpowiadał za losy tych ziem. Odpowiadał za przyszłość, na którą zdecydowała się wreszcie postawić - nad ranem karty Tarota ukazały jej Cesarza. Potrzebowali go silnego, ona go potrzebowała. Uciekła wzrokiem, gdy opowiadał o tym, co się z nim działo. O tym, jak tracił świadomość, pamięć, kontrolę nad własnym życiem. Nad samym sobą. Czy mogła mu pomóc ją odzyskać? Tylko on znał istotę, która się w nim gnieździła, ale wierzyła, że wkrótce i ona ją pozna. Skinęła głową, gdy dopytał o Heather, wspomnienia zaczną wracać. Jak fragmenty krajobrazu od nowa układające się w dawną scenerię. Szarą i ponurą, lecz przecinaną światłami gromkich błyskawic.
- Doprawdy? - dopytała prowokacyjnie, za maską obojętności skrywając emocje, które wzbudzały w niej te słowa. Odetta była śliczna, może niekoniecznie mądra, ale jej ręka mogła otworzyć Ramseyowi wiele drzwi niedostępnych dla niej samej. Nie była damą, nigdy nie będzie, nie piękną ozdobą u jego boku, nie triumfalną nagrodą za włożony w wojnę trud. Na salonach, w które wszedł, nie stanie się nigdy obiektem zazdrości. Jej rodzina nie stanowiła dla niego politycznego zaplecza. Ale czy Ramseyowi kiedykolwiek zależało na tym, co mówili o nim inni? Pozostawało jej w rękawie kilka asów, bo nad młodszymi ślicznotkami miała przewagę doświadczenia. Wybrał ją, myśl, że w ogóle zastanawiał się nad inną, była dla niej niewygodna. Ostatnim razem chciała, by pamiętał. Dziś upewni się, że zapomni, usta osunęły się po jego szyi do ramienia, przygryzając jego skórę. O złotowłosej zdzirze też, widziała jej zdjęcia na okładkach gazet, u jego boku. Oczywiście, że mogli ją zignorować, o małolacie świat szybko zapomni, gdy nie zobaczy jej nigdy więcej. - Powiemy, że to twoja krewna - mruknęła, niezadowolona, że myślał o niej teraz. - Nieoficjalnie, oficjalnie zachowasz milczenie - Plotek nie dało się rozwiać powracając do tematu i jątrząc sedno sprawy, szukając co wiarygodniejszych wymówek. Pogłoska o krewnej mogła rozjaśnić sytuację, jej rodzina albo umilknie albo narazi się na oskarżenia o próbę wywarcia presji na namiestniku. Milczenie najmocniej sprzyjało godności. Kiwnęła głową, gdy wspomniał o jej bezpieczeństwie. - Heather potwierdzi, o co ją poproszę. Deirdre też, słów dwóch namiestników nikt nie podważy - To bardziej niż pewne. Musiała z nimi tylko pomówić. - To nie jest już potrzebne. Ukrywanie się. Ukrywaliśmy się, gdy łowcy czarownic mogli na nas zapolować. Jak inaczej ocalić dwójkę dzieci, gdy w imię lepszego świata trwasz na froncie, przelewając krew za nas wszystkich? Warwick jest spokojne. Bezpieczne. Zagrożenie zostało zażegnane, dzięki tobie. - Dłoń pomknęła do jej głowy, wkrótce wypuszczając gęste włosy z upięcia, spinka odbiła się od parapetu i potoczyła się po drewnianej podłodze, nie widziała dokąd, palce zwinnie zrzuciły z jej ramion szmaragdową opończę, lekki materiał zahaczył o jej zadarte kolano i miękko spłynął w dół, palce rozpięły górny guzik jej koszuli, gdy sięgał jej szyi ustami, chwilę później wplotły się w jego włosy zachłannie, zatrzymując go przy sobie. Westchnęła głośniej, gdy zadarł materiał spódnicy, wpół rozchylone usta zamarły w tym geście, gdy wygięła się w tył, oddając mu swoje ciało. - To nieważne - dodała szeptem, wprost do jego ucha. Nie o tym miał teraz myśleć. Nie o nich, nie o ślicznej wpływowej Odettcie, nie o jeszcze piękniejszej Salome. Jej uda zdecydowanie oplotły jego biodra, wypchnięta w przód pierś wypełniła odsłonięty bieliźniany gorset, na mnie patrz teraz. O mnie myśl dzisiaj. - Tęskniłam za tobą - Ześlizgnęła dłonie na jego plecy, przedostając się pod materiał koszuli, paznokcie pozostawiały na jego skórze dwie zaczerwienione smugi. - Weź mnie wreszcie - Jej głos nie ucichł, przechodząc w głośniejszy jęk, który poniósł się echem po opuszczonym pomieszczeniu, miejscu, które miało stać się początkiem nowego. Nie wypuści go z objęć szybko, miał pamiętać, miał zapomnieć, miał sobie przypomnieć.
Musiał już przy niej zostać.
/zt x2
bo ty jesteś
prządką
prządką
6.08
Ogrody Szpitala Asfodela
Madeline, która miała mu towarzyszyć, wpadła do redakcji drugiego sierpnia zmęczona, ale rozpromieniona. Trzeciego sierpnia minęła Steffena w drzwiach cała zapłakana mamrocząc coś o kimś podłym, a czwartego wzięła wolne na czas nieokreślony. Steff spróbował dopytać Joyce, co jej dolega, ale usłyszał tylko fuknięcie i pouczenie, by nie był niewrażliwy i nie wtykał nosa w nieswoje sprawy. Naczelna była zbyt zapracowana by w ogóle brać pod uwagę wyprawy do Warwickshire, Bertha nadal miała chorą córkę, a Joyce skrzywiła się paskudnie gdy dowiedziała się, że chodzi o ogrody szpitala. Co to za maniery, zapraszać kogoś do lazaretu? Boję się krwi, boję się zarazków, nic dziwnego, że ukrywał taką żonę przed całym światem. - narzekała, ale potem powiedziała Steffenowi, że on nie ma chyba prawa bać się zarazków ani krwi, bo jestnajmłodszym członkiem redakcji i zawsze mogą rozwiązać z nim współpracę mężczyzną i korespondentem wojennym i żeby po prostu użył notatek Madeline i że na pewno sobie poradzi. Próbował zaprotestować, że przecież chodzi o panią Mulciber i może lepiej gdyby porozmawiała z jakąś wzbudzającą autorytet dziennikarką, ale Joyce roześmiała się tylko i zapewniła go, że jest w stanie zadać kurze domowej pytanie o rosół. Madeline wspominała co prawda, że pani Mulciber nie jest kurą domową, tylko pracuje w tym szpitalu, ale jeszcze tego nie zweryfikowali, a Joyce uznała to za zachciankę żony bogatego czarodzieja. Podpytaj ją lepiej, gdzie mieszkają i czy jest tam ładnie - i nie zapomnij, na Morganę i Merlina, NIE ZAPOMNIJ opisać jej stroju, Cattermole!
Chyba pewniej czułby się z Madeline i to nie tylko z powodu jej doświadczenia. Nigdy nie był jeszcze w Warwickshire, choć dobiegły go wieści o wojnie wygranej przez Rycerzy Walpurgii. Spodziewał się pustki, trupów mugoli, szarości... ale w sierpniowy dzień, podczas zawieszenia broni, miasteczko wyglądało niemalże ładnie i na pewno normalnie. W kieszeni miał swoje dokumenty, a na szyi aparat fotograficzny, więc postanowił odepchnąć myśli o wojnie i zrobić kilka ładnych (nie tak ładnych, jakie zrobiłaby Liddy, ale kuzynkę mógł wziąć do Weymouth, nie do Warwickshire!) zdjęć okolicy, zgodnie ze zleceniem. To w końcu tylko zlecenie i tylko rozmowa o przepisach na obiad dla namiestnika. Znalazł nawet książkę z przepisami swojej mamy, będzie mógł sobie porównać.
Pojawił się w ogrodach kilka minut przed czasem. Przygładził nerwowo włosy, ale wilgotność była jakaś nie taka, bo sterczały we wszystkie strony. Ubrał się w tradycyjną, choć nieco przetartą szatę, jak na porządnego, młodego czarodzieja przystało. Nerwowo obracał aparat w dłoniach, świadom, że pani Mulciber spodziewa się tutaj Madeline.
Gdy ją zobaczył, jeszcze z daleka, pomachał jej nerwowo i przyśpieszył kroku.
-Dzień dobry, znaczy dobry wieczór, to ja, to znaczy mieliśmy tu być ja i Madeline Skeeter, ale pani Skeeter niestety w ostatniej chwili ciężko zachorowała - szczęśliwie nie sprecyzował na co (bo nie wiedział, choć korciło powiedzieć, że na smoczą ospę), nieświadom, że Cassandra mogłaby przejrzeć jego grzecznościowe kłamstwo. -Jestem Steve, korespondent wojenny! - wyciągnął rękę na powitanie, ale przypomniał sobie, że nie wypada, więc po prostu się ukłonił. -W imieniu Redakcji Czarownicy bardzo dziękuję za poświęcony czas i to zaszczyt panią poznać! - wyrecytował grzecznie i dopiero teraz przyjrzał się czarownicy uważniej, żeby zapamiętać, w co jest ubrana.
Nie rozpoznał w niej nikogo, kogo widziałby wcześniej - na Moście Miłości stali od siebie zbyt daleko i było zbyt ciemno, by rozpoznał jej rysy twarzy, zresztą tamta traumatyczna sytuacja należała do innego życia i innych okoliczności, których nigdy nie skojarzyłby z szanowaną panią Mulciber.
Ogrody Szpitala Asfodela
Madeline, która miała mu towarzyszyć, wpadła do redakcji drugiego sierpnia zmęczona, ale rozpromieniona. Trzeciego sierpnia minęła Steffena w drzwiach cała zapłakana mamrocząc coś o kimś podłym, a czwartego wzięła wolne na czas nieokreślony. Steff spróbował dopytać Joyce, co jej dolega, ale usłyszał tylko fuknięcie i pouczenie, by nie był niewrażliwy i nie wtykał nosa w nieswoje sprawy. Naczelna była zbyt zapracowana by w ogóle brać pod uwagę wyprawy do Warwickshire, Bertha nadal miała chorą córkę, a Joyce skrzywiła się paskudnie gdy dowiedziała się, że chodzi o ogrody szpitala. Co to za maniery, zapraszać kogoś do lazaretu? Boję się krwi, boję się zarazków, nic dziwnego, że ukrywał taką żonę przed całym światem. - narzekała, ale potem powiedziała Steffenowi, że on nie ma chyba prawa bać się zarazków ani krwi, bo jest
Chyba pewniej czułby się z Madeline i to nie tylko z powodu jej doświadczenia. Nigdy nie był jeszcze w Warwickshire, choć dobiegły go wieści o wojnie wygranej przez Rycerzy Walpurgii. Spodziewał się pustki, trupów mugoli, szarości... ale w sierpniowy dzień, podczas zawieszenia broni, miasteczko wyglądało niemalże ładnie i na pewno normalnie. W kieszeni miał swoje dokumenty, a na szyi aparat fotograficzny, więc postanowił odepchnąć myśli o wojnie i zrobić kilka ładnych (nie tak ładnych, jakie zrobiłaby Liddy, ale kuzynkę mógł wziąć do Weymouth, nie do Warwickshire!) zdjęć okolicy, zgodnie ze zleceniem. To w końcu tylko zlecenie i tylko rozmowa o przepisach na obiad dla namiestnika. Znalazł nawet książkę z przepisami swojej mamy, będzie mógł sobie porównać.
Pojawił się w ogrodach kilka minut przed czasem. Przygładził nerwowo włosy, ale wilgotność była jakaś nie taka, bo sterczały we wszystkie strony. Ubrał się w tradycyjną, choć nieco przetartą szatę, jak na porządnego, młodego czarodzieja przystało. Nerwowo obracał aparat w dłoniach, świadom, że pani Mulciber spodziewa się tutaj Madeline.
Gdy ją zobaczył, jeszcze z daleka, pomachał jej nerwowo i przyśpieszył kroku.
-Dzień dobry, znaczy dobry wieczór, to ja, to znaczy mieliśmy tu być ja i Madeline Skeeter, ale pani Skeeter niestety w ostatniej chwili ciężko zachorowała - szczęśliwie nie sprecyzował na co (bo nie wiedział, choć korciło powiedzieć, że na smoczą ospę), nieświadom, że Cassandra mogłaby przejrzeć jego grzecznościowe kłamstwo. -Jestem Steve, korespondent wojenny! - wyciągnął rękę na powitanie, ale przypomniał sobie, że nie wypada, więc po prostu się ukłonił. -W imieniu Redakcji Czarownicy bardzo dziękuję za poświęcony czas i to zaszczyt panią poznać! - wyrecytował grzecznie i dopiero teraz przyjrzał się czarownicy uważniej, żeby zapamiętać, w co jest ubrana.
Nie rozpoznał w niej nikogo, kogo widziałby wcześniej - na Moście Miłości stali od siebie zbyt daleko i było zbyt ciemno, by rozpoznał jej rysy twarzy, zresztą tamta traumatyczna sytuacja należała do innego życia i innych okoliczności, których nigdy nie skojarzyłby z szanowaną panią Mulciber.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lejące się poły czarnej spódnicy z lekkiej wełny - odkąd Ramsey został namiestnikiem, a ona dała się poznać w miasteczku, zaczęła nosić ubrania z lepszych tkanin, wciąż dalekie od ekstrawagancji, ale nieco droższe i pomimo prostego, skromnego kroju zwyczajnie elegantsze - trzymała w dłoni, gdy spokojnym spacerem przemierzała zakurzoną polną dróżkę z Niedźwiedziej Jamy do szpitala. Spódnica odcinała się w talii subtelnym skórzanym paseczkiem, z założoną za nim różdżką. Wąską, też czarną koszulę okrywała lekka szaro-srebrzysta opończa wykonana przez Yelenę z delikatnej jak woda przędzy akromantuli, drogiego i rzadko spotykanego materiału - opończa ta była jedynym elementem jej stroju, który się wyróżniał. Tkanina spięta srebrną sprzączką ozdobioną szlifowanym ametystem zwracała uwagę, na wietrze szamotała się razem z czernią spódnicy, a jej obszerny kaptur chronił głowę przed wyspiarskim klimatem. Strąciła go na drobne ramiona, gdy spostrzegła zbliżającą się ku niej męską sylwetkę. Długie czarne włosy splecione w staranny warkocz opływały twarz niby korona - wciąż wahała się, jakie uczesanie było odpowiednie dla jej aktualnego statusu, próbując różnych dróg - powieki czernił węgiel, wywabiający szmaragd tęczówek, usta pokrywała ciemnoczerwona pomadka. Jasny puder szczególnie bogato - ale dokładnie - nałożony pod oczy zakrywał oznaki zmęczenia i niewyspania na twarzy. Skórzane trzewiki, które dało się dostrzec przez uniesiony materiał spódnicy, były niskie, pozbawione obcasów, ale przy tym zadbane, schludne i przede wszystkim odpowiednie, by pokonać polną drogę. Strój, który na sobie miała, poza rzadko spotykaną magiczną opończą, nie mógł równać się ze strojami kobiet, które zwykle zdobiły okładki gazet dla pań, a i pośród mieszkanek Warwick nie błyszczała jak klejnot rzucony przed wieprze, ale nie zamierzała być tego dnia przebraną za kogoś, kim nigdy nie była. Tego ani żadnego innego. Splecone na podołku dłonie nadawały jej skromności dziwnie kontrastującej z dumnie uniesioną brodą i wyprostowaną sylwetką. W niedużej odległości od niej kręcił się zadbany bardzo duży masywny owczarek, umaszczeniem i kształtem pyska przypominał srebrnego wilka, od wilka miał jednak cięższe futro wzmocnione wyjątkowo gęstym podszerstkiem, różniły go też klapnięte uszy. Spod podpalanej krezy ledwie widocznie wyłaniała się gruba skórzana obroża. Zapewne tylko znawca rozpoznałby rzadką w tym regionie rasę karpatina rozpowszechnioną na wschodzie. Wyglądał na spokojnego, dobrze znał okolicę. Na krótko spojrzał na Steffena bystrym spojrzeniem ciemnych migdałowych oczu, szybko tracąc nim zainteresowanie, węsząc za to czarnym nosem w wysokiej trawie na uboczu.
- Panie redaktorze, to przyjemność pana spotkać - odpowiedziała, kiwając głową na jego powitanie, nie uchwyciła zbyt prędko wyciągniętej dłoni, nie wysunęła też własnej jako pierwsza. Zielone oczy badały jego lico z uwagą, a ton głosu pozostał spokojny. Zadziwił ją widok mężczyzny, lecz jeszcze bardziej zadziwiło ją, że korespondent wojenny gazety jest człowiekiem tak młodym. Powody, dla których kobieta nie stawiła się na miejscu, nie były jej sprawą, Cassandra nigdy nie należała do osób wścibskich. Puściła tę informację mimo uszu. - List od pana redakcji był dla mnie dużym zaskoczeniem, ale w ostatnim czasie życie zdążyło nauczyć mnie przyjmować niespodzianki - Uśmiechnęła się nieznacznie, subtelnie, lecz nawet, gdy się uśmiechała, jej twarz wydawała się smutna. - Poproszono mnie o wskazanie miejsca, które warte będzie upamiętnienia. Znajdujemy się w ogrodach Szpitala Asfodela, lecznica w tym miejscu znajdowała się od lat, lecz po tym, jak okolica została w pełni opanowana przez mugolskich bojowników, opustoszała na skutek popełnionych w tym miejscu zbrodni. Teraz, zamiast przelewać za tymi murami krew, niesiemy pomoc wszystkim, którzy tego potrzebują. Proszę wziąć głęboki oddech, czuje pan? Zapach ziół z ogrodów jest bardzo intensywny. Dobrze tu rosną. Bo rosną na śladach śmierci - stwierdziła z melancholią wybrzmiewającą w głosie. - Właśnie te zioła ratują teraz zdrowie i życie czarodziejów. Dzieje kraju zostały naznaczone okrucieństwem, lecz czy to nie ciekawe, że ostatecznie życie zawsze zwycięża? - spytała, zrywając pobliską gałązkę ukwieconą dziewanną. Gestem przywiodła ku twarzy jej zapach, a gdy już go poczuła, wyciągnęła gałązkę w kierunku sylwetki redaktora.
Miała czas, mimo początkowej niechęci przez ostatnie dni bardzo dokładnie przemyślała, co chce opowiedzieć tym miejscem.
- Panie redaktorze, to przyjemność pana spotkać - odpowiedziała, kiwając głową na jego powitanie, nie uchwyciła zbyt prędko wyciągniętej dłoni, nie wysunęła też własnej jako pierwsza. Zielone oczy badały jego lico z uwagą, a ton głosu pozostał spokojny. Zadziwił ją widok mężczyzny, lecz jeszcze bardziej zadziwiło ją, że korespondent wojenny gazety jest człowiekiem tak młodym. Powody, dla których kobieta nie stawiła się na miejscu, nie były jej sprawą, Cassandra nigdy nie należała do osób wścibskich. Puściła tę informację mimo uszu. - List od pana redakcji był dla mnie dużym zaskoczeniem, ale w ostatnim czasie życie zdążyło nauczyć mnie przyjmować niespodzianki - Uśmiechnęła się nieznacznie, subtelnie, lecz nawet, gdy się uśmiechała, jej twarz wydawała się smutna. - Poproszono mnie o wskazanie miejsca, które warte będzie upamiętnienia. Znajdujemy się w ogrodach Szpitala Asfodela, lecznica w tym miejscu znajdowała się od lat, lecz po tym, jak okolica została w pełni opanowana przez mugolskich bojowników, opustoszała na skutek popełnionych w tym miejscu zbrodni. Teraz, zamiast przelewać za tymi murami krew, niesiemy pomoc wszystkim, którzy tego potrzebują. Proszę wziąć głęboki oddech, czuje pan? Zapach ziół z ogrodów jest bardzo intensywny. Dobrze tu rosną. Bo rosną na śladach śmierci - stwierdziła z melancholią wybrzmiewającą w głosie. - Właśnie te zioła ratują teraz zdrowie i życie czarodziejów. Dzieje kraju zostały naznaczone okrucieństwem, lecz czy to nie ciekawe, że ostatecznie życie zawsze zwycięża? - spytała, zrywając pobliską gałązkę ukwieconą dziewanną. Gestem przywiodła ku twarzy jej zapach, a gdy już go poczuła, wyciągnęła gałązkę w kierunku sylwetki redaktora.
Miała czas, mimo początkowej niechęci przez ostatnie dni bardzo dokładnie przemyślała, co chce opowiedzieć tym miejscem.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Najpierw zwrócił uwagę na szaro-srebrzystą opończę, kontrastującą (ha, dzięki Joyce znał takie słowa) z czernią spódnicy.
Materiał lśnił lekko, jak futerko zdrowych szczurów w słońcu...
Musiał pomyśleć nad innym porównaniem i to szybko, żeby je zapamiętać.
... jak pajęcza sieć, połyskująca rosą o wschodzie słońca...
... Joyce go zabije.
Nie poddał się, ale czarownica zbliżyła się, zdjęła kaptur i skutecznierozproszyła odciągnęła go od myśli o opończy. Przyjrzał się pani Mulciber, ciekaw jaka może być żona tak strasznego szanowanego czarodzieja. Wyglądała inaczej niż się spodziewał, choć nie wiedział kogo się spodziewał - chyba albo szarej myszki o wielkich oczach, albo banalnej piękności o pustych oczach. Wyglądała skromnie, ale miała w sobie coś... coś...
(Musisz n a z w a ć to coś, Cattermole - syknęła Joyce w jego wyobraźni, ale i tak nie umiał tego nazwać).
Nie wyglądała jak dziewczyny, którymi się interesował, nie wyglądała jak Bella, nie wyglądała jak szlachcianki z okładek gazet - ale w jakiś sposób była bardzo dumna i bardzo piękna zarazem. Miała bystre spojrzenie, inteligentniejsze niż się spodziewał, a rysy twarzy jakieś smutniejsze. Albo może to tylko jego wyobraźnia? Czym mogłaby się smucić żona namiestnika w Warwickshire w trakcie zawieszenia broni?
Pies nieco go stremował, ale przynajmniej nie był kotem - więc, gdy zajął się trawą, Steff przestał już spoglądać na niego z ostrożnością.
-Cała przyjemność po mojej stronie. - odpowiedziałby kurtuazyjnie w normalnej sytuacji, ale tym razem - ku własnemu zdziwieniu - odpowiedział szczerze. Była inna niż myślał. Ciekawiła go, bardziej niż się spodziewał, na pewno bardziej niż samą Joyce i na pewno w inny sposób niż spodziewała się Madeline. Poczuł się stremowany, mając świadomość, że ten artykuł może być zupełnie inny niż zakładali - i na myśl, że jest tu całkiem sam. Ale może to dobrze, że jest tu całkiem sam? I że może trochę poprzestawiać kolejność pytań? Jakoś stracił ochotę na rozpoczęcie rozmowy pytaniem o ulubione danie namiestnika, a właśnie to było na początku notatek Madeline (o ile jej notatki były chronologiczne, Madeline bywała nieco chaotyczna, czego dowodził jej urlop zdrowotny).
-Piękna opończa. Czy zdradzi pani, spod ręki jakiego krawca ten krój? - skomplementował, bo zawsze należało rozpocząć rozmowę od kwestii mody i przy okazji pociągnąć rozmówcę za język. Ubierz się jak Mulciber, potem powinni porozmawiać z krawcem (lub krawcową), którego ucieszy darmowa reklama. Pewnie Madeline znajdzie sposób, by z nim porozmawiać (gdy wyzdrowieje), bo zwykle dostawała potem zniżkę na zakupy. Steff zazdrościł jej tych benefitów tylko w teorii, bo w praktyce nie byłoby go stać na takie zakupy, nawet ze zniżką. Kiedyś łudził się, że dzięki pracy w redakcji zdoła kupić coś ładnego Belli, ale to były naiwne marzenia - równie naiwne, jak jego małżeństwo.
Otworzył usta, by przejść do pytania o dom Mulciberów, ale to pani Mulciber przejęła nagle inicjatywę. I to zanim zdążył się odezwać, co od innych wymagało pewnego refleksu.
Zamrugał, gdy rozmowa jakimś cudem zboczyła na rzekome zbrodnie mugoli (czytelniczki nie chcą o tym czytać, albo może on tak sobie wmawiał, bo nie chciał o tym pisać) i odprężył lekko gdy wróciła na bezpieczniejszy temat ziół, ale wtedy pani Mulciber znów poruszyła temat śmierci, a on zmarszczył brwi z zaskoczeniem. Nigdy w życiu nic nie uprawiał i nie wiedział nic o użyźnianiu gleby - przesądnie uznałby raczej, że w miejscu zbrodni nie wyrośnie już nic.
-Ślady śmierci nie szkodzą tym ziołom? - wyrwało mu się zatem, naiwnie. Nie cofnął się przed gałązką, choć wyobrażał już sobie leżące pod ziemią trupy, trupy odgrzebujące się z piasku i wstające na wybrzeżu...
Zamrugał, opamiętał się, uśmiechnął blado i wyciągnął dłoń po gałązkę. Obrócił ją w palcach, jakby niepewny, co z nią zrobić. Odebrał dziewannę tak, by nie dotknąć przypadkiem dłoni pani Mulciber, ale bez udziału woli zaczął się zastanawiać nad tym, czy miała zimne dłonie.
-Widziała pani wojnę i jej ślady w Warwickshire? Mówi pani tak, jakby zetknęła się pani ze śmiercią... - wypalił, mimo, że tego nie było w scenariuszu. -Znaczy - zreflektował się, nie powinien w ogóle zadać tego pytania, albo powinien zadać je inaczej. Miał nadzieję, że jej nie spłoszy. -...wiele naszych czytelniczek przeżyło tragedie albo lęka się o przyszłość. Wielu czarodziejów lęka się też hrabstw, które do niedawna były mugolskie, ale czy to przejdzie mu przez gardło? -ogarnięte działaniami wojennymi. Co mogłaby im pani doradzić? I... jak powinny wspierać w tej sytuacji swych mężów i synów? - zmodyfikował własne pytanie, obiecując w duchu sobie (i redakcji), że o przepisy zdąży jeszcze zapytać.
Materiał lśnił lekko, jak futerko zdrowych szczurów w słońcu...
Musiał pomyśleć nad innym porównaniem i to szybko, żeby je zapamiętać.
... jak pajęcza sieć, połyskująca rosą o wschodzie słońca...
... Joyce go zabije.
Nie poddał się, ale czarownica zbliżyła się, zdjęła kaptur i skutecznie
(Musisz n a z w a ć to coś, Cattermole - syknęła Joyce w jego wyobraźni, ale i tak nie umiał tego nazwać).
Nie wyglądała jak dziewczyny, którymi się interesował, nie wyglądała jak Bella, nie wyglądała jak szlachcianki z okładek gazet - ale w jakiś sposób była bardzo dumna i bardzo piękna zarazem. Miała bystre spojrzenie, inteligentniejsze niż się spodziewał, a rysy twarzy jakieś smutniejsze. Albo może to tylko jego wyobraźnia? Czym mogłaby się smucić żona namiestnika w Warwickshire w trakcie zawieszenia broni?
Pies nieco go stremował, ale przynajmniej nie był kotem - więc, gdy zajął się trawą, Steff przestał już spoglądać na niego z ostrożnością.
-Cała przyjemność po mojej stronie. - odpowiedziałby kurtuazyjnie w normalnej sytuacji, ale tym razem - ku własnemu zdziwieniu - odpowiedział szczerze. Była inna niż myślał. Ciekawiła go, bardziej niż się spodziewał, na pewno bardziej niż samą Joyce i na pewno w inny sposób niż spodziewała się Madeline. Poczuł się stremowany, mając świadomość, że ten artykuł może być zupełnie inny niż zakładali - i na myśl, że jest tu całkiem sam. Ale może to dobrze, że jest tu całkiem sam? I że może trochę poprzestawiać kolejność pytań? Jakoś stracił ochotę na rozpoczęcie rozmowy pytaniem o ulubione danie namiestnika, a właśnie to było na początku notatek Madeline (o ile jej notatki były chronologiczne, Madeline bywała nieco chaotyczna, czego dowodził jej urlop zdrowotny).
-Piękna opończa. Czy zdradzi pani, spod ręki jakiego krawca ten krój? - skomplementował, bo zawsze należało rozpocząć rozmowę od kwestii mody i przy okazji pociągnąć rozmówcę za język. Ubierz się jak Mulciber, potem powinni porozmawiać z krawcem (lub krawcową), którego ucieszy darmowa reklama. Pewnie Madeline znajdzie sposób, by z nim porozmawiać (gdy wyzdrowieje), bo zwykle dostawała potem zniżkę na zakupy. Steff zazdrościł jej tych benefitów tylko w teorii, bo w praktyce nie byłoby go stać na takie zakupy, nawet ze zniżką. Kiedyś łudził się, że dzięki pracy w redakcji zdoła kupić coś ładnego Belli, ale to były naiwne marzenia - równie naiwne, jak jego małżeństwo.
Otworzył usta, by przejść do pytania o dom Mulciberów, ale to pani Mulciber przejęła nagle inicjatywę. I to zanim zdążył się odezwać, co od innych wymagało pewnego refleksu.
Zamrugał, gdy rozmowa jakimś cudem zboczyła na rzekome zbrodnie mugoli (czytelniczki nie chcą o tym czytać, albo może on tak sobie wmawiał, bo nie chciał o tym pisać) i odprężył lekko gdy wróciła na bezpieczniejszy temat ziół, ale wtedy pani Mulciber znów poruszyła temat śmierci, a on zmarszczył brwi z zaskoczeniem. Nigdy w życiu nic nie uprawiał i nie wiedział nic o użyźnianiu gleby - przesądnie uznałby raczej, że w miejscu zbrodni nie wyrośnie już nic.
-Ślady śmierci nie szkodzą tym ziołom? - wyrwało mu się zatem, naiwnie. Nie cofnął się przed gałązką, choć wyobrażał już sobie leżące pod ziemią trupy, trupy odgrzebujące się z piasku i wstające na wybrzeżu...
Zamrugał, opamiętał się, uśmiechnął blado i wyciągnął dłoń po gałązkę. Obrócił ją w palcach, jakby niepewny, co z nią zrobić. Odebrał dziewannę tak, by nie dotknąć przypadkiem dłoni pani Mulciber, ale bez udziału woli zaczął się zastanawiać nad tym, czy miała zimne dłonie.
-Widziała pani wojnę i jej ślady w Warwickshire? Mówi pani tak, jakby zetknęła się pani ze śmiercią... - wypalił, mimo, że tego nie było w scenariuszu. -Znaczy - zreflektował się, nie powinien w ogóle zadać tego pytania, albo powinien zadać je inaczej. Miał nadzieję, że jej nie spłoszy. -...wiele naszych czytelniczek przeżyło tragedie albo lęka się o przyszłość. Wielu czarodziejów lęka się też hrabstw, które do niedawna były mugolskie, ale czy to przejdzie mu przez gardło? -ogarnięte działaniami wojennymi. Co mogłaby im pani doradzić? I... jak powinny wspierać w tej sytuacji swych mężów i synów? - zmodyfikował własne pytanie, obiecując w duchu sobie (i redakcji), że o przepisy zdąży jeszcze zapytać.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Market Hall Warwick
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire