Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire
Market Hall Warwick
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Market Hall
Hala targowa została wybudowana w całości z piaskowca w XVII wieku, aby stać się centrum handlu w Warwick i skupić w jednym miejscu kupców przybywających do miasta. Od czasu powstania hala cieszy się popularnością i nadal można dostać tutaj wiele przedmiotów oraz surowców, chociaż nie w takich ilościach jak dawniej. Coraz częściej mówi się również o mniej legalnej stronie kwitnącego handlu. Wystarczy wiedzieć do kogo należy się udać, nie wzbudzić podejrzeń i dostać dostęp do tego, co handlarze chowają przed wzrokiem przeciętnej osoby oraz zbyt ciekawskich władz.
Obdarzyła Steffena łagodnym spojrzeniem, gdy spytał o twórcę opończy. Delikatna przędza akromantuli, z której została wykonana, była materiałem drogim i rzadkim, a krój tylko nadał jej dodatkowej lekkości. Nie zmieniało to faktu, że Cassandra na co dzień drogich strojów nie nosiła i nie uważała za właściwe korzystanie w ten sposób ze skarbca męża, zwłaszcza w tak trudnych czasach. To, że nie brakowało im niczego dzisiaj, nie znaczyło, że nie zabraknie jutro. Doskonale znała smak biedy, żyła w niej latami.
- Nie korzystam z usług wielkich projektantów, panie redaktorze. Moja opończa jest darem od kuzynki mojego męża, Yeleny. Jest krawcową, zresztą bardzo utalentowaną. Zawsze zdumiewało mnie, jak potrafi wykorzystać ostatki materiałów. - Oszczędność i skromność, nie pycha. Przez moment zastanowiła się, czy powinna wskazywać jej pracodawcę, lecz wówczas pracowałaby na rzecz cudzego nazwiska, nie własnego. Nie miała doświadczenia w rozmowach takich jak ta, a jednak starała się nie wypowiadać nieprzemyślanych słów. Była powściągliwa, nie miała zwyczaju wypowiadać pierwszej myśli, jaka zaświtała jej w głowie. Na podkreślenie zasługiwał przede wszystkim fakt, że strój został uszyty przez rodzinę, a zatem - poza materiałem - nie był zbędnym wydatkiem. Nigdy nie byłą damą, którą otaczały jedwabie. Dopiero od niedawna zaczęła mieć pieniądze, które pozwalałaby jej udawać jedną z nich. Lecz udawać nie zamierzała, okryłoby ją to śmiesznością. Nie można było jednak przesadzić również w drugą stronę, była żoną namiestnika tego hrabstwa, nie wiejską gęsią, dlatego darowała sobie wspomnienie o tym, że niekiedy sama szyje proste elementy swoich ubrań, korzystając z prostych wykrojów. Rzeczywiście od przeprowadzki nie miała na to czasu.
Zaskoczenie na twarzy Steffena, gdy przejęła inicjatywę, nie wytrąciło jej z rytmu.
- Ależ skąd - odpowiedziała spokojnie. - Pochowane z należytym szacunkiem ciała oddają życie temu, co na nich rośnie. Kwitnące zioła mogą ocalić inne życie. Wylaliśmy nad tymi, którzy odeszli, wiele łez, a tęsknota w sercach mieszkańców miasteczka wciąż jest żywa. Grzebanie ciał było trudnym zadaniem, ocaleli musieli pożegnać się z tymi, którym nie dane było usłyszeć ostatnich słów od bliskich. Ale nie zmienimy przeszłości. - Ciała w Warwick rzeczywiście zostały szybko pochowane, osobiście pomagała zasypać je ziemią. Motywacje były jednak inne, rozkładane w wilgoci bijącej od okolicznej rzeki w kilka dni mogły stać się przyczyną bardzo poważnej epidemii. - Najważniejsze, że dramat, jaki dział się na tych ziemiach, nigdy już nie wróci. W zamku, który góruje nad nami - Skinęła brodą na pobliski budynek. - Mugole urządzili katownię, w której ze strachu okaleczali i zabijali czarodziejów. Nikt nie chce tu o tym mówić. Nikt nie chce tu o tym słyszeć. Rany są głębokie, lecz naszym zadaniem jest zadbać, by zabliźniły jak najłagodniej.
Uśmiechnęła się łagodnie, kiedy wycofał się z zadanego pytania. Obrzuciła go spokojnym spojrzeniem, zastanawiając się, ile ten dzielny korespondent wojenny miał lat, kiedy uczestniczyła w swojej pierwszej wojnie.
- Po raz pierwszy widziałam śmierć, gdy pomagałam przy rannych w trakcie wojny z Grindelwaldem. Byłam za mało doświadczona, by uczestniczyć w tym bezpośrednio, ale należałam do ochotników, którzy spędzali noce na ratowaniu życia czarodziejów dostarczonych do Munga. Poświęcenie otaczających mnie mądrych czarodziejów było dla mnie inspirujące, a nabyte doświadczenie okazało się cenne teraz, gdy ponure czasy wojny powróciły. Zdarza mi się podchodzić bliżej linii frontu, gdzie pomoc jest najpilniej potrzebna. Nie odmawiamy również nikomu pomocy tutaj. Podjęłam się próby postawienia lecznicy w Warwick na nogi, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo podobne miejsca są teraz potrzebne. - Choć z jego słów wywnioskowało, że było to dla niego pewnym zaskoczeniem, mówiła tak, jakby doskonale wiedział, kim była. Musiał przecież zrobić jakiekolwiek rozpoznanie przed rozpoczęciem rozmowy. - Czasem jest za późno, a czasem obrażenia są zbyt rozległe. Niekiedy czarodzieje walczący o własne bezpieczeństwo umierają mi na rękach, nie mając wokół nikogo, kto mógłby ich wesprzeć, bo rodziny pozostały daleko. Ubolewam nad losem każdego z nich, panie redaktorze, a jednocześnie odczuwam głęboką wdzięczność, bo to dzięki ich poświęceniu Warwick znów jest spokojne. - Wiedziała, że sprostował swoje pytanie, lecz pragnęła odpowiedzieć na pierwsze. Drugie - musiała przemyśleć, bo wiedziała, że nie mogła odpowiedzieć szczerze.
- Cóż doradzić? Ze swojego doświadczenia mogę doradzić, by zachowały wiarę i nadzieję, które pozwalają nam na kolejne zwycięstwa. By mądrze wykorzystały czas, który daje nam zawieszenie broni i spędziły go z tymi, którzy lada moment na front powrócą. Dzielę wszak te troski, mój mąż naraża się co dnia. Jakże im pomóc? A czy każde małżeństwo nie powinno polegać na tym samym, wzajemnym wsparciu równie silnym niezależnie od okoliczności? Podczas wojny problemy nie przestają się piętrzyć. Warto rozważyć opuszczenie bezpiecznej złotej klatki i zajęcie się sprawami, na które mężczyźni nie mają już czasu. Strach jest naturalny, jest też konsekwencją uczuć, jakimi darzymy najbliższych. Możemy jedynie przestać o nim myśleć, zajmując umysł innymi sprawami i własną pracą. Bo strach niczego nie zmieni, ale nasze czyny już mogą. - Wskazała dłonią na pobliską drewnianą ławeczkę, znużona pozycją. Nie czekając na jego zgodę skorzystała z własnej propozycji, przysiadając po jednej jej stronie. W rzeczywistości wykorzystała ten gest, by odwlec odpowiedź na jedyną część jego pytania, na którą jeszcze nie odpowiedziała.
- Proszę się rozejrzeć, czy widzi pan, panie redaktorze, powody do niepokoju? Zdecydowaliśmy się przeprowadzić do Warwick naszą rodzinę właśnie dlatego, że żerujący na konflikcie bandyci, ale i napastnicy, zostali przegnani. Słychać śpiew ptaków, odgłosy licznych owadów, szczekanie pobliskich psów i pianie kogutów. Słychać nurt rzeki, jest silny, bo nocą mocno padał deszcz. Natura budzi się do życia. Z pobliskiego targowiska coraz śmielej dobiegają odgłosy handlujących kupców. Zarówno Warwickhsire, jak Suffolk, są już spokojne. Powody do obaw dzielą zapewne głównie ci czarodzieje, którzy rzadko opuszczają własne domostwo i nie wiedzą, jak wyglądają te ziemie.
- Nie korzystam z usług wielkich projektantów, panie redaktorze. Moja opończa jest darem od kuzynki mojego męża, Yeleny. Jest krawcową, zresztą bardzo utalentowaną. Zawsze zdumiewało mnie, jak potrafi wykorzystać ostatki materiałów. - Oszczędność i skromność, nie pycha. Przez moment zastanowiła się, czy powinna wskazywać jej pracodawcę, lecz wówczas pracowałaby na rzecz cudzego nazwiska, nie własnego. Nie miała doświadczenia w rozmowach takich jak ta, a jednak starała się nie wypowiadać nieprzemyślanych słów. Była powściągliwa, nie miała zwyczaju wypowiadać pierwszej myśli, jaka zaświtała jej w głowie. Na podkreślenie zasługiwał przede wszystkim fakt, że strój został uszyty przez rodzinę, a zatem - poza materiałem - nie był zbędnym wydatkiem. Nigdy nie byłą damą, którą otaczały jedwabie. Dopiero od niedawna zaczęła mieć pieniądze, które pozwalałaby jej udawać jedną z nich. Lecz udawać nie zamierzała, okryłoby ją to śmiesznością. Nie można było jednak przesadzić również w drugą stronę, była żoną namiestnika tego hrabstwa, nie wiejską gęsią, dlatego darowała sobie wspomnienie o tym, że niekiedy sama szyje proste elementy swoich ubrań, korzystając z prostych wykrojów. Rzeczywiście od przeprowadzki nie miała na to czasu.
Zaskoczenie na twarzy Steffena, gdy przejęła inicjatywę, nie wytrąciło jej z rytmu.
- Ależ skąd - odpowiedziała spokojnie. - Pochowane z należytym szacunkiem ciała oddają życie temu, co na nich rośnie. Kwitnące zioła mogą ocalić inne życie. Wylaliśmy nad tymi, którzy odeszli, wiele łez, a tęsknota w sercach mieszkańców miasteczka wciąż jest żywa. Grzebanie ciał było trudnym zadaniem, ocaleli musieli pożegnać się z tymi, którym nie dane było usłyszeć ostatnich słów od bliskich. Ale nie zmienimy przeszłości. - Ciała w Warwick rzeczywiście zostały szybko pochowane, osobiście pomagała zasypać je ziemią. Motywacje były jednak inne, rozkładane w wilgoci bijącej od okolicznej rzeki w kilka dni mogły stać się przyczyną bardzo poważnej epidemii. - Najważniejsze, że dramat, jaki dział się na tych ziemiach, nigdy już nie wróci. W zamku, który góruje nad nami - Skinęła brodą na pobliski budynek. - Mugole urządzili katownię, w której ze strachu okaleczali i zabijali czarodziejów. Nikt nie chce tu o tym mówić. Nikt nie chce tu o tym słyszeć. Rany są głębokie, lecz naszym zadaniem jest zadbać, by zabliźniły jak najłagodniej.
Uśmiechnęła się łagodnie, kiedy wycofał się z zadanego pytania. Obrzuciła go spokojnym spojrzeniem, zastanawiając się, ile ten dzielny korespondent wojenny miał lat, kiedy uczestniczyła w swojej pierwszej wojnie.
- Po raz pierwszy widziałam śmierć, gdy pomagałam przy rannych w trakcie wojny z Grindelwaldem. Byłam za mało doświadczona, by uczestniczyć w tym bezpośrednio, ale należałam do ochotników, którzy spędzali noce na ratowaniu życia czarodziejów dostarczonych do Munga. Poświęcenie otaczających mnie mądrych czarodziejów było dla mnie inspirujące, a nabyte doświadczenie okazało się cenne teraz, gdy ponure czasy wojny powróciły. Zdarza mi się podchodzić bliżej linii frontu, gdzie pomoc jest najpilniej potrzebna. Nie odmawiamy również nikomu pomocy tutaj. Podjęłam się próby postawienia lecznicy w Warwick na nogi, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo podobne miejsca są teraz potrzebne. - Choć z jego słów wywnioskowało, że było to dla niego pewnym zaskoczeniem, mówiła tak, jakby doskonale wiedział, kim była. Musiał przecież zrobić jakiekolwiek rozpoznanie przed rozpoczęciem rozmowy. - Czasem jest za późno, a czasem obrażenia są zbyt rozległe. Niekiedy czarodzieje walczący o własne bezpieczeństwo umierają mi na rękach, nie mając wokół nikogo, kto mógłby ich wesprzeć, bo rodziny pozostały daleko. Ubolewam nad losem każdego z nich, panie redaktorze, a jednocześnie odczuwam głęboką wdzięczność, bo to dzięki ich poświęceniu Warwick znów jest spokojne. - Wiedziała, że sprostował swoje pytanie, lecz pragnęła odpowiedzieć na pierwsze. Drugie - musiała przemyśleć, bo wiedziała, że nie mogła odpowiedzieć szczerze.
- Cóż doradzić? Ze swojego doświadczenia mogę doradzić, by zachowały wiarę i nadzieję, które pozwalają nam na kolejne zwycięstwa. By mądrze wykorzystały czas, który daje nam zawieszenie broni i spędziły go z tymi, którzy lada moment na front powrócą. Dzielę wszak te troski, mój mąż naraża się co dnia. Jakże im pomóc? A czy każde małżeństwo nie powinno polegać na tym samym, wzajemnym wsparciu równie silnym niezależnie od okoliczności? Podczas wojny problemy nie przestają się piętrzyć. Warto rozważyć opuszczenie bezpiecznej złotej klatki i zajęcie się sprawami, na które mężczyźni nie mają już czasu. Strach jest naturalny, jest też konsekwencją uczuć, jakimi darzymy najbliższych. Możemy jedynie przestać o nim myśleć, zajmując umysł innymi sprawami i własną pracą. Bo strach niczego nie zmieni, ale nasze czyny już mogą. - Wskazała dłonią na pobliską drewnianą ławeczkę, znużona pozycją. Nie czekając na jego zgodę skorzystała z własnej propozycji, przysiadając po jednej jej stronie. W rzeczywistości wykorzystała ten gest, by odwlec odpowiedź na jedyną część jego pytania, na którą jeszcze nie odpowiedziała.
- Proszę się rozejrzeć, czy widzi pan, panie redaktorze, powody do niepokoju? Zdecydowaliśmy się przeprowadzić do Warwick naszą rodzinę właśnie dlatego, że żerujący na konflikcie bandyci, ale i napastnicy, zostali przegnani. Słychać śpiew ptaków, odgłosy licznych owadów, szczekanie pobliskich psów i pianie kogutów. Słychać nurt rzeki, jest silny, bo nocą mocno padał deszcz. Natura budzi się do życia. Z pobliskiego targowiska coraz śmielej dobiegają odgłosy handlujących kupców. Zarówno Warwickhsire, jak Suffolk, są już spokojne. Powody do obaw dzielą zapewne głównie ci czarodzieje, którzy rzadko opuszczają własne domostwo i nie wiedzą, jak wyglądają te ziemie.
bo ty jesteś
prządką
prządką
-Ależ panna Ye... panna Mulciber jest wybitną projektantką! - wyrwało mu się z emfazą, a serce zabiło mu szybciej na myśl o Yelenie o tym, że tą krawcową przynajmniej zna i będzie mógł o niej napisać coś składnego. Nie poznał projektu opończy na pierwszy rzut oka, wydawała się skromniejsza od projektów z "Cynobrowego Świergotnika" i pewnie mniej elegancka jak na standardy londyńskiej elity, ale dla niego bardziej elegancka - indywidualna, pasująca do modelki, a nie do kolorowych kwok. -Miałem przyjemność sfotografować dla redakcji jej dzieła z "Cynobrowego Świergotnika." - wytłumaczył prostolinijnie i z satysfakcją, nieświadomie rozwiewając nadzieje Cassandry na przedstawienie Yeleny jako anonimowej i skromnej krawcowej. Sukniom z tamtego lokalu daleko było do skromności. Był z siebie zadowolony, bo wreszcie znalazł odpowiedni, nienachalny komplement: -To niesamowite, jak ten materiał łapie światło... - jak pajęczyna, ale tego przezornie nie powiedział na głos. -...i wspaniałe, mieć rodzinę, która tak się wspiera. - dokończył, zastanawiając się, czy powiedziałaby mu o rodzinie coś więcej, czy może powinien spytać wprost. Chciał też sfotografować samą panią Mulciber, ale póki się nie ściemniło i póki wydawała się rozmowna, nie miał zamiaru wytrącać jej z rytmu tej rozmowy. Rozmowy, która zboczyła w bardzo... nieprzewidzianym kierunku. Artykuł miał skupić się na plotkach o samej pani Mulciber, a nie na pokrzepianiu serc, ale przecież nawet czytelniczki "Czarownicy" potrzebowały pokrzepienia (i same redaktorki też, Madeline naprawdę wydawała się smutna zanim zachorowała...). Może i nie miał równie lekkiego pióra jak koleżanki z redakcji, ale zmiana tematu rozmowy wymagała od niego głównie improwizacji - a z improwizacją przecież sobie radził. Zamrugał, słuchając o ziołach wyrastających z trupów, o cyklu śmierci i życia - jego wrażliwości wydawało się to nieco niezrozumiałe, ale nie bardziej absurdalne niż zachcianki klientów Gringotta lub polecenia służbowe od Joyce, więc słuchał z uprzejmym uśmiechem.
-Jakie słowa pociechy przekazałaby pani nie tylko czarodziejom z Warwickshire- - brzmiała tak, jakby była obecna na tych pogrzebach (czy zabierała tam głos, u boku namiestnika, czy tylko słuchała jego przemowy?) ale nie chciał spytać nazbyt wprost -a wszystkim, którzy stracili kogoś nagle na tej wojnie? To hrabstwo było dotknięte wyjątkowo... mocno, ale z pewnością wiele czytelniczek zmaga się z poczuciem lęku i straty. - pomyślał o Bertiem i zerknął w dół, choć z pewnym trudem oderwał wzrok od jej łagodnej, poważnej twarzy. Podniósł wzrok i podążył za jej spojrzeniem, na zamek. Drgnął lekko, nie spodziewając się tego tematu. Gdyby ujęła opowieść o katowni w jakieś inne słowa, albo gdyby usłyszał tą historię od namiestnika tych ziem, łatwiej byłoby mu zamknąć się w sobie i pamiętać, że o n i mówią różne kłamstwa. Ale, w odróżnieniu od "Walczącego Maga", pani Mulciber nie nazwała mugoli dzikimi potworami ani niczym w tym rodzaju. Powiedziała, że byli okrutni ze strachu, a to Steff był w stanie zrozumieć - tego doświadczył na własnej skórze, gdy natknęli się z Floreanem na mugolskich żołnierzy w Kumbrii. Ich pociski bolały mocniej i śmigały szybciej niż wiele znanych mu zaklęć, a w lecznicy długo dochodził do siebie, choć podobno miał szczęście.
-Ja chętnie posłucham. - zapowiedział, z młodzieńczą przekorą wobec wszystkich, na których właśnie się pożaliła. Chyba też nie chciał o tym rozmawiać ani słyszeć, ale powinien. Powinien, bo był w pracy i bo miała takie smutne oczy. -Trzeba rozmawiać o takich sprawach. Trzeba pamiętać. - czy gdy mąż pani Mulciber napisze historię na nowo, ktokolwiek będzie pamiętał o Bertiem albo o mamie Marcela? Czy ktoś opisze kiedykolwiek ich historię, gdy on będzie pisał laurkę o pani Mulciber? Przełknął ślinę, zmusił się do bladego, smutnego uśmiechu. -Życia nic nikomu nie przywróci, ale czy... udało się tutaj wyleczyć, okaleczonych? - oderwał wzrok od zamku. -Straszny widok. Co teraz tam będzie się znajdować? - czy ludzie będą w stanie patrzeć na krajobraz miasta bez myślenia o tym wszystkim? Czy już to robią?
Opowieść o jej młodzieńczym doświadczeniu podczas wojny z Grindelwaldem go zaskoczyła (co musiał zdradzić swoją miną), opowieść o szpitalu też (ale tego już przezornie nie zdradził, kiwając tylko prędko głową i klnąc w duchu na chaos w notatkach Madeline - nie mieściło mu się w głowie, że mogła aż tak zbagatelizować panią Mulciber, by tego nie sprawdzić, musiał po prostu coś przegapić... prawda?).
-Mąż na to pani pozwala? - wypalił, zanim ugryzł się w język. -Znajdować się blisko pierwszej linii frontu? - nie wiedział, czy jest bardziej zaskoczony czy zmartwiony. Mimowolnie pomyślał o Belli, choć miał już o niej nie myśleć. Gdy się poznali, opowiadała mu o swoich marzeniach, których nigdy nie spełni - o tym, że chciałaby być uzdrowicielką, a nie szlachcianką. Też miała wtedy smutne oczy, jak pani Mulciber. Zakochał się w niej wtedy, zakochał się w niej za to, wierzył, że on pozwoliłby jej na wszystko - i pozwalał. Nawet on bałby się jednak gdyby znalazła się za blisko walk. Poza tym, może mądrzejsi mężczyźni nie powinni pozwalać żonom na zbyt wiele. Myślał, że namiestnik Warwickshire jest mądry. -To trochę niebezpieczne. - mruknął, usprawiedliwiająco. To sensacyjna plotka - powiedziałaby Joyce i być może byłaby z niego dumna, ale nie był z siebie dumny, był smutny.
-Pani poświęcenie dla hrabstwa jest również godne podziwu. - jaka kobieta zniosłaby, gdyby ktoś umarł jej na rękach? (Bella, ale jej nikt jeszcze chyba nie umarł na rękach - chyba, przed jej zniknięciem mało rozmawiali... - no i może jednak tego nie zniosła, bo zniknęła). -Opowie pani więcej o tym szpitalu? - zapytał, udając, że już wszystko wie i chce po prostu rozwinąć temat. Wyjął notatnik, słowa o małżeństwie były zbyt dobre, by mógł zaufać jedynie własnej pamięci. Notował chwilę, szybko by nie stracić wątku, myśląc z goryczą, że kiedyś też tak wyobrażał sobie małżeństwo. Najwyraźniej pan Mulciber naprawdę miał wszystko, nawet pracowitą i wspierającą i piękną żonę. Pewnie właśnie to redakcja chciała usłyszeć (był jeszcze zbyt naiwny, by pojąć, że Madeline bardziej ucieszyłaby jakaś zmyślona szpila o tym, że Cassandra jest nieatrakcyjna i niezaradna).
-To piękna rada, ale nie każdą męską sprawą mogą się zająć kobiety. - odpowiedział odruchowo. Po jego minie mogła poznać, że nie wierzy do końca w te słowa, że musi powtarzać to, co słyszał w mieście, w redakcji, od mamy. -Jakie więc to mogą być zajęcia? - dopytał. -Niektóre z naszych czytelniczek chciałyby pomagać w szpitalach, rannym, ale boją się krwi albo im nie wypada. - dodał ostrożnie, chcąc w ten sposób usprawiedliwić samego siebie. Poza tym, nie miał pojęcia co odpisać jako Wilhelmina jednej z takich kobiet, może mógłby tutaj znaleźć podpowiedź?
Usiadł na przeciwległym krańcu ławki, uśmiechając się do kobiety z wdzięcznością - na siedząco było mu wygodniej notować. Ołówek śmigał po papierze, mogła poznać, że Steffen słucha jej słów z uwagą.
-Jak podoba się pani życie w Warwickshire? - chciał spytać, czy też się tu osiedliła, u boku męża, ale założył, że tak. Słuchając zainteresowania z jakim mówiła o wojnie, a nie o wystroju wnętrz, postanowił sformułować pytanie bardziej ogólnikowo niż "jak urządziliście dom?". -I... nasze czytelniczki kochają słuchać o romantycznych historiach, a państwo wyglądacie na tak udane i romantyczne małżeństwo, więc proszę zrozumieć, że muszę spytać... jak poznaliście się z mężem? - zapytał odrobinę speszony, ale paradoksalnie bardziej taktownie niż zrobiłaby to Joyce - dając Cassandrze więcej czasu na zebranie myśli.
-Jakie słowa pociechy przekazałaby pani nie tylko czarodziejom z Warwickshire- - brzmiała tak, jakby była obecna na tych pogrzebach (czy zabierała tam głos, u boku namiestnika, czy tylko słuchała jego przemowy?) ale nie chciał spytać nazbyt wprost -a wszystkim, którzy stracili kogoś nagle na tej wojnie? To hrabstwo było dotknięte wyjątkowo... mocno, ale z pewnością wiele czytelniczek zmaga się z poczuciem lęku i straty. - pomyślał o Bertiem i zerknął w dół, choć z pewnym trudem oderwał wzrok od jej łagodnej, poważnej twarzy. Podniósł wzrok i podążył za jej spojrzeniem, na zamek. Drgnął lekko, nie spodziewając się tego tematu. Gdyby ujęła opowieść o katowni w jakieś inne słowa, albo gdyby usłyszał tą historię od namiestnika tych ziem, łatwiej byłoby mu zamknąć się w sobie i pamiętać, że o n i mówią różne kłamstwa. Ale, w odróżnieniu od "Walczącego Maga", pani Mulciber nie nazwała mugoli dzikimi potworami ani niczym w tym rodzaju. Powiedziała, że byli okrutni ze strachu, a to Steff był w stanie zrozumieć - tego doświadczył na własnej skórze, gdy natknęli się z Floreanem na mugolskich żołnierzy w Kumbrii. Ich pociski bolały mocniej i śmigały szybciej niż wiele znanych mu zaklęć, a w lecznicy długo dochodził do siebie, choć podobno miał szczęście.
-Ja chętnie posłucham. - zapowiedział, z młodzieńczą przekorą wobec wszystkich, na których właśnie się pożaliła. Chyba też nie chciał o tym rozmawiać ani słyszeć, ale powinien. Powinien, bo był w pracy i bo miała takie smutne oczy. -Trzeba rozmawiać o takich sprawach. Trzeba pamiętać. - czy gdy mąż pani Mulciber napisze historię na nowo, ktokolwiek będzie pamiętał o Bertiem albo o mamie Marcela? Czy ktoś opisze kiedykolwiek ich historię, gdy on będzie pisał laurkę o pani Mulciber? Przełknął ślinę, zmusił się do bladego, smutnego uśmiechu. -Życia nic nikomu nie przywróci, ale czy... udało się tutaj wyleczyć, okaleczonych? - oderwał wzrok od zamku. -Straszny widok. Co teraz tam będzie się znajdować? - czy ludzie będą w stanie patrzeć na krajobraz miasta bez myślenia o tym wszystkim? Czy już to robią?
Opowieść o jej młodzieńczym doświadczeniu podczas wojny z Grindelwaldem go zaskoczyła (co musiał zdradzić swoją miną), opowieść o szpitalu też (ale tego już przezornie nie zdradził, kiwając tylko prędko głową i klnąc w duchu na chaos w notatkach Madeline - nie mieściło mu się w głowie, że mogła aż tak zbagatelizować panią Mulciber, by tego nie sprawdzić, musiał po prostu coś przegapić... prawda?).
-Mąż na to pani pozwala? - wypalił, zanim ugryzł się w język. -Znajdować się blisko pierwszej linii frontu? - nie wiedział, czy jest bardziej zaskoczony czy zmartwiony. Mimowolnie pomyślał o Belli, choć miał już o niej nie myśleć. Gdy się poznali, opowiadała mu o swoich marzeniach, których nigdy nie spełni - o tym, że chciałaby być uzdrowicielką, a nie szlachcianką. Też miała wtedy smutne oczy, jak pani Mulciber. Zakochał się w niej wtedy, zakochał się w niej za to, wierzył, że on pozwoliłby jej na wszystko - i pozwalał. Nawet on bałby się jednak gdyby znalazła się za blisko walk. Poza tym, może mądrzejsi mężczyźni nie powinni pozwalać żonom na zbyt wiele. Myślał, że namiestnik Warwickshire jest mądry. -To trochę niebezpieczne. - mruknął, usprawiedliwiająco. To sensacyjna plotka - powiedziałaby Joyce i być może byłaby z niego dumna, ale nie był z siebie dumny, był smutny.
-Pani poświęcenie dla hrabstwa jest również godne podziwu. - jaka kobieta zniosłaby, gdyby ktoś umarł jej na rękach? (Bella, ale jej nikt jeszcze chyba nie umarł na rękach - chyba, przed jej zniknięciem mało rozmawiali... - no i może jednak tego nie zniosła, bo zniknęła). -Opowie pani więcej o tym szpitalu? - zapytał, udając, że już wszystko wie i chce po prostu rozwinąć temat. Wyjął notatnik, słowa o małżeństwie były zbyt dobre, by mógł zaufać jedynie własnej pamięci. Notował chwilę, szybko by nie stracić wątku, myśląc z goryczą, że kiedyś też tak wyobrażał sobie małżeństwo. Najwyraźniej pan Mulciber naprawdę miał wszystko, nawet pracowitą i wspierającą i piękną żonę. Pewnie właśnie to redakcja chciała usłyszeć (był jeszcze zbyt naiwny, by pojąć, że Madeline bardziej ucieszyłaby jakaś zmyślona szpila o tym, że Cassandra jest nieatrakcyjna i niezaradna).
-To piękna rada, ale nie każdą męską sprawą mogą się zająć kobiety. - odpowiedział odruchowo. Po jego minie mogła poznać, że nie wierzy do końca w te słowa, że musi powtarzać to, co słyszał w mieście, w redakcji, od mamy. -Jakie więc to mogą być zajęcia? - dopytał. -Niektóre z naszych czytelniczek chciałyby pomagać w szpitalach, rannym, ale boją się krwi albo im nie wypada. - dodał ostrożnie, chcąc w ten sposób usprawiedliwić samego siebie. Poza tym, nie miał pojęcia co odpisać jako Wilhelmina jednej z takich kobiet, może mógłby tutaj znaleźć podpowiedź?
Usiadł na przeciwległym krańcu ławki, uśmiechając się do kobiety z wdzięcznością - na siedząco było mu wygodniej notować. Ołówek śmigał po papierze, mogła poznać, że Steffen słucha jej słów z uwagą.
-Jak podoba się pani życie w Warwickshire? - chciał spytać, czy też się tu osiedliła, u boku męża, ale założył, że tak. Słuchając zainteresowania z jakim mówiła o wojnie, a nie o wystroju wnętrz, postanowił sformułować pytanie bardziej ogólnikowo niż "jak urządziliście dom?". -I... nasze czytelniczki kochają słuchać o romantycznych historiach, a państwo wyglądacie na tak udane i romantyczne małżeństwo, więc proszę zrozumieć, że muszę spytać... jak poznaliście się z mężem? - zapytał odrobinę speszony, ale paradoksalnie bardziej taktownie niż zrobiłaby to Joyce - dając Cassandrze więcej czasu na zebranie myśli.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnęła się subtelnie na gorliwe zaprzeczenie słów Steffena odnośnie sławy Yeleny. Nie oceniała przecież jej zdolności, a jedynie sławę nazwiska, które z racji nikłego doświadczenia nie zdążyło dobiec daleko, podobało jej się jednak, jak szybko wziął ją w obronę. Znali się? Mogli, najpewniej byli w podobnym wieku. Czyżby był nią zainteresowany?
- To bardzo uprzejme słowa, dziękuję. Przekażę jej, że pan tak uważa, panie redaktorze - zapewniła go, w istocie zamierzając wypytać Yelenę o tego młodego człowieka. - Na pewno pana zapamiętała - dodała, przypominając sobie imię i nazwisko, które podał. Nie miało znaczenia, Yelena nieczęsto odbywała podobne spotkania. Nie uważała, by praca w butiku dla bogatych czarodziejów w jakikolwiek uwłaczała Yelenie bądź odbierała jej skromności. Uważała, że każdą pracę należało doceniać, a wstyd budzić mogli jedynie ci, którzy pozostawali pasożytami. Fakt, że mimo ciężkiej przecież pracy w wolnym czasie szyła stroje również dla rodziny, stawiał ją zdaniem Cassandry w bardzo dobrym świetle. Kwestię sztuki bagatelizowała, nieszczególnym szacunkiem darząc artystów, równając ich raczej z pasożytami, niżeli ludźmi pracującymi. Dziękczynnie skinęła głową za pochwałę opończy. Zignorowała jego słowa o wsparciu, w jej domu każdy miał swoje miejsce i każdy musiał pracować. Nie wyobrażała sobie, by ktokolwiek leżał do góry brzuchem, gdy w rodzinie było tak wiele do zrobienia. Yelena z igłą radziła sobie najlepiej, naturalnym zatem wydało się, że to ona zajmie się stanem ich garderoby. Wcześniej robiła to sama Cassandra, lecz jej umiejętności były bardzo podstawowe, a zamawianie ubrań w środku kryzysu - lekkomyślnością. Pomoc w domu była obowiązkiem każdego.
- Ja także wielu bliskich straciłam, panie redaktorze - Tylko pośrednio przez wojnę. Vasyl, Graham, oboje odeszli zanim to się zaczęło. Ale nie odeszliby, gdyby nie Rycerze Walpurgii i ich sprawy. - Na śmierć wielu patrzyłam. Nic nie wróci nam zmarłych bliskich, lecz winni im jesteśmy dbać o ich pamięć. - Ona, na przykład, bardzo się starała, by pamięć o Vasylu została pogrzebana na zawsze. Żeby zniknął z historii - jakby nigdy nie istniał. Lysandra miała już nowego ojca. - Ja i pan zawdzięczmy swoje bezpieczeństwo w tym momencie, stojąc w tym miejscu, dzielnym czarodziejom, którzy wcześniej na tych ziemiach polegli. Bądźmy z nich dumni. Bądźmy im wdzięczni. I doceniajmy tych, którzy przy nas trwają, bo nie wiemy, kiedy i oni odejdą. Nikt nie pragnie tej wojny. Kiedy mugole ją rozpętali - doskonale zdawała sobie sprawę, jak mocno przekłamuje wydarzenia i nie była z tego dumna - byłam przerażona. Martwiłam się o mojego męża, wiedząc, że nie złoży różdżki. Że honor nie pozwoli mu nie podjąć walki. O mnie, o nasze nieletnie dzieci, o każdą czarownicę, która przeczyta pana artykuł. Jego odwaga i bohaterstwo są moją dumą. Wiem, że pamięć o tym, za co walczy, o mnie, o naszej rodzinie, pozwoli mu przetrwać najtrudniejszy czas. Za jakiś czas to wszystko się skończy, nastanie pokój. My wciąż będziemy pamiętać, jak umierali nasi bliscy, jak lała się krew. Ale będziemy to wspominać w bezpiecznym i lepszym świecie, z dala od zagrożeń, które dziś są codziennością. - Nie potrafiła sobie wyobrazić większej głupoty, niż dobrowolnie umrzeć na wojnie, ale tej maski przejrzeć się nie dało. Trwale przyległa jej do twarzy, milczała, gdy widziała poranionych przyjaciół, bliskich, męża. Nie chciała dla nich tej śmierci. Wygrają czy nie, za parę lat los i tak się odwróci. Zawsze się odwracał, bo był przewrotny. Ale zamierzała wspierać ich wszystkich w tym, do czego zmierzali, w milczeniu. - Czarownicom, które się lękają, mogę powiedzieć tylko tyle, by zrozumiały, że lęk nie przeminie, póki to wszystko nie dobiegnie końca. Działania, nawet jeśli niebezpieczne, są przecież konieczne. - W to akurat wierzyła. Na tym etapie nie było już odwrotu, zabiją lub zostaną zabici. I, na jej szczęście, Ramsey zabijał akurat cholernie dobrze. Uśmiechnęła się do niego łagodnie, gdy zapewnił ją, że chciał wysłuchać historii o okrucieństwie mugoli.
- Niemagiczni lękają się tego, czego nie znają. Magia jest dla nich abstrakcyjnym konceptem. Wiemy, że ich ciała nie są w stanie wykrzesać z siebie magii, są słabsi i mniej uzdolnieni. Nie sprawia to jednak, by nabrali w związku z tym pokory. Kiedy akurat nie lekceważą magii, poddają się ślepemu przerażeniu, które prowadzi do potwornej i zezwierzęconej agresji. Odrąbanie ręki dominującej nie odbierze czarodziejowi magii, jego moc objawi się w drugiej, lecz nim się w tym wyćwiczy, minie trochę czasu. Możliwe, że niemagiczni jeszcze o tym nie wiedzą. Anatomiczne rany da się zaleczyć. Ale co zrobić z tymi, które pozostały w psychice? Na zamku Warwick wielu czarodziejów traktowano jak niewolników. Wykonywali proste prace, dostawcze, kuchenne, domowe. Byli traktowani jak domowe skrzaty. A niemagiczni nie należeli do wyrozumiałych panów i karali ich za najmniejsze przewiny. Zupełnie jakby stracili rozum, gdy tylko wyczuli skrawek potęgi, jaki dawała im przewaga nad czarodziejem. - Tajemnicą poliszynela było, jak wiele gospodarzy torturowało te istoty. Cassandra traktowała Smętka z takim szacunkiem, na jaki mogła zdobyć się względem skrzata; zdarzało jej się podnosić na niego głos, lecz nie stosowała przemocy. - Z tego, co jest mi wiadome, warownia znajduje się teraz w Rękach Rycerzy Walpurgii i nie zapadły względem niej istotne decyzje. - Ramsey przebąkiwał o więzieniu, ale nie chciała o tym mówić. Zbyt mocno kontrastowało z jej słowami i przerzucało ciężar winy na zwycięska stronę.
Jego zaskoczona mina w połączeniu z późniejszym, dość absurdalnym, wtrąceniem, wywołała na jej twarzy kolejny grzeczny uśmiech.
- Pyta pan, panie redaktorze, czy mój mąż traktuje mnie jak dziecko albo mało rozsądną trzpiotkę i poddaje w wątpliwość podjęte przeze mnie decyzje? Uważa pan, że jestem pierwszym czy drugim? - zapytała łagodnie, nie gniewnie, bardziej jak cierpliwa nauczycielka, która daje drugą szansę nieszczególnie rozgarniętemu uczniowi, wyraźnie oczekując od niego odpowiedzi. - A może chce pan wykorzystać swoje doświadczenie wojenne i wyjaśnić mi, jak niebezpieczny jest front? - dopytała uprzejmie, ton jej głosu nie uległ zmianie, lecz w źrenicy pojawiło się coś karcącego. Oboje wiedzieli, że nie miał większego doświadczenia od niej, przed momentem o tym mówiła. Do niebezpieczeństw nigdy nie lgnęła, nie zamierzała poświęcać się dla sprawy. Nigdy nie była dla niej ważniejsza od jej własnego życia. Ani nawet równie ważna. Z tego jednak nie zamierzała się spowiadać, ani nie uznając tego za rzecz zdumiewającą, ani właściwą dla tej rozmowy, ani tym bardziej nie poczuwała się w obowiązku usprawiedliwiania własnego zachowania przed tym chłopcem.
- Oczywiście, ma pan rację. Nie każdą męską sprawą mogą zająć się kobiety, podobnie jak nie każdą męską sprawą powinni zajmować się niektórzy mężczyźni. A jednak próbują, sprowadzając niekiedy śmieszność zarówno na siebie, jak na całą swoją rodzinę - stwierdziła wprost, nie gryząc się w język. Nie sądziła, by kiedykolwiek musiała wstydzić się za Ramseya, ale nie wszystkie kobiety miały tyle szczęścia. Nie miała też zamiaru na siłę forsować w tej rozmowie kobiecej siły, gdy rozmawiali o wojnie. Fakt, że to chłopcy musieli chwycić za broń, był przywilejem, z którego nie warto było rezygnować. - Nikt, kto lęka się krwi, nie powinien zbliżać się do rannych, bo może uczynić im krzywdę zamiast pomóc. To zajęcie, które wymaga dużej wiedzy, odpowiedzialności i silnych nerwów. Szczęśliwie, mimo to, w tej profesji niekiedy radzą sobie również mężczyźni - W większości, oczywiście, ale wcześniejsze rozważania redaktora zmusiły ją do wbicia tej szpili. Oczywistością dla niej było, że to mężczyźni po raz pierwszy krew widują na froncie. Kobiety widywały ją w bieliźnie , raz na każdy księżycowy cykl. Mało prawdopodobne, by faktycznie je brzydziła. - Każdy jednak powinien skupić się na tych zadaniach, w których wykorzysta pełnię swoich umiejętności. Nie zapominajmy o tym, że osoby na froncie nie zadbają o gospodarkę kraju - Primrose dużo o niej mówiła. Cassandra wiele o niej nie wiedziała. - Jestem medykiem, panie redaktorze, zostawię ten obszar pozostałym ekspertom. - Nie chciała wypowiadać się na tematy, na obszarze których nie posiadała większej wiedzy. Była pewna siebie i doskonale znała swoją wartość, nie musiała jej sztucznie pompować.
- Warwick to bardzo spokojne, urokliwe i ciche miejsce. Jestem nim zachwycona i przekonana, że dopiero odkrywam jego piękno. Okoliczne lasy są bardzo bogate, a różnorodność magibiologiczna niższej warstwy podszytu stwarza doskonałe warunki rozwoju wielu interesujących ziół, które wykorzystuję w swojej praktyce. Okazy rosną duże, o rozwiniętym listowiu, w dość obszernych skupiskach. Mogliśmy dzięki temu przygotować duże zapasy lekarstw dla rannych czarodziejów - objaśniła ostatnim zdaniem nieco łagodniejszym tonem, pojmując, że jej rozmówca najpewniej niewiele zrozumiał z tego wywodu. Bardziej interesowały go miłosne historie, westchnęła, starając się tchnąć w to westchnienie rozmarzenie wspomnieniem przeszłości. Prawdy powiedzieć nie mogła, lecz nagle wydało jej się zabawne, że Ramsey w istocie nie pamiętał ich pierwszego spotkania.
- Byliśmy bardzo młodzi, panie redaktorze, połączyło nas przeznaczenie. Po raz pierwszy spotkałam go w kawiarni, fusy po kawie ułożyły się w znak jedności w momencie, w którym wszedł do środka. Spotykaliśmy się potem wiele razy, przypadkowo, w parkach, w bibliotekach, gdzie oboje w tamtym czasie spędzaliśmy dużo czasu. Raz nawet zainteresował nas egzemplarz tej samej księgi - pozwolił mi go zabrać. Kiedy oddałam ją do biblioteki, wiedziałam, że ją wypożyczy, więc włożyłam do środka karteczkę ze swoim imieniem. Oficjalnie nas sobie przedstawiono po kilku miesiącach, na weselu kuzyna Ramseya z moją serdeczną przyjaciółką. - Nieszczególnie takie miewała. - Przeznaczenie nas nie opuszczało. Na tle innych młodzieńców wybijał się niebywałą inteligencją, bardzo mi tym imponował. Zaczęło ciągnąć nas ku sobie... a Ramsey wkrótce zadeklarował się z poważnymi zamiarami. Moja matka, jak pan zapewne wie, panie redaktorze, jest wybitną mistrzynią sztuki wróżbickiej. Odrzucała kandydatów do mojej ręki, badając konstelacje gwiazd, które znaczyły ich przyszłe ścieżki. O tej, która czekała na Ramseya, nigdy mi nie opowiedziała, ale jego jedynego nie odrzuciła. Dziś już wiem, co mogła tam wyczytać. Jestem jej wdzięczna - nigdy, ale to nigdy nie była matce za nic wdzięczna, ale połechtanie jej ego pomoże zachęcić ją, żeby nie wysłała do Czarownicy grzecznego sprostowania, iż opowieść ta jest tylko mało kreatywnym, a za to bezczelnym stekiem bzdur; Cassandra nie mogła być pewna, czy tego nie zrobi - że mimo wszystko to mi pozostawiła wybór. Nie musiałam znać przyszłości, by wiedzieć, że wiele osiągnie. Jego rodzina szybko wyprawiła nam wesele. Oczywiście, po odpowiednich badaniach rodowodu - sprecyzowała, czysta krew, to ona była teraz ważna dla świata.
- To bardzo uprzejme słowa, dziękuję. Przekażę jej, że pan tak uważa, panie redaktorze - zapewniła go, w istocie zamierzając wypytać Yelenę o tego młodego człowieka. - Na pewno pana zapamiętała - dodała, przypominając sobie imię i nazwisko, które podał. Nie miało znaczenia, Yelena nieczęsto odbywała podobne spotkania. Nie uważała, by praca w butiku dla bogatych czarodziejów w jakikolwiek uwłaczała Yelenie bądź odbierała jej skromności. Uważała, że każdą pracę należało doceniać, a wstyd budzić mogli jedynie ci, którzy pozostawali pasożytami. Fakt, że mimo ciężkiej przecież pracy w wolnym czasie szyła stroje również dla rodziny, stawiał ją zdaniem Cassandry w bardzo dobrym świetle. Kwestię sztuki bagatelizowała, nieszczególnym szacunkiem darząc artystów, równając ich raczej z pasożytami, niżeli ludźmi pracującymi. Dziękczynnie skinęła głową za pochwałę opończy. Zignorowała jego słowa o wsparciu, w jej domu każdy miał swoje miejsce i każdy musiał pracować. Nie wyobrażała sobie, by ktokolwiek leżał do góry brzuchem, gdy w rodzinie było tak wiele do zrobienia. Yelena z igłą radziła sobie najlepiej, naturalnym zatem wydało się, że to ona zajmie się stanem ich garderoby. Wcześniej robiła to sama Cassandra, lecz jej umiejętności były bardzo podstawowe, a zamawianie ubrań w środku kryzysu - lekkomyślnością. Pomoc w domu była obowiązkiem każdego.
- Ja także wielu bliskich straciłam, panie redaktorze - Tylko pośrednio przez wojnę. Vasyl, Graham, oboje odeszli zanim to się zaczęło. Ale nie odeszliby, gdyby nie Rycerze Walpurgii i ich sprawy. - Na śmierć wielu patrzyłam. Nic nie wróci nam zmarłych bliskich, lecz winni im jesteśmy dbać o ich pamięć. - Ona, na przykład, bardzo się starała, by pamięć o Vasylu została pogrzebana na zawsze. Żeby zniknął z historii - jakby nigdy nie istniał. Lysandra miała już nowego ojca. - Ja i pan zawdzięczmy swoje bezpieczeństwo w tym momencie, stojąc w tym miejscu, dzielnym czarodziejom, którzy wcześniej na tych ziemiach polegli. Bądźmy z nich dumni. Bądźmy im wdzięczni. I doceniajmy tych, którzy przy nas trwają, bo nie wiemy, kiedy i oni odejdą. Nikt nie pragnie tej wojny. Kiedy mugole ją rozpętali - doskonale zdawała sobie sprawę, jak mocno przekłamuje wydarzenia i nie była z tego dumna - byłam przerażona. Martwiłam się o mojego męża, wiedząc, że nie złoży różdżki. Że honor nie pozwoli mu nie podjąć walki. O mnie, o nasze nieletnie dzieci, o każdą czarownicę, która przeczyta pana artykuł. Jego odwaga i bohaterstwo są moją dumą. Wiem, że pamięć o tym, za co walczy, o mnie, o naszej rodzinie, pozwoli mu przetrwać najtrudniejszy czas. Za jakiś czas to wszystko się skończy, nastanie pokój. My wciąż będziemy pamiętać, jak umierali nasi bliscy, jak lała się krew. Ale będziemy to wspominać w bezpiecznym i lepszym świecie, z dala od zagrożeń, które dziś są codziennością. - Nie potrafiła sobie wyobrazić większej głupoty, niż dobrowolnie umrzeć na wojnie, ale tej maski przejrzeć się nie dało. Trwale przyległa jej do twarzy, milczała, gdy widziała poranionych przyjaciół, bliskich, męża. Nie chciała dla nich tej śmierci. Wygrają czy nie, za parę lat los i tak się odwróci. Zawsze się odwracał, bo był przewrotny. Ale zamierzała wspierać ich wszystkich w tym, do czego zmierzali, w milczeniu. - Czarownicom, które się lękają, mogę powiedzieć tylko tyle, by zrozumiały, że lęk nie przeminie, póki to wszystko nie dobiegnie końca. Działania, nawet jeśli niebezpieczne, są przecież konieczne. - W to akurat wierzyła. Na tym etapie nie było już odwrotu, zabiją lub zostaną zabici. I, na jej szczęście, Ramsey zabijał akurat cholernie dobrze. Uśmiechnęła się do niego łagodnie, gdy zapewnił ją, że chciał wysłuchać historii o okrucieństwie mugoli.
- Niemagiczni lękają się tego, czego nie znają. Magia jest dla nich abstrakcyjnym konceptem. Wiemy, że ich ciała nie są w stanie wykrzesać z siebie magii, są słabsi i mniej uzdolnieni. Nie sprawia to jednak, by nabrali w związku z tym pokory. Kiedy akurat nie lekceważą magii, poddają się ślepemu przerażeniu, które prowadzi do potwornej i zezwierzęconej agresji. Odrąbanie ręki dominującej nie odbierze czarodziejowi magii, jego moc objawi się w drugiej, lecz nim się w tym wyćwiczy, minie trochę czasu. Możliwe, że niemagiczni jeszcze o tym nie wiedzą. Anatomiczne rany da się zaleczyć. Ale co zrobić z tymi, które pozostały w psychice? Na zamku Warwick wielu czarodziejów traktowano jak niewolników. Wykonywali proste prace, dostawcze, kuchenne, domowe. Byli traktowani jak domowe skrzaty. A niemagiczni nie należeli do wyrozumiałych panów i karali ich za najmniejsze przewiny. Zupełnie jakby stracili rozum, gdy tylko wyczuli skrawek potęgi, jaki dawała im przewaga nad czarodziejem. - Tajemnicą poliszynela było, jak wiele gospodarzy torturowało te istoty. Cassandra traktowała Smętka z takim szacunkiem, na jaki mogła zdobyć się względem skrzata; zdarzało jej się podnosić na niego głos, lecz nie stosowała przemocy. - Z tego, co jest mi wiadome, warownia znajduje się teraz w Rękach Rycerzy Walpurgii i nie zapadły względem niej istotne decyzje. - Ramsey przebąkiwał o więzieniu, ale nie chciała o tym mówić. Zbyt mocno kontrastowało z jej słowami i przerzucało ciężar winy na zwycięska stronę.
Jego zaskoczona mina w połączeniu z późniejszym, dość absurdalnym, wtrąceniem, wywołała na jej twarzy kolejny grzeczny uśmiech.
- Pyta pan, panie redaktorze, czy mój mąż traktuje mnie jak dziecko albo mało rozsądną trzpiotkę i poddaje w wątpliwość podjęte przeze mnie decyzje? Uważa pan, że jestem pierwszym czy drugim? - zapytała łagodnie, nie gniewnie, bardziej jak cierpliwa nauczycielka, która daje drugą szansę nieszczególnie rozgarniętemu uczniowi, wyraźnie oczekując od niego odpowiedzi. - A może chce pan wykorzystać swoje doświadczenie wojenne i wyjaśnić mi, jak niebezpieczny jest front? - dopytała uprzejmie, ton jej głosu nie uległ zmianie, lecz w źrenicy pojawiło się coś karcącego. Oboje wiedzieli, że nie miał większego doświadczenia od niej, przed momentem o tym mówiła. Do niebezpieczeństw nigdy nie lgnęła, nie zamierzała poświęcać się dla sprawy. Nigdy nie była dla niej ważniejsza od jej własnego życia. Ani nawet równie ważna. Z tego jednak nie zamierzała się spowiadać, ani nie uznając tego za rzecz zdumiewającą, ani właściwą dla tej rozmowy, ani tym bardziej nie poczuwała się w obowiązku usprawiedliwiania własnego zachowania przed tym chłopcem.
- Oczywiście, ma pan rację. Nie każdą męską sprawą mogą zająć się kobiety, podobnie jak nie każdą męską sprawą powinni zajmować się niektórzy mężczyźni. A jednak próbują, sprowadzając niekiedy śmieszność zarówno na siebie, jak na całą swoją rodzinę - stwierdziła wprost, nie gryząc się w język. Nie sądziła, by kiedykolwiek musiała wstydzić się za Ramseya, ale nie wszystkie kobiety miały tyle szczęścia. Nie miała też zamiaru na siłę forsować w tej rozmowie kobiecej siły, gdy rozmawiali o wojnie. Fakt, że to chłopcy musieli chwycić za broń, był przywilejem, z którego nie warto było rezygnować. - Nikt, kto lęka się krwi, nie powinien zbliżać się do rannych, bo może uczynić im krzywdę zamiast pomóc. To zajęcie, które wymaga dużej wiedzy, odpowiedzialności i silnych nerwów. Szczęśliwie, mimo to, w tej profesji niekiedy radzą sobie również mężczyźni - W większości, oczywiście, ale wcześniejsze rozważania redaktora zmusiły ją do wbicia tej szpili. Oczywistością dla niej było, że to mężczyźni po raz pierwszy krew widują na froncie. Kobiety widywały ją w bieliźnie , raz na każdy księżycowy cykl. Mało prawdopodobne, by faktycznie je brzydziła. - Każdy jednak powinien skupić się na tych zadaniach, w których wykorzysta pełnię swoich umiejętności. Nie zapominajmy o tym, że osoby na froncie nie zadbają o gospodarkę kraju - Primrose dużo o niej mówiła. Cassandra wiele o niej nie wiedziała. - Jestem medykiem, panie redaktorze, zostawię ten obszar pozostałym ekspertom. - Nie chciała wypowiadać się na tematy, na obszarze których nie posiadała większej wiedzy. Była pewna siebie i doskonale znała swoją wartość, nie musiała jej sztucznie pompować.
- Warwick to bardzo spokojne, urokliwe i ciche miejsce. Jestem nim zachwycona i przekonana, że dopiero odkrywam jego piękno. Okoliczne lasy są bardzo bogate, a różnorodność magibiologiczna niższej warstwy podszytu stwarza doskonałe warunki rozwoju wielu interesujących ziół, które wykorzystuję w swojej praktyce. Okazy rosną duże, o rozwiniętym listowiu, w dość obszernych skupiskach. Mogliśmy dzięki temu przygotować duże zapasy lekarstw dla rannych czarodziejów - objaśniła ostatnim zdaniem nieco łagodniejszym tonem, pojmując, że jej rozmówca najpewniej niewiele zrozumiał z tego wywodu. Bardziej interesowały go miłosne historie, westchnęła, starając się tchnąć w to westchnienie rozmarzenie wspomnieniem przeszłości. Prawdy powiedzieć nie mogła, lecz nagle wydało jej się zabawne, że Ramsey w istocie nie pamiętał ich pierwszego spotkania.
- Byliśmy bardzo młodzi, panie redaktorze, połączyło nas przeznaczenie. Po raz pierwszy spotkałam go w kawiarni, fusy po kawie ułożyły się w znak jedności w momencie, w którym wszedł do środka. Spotykaliśmy się potem wiele razy, przypadkowo, w parkach, w bibliotekach, gdzie oboje w tamtym czasie spędzaliśmy dużo czasu. Raz nawet zainteresował nas egzemplarz tej samej księgi - pozwolił mi go zabrać. Kiedy oddałam ją do biblioteki, wiedziałam, że ją wypożyczy, więc włożyłam do środka karteczkę ze swoim imieniem. Oficjalnie nas sobie przedstawiono po kilku miesiącach, na weselu kuzyna Ramseya z moją serdeczną przyjaciółką. - Nieszczególnie takie miewała. - Przeznaczenie nas nie opuszczało. Na tle innych młodzieńców wybijał się niebywałą inteligencją, bardzo mi tym imponował. Zaczęło ciągnąć nas ku sobie... a Ramsey wkrótce zadeklarował się z poważnymi zamiarami. Moja matka, jak pan zapewne wie, panie redaktorze, jest wybitną mistrzynią sztuki wróżbickiej. Odrzucała kandydatów do mojej ręki, badając konstelacje gwiazd, które znaczyły ich przyszłe ścieżki. O tej, która czekała na Ramseya, nigdy mi nie opowiedziała, ale jego jedynego nie odrzuciła. Dziś już wiem, co mogła tam wyczytać. Jestem jej wdzięczna - nigdy, ale to nigdy nie była matce za nic wdzięczna, ale połechtanie jej ego pomoże zachęcić ją, żeby nie wysłała do Czarownicy grzecznego sprostowania, iż opowieść ta jest tylko mało kreatywnym, a za to bezczelnym stekiem bzdur; Cassandra nie mogła być pewna, czy tego nie zrobi - że mimo wszystko to mi pozostawiła wybór. Nie musiałam znać przyszłości, by wiedzieć, że wiele osiągnie. Jego rodzina szybko wyprawiła nam wesele. Oczywiście, po odpowiednich badaniach rodowodu - sprecyzowała, czysta krew, to ona była teraz ważna dla świata.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Spłonił się lekkim rumieńcem, ale miał nadzieję, że w cieniu go nie widać. Odnotował w myślach, by na sesję zdjęciową przejść na przeciwległy kraniec ogród szpitala - za pół godziny powinny zostać skąpane w blasku zachodzącego słońca, a Cassandra będzie wtedy wyglądać bardzo romantycznie (tak, zaczynał już myśleć frazami, których być może użyje w artykule). Dobrze było zająć myśli czymś innym niż spotkanie z Yeleną, ale musiał przecież odpowiedzieć:
-Och, nie ma potrzeby, jeszcze się speszy. - jakby to on nie był teraz speszony. Umknął wzrokiem. Oczywiście, że Yelena go pamiętała, chodzili razem do szkoły. Jako jedna z nielicznych znajomych z roku wiedziała teraz nawet, gdzie pracował. Oczywiście, że nie wspomniała o nim nigdy rodzinie. Nie lubiła go, czuł to, choć nie wiedział czym ją tak złościł. Cierpliwość, z jaką słuchał o jej kolekcji, najwyraźniej nie zmieniła jej zdania. -Albo straci niespodziankę, bo przeczyta te słowa w artykule o "Cynobrowym Świergotniku". - zapowiedział, choć to wcale nie było pewne. Dopiero dał go do korekty, a Joyce miała ciężkie pióro i lubiła wykreślać jego komplementy wobec innych kobiet. Wciąż brakuje ci pikanterii, Cattermole - przestrzegała, wpisując w ich miejsce złośliwe komentarze. Jedynym tekstem, którego prawie nie tknęła, był artykuł o Francisie Lestrange - chyba dlatego, że nie wiedziała do końca, co z nim zrobić i mówiła tylko zaskoczyłeś mnie, Cattermole, naprawdę mnie zaskoczyłeś.
Skoro jednak pochopnie obiecał pani Mulciber, że "Czarownica" wydrukuje peany na temat Yeleny, to będzie musiał poruszyć niebo i ziemię, by tak się stało.
-Bardzo mi przykro. Kogo pani straciła? - zapytał, w swoim mniemaniu taktownie, bo przecież rozpoczął pytanie od kondolencji. Miał już spytać, jak dbać o pamięć tych bliskich i co doradziłaby czytelniczkom, ale zdawała się czytać mu w myślach (niezwykła kobieta!) i sama rozwinęła temat.
Uśmiechnął się krótko, ale słuchając o wojnie od razu spoważniał. Dobrze, że tematy były na tyle ciężkie, że nie musiał utrzymywać na twarzy entuzjastycznego uśmiechu. Ramsey Mulciber nie był człowiekiem, który odebrał mu bliskiego przyjaciela, ale obracał się w tamtych kręgach. A czarodziej, który zamordował mamę Marcela i czarodzieje, którzy przy pierwszej okazji skrzywdziliby mamę Steffena, wcale nie byli ani nie musieli być odważnym namiestnikiem. Byli zwykłymi ludźmi, bez twarzy i to najbardziej przerażało. Kiedyś Steffen wierzył, że każdy człowiek jest z natury dobry. Śmiał się, jeśli Marcel i Jim kazali mu pilnować sakiewki z drobnymi w portowych zaułkach i wyobrażał sobie, jak marynarze o posępnych twarzach czytają swoim dzieciom bajki na dobranoc. Teraz, mijając w Londynie tych samych ludzi, zastanawiał się czy byliby zdolni zabić jego mamę i czy w ogóle potrzebowaliby do tego inspiracji bohaterem wojennym czy też byli zdolni do przemocy tak po prostu. Lepszy, bezpieczny świat z dala od zagrożeń - naprawdę w to wierzyła? Czy myślała czasem o niemagicznych kobietach i dzieciach, czy wygodnie było o tym nie myśleć? Nie oceniał jej, jeśli nie. Jemu wygodnie było nie myśleć o rodzinach bohaterów wojennych albo wyobrażać sobie ich kobiety jako puste i okrutne. Dziś Cassandra pozostawi go ze wspomnieniem swoich smutnych oczu i jakimś uczuciem niewygody.
-Co doradziłaby pani czarownicom, które nie mogą być równie dumne ze swoich mężów? - spytał cicho, bo o coś spytać musiał. Wzrok miał wbity w notes, mógł zająć ręce i umysł zapisywaniem jej słów, słowo w słowo, ale niektóre myśli i tak były zbyt nachalne by mógł je odpędzić. W teorii pytał o czarodziejów, którzy nie wykazywali się na wojnie. W praktyce myślał o tych okrutnych, znęcających się nad niewinnymi mugolami. Ale tak naprawdę nie mógł odpędzić myśli o tym, że choć zawsze chciał być bohaterem, to Bella chyba wcale nie była z niego dumna. Najwyraźniej Ramsey Mulciber potrafił wszystko, potrafił iść na wojnę i dostać medal i wzbudzić w swojej żonie ufność, spokój i dumę. A choć ludzie w Oazie poklepywali go po plecach i wyrażali wdzięczność po tym, jak pomógł powstrzymać fale, to ich serdeczność dawno rozmyła się w jego wspomnieniach. Z tamtej "bohaterskiej" nocy pamiętał tylko powrót do pustego domu i fakt, że jego nieobecność albo przelała czarę goryczy albo Bella już od dawna chciała wykorzystać taki moment na ucieczkę. Cassandra wyglądała na kobietę, która będzie trwać przy swoim mężu na dobre i na złe.
-Powinny w innych sposób wspierać prawdziwych bohaterów wojennych? - dodał martwo. Przeczytasz kiedyś mój artykuł, Bella? Czy może znalazła odpowiedź sama, może znalazła już innego bohatera? -Podobno trwają zbiórki datków dla tego szpitala, prawda? - doprecyzował swoje pytanie, skupiając się z powrotem na czytelniczkach i na tym, co zapamiętał z chaotycznych notatek Madeline (zbiórki trwają, trwały, a może zrozumiał wszystko źle?), a nie na swoim złamanym sercu.
Już słuchanie o okrucieństwie mugoli było lepsze.
-To bardzo ciekawe, co mówi pani o ciałach i psychice mugoli. Nie każdy czarodziej wie, jak bardzo są... zezwierzęceni. To ważne, by mieli tego świadomość, dziękuję za opowieść. - nie czuł się dumny z tych słów, ale nie kłamał. Mugole do niego strzelali, choć był po ich stronie i próbował to im powiedzieć! Uwierzył w słowa Cassandry, choć z przykrością, bo wyobrażał sobie jak mogli traktować prawdziwych wrogów. Wrogów, czy po prostu populację Warwick? To wszystko było takie skomplikowane. -Czy szpital ma w planach zapewnić długoterminową pomoc dla psychiki, czy tacy czarodzieje muszą trafić na oddział w Mungu? - zapytał żeby zrobić jej przyjemność, bo Joyce i tak wytnie ten kontekst.
Niebezpieczeństwo, które odmalowała własnymi słowami, było tak poważne, że bez namysłu spytał o to, czy mąż pozwala jej zbliżać się do frontu. Nieco zbiła go z tropu zmiana w jej spojrzeniu, kontrastująca z jej łagodnym tonem. Poczuł się jak uczeń nieprzygotowany do lekcji run, ale akurat w kwestii Ramseya przyszedł w miarę przygotowany. Madeline nie chciało się czytać pewno artykułu, więc poprosiła, by on się tym zajął.
-Uhm, właściwie to... - to tak, pytam o to, czy mąż traktuje panią jak dziecko i mam ku temu dobre powody. Przewertował pośpiesznie notes. -...właściwie to pani mąż opublikował w Horyzontach Zaklęć bardzo zawiłe dla naszych czytelniczek badania, z których może wynikać, że porównuje kobiety do dzieci: "Anatomicznie kobieta jest tworem pośrednim pomiędzy mężczyzną, a dzieckiem. Różnice te są analogiczne w jej intelekcie, emocjonalności, a także czarodziejskich zdolnościach. " - zacytował słowa z "Horyzontów Zaklęć." -Obawiam się, że geniusz i prawdziwe znaczenie słów tak wybitnego naukowca może umknąć naszym czytelniczkom, które nie mają doświadczenia naukowego, a pani, jako żona, która stworzyła z namiestnikiem tak piękne partnerstwo - tak brzmiała ze swoją łagodną pewnością siebie i szpitalem i doświadczeniem przy froncie, jak partnerka, a nie dziecko. -na pewno lepiej rozumie jego dorobek i osobowość. Jak widać, nawet ja popełniłem nietakt - faux-pas, ale nie umiał tego wymówić -za co bardzo panią przepraszam. Czy w celu uniknięcia nieporozumień, wyjaśniłaby pani czytelniczkom, w przystępniejszych słowach, co pani mąż miał na myśli w cytacie, który przytoczyłem? - zapytał uprzejmie i niemalże nieśmiało, spoglądając na Cassandrę z wymalowaną w brązowych oczach prośbą. Nie chciał być przecież niegrzeczny, ale na pewno zależało jej na tym, by twórczość jej męża nie była niezrozumiała, prawda?
Zamrugał, bo zdawało mu się, że w jej kolejnych słowach wychwycił jakieś szpile, ale to z pewnością nieprawda.
-Czy... uhm, mówi pani, że mężczyźni mogą bać się krwi bardziej niż kobiety? - powtórzył niepewnie, a po jego minie mogła pojąć, że naprawdę nie zrozumiał aluzji. Ostatnim, o czym by teraz pomyślał, był kobiecy cykl miesięczny.
Gdy nie chciała się wypowiadać na tematy spoza medycyny, nabrał do niej mimowolnego szacunku. Mężczyźni zawsze znali się na wszystkim, w pokorze Cassandry było coś bardzo kontrastującego z ich napompowanymi słowami i zarazem bardzo dumnego.
A potem przeszli do przyjemniejszych tematów.
-Czy rosną tu jakieś konkretne zioła, o które trudniej w innych częściach kraju? - zapytał, słuchając o Warwick. Na ziołach nie znał się wcale, ale zdążył zauważyć, że konkretne pytania o pracę cieszą chyba Cassandrę - nawet jeśli nie będzie mógł ich wykorzystać.
Historię miłosną wykorzysta natomiast na pewno! Nie spodziewał się, że poda mu ją na tacy, tak od razu, bez ciągnięcia jej za język. Zupełnie jakby znała ją na pamięć - no tak, musiała ją wielokrotnie opowiadać przyjaciółkom. Też by się chwalił taką historią. Była piękna, piękniejsza niż się spodziewał. Romantyczna. Urocza. Prawdziwie wzruszająca kogoś, który zawsze marzył, że odnajdzie miłość życia w hogwarckiej bibliotece, bo to tam spędził najwięcej czasu. Gdy wynajął pokój w Londynie, pokochał tamtejszą bibliotekę, ale żadna dziewczyna nigdy nie zostawiła mu karteczki. Ramsey Mulciber był prawdziwym szczęściarzem - albo po prostu był bardzo przystojny, Steffen nigdy nie widział go z bliska. Przystojnym zawsze jest w życiu łatwiej.
Spoglądał na Cassandrę wielkimi, rozmarzonymi oczyma i z uśmiechem na twarzy, a ona mogła poznać, że to teraz jest najszczęśliwszy i najbardziej zaangażowany - i że uwierzył w każde jej słowo.
-Czyli sama przejęła pani inicjatywę! Z tą karteczką! - ucieszył się, tak jakby głównie to wychwycił z tej opowieści. -Doradziłaby pani czytelniczkom, by same chwytały szczęście, gdy są pewne głosu serca... albo przeznaczenia? Czy pani mama sama nauczyła panią czytać fusy, właśnie na takie okazje? Jaka to była książka? - skoro pozwolił jej zabrać ten egzemplarz, to był prawdziwy dowód miłości. Steffen sam wiedział, jak zaborczy potrafią być mężczyźni względem książek, które cenią - od miesięcy przeciągał oddanie pewnej rzadkiej pozycji o runach żeby zrobić na złość jakiemuś cudzoziemcowi w bibliotece. Nie widział we własnym zachowaniu nic niedojrzałego, ale faktycznie takiej Cassandrze oddałby egzemplarz od razu. Historia był tak romantyczna, tak mu bliska, że aż bolała. Kiedyś też miał romantyczną historię do opowiadania, ale już nie powie jej nikomu, nigdy. Pozostawało mu cieszyć się szczęściem pani Mulciber. -Jak wyglądało wasze wesele? Czy nadal ma pani swoją suknię z tamtego dnia?
-Och, nie ma potrzeby, jeszcze się speszy. - jakby to on nie był teraz speszony. Umknął wzrokiem. Oczywiście, że Yelena go pamiętała, chodzili razem do szkoły. Jako jedna z nielicznych znajomych z roku wiedziała teraz nawet, gdzie pracował. Oczywiście, że nie wspomniała o nim nigdy rodzinie. Nie lubiła go, czuł to, choć nie wiedział czym ją tak złościł. Cierpliwość, z jaką słuchał o jej kolekcji, najwyraźniej nie zmieniła jej zdania. -Albo straci niespodziankę, bo przeczyta te słowa w artykule o "Cynobrowym Świergotniku". - zapowiedział, choć to wcale nie było pewne. Dopiero dał go do korekty, a Joyce miała ciężkie pióro i lubiła wykreślać jego komplementy wobec innych kobiet. Wciąż brakuje ci pikanterii, Cattermole - przestrzegała, wpisując w ich miejsce złośliwe komentarze. Jedynym tekstem, którego prawie nie tknęła, był artykuł o Francisie Lestrange - chyba dlatego, że nie wiedziała do końca, co z nim zrobić i mówiła tylko zaskoczyłeś mnie, Cattermole, naprawdę mnie zaskoczyłeś.
Skoro jednak pochopnie obiecał pani Mulciber, że "Czarownica" wydrukuje peany na temat Yeleny, to będzie musiał poruszyć niebo i ziemię, by tak się stało.
-Bardzo mi przykro. Kogo pani straciła? - zapytał, w swoim mniemaniu taktownie, bo przecież rozpoczął pytanie od kondolencji. Miał już spytać, jak dbać o pamięć tych bliskich i co doradziłaby czytelniczkom, ale zdawała się czytać mu w myślach (niezwykła kobieta!) i sama rozwinęła temat.
Uśmiechnął się krótko, ale słuchając o wojnie od razu spoważniał. Dobrze, że tematy były na tyle ciężkie, że nie musiał utrzymywać na twarzy entuzjastycznego uśmiechu. Ramsey Mulciber nie był człowiekiem, który odebrał mu bliskiego przyjaciela, ale obracał się w tamtych kręgach. A czarodziej, który zamordował mamę Marcela i czarodzieje, którzy przy pierwszej okazji skrzywdziliby mamę Steffena, wcale nie byli ani nie musieli być odważnym namiestnikiem. Byli zwykłymi ludźmi, bez twarzy i to najbardziej przerażało. Kiedyś Steffen wierzył, że każdy człowiek jest z natury dobry. Śmiał się, jeśli Marcel i Jim kazali mu pilnować sakiewki z drobnymi w portowych zaułkach i wyobrażał sobie, jak marynarze o posępnych twarzach czytają swoim dzieciom bajki na dobranoc. Teraz, mijając w Londynie tych samych ludzi, zastanawiał się czy byliby zdolni zabić jego mamę i czy w ogóle potrzebowaliby do tego inspiracji bohaterem wojennym czy też byli zdolni do przemocy tak po prostu. Lepszy, bezpieczny świat z dala od zagrożeń - naprawdę w to wierzyła? Czy myślała czasem o niemagicznych kobietach i dzieciach, czy wygodnie było o tym nie myśleć? Nie oceniał jej, jeśli nie. Jemu wygodnie było nie myśleć o rodzinach bohaterów wojennych albo wyobrażać sobie ich kobiety jako puste i okrutne. Dziś Cassandra pozostawi go ze wspomnieniem swoich smutnych oczu i jakimś uczuciem niewygody.
-Co doradziłaby pani czarownicom, które nie mogą być równie dumne ze swoich mężów? - spytał cicho, bo o coś spytać musiał. Wzrok miał wbity w notes, mógł zająć ręce i umysł zapisywaniem jej słów, słowo w słowo, ale niektóre myśli i tak były zbyt nachalne by mógł je odpędzić. W teorii pytał o czarodziejów, którzy nie wykazywali się na wojnie. W praktyce myślał o tych okrutnych, znęcających się nad niewinnymi mugolami. Ale tak naprawdę nie mógł odpędzić myśli o tym, że choć zawsze chciał być bohaterem, to Bella chyba wcale nie była z niego dumna. Najwyraźniej Ramsey Mulciber potrafił wszystko, potrafił iść na wojnę i dostać medal i wzbudzić w swojej żonie ufność, spokój i dumę. A choć ludzie w Oazie poklepywali go po plecach i wyrażali wdzięczność po tym, jak pomógł powstrzymać fale, to ich serdeczność dawno rozmyła się w jego wspomnieniach. Z tamtej "bohaterskiej" nocy pamiętał tylko powrót do pustego domu i fakt, że jego nieobecność albo przelała czarę goryczy albo Bella już od dawna chciała wykorzystać taki moment na ucieczkę. Cassandra wyglądała na kobietę, która będzie trwać przy swoim mężu na dobre i na złe.
-Powinny w innych sposób wspierać prawdziwych bohaterów wojennych? - dodał martwo. Przeczytasz kiedyś mój artykuł, Bella? Czy może znalazła odpowiedź sama, może znalazła już innego bohatera? -Podobno trwają zbiórki datków dla tego szpitala, prawda? - doprecyzował swoje pytanie, skupiając się z powrotem na czytelniczkach i na tym, co zapamiętał z chaotycznych notatek Madeline (zbiórki trwają, trwały, a może zrozumiał wszystko źle?), a nie na swoim złamanym sercu.
Już słuchanie o okrucieństwie mugoli było lepsze.
-To bardzo ciekawe, co mówi pani o ciałach i psychice mugoli. Nie każdy czarodziej wie, jak bardzo są... zezwierzęceni. To ważne, by mieli tego świadomość, dziękuję za opowieść. - nie czuł się dumny z tych słów, ale nie kłamał. Mugole do niego strzelali, choć był po ich stronie i próbował to im powiedzieć! Uwierzył w słowa Cassandry, choć z przykrością, bo wyobrażał sobie jak mogli traktować prawdziwych wrogów. Wrogów, czy po prostu populację Warwick? To wszystko było takie skomplikowane. -Czy szpital ma w planach zapewnić długoterminową pomoc dla psychiki, czy tacy czarodzieje muszą trafić na oddział w Mungu? - zapytał żeby zrobić jej przyjemność, bo Joyce i tak wytnie ten kontekst.
Niebezpieczeństwo, które odmalowała własnymi słowami, było tak poważne, że bez namysłu spytał o to, czy mąż pozwala jej zbliżać się do frontu. Nieco zbiła go z tropu zmiana w jej spojrzeniu, kontrastująca z jej łagodnym tonem. Poczuł się jak uczeń nieprzygotowany do lekcji run, ale akurat w kwestii Ramseya przyszedł w miarę przygotowany. Madeline nie chciało się czytać pewno artykułu, więc poprosiła, by on się tym zajął.
-Uhm, właściwie to... - to tak, pytam o to, czy mąż traktuje panią jak dziecko i mam ku temu dobre powody. Przewertował pośpiesznie notes. -...właściwie to pani mąż opublikował w Horyzontach Zaklęć bardzo zawiłe dla naszych czytelniczek badania, z których może wynikać, że porównuje kobiety do dzieci: "Anatomicznie kobieta jest tworem pośrednim pomiędzy mężczyzną, a dzieckiem. Różnice te są analogiczne w jej intelekcie, emocjonalności, a także czarodziejskich zdolnościach. " - zacytował słowa z "Horyzontów Zaklęć." -Obawiam się, że geniusz i prawdziwe znaczenie słów tak wybitnego naukowca może umknąć naszym czytelniczkom, które nie mają doświadczenia naukowego, a pani, jako żona, która stworzyła z namiestnikiem tak piękne partnerstwo - tak brzmiała ze swoją łagodną pewnością siebie i szpitalem i doświadczeniem przy froncie, jak partnerka, a nie dziecko. -na pewno lepiej rozumie jego dorobek i osobowość. Jak widać, nawet ja popełniłem nietakt - faux-pas, ale nie umiał tego wymówić -za co bardzo panią przepraszam. Czy w celu uniknięcia nieporozumień, wyjaśniłaby pani czytelniczkom, w przystępniejszych słowach, co pani mąż miał na myśli w cytacie, który przytoczyłem? - zapytał uprzejmie i niemalże nieśmiało, spoglądając na Cassandrę z wymalowaną w brązowych oczach prośbą. Nie chciał być przecież niegrzeczny, ale na pewno zależało jej na tym, by twórczość jej męża nie była niezrozumiała, prawda?
Zamrugał, bo zdawało mu się, że w jej kolejnych słowach wychwycił jakieś szpile, ale to z pewnością nieprawda.
-Czy... uhm, mówi pani, że mężczyźni mogą bać się krwi bardziej niż kobiety? - powtórzył niepewnie, a po jego minie mogła pojąć, że naprawdę nie zrozumiał aluzji. Ostatnim, o czym by teraz pomyślał, był kobiecy cykl miesięczny.
Gdy nie chciała się wypowiadać na tematy spoza medycyny, nabrał do niej mimowolnego szacunku. Mężczyźni zawsze znali się na wszystkim, w pokorze Cassandry było coś bardzo kontrastującego z ich napompowanymi słowami i zarazem bardzo dumnego.
A potem przeszli do przyjemniejszych tematów.
-Czy rosną tu jakieś konkretne zioła, o które trudniej w innych częściach kraju? - zapytał, słuchając o Warwick. Na ziołach nie znał się wcale, ale zdążył zauważyć, że konkretne pytania o pracę cieszą chyba Cassandrę - nawet jeśli nie będzie mógł ich wykorzystać.
Historię miłosną wykorzysta natomiast na pewno! Nie spodziewał się, że poda mu ją na tacy, tak od razu, bez ciągnięcia jej za język. Zupełnie jakby znała ją na pamięć - no tak, musiała ją wielokrotnie opowiadać przyjaciółkom. Też by się chwalił taką historią. Była piękna, piękniejsza niż się spodziewał. Romantyczna. Urocza. Prawdziwie wzruszająca kogoś, który zawsze marzył, że odnajdzie miłość życia w hogwarckiej bibliotece, bo to tam spędził najwięcej czasu. Gdy wynajął pokój w Londynie, pokochał tamtejszą bibliotekę, ale żadna dziewczyna nigdy nie zostawiła mu karteczki. Ramsey Mulciber był prawdziwym szczęściarzem - albo po prostu był bardzo przystojny, Steffen nigdy nie widział go z bliska. Przystojnym zawsze jest w życiu łatwiej.
Spoglądał na Cassandrę wielkimi, rozmarzonymi oczyma i z uśmiechem na twarzy, a ona mogła poznać, że to teraz jest najszczęśliwszy i najbardziej zaangażowany - i że uwierzył w każde jej słowo.
-Czyli sama przejęła pani inicjatywę! Z tą karteczką! - ucieszył się, tak jakby głównie to wychwycił z tej opowieści. -Doradziłaby pani czytelniczkom, by same chwytały szczęście, gdy są pewne głosu serca... albo przeznaczenia? Czy pani mama sama nauczyła panią czytać fusy, właśnie na takie okazje? Jaka to była książka? - skoro pozwolił jej zabrać ten egzemplarz, to był prawdziwy dowód miłości. Steffen sam wiedział, jak zaborczy potrafią być mężczyźni względem książek, które cenią - od miesięcy przeciągał oddanie pewnej rzadkiej pozycji o runach żeby zrobić na złość jakiemuś cudzoziemcowi w bibliotece. Nie widział we własnym zachowaniu nic niedojrzałego, ale faktycznie takiej Cassandrze oddałby egzemplarz od razu. Historia był tak romantyczna, tak mu bliska, że aż bolała. Kiedyś też miał romantyczną historię do opowiadania, ale już nie powie jej nikomu, nigdy. Pozostawało mu cieszyć się szczęściem pani Mulciber. -Jak wyglądało wasze wesele? Czy nadal ma pani swoją suknię z tamtego dnia?
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Będzie zachwycona, że tak bardzo spodobały się panu jej prace - skontrowała jego słowa bez zawahania, bacznie obserwując wyraz twarzy Steffena. Yelena pracowała w jednym z butików na Pokątnej, choć życzyła jej jak najlepiej, doskonale wiedziała, że czarownica nie była słynną projektantką, była jeszcze bardzo młoda i miała czas na pięcie się po szczeblach kariery. Wierzyła, że pewnego dnia zatrudnią ją sami Parkinsonowie, ale to jeszcze nie był ten dzień. Cassandra nie spodziewała się, że redaktor rozpozna jej tożsamość; skoro jednak to uczynił, na dodatek z takim zapałem, wiedziała, że musiało ich coś połączyć. Przyglądała się temu z zainteresowaniem starszej siostry, która niewiele wie na temat potencjalnego absztyfikanta prócz tego, że gdy o niej mówił, wydawał się speszony. - Pisał pan artykuł o butiku, w którym pracuje? - spytała z zainteresowaniem. - Będzie bardziej niż szczęśliwa, jeśli jej nazwisko się w nim pokaże. Tak ją pan poznał? - dopytała, pozornie tylko bez znaczenia i w sposób, który mógłby się wydać oczywistym dla redaktora pisma dla kobiet. Ciepły uśmiech skrzywił jednak dość szybko niezdarny grymas, gdy spytał o tych, którzy odeszli. Odeszło ich wielu. Vasyl, Graham, Mia, Cornelia, niedawno i Sigrun. Z Alphardem nie łączyła jej głębsza więź, ale od pewnego czasu serce krucho reagowało na odejście jakiejkolwiek znajomej twarzy. Wiedziała, kim byli, .nie była wcale ślepa na wyrządzane przez nich zło. Ale to oni byli jej bliscy i to oni byli jej wsparciem, na które mogła w życiu liczyć.
- Przyjaciół - odparła, nieco wymijająco, lecz na style stanowczo, że z tego jednego słowa dało się wyczytać, iż Cassandra nie zamierzała mówić na ten temat więcej. Nie tylko dlatego, że nie mogła, wszak opłakiwanie poprzedniego mężczyzny czy śmierciożerczyni, której odejście nie zostało publicznie obwieszczone, wydawały się dalece niestosowne, Cassandra nie chciała i nie zamierzała publicznie ronić łez, które były prawdziwe. - Zbyt wielu, panie redaktorze - dodała tylko, odwracając wzrok, pozwalając, by to letni wiatr wytarł z jej oczu pojedyncze łzy, które w nich zalśniły. W utrzymaniu kamiennej twarzy pomogło jej dalsze zapytanie Steffena.
- Wymianę męża - odparła bez zawahania. - Czym prędzej, tym lepiej dla obojga. Niekiedy mężczyźni odnajdują w sobie powołanie, gdy tracą życiowe wygody - odparła, znając wszak te historie z doświadczenia. Ileż kobiet, lecząc ich zasinienia, pęknięcia, złamania, namówiła do ucieczki? Iluż mężczyznom, nieświadomym jej roli, przyglądała się później, równie złamanym i pękniętym, jak złamane i popękane były kości i serca ich kobiet? - Mamy trudne czasy, panie redaktorze. A trudne czasy nie są dla słabych ludzi. - Irytowała ją ciągła paplanina o roli kobiet na wojnie, gdy tak wielu zapominało, na czym poległa rola mężczyzn. Dlaczego tak niewielu wytykało im dzisiaj opieszałość i brak odwagi? Dlaczego stawiano oczekiwania wobec kobiet, zdolnych do czynów mniejszych, a zapominano o mężczyznach, którzy nie mieli odwagi być mężczyznami i wykazać się wszystkim tym, co ponoć robili od nich lepiej? Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak okrutnie te słowa mogły zabrzmieć dla Steffena, którego żona porzuciła.
- Codzienność wojny jest straszna, pełna strachów i koszmarów. Wszyscy w tych trudnych dniach potrzebujemy wsparcia, lecz to na niektórych z nas spoczywa ten największy, najważniejszy ciężar odpowiedzialności. Jesteśmy tym dzielnym czarodziejom - i czarownicom, o udziale których pan zapomina, panie redaktorze - winni nasze szczególne myśli. To dzięki nim możemy spać spokojnie. To dzięki nim mogę zamknąć drzwi mojego domu i mieć pewność, że przed świtem nie sforsuje ich żaden bandyta. - Nie zamierzała nigdy umniejszać roli tych, którzy rzeczywiście narażali się życiem. Dziś krok w tył nie był już możliwy. Cassandra nie była wojowniczką, nie zamierzała udawać, że było inaczej. Znała swoją wartość, intelektem i doświadczeniem przewyższała niejednego czarodzieja, ale nie potrafiła walczyć i nie chciała tego robić.
- To miejsce zostało w całości sfinansowane z prywatnej sakwy Namiestnika, panie redaktorze - A właściwie mojej, przeniosła tu całe wyposażenie swojej lecznicy, odremontowała ściany własnymi dłońmi, z pomocą wyjątkowych pomocniczek, wyłożyła też własne pieniądze, ale o tym wspominać nie zamierzała; ktoś szybko podjąłby ten temat i obrócił przeciwko niej, zarzucając niezaradność jej mężowi, na co pozwolić nie mogła. - Oczywiście, lecznica pochłania ogromne środki. Jesteśmy otwarci na darowizny od tych, którzy mimo trudnych czasów mogą sobie na nie pozwolić - dodała, zgodnie z tym, co dyktowało jej sumienie. - Poza potrzebami miasteczka prowadzimy tu podstawową i najpotrzebniejszą pomoc, tą najpilniejszą, doprowadzoną z frontu - stwierdziła, rada, że lecznica spotkała się z takim zainteresowaniem czasopisma. - Osoby, które wymagają hospitalizacji magipsychiatrycznej, znajdą doskonałą opiekę w Londynie. Tu zajmujemy się ratowaniem życia. - Nie wiedziała wiele o szaleństwach i maniach, a sam Afsodelus nie miał tyle miejsca, by prowadzić tu dodatkowy oddział. Nie widziała zresztą takiej potrzeby.
- Dawno nie słyszałam większej bzdury, panie redaktorze - odparła bez zawahania, gdy przywołał artykuł Ramseya. Zastanawiała się, czy to zrobi, szczęśliwie dzięki Elvirze miała okazje zapoznać się z nim już wcześniej. Przeczytała go trzy razy, od początku, do końca, nim ostygły w niej emocje tych wszystkich dyrdymałów, które Ramsey w nim wypisał - doskonale wiedząc, że pisze stek bzdur, chyba że odczuwał wtedy jeszcze mocniej zaniki w pamięci. - To nie są słowa mojego męża, czy nie przeczytał pan tego artykułu uważnie? To cytaty z prac innych naukowców, które mój mąż jedynie przytoczył. - Miała ochotę obśmiać go dosadnie i szczerze wyrazić swoje emocje względem Horyzontów Zaklęć, które jeszcze do niedawna uważała za poważne pismo, ale zamiast tego uśmiechała się łagodnie i ciepło, choć wnikliwy obserwator dostrzegłby zapewne gniewne iskry w jej oczach. - W artykule postawił pewne tezy, które wywodzą się z dość prymitywnych badań, historycznie już zresztą nieistotnych, wyraźnie jednak zaznaczył, że sięga do nich umyślnie, by zarysować różnice pomiędzy pełnionymi przez czarodziejów i czarownice rolami. Mam wrażenie, że konkluzja artykułu panu umknęła. Czy przeczytał pan tylko wstęp, panie redaktorze? - spytała z tym samym uśmiechem, choć gniewne iskry znów przeobraziły się w nauczycielskie. Wielu mężczyzn zapominało, że rzekomo niższa rola kobiety mogła być jej siłą, niekiedy zresztą bardzo wygodną. Kobieta miała prawo wymagać. Kobieta miała prawo błądzić. Kobieta miała prawo być niemądrą, lecz zostać zawstydzonym przez intelekt kobiety pozostało kwestią haniebną. - Nie, nie twierdzę, że mężczyźni mogą bać się krwi bardziej, twierdzę, że boją się jej bardziej - sprecyzowała słowa redaktora, nie wdając się jednak w szczegóły, o których rozmawiać nie wypadało. Słowa te można było zresztą interpretować dwojako, krwawił nawet ścięty na rosół kogut. - Z pewnością ma to swoje podłoże - dodała, dla złagodzenia tych słów, gdy zorientowała się, że może postawiła tezę zbyt ostro. - Wszak krew na stroju prawdziwego mężczyzny oznacza ciężkie wojenne rany, a my widujemy ją tylko na koszulach naszych bohaterów, gdy wiemy już, że powrócili do nas bezpieczni i cali. - Ułagodziła swoje słowa, z pogodnym uśmiechem wyrażającym ironię, której nie pojmie żaden mężczyzna, a którą pojmie każda czytająca te słowa niewiasta. Być może, jeśli połechcze jego ego wystarczająco mocno, nawet ujmie je w artykule.
- Lecznicze zioła są darem od matki natury, wielu czarodziejów o tym nie wie, ale możne je odnaleźć na okolicznych polach, łąkach i w lasach, wszędzie tam, gdzie żyjemy i wszędzie tam, gdzie ich potrzebujemy. To nie są rzadkie rośliny, panie redaktorze, rzadkie są talenty, które potrafią uczynić z nich odpowiedni użytek. Nie sądzę, by nasze hrabstwo wyróżniało się pod tym kątem na tle pozostałych. Jestem jednak w posiadaniu dość wiekowego drzewa wiggenowego, które bardzo nam pomaga w codziennej praktyce. Jestem nim zauroczona, to ono pomogła nam wybrać dom w tych stronach - odparła spokojnie, znów zgodnie z prawdą. Nietrudno było jednak dostrzec, że opowiedziana przez nią, nieco naciągająca fakty historia miłosna jest dla Steffena znacznie bardziej interesująca, od jej codziennej praktyki. Westchnęła, jakby z rozmarzeniem, historia rozmijała się z prawdą, lecz nie odstawała od niej wcale aż tak, jak mogłoby się zdawać. Fakt, że połączyło ich przeznaczenie, był dla niej oczywisty - ale i dość intymny, by w prawdziwym kształcie zachować go dla siebie nawet gdyby toczył się historią, którą mogłaby dziś publicznie opowiedzieć.
- Tak - odparła z zamyśleniem. - Moja matka mnie tego nauczyła - Niewiele rzeczy w życiu robiły razem, czy to przypadek, że to właśnie ta jako pierwsza przyszła jej na myśl? Czy te słowa sprawią, że w pierwszym odruchu nie napisze do Czarownicy z informacją, że zmyślona przez nią historia jest stekiem bzdur równie zabawnym, co artykuł Ramseya? Poczuła ukłucie niewygody, gdy pomyślała o tym, że jej matka przeczyta o sobie i o tamtym artykule na jednej stronie gazety. Nie zapomni o tym wspominać na rodzinnych obiadach do śmierci - w najlepszym przypadku własnej. - Nauczyła mnie zawierzać los przeznaczeniu nie tylko w podobnych sprawach. Nasz los został, ścieżka każdego wytyczona jest po gwieździstym niebie. Nie patrzeć na nie, to jak nie patrzeć pod nogi, idąc kamienistą ścieżką. Nie warto być lekkomyślnym. - Wszak to matka Cassandry, której była imienniczką, była autorką podręczników, z których już od lat nauczano wróżbiarstwa w Hogwarcie, była jedną z najwybitniejszych wróżbitek w kraju, lecz założyła, że nie musiała o tym przypominać przygotowanemu do rozmowy redaktorowi. I może, może będzie nawet dumna z tego, co Cassandra właśnie powiedziała. Zamyśliła się nad pytaniem o księgę. Wracała wspomnieniami do hogwarckich bibliotek, które wszak w istocie odwiedzali oboje, wtedy jeszcze sobie obcy. Ale przecież go pamiętała, był jednym z tych Ślizgonów, którym większość, a ona pierwsza, woleli zejść z drogi. - To chyba była Smyczkowa Teoria Magii Jonathana Crisby'ego - stwierdziła, głosem naznaczonym dziwną melancholią. Była to mało popularna gruba księga, która dość przystępnym językiem tłumaczyła trudne zagadnienia teoretyczne. Ciekawiła ją nauka jako taka, w trakcie kursu dopiero zaczynała zawężać swoje zainteresowania. Uśmiechnęła się ciepło, gdy wskazał na podjętą inicjatywę. Mężczyznom należało czasem pomóc podjąć decyzję, lecz jak o tym opowiedzieć mężczyźnie, nie zdradzając zbyt wiele z kobiecej magii?
- Każda czarownica wie, że to czarodziej powinien wykonać pierwszy krok, nie szkodzi jednak subtelnym gestem przyciągnąć go na odpowiednią ścieżkę - stwierdziła bardzo oględnie. - Najdzielniejszy łowca nie pochwyci ptaka, który, rozpostarłszy skrzydła, mignie tylko na horyzoncie i zniknie. Szczęście nie ma nic do rzeczy, nie wolno pozwolić, by droga życia ułożyła się inaczej, niż zostało zapisane. Złe decyzje mogą doprowadzić nas do niefortunnego końca - snuła dalej, być może przeciągając odpowiedź na dalsze pytania Steffena. Jak wyglądało wesele, które nigdy się nie odbyło? - To była ciepła lipcowa noc. Nasze rodziny nie są duże. W dbałości o czystą krew, które dekadę temu wydawała się być w znaczącym regresie wśród czarodziejów, którym brakowało poszanowania dla tradycji, grono okazało się raczej kameralne. Bawiliśmy się wśród najbliższych, byli nasi przyjaciele. Moją druhną była dzisiejsza namiestniczka Londynu, Deirdre, wtedy jeszcze panna. Najważniejsza była dla nas jednak sama przysięga wiecznego oddania, wzajemnego wsparcia w zdrowiu i w chorobie. Wesele było bardzo konserwatywne, utrzymane w duchu starych celtyckich zwyczajów, w całkowitym oderwaniu od panującej nowomody, czy też mugolskich naleciałości. Miałam plecione tradycyjne warkocze. Ślubowaliśmy przed bliskimi, przed świtem i przed czterema żywiołami świata. Piliśmy słodki miód pitny. Śpiewaliśmy dawne pieśni i tańczyliśmy do rana, znajdując szczęście przy wsparciu najważniejszych dla nas osób. Sukni ślubnej zdążyłam się wyzbyć. Wierzę, że pamiątki nie są konieczne, by zakląć we wspomnieniach piękne chwile. Tylko tak pozostają niepowtarzalne i pozostają takimi, jakimi chcemy je pamiętać - przyznała, ze smutnym uśmiechem. Poprzez podkreślenie celtyckich tradycji pragnęła podkreślić ich związek z tą, nie rosyjską ziemią, z której wszak oboje pochodzili. Przysięgając sobie oddanie przez kilkoma tygodniami nie oglądali się na wschodnie ziemie, ich oboje wychowała Anglia.
- Przyjaciół - odparła, nieco wymijająco, lecz na style stanowczo, że z tego jednego słowa dało się wyczytać, iż Cassandra nie zamierzała mówić na ten temat więcej. Nie tylko dlatego, że nie mogła, wszak opłakiwanie poprzedniego mężczyzny czy śmierciożerczyni, której odejście nie zostało publicznie obwieszczone, wydawały się dalece niestosowne, Cassandra nie chciała i nie zamierzała publicznie ronić łez, które były prawdziwe. - Zbyt wielu, panie redaktorze - dodała tylko, odwracając wzrok, pozwalając, by to letni wiatr wytarł z jej oczu pojedyncze łzy, które w nich zalśniły. W utrzymaniu kamiennej twarzy pomogło jej dalsze zapytanie Steffena.
- Wymianę męża - odparła bez zawahania. - Czym prędzej, tym lepiej dla obojga. Niekiedy mężczyźni odnajdują w sobie powołanie, gdy tracą życiowe wygody - odparła, znając wszak te historie z doświadczenia. Ileż kobiet, lecząc ich zasinienia, pęknięcia, złamania, namówiła do ucieczki? Iluż mężczyznom, nieświadomym jej roli, przyglądała się później, równie złamanym i pękniętym, jak złamane i popękane były kości i serca ich kobiet? - Mamy trudne czasy, panie redaktorze. A trudne czasy nie są dla słabych ludzi. - Irytowała ją ciągła paplanina o roli kobiet na wojnie, gdy tak wielu zapominało, na czym poległa rola mężczyzn. Dlaczego tak niewielu wytykało im dzisiaj opieszałość i brak odwagi? Dlaczego stawiano oczekiwania wobec kobiet, zdolnych do czynów mniejszych, a zapominano o mężczyznach, którzy nie mieli odwagi być mężczyznami i wykazać się wszystkim tym, co ponoć robili od nich lepiej? Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak okrutnie te słowa mogły zabrzmieć dla Steffena, którego żona porzuciła.
- Codzienność wojny jest straszna, pełna strachów i koszmarów. Wszyscy w tych trudnych dniach potrzebujemy wsparcia, lecz to na niektórych z nas spoczywa ten największy, najważniejszy ciężar odpowiedzialności. Jesteśmy tym dzielnym czarodziejom - i czarownicom, o udziale których pan zapomina, panie redaktorze - winni nasze szczególne myśli. To dzięki nim możemy spać spokojnie. To dzięki nim mogę zamknąć drzwi mojego domu i mieć pewność, że przed świtem nie sforsuje ich żaden bandyta. - Nie zamierzała nigdy umniejszać roli tych, którzy rzeczywiście narażali się życiem. Dziś krok w tył nie był już możliwy. Cassandra nie była wojowniczką, nie zamierzała udawać, że było inaczej. Znała swoją wartość, intelektem i doświadczeniem przewyższała niejednego czarodzieja, ale nie potrafiła walczyć i nie chciała tego robić.
- To miejsce zostało w całości sfinansowane z prywatnej sakwy Namiestnika, panie redaktorze - A właściwie mojej, przeniosła tu całe wyposażenie swojej lecznicy, odremontowała ściany własnymi dłońmi, z pomocą wyjątkowych pomocniczek, wyłożyła też własne pieniądze, ale o tym wspominać nie zamierzała; ktoś szybko podjąłby ten temat i obrócił przeciwko niej, zarzucając niezaradność jej mężowi, na co pozwolić nie mogła. - Oczywiście, lecznica pochłania ogromne środki. Jesteśmy otwarci na darowizny od tych, którzy mimo trudnych czasów mogą sobie na nie pozwolić - dodała, zgodnie z tym, co dyktowało jej sumienie. - Poza potrzebami miasteczka prowadzimy tu podstawową i najpotrzebniejszą pomoc, tą najpilniejszą, doprowadzoną z frontu - stwierdziła, rada, że lecznica spotkała się z takim zainteresowaniem czasopisma. - Osoby, które wymagają hospitalizacji magipsychiatrycznej, znajdą doskonałą opiekę w Londynie. Tu zajmujemy się ratowaniem życia. - Nie wiedziała wiele o szaleństwach i maniach, a sam Afsodelus nie miał tyle miejsca, by prowadzić tu dodatkowy oddział. Nie widziała zresztą takiej potrzeby.
- Dawno nie słyszałam większej bzdury, panie redaktorze - odparła bez zawahania, gdy przywołał artykuł Ramseya. Zastanawiała się, czy to zrobi, szczęśliwie dzięki Elvirze miała okazje zapoznać się z nim już wcześniej. Przeczytała go trzy razy, od początku, do końca, nim ostygły w niej emocje tych wszystkich dyrdymałów, które Ramsey w nim wypisał - doskonale wiedząc, że pisze stek bzdur, chyba że odczuwał wtedy jeszcze mocniej zaniki w pamięci. - To nie są słowa mojego męża, czy nie przeczytał pan tego artykułu uważnie? To cytaty z prac innych naukowców, które mój mąż jedynie przytoczył. - Miała ochotę obśmiać go dosadnie i szczerze wyrazić swoje emocje względem Horyzontów Zaklęć, które jeszcze do niedawna uważała za poważne pismo, ale zamiast tego uśmiechała się łagodnie i ciepło, choć wnikliwy obserwator dostrzegłby zapewne gniewne iskry w jej oczach. - W artykule postawił pewne tezy, które wywodzą się z dość prymitywnych badań, historycznie już zresztą nieistotnych, wyraźnie jednak zaznaczył, że sięga do nich umyślnie, by zarysować różnice pomiędzy pełnionymi przez czarodziejów i czarownice rolami. Mam wrażenie, że konkluzja artykułu panu umknęła. Czy przeczytał pan tylko wstęp, panie redaktorze? - spytała z tym samym uśmiechem, choć gniewne iskry znów przeobraziły się w nauczycielskie. Wielu mężczyzn zapominało, że rzekomo niższa rola kobiety mogła być jej siłą, niekiedy zresztą bardzo wygodną. Kobieta miała prawo wymagać. Kobieta miała prawo błądzić. Kobieta miała prawo być niemądrą, lecz zostać zawstydzonym przez intelekt kobiety pozostało kwestią haniebną. - Nie, nie twierdzę, że mężczyźni mogą bać się krwi bardziej, twierdzę, że boją się jej bardziej - sprecyzowała słowa redaktora, nie wdając się jednak w szczegóły, o których rozmawiać nie wypadało. Słowa te można było zresztą interpretować dwojako, krwawił nawet ścięty na rosół kogut. - Z pewnością ma to swoje podłoże - dodała, dla złagodzenia tych słów, gdy zorientowała się, że może postawiła tezę zbyt ostro. - Wszak krew na stroju prawdziwego mężczyzny oznacza ciężkie wojenne rany, a my widujemy ją tylko na koszulach naszych bohaterów, gdy wiemy już, że powrócili do nas bezpieczni i cali. - Ułagodziła swoje słowa, z pogodnym uśmiechem wyrażającym ironię, której nie pojmie żaden mężczyzna, a którą pojmie każda czytająca te słowa niewiasta. Być może, jeśli połechcze jego ego wystarczająco mocno, nawet ujmie je w artykule.
- Lecznicze zioła są darem od matki natury, wielu czarodziejów o tym nie wie, ale możne je odnaleźć na okolicznych polach, łąkach i w lasach, wszędzie tam, gdzie żyjemy i wszędzie tam, gdzie ich potrzebujemy. To nie są rzadkie rośliny, panie redaktorze, rzadkie są talenty, które potrafią uczynić z nich odpowiedni użytek. Nie sądzę, by nasze hrabstwo wyróżniało się pod tym kątem na tle pozostałych. Jestem jednak w posiadaniu dość wiekowego drzewa wiggenowego, które bardzo nam pomaga w codziennej praktyce. Jestem nim zauroczona, to ono pomogła nam wybrać dom w tych stronach - odparła spokojnie, znów zgodnie z prawdą. Nietrudno było jednak dostrzec, że opowiedziana przez nią, nieco naciągająca fakty historia miłosna jest dla Steffena znacznie bardziej interesująca, od jej codziennej praktyki. Westchnęła, jakby z rozmarzeniem, historia rozmijała się z prawdą, lecz nie odstawała od niej wcale aż tak, jak mogłoby się zdawać. Fakt, że połączyło ich przeznaczenie, był dla niej oczywisty - ale i dość intymny, by w prawdziwym kształcie zachować go dla siebie nawet gdyby toczył się historią, którą mogłaby dziś publicznie opowiedzieć.
- Tak - odparła z zamyśleniem. - Moja matka mnie tego nauczyła - Niewiele rzeczy w życiu robiły razem, czy to przypadek, że to właśnie ta jako pierwsza przyszła jej na myśl? Czy te słowa sprawią, że w pierwszym odruchu nie napisze do Czarownicy z informacją, że zmyślona przez nią historia jest stekiem bzdur równie zabawnym, co artykuł Ramseya? Poczuła ukłucie niewygody, gdy pomyślała o tym, że jej matka przeczyta o sobie i o tamtym artykule na jednej stronie gazety. Nie zapomni o tym wspominać na rodzinnych obiadach do śmierci - w najlepszym przypadku własnej. - Nauczyła mnie zawierzać los przeznaczeniu nie tylko w podobnych sprawach. Nasz los został, ścieżka każdego wytyczona jest po gwieździstym niebie. Nie patrzeć na nie, to jak nie patrzeć pod nogi, idąc kamienistą ścieżką. Nie warto być lekkomyślnym. - Wszak to matka Cassandry, której była imienniczką, była autorką podręczników, z których już od lat nauczano wróżbiarstwa w Hogwarcie, była jedną z najwybitniejszych wróżbitek w kraju, lecz założyła, że nie musiała o tym przypominać przygotowanemu do rozmowy redaktorowi. I może, może będzie nawet dumna z tego, co Cassandra właśnie powiedziała. Zamyśliła się nad pytaniem o księgę. Wracała wspomnieniami do hogwarckich bibliotek, które wszak w istocie odwiedzali oboje, wtedy jeszcze sobie obcy. Ale przecież go pamiętała, był jednym z tych Ślizgonów, którym większość, a ona pierwsza, woleli zejść z drogi. - To chyba była Smyczkowa Teoria Magii Jonathana Crisby'ego - stwierdziła, głosem naznaczonym dziwną melancholią. Była to mało popularna gruba księga, która dość przystępnym językiem tłumaczyła trudne zagadnienia teoretyczne. Ciekawiła ją nauka jako taka, w trakcie kursu dopiero zaczynała zawężać swoje zainteresowania. Uśmiechnęła się ciepło, gdy wskazał na podjętą inicjatywę. Mężczyznom należało czasem pomóc podjąć decyzję, lecz jak o tym opowiedzieć mężczyźnie, nie zdradzając zbyt wiele z kobiecej magii?
- Każda czarownica wie, że to czarodziej powinien wykonać pierwszy krok, nie szkodzi jednak subtelnym gestem przyciągnąć go na odpowiednią ścieżkę - stwierdziła bardzo oględnie. - Najdzielniejszy łowca nie pochwyci ptaka, który, rozpostarłszy skrzydła, mignie tylko na horyzoncie i zniknie. Szczęście nie ma nic do rzeczy, nie wolno pozwolić, by droga życia ułożyła się inaczej, niż zostało zapisane. Złe decyzje mogą doprowadzić nas do niefortunnego końca - snuła dalej, być może przeciągając odpowiedź na dalsze pytania Steffena. Jak wyglądało wesele, które nigdy się nie odbyło? - To była ciepła lipcowa noc. Nasze rodziny nie są duże. W dbałości o czystą krew, które dekadę temu wydawała się być w znaczącym regresie wśród czarodziejów, którym brakowało poszanowania dla tradycji, grono okazało się raczej kameralne. Bawiliśmy się wśród najbliższych, byli nasi przyjaciele. Moją druhną była dzisiejsza namiestniczka Londynu, Deirdre, wtedy jeszcze panna. Najważniejsza była dla nas jednak sama przysięga wiecznego oddania, wzajemnego wsparcia w zdrowiu i w chorobie. Wesele było bardzo konserwatywne, utrzymane w duchu starych celtyckich zwyczajów, w całkowitym oderwaniu od panującej nowomody, czy też mugolskich naleciałości. Miałam plecione tradycyjne warkocze. Ślubowaliśmy przed bliskimi, przed świtem i przed czterema żywiołami świata. Piliśmy słodki miód pitny. Śpiewaliśmy dawne pieśni i tańczyliśmy do rana, znajdując szczęście przy wsparciu najważniejszych dla nas osób. Sukni ślubnej zdążyłam się wyzbyć. Wierzę, że pamiątki nie są konieczne, by zakląć we wspomnieniach piękne chwile. Tylko tak pozostają niepowtarzalne i pozostają takimi, jakimi chcemy je pamiętać - przyznała, ze smutnym uśmiechem. Poprzez podkreślenie celtyckich tradycji pragnęła podkreślić ich związek z tą, nie rosyjską ziemią, z której wszak oboje pochodzili. Przysięgając sobie oddanie przez kilkoma tygodniami nie oglądali się na wschodnie ziemie, ich oboje wychowała Anglia.
bo ty jesteś
prządką
prządką
-Tak pani myśli? - zapytał nieco zbyt za szybko, z pewnym niedowierzaniem. Yelena - zachwycona? Nigdy nie widział jej zachwyconej. Nawet wtedy, gdy na pierwszym roku jako pierwszy zmienił guzik w muchę! To była śliczna mucha. Jej skrzydełka błyszczały pięknie w popołudniowym słońcu i było mu smutno, gdy profesor kazała mu cofnąć zaklęcie. -Nie sądzę, by zależało jej na - moim, ale ugryzł się w język -...ludzkim podziwie. - palnął w ramach wyjaśnienia, udowadniając tym samym jak bardzo nie rozumie kobiet. Miała chyba do tego prawo, był w końcu korespondentem wojennym.
-Robiłem reportaż z jesiennej kolekcji i to panna Mulciber mnie oprowadzała. - przyznał. Joyce nie powiedziała mu, że ma o tym nie paplać (być może uznawała to za oczywiste), ale tak czy siak Cassandra mogła dowiedzieć się tego od Yeleny. A on chciał zaimponować im obu, zachęcony łagodnym uśmiechem Cassandry. -Kreacje jej autorstwa były ładniejsze od innych, transmutacyjnie wyrafinowane. - to nie pokaże się w "Czarownicy", nie możesz pisać, że inne kreacje nie są wcale wyrafinowane, Cattermole. -Kojarzymy się ze szkoły. - byli w podobnym wieku, to nie sekret. Ton i speszenie Steffena zdradzały, że poza szkołą raczej nie mieli kontaktu.
Zamilkł, widząc w jej oczach... łzy? To one, skuteczniej niż stanowczy ton, skłoniły go do ucięcia tematu. Też stracił przyjaciół, ale dotychczas nie myślał o tym, że żony namiestników kogoś traciły. Jego przyjaciela zabił Śmierciożerca, a jej? W myśli, że lord Longbottom albo jego ludzie było coś niewygodnego. Co zrobiliby z nią albo z Yeleną?
Na pewno nikt po naszej stronie nie zrobiłby nic złego niewinnym kobietom. - uspokoił się prędko. Na szczęście Cassandra powiedziała mu, że w zamku w Warwick katowano czarodziejów, nie czarodziejki, a jego wyobraźnia nie sięgała aż tak daleko aby podszepnąć co mugolscy partyzanci mogą zrobić z osobami ich pokroju.Co mogliby zrobić z już-nie-jego Bellą. Chodził w teren, widział wojnę, ale na razie ominęły go takie widoki.
-Słucham? - z zamyślenia wytrąciły go słowa zupełnie szokujące. -W sensie... przepraszam, przesłyszałem się, jak można wymienić męża? Po ślubie już trochę na to za późno, mówiła pani o zmianie charakteru męża, tak? - upewnił się przepraszająco, bo na pewno się przesłyszał, bo jego mama mówiła, że małżeństwa są na całe życie i wysłała mu o tym okropnego wyjca.
Nie są, Bella pewnie właśnie to zrobiła. Wymieniła męża. Można to zrobić bardzo prosto, jeden list i załatwione. - rozbrzmiała w jego głowie smutna myśl, echo słów kolegów i własnych wyrzutów sumienia.
Odchrząknął, speszony.
-Powołanie do czego ma pani na myśli? - wymamrotał do swojego zeszytu. Co teraz powinien zrobić, bohatersko zginąć na wojnie? W śmierci Bertiego nie było nic bohaterskiego, chociaż zrobił bohaterskie rzeczy dla innych ludzi. Tylko smutek i pustka. A on chciał żyć. Wciąż, nawet jeśli wszystko bolało. Mówiła dalej, wytykając mu, że zapomina o udziale czarownic w wojnie. Przestąpił z nogi na nogę, speszony.
-Nie zapominamy - wygodniej było mu mówić o redakcji w liczbie mnogiej, zdjąć z siebie część odpowiedzialności. -o czarownicach, które zostały odznaczone medalami, o namiestnik Londynu. Przyzna jednak pani, że nie każda kobieta może znaleźć w sobie tyle... odwagi? - sprostował, nie wiedząc jak inaczej to ująć. Nie każda kobieta i nie każdy mężczyzna? Samemu chciałby dostać kiedyś medal, nawet taki dla kobiet. Pogodził się z tym, że Lord Longbottom nie miał pewnie kruszcu na medale, bo na pewno rozdał swój majątek ubogim i sierotom - był bardzo szlachetny.
A Namiestnik Warwickshire najwyraźniej rozdał swój majątek... szpitalowi?
-Sfinansował to... wszystko? Czy nie odbiło się to na państwa rodzinie? - zapytał naiwnie, nieświadom, że o takie rzeczy pytać nie wypada. Gdyby był tutaj z inną redaktor, ta przypadkiem przydeptałaby mu stopę, ale był sam - a Joyce będzie wdzięczna za plotki, nawet zdobyte pochopnie.
Otworzył szerzej oczy, gdy nazwała artykuł swojego męża bzdurami - i już przemknęło mu przez myśl, że za taki cytat Joyce go ozłoci, ale niestety pani Mulciber doprecyzowała co ma na myśli i sprawiła, że prawie uwierzył, że nie zrozumiał artykułu. Zarumienił się lekko, próbując wrócić myślami do zawiłego języka i dziwnych konkluzji. Nie wiedział, czy nie rozumiał artykułu, bo ten był tak dziwny czy po prostu go nie zrozumiał. Przez moment wyglądał, jakby miał ochotę się wycofać, ale na szczęście miał w notesie cytaty.
-T...tak, pani mąż podał tam nazwiska innych badaczy... - zająknął się, przełknął ślinę. -Ale konkluzja to już jego wnioski, prawda? Pisze tam o tym, że głównym obowiązkiem czarownic jest dbałość o przedłużenie rodów... chodzi o rodzenie dzieci, tak? - upewnił się prostolinijnie. -A dalej: "każdy przejaw chęci uczestnictwa w walce uznawać za symptom psychicznej choroby." Oczywiście, na pewno miał na myśli czynne uczestnictwo w walce - niby grzecznie rozgrzeszył Ramseya, ale w jego brązowych oczach zalśnił jakiś upór -ale to nie jest jasno napisane i czytelniczki mogą mieć wątpliwości czy choćby działalność w szpitalach polowych to walka czy nie walka, a pani powiedziała, że sama działała pani blisko linii frontu, więc dlatego spytałem czy mąż pani pozwala... ten artykuł naprawdę jest bardzo niejasny bez rozłożenia na czynniki pierwsze, więc redakcja będzie bardzo wdzięczna za rozjaśnienie. - miał nadzieję, że nie posunął się za daleko, ale Madeline na jego miejscu po prostu przytoczyłaby te cytaty bez żadnego wyjaśnienia i wysnuła wniosek, że żona namiestnika jest wariatką. W porównaniu do niej był naprawdę bardzo dokładny! -Niestety, prości czytelnicy nie rozumieją czasem wielkiej nauki, no i tak powstają plotki. - dodał jeszcze przepraszająco, podsumowując w ten sposób dysonans między "Czarownicą" i "Horyzontami zaklęć."
-Och, to... - musiał przyznać, że słowa pani Mulciber o krwi były równie zaskakujące jak niektóre z cytatów jej męża. Może naprawdę dobrze się dobrali. -...bardzo szlachetnie świadczy o odwadze kobiet. - skonsternowany, nie był pewien czy w ogóle powinien to zapisać, ale metafora o koszuli zabrzmiała bardzo poetycko. Uśmiechnął się i zapisał ją radośnie, słowo w słowo. -To bardzo piękne porównanie. A z praktycznych rzeczy, czy ma pani niezawodne sposoby na spieranie krwi z koszuli? Często dostajemy to pytanie w redakcji i zbieramy różne domowe przepisy, dla dobra czytelniczek i Anglii. - zapytał przytomnie, bo ostatnio to pytanie przewijało się w listach do Wilhelminy, a za nie odpowiedzialny był on, a redakcja wcale nie zbierała tych sposobów i musiał odpisać coś sam. Merlinie, Cattermole, spytaj żony albo zmyśl coś, albo sam pierz do skutku. - odpowiedziała mu Joyce gdy się poradził, bo nieroztropnie zrobił to w przeddzień urodzin małej Dolores i była bardzo zajęta. Miał jeszcze czas, by dokończyć rubrykę - rada Cassandry mogła mu spaść jak z nieba.
Pokiwał głową, słuchając o ziołach i zanotował: "Urzekające drzewo pomogło wybrać dom pani Mulciber."
-A jaki jest sam dom? W porównaniu do tego, gdzie mieszkali państwo wcześniej? - nikt w redakcji nie wiedział, gdzie mieszkali wcześniej, ale może uda mu się czegoś dowiedzieć - pani Mulciber mówiła o wiele więcej niż się spodziewał, nawet po podjęciu tematu artykułu z "Horyzontów." Był tym zachwycony i był jej bardzo wdzięczny.
-Pani matka jest bardzo mądra. Jak pani. - skomplementował obie kobiety, z goryczą myśląc, że jego nikt nie nauczył jak wybierać przeznaczoną sobie żonę. Melancholia szybko zniknęła, gdy zdradziła mu tytuł księgi. -Wspaniale! Poszukam jej w bibliotece! - zdradził i rozpromienił się, jakby co najmniej spodziewał się znaleźć w środku książki przyszłą żonę.
-Przyjaźnią się państwo z namiestniczką Londynu? - wychwycił z opowieści. Serce zabiło mu mocniej, oto nadarzyła się okazja, ryzykowna, ale musiał z niej skorzystać. Joyce zabiłaby go, gdyby nie spróbował. -Czy sądzi pani, że zgodziłaby się na wywiad? Jest bardzo zajęta, sowy trafiają do jej sekretarza i trudno dotrzeć do niej bez polecenia... - spojrzał na Cassandrę, zawiesił głos z wyraźną prośbą. Byłby bardzo zobowiązany, a nowa karta przetargowa objęłaby również nią - Joyce nie odważyłaby się pisać niemiłych rzeczy o strojach kogoś, kto im pomógł, prawda? Och, może nawet nie odważyłaby się wtedy cenzurować jego artykułu! Chciał napisać miłe rzeczy o pani Mulciber, to w końcu nie jej wina, że jej mąż miał poglądy jakie miał (choć podobno można było takich wymienić).
-Jak pięknie... - rozmarzył się, żałując, że nie zapewnił Belli podobnego ślubu. Może faktycznie był zbyt nowomodny i dlatego nie przetrwał. -Jak zatem pamięta pani swoją suknię ślubną? - zapytał, wyraźnie w dobrym humorze. Mógłby mówić dalej i dalej i pytać więcej i więcej, ale zerknął kontrolnie na zniżające się słońce. -Czy zanim zajdzie słońce, zgodziłaby się pani na kilka zdjęć? - zapytał, wskazując aparat na swojej szyi. -Może tam, tam jest dobre światło?
-Robiłem reportaż z jesiennej kolekcji i to panna Mulciber mnie oprowadzała. - przyznał. Joyce nie powiedziała mu, że ma o tym nie paplać (być może uznawała to za oczywiste), ale tak czy siak Cassandra mogła dowiedzieć się tego od Yeleny. A on chciał zaimponować im obu, zachęcony łagodnym uśmiechem Cassandry. -Kreacje jej autorstwa były ładniejsze od innych, transmutacyjnie wyrafinowane. - to nie pokaże się w "Czarownicy", nie możesz pisać, że inne kreacje nie są wcale wyrafinowane, Cattermole. -Kojarzymy się ze szkoły. - byli w podobnym wieku, to nie sekret. Ton i speszenie Steffena zdradzały, że poza szkołą raczej nie mieli kontaktu.
Zamilkł, widząc w jej oczach... łzy? To one, skuteczniej niż stanowczy ton, skłoniły go do ucięcia tematu. Też stracił przyjaciół, ale dotychczas nie myślał o tym, że żony namiestników kogoś traciły. Jego przyjaciela zabił Śmierciożerca, a jej? W myśli, że lord Longbottom albo jego ludzie było coś niewygodnego. Co zrobiliby z nią albo z Yeleną?
Na pewno nikt po naszej stronie nie zrobiłby nic złego niewinnym kobietom. - uspokoił się prędko. Na szczęście Cassandra powiedziała mu, że w zamku w Warwick katowano czarodziejów, nie czarodziejki, a jego wyobraźnia nie sięgała aż tak daleko aby podszepnąć co mugolscy partyzanci mogą zrobić z osobami ich pokroju.
-Słucham? - z zamyślenia wytrąciły go słowa zupełnie szokujące. -W sensie... przepraszam, przesłyszałem się, jak można wymienić męża? Po ślubie już trochę na to za późno, mówiła pani o zmianie charakteru męża, tak? - upewnił się przepraszająco, bo na pewno się przesłyszał, bo jego mama mówiła, że małżeństwa są na całe życie i wysłała mu o tym okropnego wyjca.
Nie są, Bella pewnie właśnie to zrobiła. Wymieniła męża. Można to zrobić bardzo prosto, jeden list i załatwione. - rozbrzmiała w jego głowie smutna myśl, echo słów kolegów i własnych wyrzutów sumienia.
Odchrząknął, speszony.
-Powołanie do czego ma pani na myśli? - wymamrotał do swojego zeszytu. Co teraz powinien zrobić, bohatersko zginąć na wojnie? W śmierci Bertiego nie było nic bohaterskiego, chociaż zrobił bohaterskie rzeczy dla innych ludzi. Tylko smutek i pustka. A on chciał żyć. Wciąż, nawet jeśli wszystko bolało. Mówiła dalej, wytykając mu, że zapomina o udziale czarownic w wojnie. Przestąpił z nogi na nogę, speszony.
-Nie zapominamy - wygodniej było mu mówić o redakcji w liczbie mnogiej, zdjąć z siebie część odpowiedzialności. -o czarownicach, które zostały odznaczone medalami, o namiestnik Londynu. Przyzna jednak pani, że nie każda kobieta może znaleźć w sobie tyle... odwagi? - sprostował, nie wiedząc jak inaczej to ująć. Nie każda kobieta i nie każdy mężczyzna? Samemu chciałby dostać kiedyś medal, nawet taki dla kobiet. Pogodził się z tym, że Lord Longbottom nie miał pewnie kruszcu na medale, bo na pewno rozdał swój majątek ubogim i sierotom - był bardzo szlachetny.
A Namiestnik Warwickshire najwyraźniej rozdał swój majątek... szpitalowi?
-Sfinansował to... wszystko? Czy nie odbiło się to na państwa rodzinie? - zapytał naiwnie, nieświadom, że o takie rzeczy pytać nie wypada. Gdyby był tutaj z inną redaktor, ta przypadkiem przydeptałaby mu stopę, ale był sam - a Joyce będzie wdzięczna za plotki, nawet zdobyte pochopnie.
Otworzył szerzej oczy, gdy nazwała artykuł swojego męża bzdurami - i już przemknęło mu przez myśl, że za taki cytat Joyce go ozłoci, ale niestety pani Mulciber doprecyzowała co ma na myśli i sprawiła, że prawie uwierzył, że nie zrozumiał artykułu. Zarumienił się lekko, próbując wrócić myślami do zawiłego języka i dziwnych konkluzji. Nie wiedział, czy nie rozumiał artykułu, bo ten był tak dziwny czy po prostu go nie zrozumiał. Przez moment wyglądał, jakby miał ochotę się wycofać, ale na szczęście miał w notesie cytaty.
-T...tak, pani mąż podał tam nazwiska innych badaczy... - zająknął się, przełknął ślinę. -Ale konkluzja to już jego wnioski, prawda? Pisze tam o tym, że głównym obowiązkiem czarownic jest dbałość o przedłużenie rodów... chodzi o rodzenie dzieci, tak? - upewnił się prostolinijnie. -A dalej: "każdy przejaw chęci uczestnictwa w walce uznawać za symptom psychicznej choroby." Oczywiście, na pewno miał na myśli czynne uczestnictwo w walce - niby grzecznie rozgrzeszył Ramseya, ale w jego brązowych oczach zalśnił jakiś upór -ale to nie jest jasno napisane i czytelniczki mogą mieć wątpliwości czy choćby działalność w szpitalach polowych to walka czy nie walka, a pani powiedziała, że sama działała pani blisko linii frontu, więc dlatego spytałem czy mąż pani pozwala... ten artykuł naprawdę jest bardzo niejasny bez rozłożenia na czynniki pierwsze, więc redakcja będzie bardzo wdzięczna za rozjaśnienie. - miał nadzieję, że nie posunął się za daleko, ale Madeline na jego miejscu po prostu przytoczyłaby te cytaty bez żadnego wyjaśnienia i wysnuła wniosek, że żona namiestnika jest wariatką. W porównaniu do niej był naprawdę bardzo dokładny! -Niestety, prości czytelnicy nie rozumieją czasem wielkiej nauki, no i tak powstają plotki. - dodał jeszcze przepraszająco, podsumowując w ten sposób dysonans między "Czarownicą" i "Horyzontami zaklęć."
-Och, to... - musiał przyznać, że słowa pani Mulciber o krwi były równie zaskakujące jak niektóre z cytatów jej męża. Może naprawdę dobrze się dobrali. -...bardzo szlachetnie świadczy o odwadze kobiet. - skonsternowany, nie był pewien czy w ogóle powinien to zapisać, ale metafora o koszuli zabrzmiała bardzo poetycko. Uśmiechnął się i zapisał ją radośnie, słowo w słowo. -To bardzo piękne porównanie. A z praktycznych rzeczy, czy ma pani niezawodne sposoby na spieranie krwi z koszuli? Często dostajemy to pytanie w redakcji i zbieramy różne domowe przepisy, dla dobra czytelniczek i Anglii. - zapytał przytomnie, bo ostatnio to pytanie przewijało się w listach do Wilhelminy, a za nie odpowiedzialny był on, a redakcja wcale nie zbierała tych sposobów i musiał odpisać coś sam. Merlinie, Cattermole, spytaj żony albo zmyśl coś, albo sam pierz do skutku. - odpowiedziała mu Joyce gdy się poradził, bo nieroztropnie zrobił to w przeddzień urodzin małej Dolores i była bardzo zajęta. Miał jeszcze czas, by dokończyć rubrykę - rada Cassandry mogła mu spaść jak z nieba.
Pokiwał głową, słuchając o ziołach i zanotował: "Urzekające drzewo pomogło wybrać dom pani Mulciber."
-A jaki jest sam dom? W porównaniu do tego, gdzie mieszkali państwo wcześniej? - nikt w redakcji nie wiedział, gdzie mieszkali wcześniej, ale może uda mu się czegoś dowiedzieć - pani Mulciber mówiła o wiele więcej niż się spodziewał, nawet po podjęciu tematu artykułu z "Horyzontów." Był tym zachwycony i był jej bardzo wdzięczny.
-Pani matka jest bardzo mądra. Jak pani. - skomplementował obie kobiety, z goryczą myśląc, że jego nikt nie nauczył jak wybierać przeznaczoną sobie żonę. Melancholia szybko zniknęła, gdy zdradziła mu tytuł księgi. -Wspaniale! Poszukam jej w bibliotece! - zdradził i rozpromienił się, jakby co najmniej spodziewał się znaleźć w środku książki przyszłą żonę.
-Przyjaźnią się państwo z namiestniczką Londynu? - wychwycił z opowieści. Serce zabiło mu mocniej, oto nadarzyła się okazja, ryzykowna, ale musiał z niej skorzystać. Joyce zabiłaby go, gdyby nie spróbował. -Czy sądzi pani, że zgodziłaby się na wywiad? Jest bardzo zajęta, sowy trafiają do jej sekretarza i trudno dotrzeć do niej bez polecenia... - spojrzał na Cassandrę, zawiesił głos z wyraźną prośbą. Byłby bardzo zobowiązany, a nowa karta przetargowa objęłaby również nią - Joyce nie odważyłaby się pisać niemiłych rzeczy o strojach kogoś, kto im pomógł, prawda? Och, może nawet nie odważyłaby się wtedy cenzurować jego artykułu! Chciał napisać miłe rzeczy o pani Mulciber, to w końcu nie jej wina, że jej mąż miał poglądy jakie miał (choć podobno można było takich wymienić).
-Jak pięknie... - rozmarzył się, żałując, że nie zapewnił Belli podobnego ślubu. Może faktycznie był zbyt nowomodny i dlatego nie przetrwał. -Jak zatem pamięta pani swoją suknię ślubną? - zapytał, wyraźnie w dobrym humorze. Mógłby mówić dalej i dalej i pytać więcej i więcej, ale zerknął kontrolnie na zniżające się słońce. -Czy zanim zajdzie słońce, zgodziłaby się pani na kilka zdjęć? - zapytał, wskazując aparat na swojej szyi. -Może tam, tam jest dobre światło?
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Uważa pan, że Yelena wznosi się ponad sprawy ludzkie? - upewniła się, spoglądając na niego z niewinną ciekawością. Oczywiście, że jej o tym powie, dopyta też o tego młodego człowieka, a na koniec zastanowi się, czy powinni zaprosić go na obiad. - Yelena w istocie jest bardzo uzdolniona transmutacyjnie. Prawda Gampa wyrecytuje nawet zbudzona z głębokiego snu - stwierdziła pogodnie, doceniając jej kunszt i zdradzając, że również jej sztuka ta nie była obca.
- Mówię o rozwodzie, panie redaktorze - sprecyzowała swoje poprzednie słowa, choć wiedziała, że nie pytał dlatego, że nie rozumiał. - Żadna kobieta nie ma obowiązku trwac u boku nieudacznika. Nieszczególnie też wierzę w to, że ludzie są w stanie się zmienić. Może do pewnego stopnia - uzupełniła wypowiedź. - Dalej nie sięgają ani ludzkie możliwości ani nawet najbardziej zaawansowana transmutacja - uznała pogodnie. - Powołanie do roli, jaką mężczyzna powinien pełnić, oczywiście - wyjaśniła. - Dużo pan mowi o rolach, jakie powinny pełnić kobiety, lecz te rozważania powinny wyjść od rozważań o roli, jaką pełni mężczyzna, skoro to mężczyźnie kobieta towarzyszy. Cóż nam po kruchym filarze? Podtrzymywany przez niego dach prędko runie. A nam zostaje zbiec, nim w gruzach tego zapadliska zginiemy oboje. - Uśmiechnęła się ciepło, jakby w słowach tych nie kryła się ni krztyna złośliwości wobec gatunku męskiego. - Jeśli mężowie nie dają swoim żonom powodów do dumy, trudno nazwać ich głowami rodziny, prawda? Prawdziwy dumny czystokrwisty czarodziej nie powinien sobie na to nigdy pozwolić - zakończyła ze zdecydowaniem.
- Nie, oczywiście, że nie - zgodziła się z nim, gdy podkreślił, że nie wszystkie kobiety były wojowniczkami. Nie była to dla niej zaskakująca teza, sama nią nie była. Sama nie zamierzała na tej wojnie umrzeć. - To bardzo wyjątkowe czarownice, które wszyscy powinniśmy mieć w pamięci, zwłaszcza w trudnych chwilach. Dają piękny pokaz swojej siły i odwagi. - A przede wszystkim głupoty, wolałaby, żeby Deirdre była bezpieczna, nie odznaczona.
- Przepraszam? - dopytała, z delikatnie oznaczonym oburzeniem w głosie. Sugestie, jakoby jej mąż był rozrzutny i nie potrafił zapewnić potrzeb swojej rodzinie, była bardzo niegrzeczna. Nie było tajemnicą, że Ramsey - nim został namiestnikiem - pełnił ważną funkcję w Ministerstwie Magii, nie był biedakiem. - Chyba się pan zapomniał, panie redaktorze - odparła, znacznie chłodniej. - Czy wyglądam, jakby mi czegoś brakowało? - spytała przewrotnie, nieznacznie unosząc jedną brew. Szpital przecież nie był duży, a Cassandra go tylko uporządkowała - nie wybudowała od nowa, cegła po cegle.
- Oczywiście, konkluzja należy do niego. Wywiódł pan inną? Czy uważa pan, że mężczyźni sprawdziliby się lepiej w roli rodzących, panie redaktorze? - zapytała spokojnie, tym samym tonem, co wcześniej. Czy spodziewała się, że zaprzeczy anatomicznej roli kobiety? Była matką dwójki, była kobietą i była matką. Nie widziała w tej roli niczego uwłaczającego. W samym artykule owszem, ale obrana przez nią taktyka obejmowała polemikę bardziej ze Steffenem, niżeli z samym artykułem. - Wydaje mi się, że nie trzeba przeczytać w życiu wielu książek, by zdać sobie sprawę z tego, że podstawą rozwoju cywilizacji, jakiejkolwiek, jest pojawienie się kolejnych pokoleń i wymiana generacji. Czy sugeruje pan, że kogokolwiek zaskakuje istotność roli macierzyństwa? Uważam, że to piękne, że mój mąż tak wysoko ceni sobie wartość rodziny, że nie tylko rozumie niełatwą rolę matki, ale i oddaje jej hołd. Na wojnie zginęło już wielu wielkich czarodziejów. Nie przetrwamy, jeśli nasze dzieci się nie urodzą - Było to faktem, do którego nie podchodziła z nadmierną emocją. Nie kochała swoich dzieci dlatego, że miały czystą krew ani dlatego, że przysłużą się społeczeństwu. Kochała je jako matka. - Czysta krew nie przetrwa, jeśli dzieci się nie urodzą - kontynuowała, bo to ta idea przyświecała Rycerzom Walpurgii. - Nie był pan nigdy w szpitalu? W szpitalu nie podejmuje się dosłownej walki. Wiem, że uzdrowiciele budzą niekiedy lęk, zwłaszcza wśród młodych mężczyzn, którzy nieczęsto widują medyków, ale tak naprawdę naszą rolą nie jest odbieranie życia, a jego regeneracja. Ratujemy, panie redaktorze - wyjaśniła, jak dziecku, które nie rozumie rzeczy podstawowych. Ramsey nie pisał w swoim artykule, nawet jeśli bzdurnym, że kobiety miały rodzić jedno dziecko tygodniowo. Nawet pomimo jego - jak to szło - ograniczonej fantazji - musiał zdawać sobie z tego, że to anatomicznie niemożliwe. - Próba wywiedzenia z tego artykułu podobnego wniosku wydaje mi się próbą manipulowania jego słowami, a przecież nie było pana zamiarem uczynić idioty z namiestnika, prawda? - upewniła się, kierując zagadkowy błysk zielonych tęczówek wprost na jego twarz, wierząc, że będzie to argument, z którym nie podejmie polemiki. - Nasz wróg wykorzystuje w swojej walce kobiety, to o tym pisał mój mąż. O tym, że na osiemnastu listach gończych wystawionych za najbardziej niebezpiecznymi rebeliantami, znalazło się aż osiem czarownic. Czy Zakonowi Feniksa brakuje odważnych mężczyzn, którzy mogliby walczyć za nie? Mam córkę, panie redaktorze. Nie chcę, by pewnego dnia została wezwana na front ramię w ramię z silniejszymi od niej chłopcami. Nie chcę, by ktokolwiek wmawiał jej, że musi być awanturnicą, by dorównać mężczyznom i z tego powodu musi rzucić się w wir walki, którego nie będzie miała szansy przetrwać. Jak to nazwać, jeśli nie masowym ludobójstwem? Rzucaniem kobiet na rzeź? Mój mąż nie odbierał kobietom przymiotu odwagi, przeciwnie, wskazał na to wprost. Nie mógłby zresztą postąpić inaczej, doskonale znając odwagę namiestniczki Mericourt. Wskazał jednak na podział ról, który został u naszego wroga zaburzony i przestrzega przed nadejściem tej rewolucji również u nas. - Nigdy nie uważała, by kobiety i mężczyźni mieli takie same możliwości i nie różnili się niczym. Gdyby natura zechciała obdarzyć ich tym samym, pod spódnicą i w spodniach nosiliby to samo. Różnili się fizycznością, różnili się sposobem funkcjonowania. Sam fakt dostrzeżenia tych różnic nie oznaczał jeszcze ich wartościowania, choć naturalnie uważała męskie instynkty za bardzo przewidywalne i stosunkowo łatwe do poprowadzenia. Oddanie im pozornej władzy pozwalało na niezwykłą wygodę, choćby w obliczu wojny, w której nigdy niewypowiedzianym zdaniem Cassandry chodziło bardziej o przetrwanie, niż o zwycięstwo. Nie chciała orderów. - Czy wysłałby pan żonę, siostrę lub córkę na front, samemu bunkrując się w swoim domu, panie redaktorze? Podobne zachowanie nie świadczyłoby zbyt dobrze o jakimkolwiek mężczyźnie, prawda? - A Zakon Feniksa to robił. Nie otaczał ochroną swoich kobiet. Przystąpiła do Rycerzy Walpurgii właśnie dlatego, że oni jej to zaproponowali. Nigdy nie było jej marzeniem stanąć na czele rewolucji i zginąć. Nie chciała, by stawiennictwo w koszarach stało się jej obowiązkiem. - Podczas gdy u nas jest to naturalnym wyjątkiem, przewidzianym dla wybitnie uzdolnionych czarownic, po drugiej stronie barykady wydaje się, że kobiety są zmuszane do regularnego uczestnictwa w bitwach, gdzie wręcz zmuszane są ryzykować własnym życiem. Z artykułu wynikało, że czarownice te nie miały nigdy szansy cieszyć się własną rodziną ani własnym macierzyństwem. Nikt nie zapewnił im ku temu warunków. Przeciwnie, podjudza się je do porzucenia tej ścieżki - żeby ginęły za Longbottoma. Na czym zatem polega kontrowersja w dostrzeżeniu tych nieprawidłowości? - spytała, choć gardziła samą sobą, gdy przymykała oko na te niesprawiedliwe i zwyczajnie bzdurne badania.
- W zimnej wodzie - westchnęła, gdy spytał, jak prać krew. - Naprawdę dorosłe kobiety o to pytają? - upewniła się, bez większego zrozumienia. Tę mało tajemną wiedzę każda czarownica musiała przyswoić sobie jeszcze w wieku wczesnonastoletnim.
- Odpowiedni na nasze potrzeby. Bardzo go pokochaliśmy - odparła krótko, gdy spytał o ich dom, z subtelnym uśmiechem, który niósł na ustach coś równie subtelnie ostrzegawczego. Rodzina była dla niej najważniejsza, a dom - miejscem dla rodziny. Nie zamierzała wprowadzać tam gazet, w szczególności teraz, gdy Lysandra - wreszcie - znajdowała się w adekwatnym środowisku. Tym bardziej nie zamierzała opisywać rezydencji w sposób, z którym każdy mógłby się zapoznać. Byłoby to lekkomyślne, a przede wszystkim niebezpieczne.
Czy Deirdre zgodziłaby się na wywiad do Czarownicy? Uczyniła to sama Morgana, więc czemu nie, choć fakt, że zignorowała redakcję, wydał jej się zastanawiający. Była z nią dość blisko, by móc wpłynąć na jej decyzję, lecz nie przywykła obiecywać niczego, nie wiedząc, czy cokolwiek zyska w zamian.
- Porozmawiam z nią po publikacji tego wydania - oznajmiła spokojnie. - Z pewnością będzie ciekawa, jak pan ujął moje słowa. - Choć ważyła słowa ostrożnie, nie zaszkodziło zabezpieczyć się na tę okazję dodatkowo.
- Moja suknia ślubna była bardzo skromna. Byliśmy młodzi, Ramsey dopiero zaczynał karierę w Ministerstwie Magii. Choć nasze rodziny hołubiły czystości krwi, nie mogły poszczycić się dużymi majątkami. - Choćby chciała zmyślić jej krój, nie potrafiłaby go opisać. Choćby próbowała zaklinać rzeczywistość, nikogo nie przekona, ona lub on byli wcześniej bogaci. - Tamtego dnia chcieliśmy po prostu być szczęśliwi i mieć siebie nawzajem, swoje towarzystwo, swoje wsparcie i swoje przysięgi - oświadczyła, z subtelnym uśmiechem. - Oczywiście - przytaknęła, gdy zechciał przejść do robienia zdjęć. Przeszła we wskazane przez niego miejsce, zwracając się ku niemu przodem, ni to z uśmiechem, ni grymasem, a charakterystycznym dla niej smutkiem naturalnie wypisanym na twarzy i w oczach.
- Mówię o rozwodzie, panie redaktorze - sprecyzowała swoje poprzednie słowa, choć wiedziała, że nie pytał dlatego, że nie rozumiał. - Żadna kobieta nie ma obowiązku trwac u boku nieudacznika. Nieszczególnie też wierzę w to, że ludzie są w stanie się zmienić. Może do pewnego stopnia - uzupełniła wypowiedź. - Dalej nie sięgają ani ludzkie możliwości ani nawet najbardziej zaawansowana transmutacja - uznała pogodnie. - Powołanie do roli, jaką mężczyzna powinien pełnić, oczywiście - wyjaśniła. - Dużo pan mowi o rolach, jakie powinny pełnić kobiety, lecz te rozważania powinny wyjść od rozważań o roli, jaką pełni mężczyzna, skoro to mężczyźnie kobieta towarzyszy. Cóż nam po kruchym filarze? Podtrzymywany przez niego dach prędko runie. A nam zostaje zbiec, nim w gruzach tego zapadliska zginiemy oboje. - Uśmiechnęła się ciepło, jakby w słowach tych nie kryła się ni krztyna złośliwości wobec gatunku męskiego. - Jeśli mężowie nie dają swoim żonom powodów do dumy, trudno nazwać ich głowami rodziny, prawda? Prawdziwy dumny czystokrwisty czarodziej nie powinien sobie na to nigdy pozwolić - zakończyła ze zdecydowaniem.
- Nie, oczywiście, że nie - zgodziła się z nim, gdy podkreślił, że nie wszystkie kobiety były wojowniczkami. Nie była to dla niej zaskakująca teza, sama nią nie była. Sama nie zamierzała na tej wojnie umrzeć. - To bardzo wyjątkowe czarownice, które wszyscy powinniśmy mieć w pamięci, zwłaszcza w trudnych chwilach. Dają piękny pokaz swojej siły i odwagi. - A przede wszystkim głupoty, wolałaby, żeby Deirdre była bezpieczna, nie odznaczona.
- Przepraszam? - dopytała, z delikatnie oznaczonym oburzeniem w głosie. Sugestie, jakoby jej mąż był rozrzutny i nie potrafił zapewnić potrzeb swojej rodzinie, była bardzo niegrzeczna. Nie było tajemnicą, że Ramsey - nim został namiestnikiem - pełnił ważną funkcję w Ministerstwie Magii, nie był biedakiem. - Chyba się pan zapomniał, panie redaktorze - odparła, znacznie chłodniej. - Czy wyglądam, jakby mi czegoś brakowało? - spytała przewrotnie, nieznacznie unosząc jedną brew. Szpital przecież nie był duży, a Cassandra go tylko uporządkowała - nie wybudowała od nowa, cegła po cegle.
- Oczywiście, konkluzja należy do niego. Wywiódł pan inną? Czy uważa pan, że mężczyźni sprawdziliby się lepiej w roli rodzących, panie redaktorze? - zapytała spokojnie, tym samym tonem, co wcześniej. Czy spodziewała się, że zaprzeczy anatomicznej roli kobiety? Była matką dwójki, była kobietą i była matką. Nie widziała w tej roli niczego uwłaczającego. W samym artykule owszem, ale obrana przez nią taktyka obejmowała polemikę bardziej ze Steffenem, niżeli z samym artykułem. - Wydaje mi się, że nie trzeba przeczytać w życiu wielu książek, by zdać sobie sprawę z tego, że podstawą rozwoju cywilizacji, jakiejkolwiek, jest pojawienie się kolejnych pokoleń i wymiana generacji. Czy sugeruje pan, że kogokolwiek zaskakuje istotność roli macierzyństwa? Uważam, że to piękne, że mój mąż tak wysoko ceni sobie wartość rodziny, że nie tylko rozumie niełatwą rolę matki, ale i oddaje jej hołd. Na wojnie zginęło już wielu wielkich czarodziejów. Nie przetrwamy, jeśli nasze dzieci się nie urodzą - Było to faktem, do którego nie podchodziła z nadmierną emocją. Nie kochała swoich dzieci dlatego, że miały czystą krew ani dlatego, że przysłużą się społeczeństwu. Kochała je jako matka. - Czysta krew nie przetrwa, jeśli dzieci się nie urodzą - kontynuowała, bo to ta idea przyświecała Rycerzom Walpurgii. - Nie był pan nigdy w szpitalu? W szpitalu nie podejmuje się dosłownej walki. Wiem, że uzdrowiciele budzą niekiedy lęk, zwłaszcza wśród młodych mężczyzn, którzy nieczęsto widują medyków, ale tak naprawdę naszą rolą nie jest odbieranie życia, a jego regeneracja. Ratujemy, panie redaktorze - wyjaśniła, jak dziecku, które nie rozumie rzeczy podstawowych. Ramsey nie pisał w swoim artykule, nawet jeśli bzdurnym, że kobiety miały rodzić jedno dziecko tygodniowo. Nawet pomimo jego - jak to szło - ograniczonej fantazji - musiał zdawać sobie z tego, że to anatomicznie niemożliwe. - Próba wywiedzenia z tego artykułu podobnego wniosku wydaje mi się próbą manipulowania jego słowami, a przecież nie było pana zamiarem uczynić idioty z namiestnika, prawda? - upewniła się, kierując zagadkowy błysk zielonych tęczówek wprost na jego twarz, wierząc, że będzie to argument, z którym nie podejmie polemiki. - Nasz wróg wykorzystuje w swojej walce kobiety, to o tym pisał mój mąż. O tym, że na osiemnastu listach gończych wystawionych za najbardziej niebezpiecznymi rebeliantami, znalazło się aż osiem czarownic. Czy Zakonowi Feniksa brakuje odważnych mężczyzn, którzy mogliby walczyć za nie? Mam córkę, panie redaktorze. Nie chcę, by pewnego dnia została wezwana na front ramię w ramię z silniejszymi od niej chłopcami. Nie chcę, by ktokolwiek wmawiał jej, że musi być awanturnicą, by dorównać mężczyznom i z tego powodu musi rzucić się w wir walki, którego nie będzie miała szansy przetrwać. Jak to nazwać, jeśli nie masowym ludobójstwem? Rzucaniem kobiet na rzeź? Mój mąż nie odbierał kobietom przymiotu odwagi, przeciwnie, wskazał na to wprost. Nie mógłby zresztą postąpić inaczej, doskonale znając odwagę namiestniczki Mericourt. Wskazał jednak na podział ról, który został u naszego wroga zaburzony i przestrzega przed nadejściem tej rewolucji również u nas. - Nigdy nie uważała, by kobiety i mężczyźni mieli takie same możliwości i nie różnili się niczym. Gdyby natura zechciała obdarzyć ich tym samym, pod spódnicą i w spodniach nosiliby to samo. Różnili się fizycznością, różnili się sposobem funkcjonowania. Sam fakt dostrzeżenia tych różnic nie oznaczał jeszcze ich wartościowania, choć naturalnie uważała męskie instynkty za bardzo przewidywalne i stosunkowo łatwe do poprowadzenia. Oddanie im pozornej władzy pozwalało na niezwykłą wygodę, choćby w obliczu wojny, w której nigdy niewypowiedzianym zdaniem Cassandry chodziło bardziej o przetrwanie, niż o zwycięstwo. Nie chciała orderów. - Czy wysłałby pan żonę, siostrę lub córkę na front, samemu bunkrując się w swoim domu, panie redaktorze? Podobne zachowanie nie świadczyłoby zbyt dobrze o jakimkolwiek mężczyźnie, prawda? - A Zakon Feniksa to robił. Nie otaczał ochroną swoich kobiet. Przystąpiła do Rycerzy Walpurgii właśnie dlatego, że oni jej to zaproponowali. Nigdy nie było jej marzeniem stanąć na czele rewolucji i zginąć. Nie chciała, by stawiennictwo w koszarach stało się jej obowiązkiem. - Podczas gdy u nas jest to naturalnym wyjątkiem, przewidzianym dla wybitnie uzdolnionych czarownic, po drugiej stronie barykady wydaje się, że kobiety są zmuszane do regularnego uczestnictwa w bitwach, gdzie wręcz zmuszane są ryzykować własnym życiem. Z artykułu wynikało, że czarownice te nie miały nigdy szansy cieszyć się własną rodziną ani własnym macierzyństwem. Nikt nie zapewnił im ku temu warunków. Przeciwnie, podjudza się je do porzucenia tej ścieżki - żeby ginęły za Longbottoma. Na czym zatem polega kontrowersja w dostrzeżeniu tych nieprawidłowości? - spytała, choć gardziła samą sobą, gdy przymykała oko na te niesprawiedliwe i zwyczajnie bzdurne badania.
- W zimnej wodzie - westchnęła, gdy spytał, jak prać krew. - Naprawdę dorosłe kobiety o to pytają? - upewniła się, bez większego zrozumienia. Tę mało tajemną wiedzę każda czarownica musiała przyswoić sobie jeszcze w wieku wczesnonastoletnim.
- Odpowiedni na nasze potrzeby. Bardzo go pokochaliśmy - odparła krótko, gdy spytał o ich dom, z subtelnym uśmiechem, który niósł na ustach coś równie subtelnie ostrzegawczego. Rodzina była dla niej najważniejsza, a dom - miejscem dla rodziny. Nie zamierzała wprowadzać tam gazet, w szczególności teraz, gdy Lysandra - wreszcie - znajdowała się w adekwatnym środowisku. Tym bardziej nie zamierzała opisywać rezydencji w sposób, z którym każdy mógłby się zapoznać. Byłoby to lekkomyślne, a przede wszystkim niebezpieczne.
Czy Deirdre zgodziłaby się na wywiad do Czarownicy? Uczyniła to sama Morgana, więc czemu nie, choć fakt, że zignorowała redakcję, wydał jej się zastanawiający. Była z nią dość blisko, by móc wpłynąć na jej decyzję, lecz nie przywykła obiecywać niczego, nie wiedząc, czy cokolwiek zyska w zamian.
- Porozmawiam z nią po publikacji tego wydania - oznajmiła spokojnie. - Z pewnością będzie ciekawa, jak pan ujął moje słowa. - Choć ważyła słowa ostrożnie, nie zaszkodziło zabezpieczyć się na tę okazję dodatkowo.
- Moja suknia ślubna była bardzo skromna. Byliśmy młodzi, Ramsey dopiero zaczynał karierę w Ministerstwie Magii. Choć nasze rodziny hołubiły czystości krwi, nie mogły poszczycić się dużymi majątkami. - Choćby chciała zmyślić jej krój, nie potrafiłaby go opisać. Choćby próbowała zaklinać rzeczywistość, nikogo nie przekona, ona lub on byli wcześniej bogaci. - Tamtego dnia chcieliśmy po prostu być szczęśliwi i mieć siebie nawzajem, swoje towarzystwo, swoje wsparcie i swoje przysięgi - oświadczyła, z subtelnym uśmiechem. - Oczywiście - przytaknęła, gdy zechciał przejść do robienia zdjęć. Przeszła we wskazane przez niego miejsce, zwracając się ku niemu przodem, ni to z uśmiechem, ni grymasem, a charakterystycznym dla niej smutkiem naturalnie wypisanym na twarzy i w oczach.
bo ty jesteś
prządką
prządką
-Czy to dziwne? Wielcy artyści wznoszą się ponoć ponad sprawy ludzkie, a pani krewna ma talent. - odpowiedział płynnie, choć na sztuce nie znał się wcale. Nie miał z nią styczności, choć podobno wielkim artystą był jego daleki kuzyn Aiken, któremu zlecono wykonanie Pomnika Cronusa Wyzwoliciela. Steffen nie zauważył, że pomnik jest kiczowaty; zauważył, że jest propagandowy; i zachwycił się szczerze krwią płynącą z marmurowych rąk, bo Aiken musiał coś wprawnie transmutować aby osiągnąć taki efekt. Znał się za to trochę na modzie - w redakcji słuchał o niej ciągle - i znał samą Yelenę, ale do tego nie wypada się przyznać jej krewnej. Czy zmieniła się po szkole lub czy Cassandra znała ją z innej strony? Dziewczyna, którą zapamiętał, miała mimikę równie żywą jak pomnik Cronusa i wydawała się stać ponad komplementami, żartami czy dobrymi ocenami. -Sądzi tak kilka osób w redakcji, jej kreacje wybijają się na tle innych w "Cynobrowym Świergotniku." - zmyślił na poczekaniu. Madeline kochała kreacje z "Cynobrowego", ale niekoniecznie Yeleny. -Och, pani interesuje się transmutacją? Czy pani zdaniem to prawda, że jedynie uzdrawianie jest trudniejszą dziedziną magii? - zauważył pogodnie. -Pytam, bo samemu nigdy nie uzdrawiałem, ale słyszałem takie głosy! - dodał, by nie szukała w jego słowach ukrytego dna. Tym razem pytał dla siebie, nie dla redakcji, bo kochał rozmawiać o transmutacji.
Uśmiech spełzł z jego twarzy, gdy powiedziała skandaliczne słowo "rozwód". Jego mama nie wierzyła w rozwody, a interesujące "Czarownicę" szlachcianki nie mogły ich brać (Bella nie była już szlachcianką...), ale dalsze słowa Cassandry szybko uświadomiły mu, że nie powinien tego komentować. Mówiła o godnych i dzielnych mężczyznach, a nie wypadało insynuować, że arystokraci takimi nie są. Nawet, gdy widział lorda Alpharda Blacka, który wysługiwał się w pojedynku na moście kobietą, niczym byle tchórz.
-Och, mężczyźni nie są niestety naszymi czytelnikami, dlatego skupiamy się na roli kobiet. - podświadomie użył liczby mnogiej, czując się oskarżony. Czuł dziwny wstyd, jak wtedy, gdy mama na niego krzyczała za ciągnięcie za warkocze młodszych koleżanek. Jakby uraził czymś cały rodzaj żeński, choć wcale nie chciał. Pracował w czasopiśmie o modzie, cenił kobiety! Były stokroć milsze niż gobliny w jego drugiej pracy. Wstyd rósł i rósł, bo wydźwięk całości tych słów był jeszcze gorszy. Były ogólnikowe i nie rozumiał tego powołania mężczyzny, ale to dlatego, że - jak sama wyjaśniła - nie był prawdziwym, dumnym, czystokrwistym czarodziejem.
Bella na pewno oczekiwała kogoś takiego.
-Ale ma pani rację, to nasze... przeoczenie. Do mężczyzn spoza redakcji te słowa nie dotrą, choć dla mnie samego są szalenie inspirujące, więc zatem co doradziłaby pani młodym pannom na wydaniu? Jeszcze przed wojną wydaliśmy quiz o cechach prawdziwego męża, ale pewnie nie podkreślał najważniejszych wartości. Silny, odważny, dumny, patriotyczny, waleczny - nie wyrecytował żadnych z cech, które sam posiadał, a jedynie te, które widział w rankingu idealnych szlachciców "Czarownicy" (i u mężczyzn, których sam podziwiał, i czasem u Marcela i Jima gdy bili się na potańcówkach) -ale jak to ocenić przy pierwszym spotkaniu? - och, ten artykuł będzie dłuższy niż zakładał!
-Proszę wybaczyć, to jak imponująca jest inwestycja sfinansowana samodzielnie zbiła mnie z tropu - zważywszy na skalę wojennych zniszczeń, którą sobie wyobrażałem. To było niegrzeczne i nie pojawi się w artykule. - zareagował od razu na jej oburzenie, choć jej przewrotny uśmiech i uniesiona brew zbiły go z tropu. -N..nie, nie. Wygląda pani jak uosobienie angielskiej siły, piękna i patriotyzmu. - wypalił szczerze, zanim przemyślał własne słowa. Zdążyła go dziś zaskoczyć, bo spodziewał się kogoś zupełnie innego - a z zaskoczeniem musiał przyznać, że gdyby nie wojna, to bardzo, bardzo by ją polubił. Może już ją lubił - w końcu był tutaj przypadkiem, w zastępstwie za Madeline, starając się nie myśleć o tym, czy lord Longbottom byłby rozczarowany, że podoba mu się opończa eleganckiej żony namiestnika. -Mogę tak podpisać zdjęcia? - dodał, bo nie zawsze wpadał na tak poetyckie (we własnym mniemaniu) podpisy.
Na pytanie o macierzyństwo pani Mulciber odpowiedziała szerzej niż się spodziewał - zupełnie jakby je kwestionował, ale nie miał takiego zamiaru. Upewniał się prostolinijnie, bo nie wiedział jak szeroko Ramsey Mulciber definiuje "przedłużenie rodu" - w jego prostym rozumieniu było to rodzenie dzieci (o czym rzekł bez śladu krytyki, mama nauczyła go szanować wielodzietne rodziny, chyba że irlandzkie, bo oni mają za dużo dzieci)
-Nie, nie chodziło mi o kwestionowanie macierzyństwa! - roześmiał się ciepło, ale nie z niej, tylko z tego, że ktoś mógł tak pomyśleć. -Chciałem się tylko upewnić, co jeszcze jest przedłużeniem rodu, bo Madeline pewnie wie, ale mnie kojarzyło się tylko z domowym zaciszem, które rzecz oczywiście jest ważne albo najważniejsze. Młodsze czarownice, albo starsze - jego mama, choć czarownicą nie była -mogłyby nie uznać uzdrawiania za przykład przedłużania rodu, a jednak z pani słów wynika, że właśnie tym jest. - skonkludował, bo naprawdę tego nie rozumiał, a próbował. Zanim zdążył wtrącić więcej, Cassandra zaczęła mówić o Zakonie Feniksa - a on skupił się już nie na kolejnych pytaniach, tylko na utrzymaniu poważnej i skupionej miny. Może innego dnia takie słowa by go rozbawiły - Lucinda i Justine wcale nie wydawały się tęsknić za rodziną, wybrały walkę, a żona lorda Prewetta znalazła się na tych listach niesprawiedliwie - ale dzisiaj łatwiej było mu utrzymać powagę i smutek, bo czuł smutek. Czy tak czuła się Bella? Zamknięta w domu otoczonym pułapkami, lękająca się zaprosić na ślub jego własnych przyjaciół, z kuzynem i mężem przestrzegającymi ją przed złem tego świata? Pewnie chciała właśnie tego, o czym mówiła Cassandra, a on - choć myślał, że chciała uzdrawiać - nie potrafił jej tego zapewnić. Mylił się, nie chciała uzdrawiać w leśnej lecznicy, mogłaby uzdrawiać w szpitalu Asfodela, wśród urokliwych drzew. Pomyślał o Liddy, o jej krótkich włosach. Czy to objaw awanturowania się? Czy jego mama była równie przenikliwa jak pani Cassandra, każąc jej je zapuścić i siedzieć we Francji?
Dobrze, że było zawieszenie broni - przynajmniej nie poczuł się koszmarnie, że przeprowadza wywiady zamiast walczyć.
-Dziękuję za jaśniejsze streszczenie niż to w artykule naukowym. - przyznał. Czy mu się zdawało, czy była jakaś poruszona? Oburzona? Rebeliantkami, z pewnością. Taktownie ominął ich temat, kiwając głową. -Ma pani rację, a nasza gazeta i czytelniczki są daleko od tych... drastycznych przykładów. - parsknął z oburzeniem wobec rebeliantek. Było to łatwiejsze, bo nie musiał już brzydzić się sobą - brzydził się sobą odkąd Bella zniknęła. -Mam nadzieję, że nie ma mi pani za złe dociekania - zauważył niepewnie, kręcąc pióro w dłoni. Madeline kazała mu po prostu spytać o jej męża i o jego artykuły (były publiczne, z pewnością powinno mu imponować, że są czytane) i powinien na tym urwać, ale czuł się nieswojo. -ale artykuł pani męża był kilka miesięcy temu dość głośny, jeśli nie wśród czytelniczek to wśród spokrewnionych z nimi czytelników "Horyzontów", a zbiegło się to w czasie z tym, że nie pokazywała się pani publicznie. - mógłby spytać teraz o Salome Lyon, ale coś w tonie Cassandry go powstrzymało. Najwyżej dostanie burę od Joyce. -Przyznam szczerze, że przez te okoliczności spodziewałem... spodziewaliśmy się dzisiaj rozmowy o zaciszu domowym namiestnika - uśmiechnął się blado -co byłoby bardzo piękne! Ale nie spodziewaliśmy się ile energii, siły i serca wkłada pani w ten szpital. W coś, co pokazuje kobietom, że oprócz obowiązków w domu, mają obowiązek pomagać rannym i potrzebującym poza domem, jeśli oczywiście mają na to siłę. Chciałbym o tym napisać, jeśli pani pozwoli - spojrzał jej prosto w oczy, bez ukrytych zamiarów. Temat podobał mu się stokroć bardziej niż sugestie rozmów o rosole wysnute przez Joyce i szukał sposobu, by przeforsować go bez urażenia Joyce i bez urażenia Cassandry oraz jej męża (sugestia o robienia z namiestnika idioty przeszyła go zimnym dreszczem - nie był idiotą, by robić z namiestnika idiotę; musiał dbać nie tylko o redakcję, ale i o siebie) -ale bez ryzyka, że ktokolwiek zauważy w tym sprzeczności z artykułem, który jest napisany zbyt trudnym językiem i przestrzega przed ohydnymi przykładami, ekstremalnymi dla naszych czytelniczek. - żadna z nich nie pójdzie w ślady rebelii, a "Czarownica" od dawna nie promowała nowoczesnych wzorców, nawet Celestyna Warbeck była już tematem tabu. -Jesteśmy gazetą o modzie i plotkach w czasach, w których to wydaje się liczyć najmniej - uśmiechnął się smutno, wyczuwając, że Cassandra zrozumie. Miał nadzieję, że Joyce też to zrozumie. -ale nie każdy potrafi uzdrawiać, nie każdy potrafi walczyć, a "Czarownica" potrafi... pokazywać kobietom różne przykłady. Ubierania się, owszem, ale to było dla nich ważne kiedyś. Szukamy nowych przykładów, nowego patriotyzmu. Dziękuję, że zgodziła się pani na spotkanie, że daje pani ten przykład. - zwykle mieli nie zdradzać jak napiszą artykuł, ale Cassandra była na tyle nowa i zagadkowa, że postanowił przetestować wody, pozwolić sobie na to.
-Ach, ale co do zacisza domowego, to zdradzi jeszcze pani, jaka jest ulubiona potrawa pani rodziny? - zapytał pogodnie, bo miał to na liście pytań.
-Namiestnik Londynu jest z pewnością przykładem, do którego nie może aspirować każda czytelniczka, ale i rozmowa z nią byłaby dla nas niezwykle cenna. Byłbym bardzo wdzięczny, jeśli - jeśli spodoba się pani nasz artykuł - szepnie jej pani dobre słowo. - dodał, chwytając okazję w sposób godny prawdziwego karierowicza (nie planował kariery w "Czarownicy", ale jakoś tak wychodziło - i szczerze mówiąc, dostarczała mu właśnie więcej emocji niż kolejne rozczarowania goblinów w banku). Nie wiedział, na czym stanęły plany redakcji wobec Deirdre, był w niej zbyt nisko by się tym zajmować - słyszał jedynie strzępy obaw Joyce o to, jak zajęta jest namiestniczka. Może wysłano już do niej sowę, a ta ugrzęzła u jej sekretarza zanim dotarła do Deirdre, może dopiero się do tego zbierano, ale osobisty kontakt z pewnością nie zaszkodzi.
-Rozumiem! Czyli... prosty krój i dekolt tak trochę w kwadrat? Proszę wybaczyć, nie umiem opisywać krojów równie dobrze jak Madeline. A może to była jedna z sukni z koronkami ciągnącymi się ku szyi? - upewnił się, bazując na tym, co widział w gazecie. -Wyglądają bardzo pięknie! - dodał pokrzepiająco, bo jej małomówność wziął za speszenie dawnym statusem majątkowym. -Większość czytelniczek spoza najwyższych warstw społecznych decyduje się teraz na podobne kroje, albo na suknie po mamach i babciach. Pracujemy nad poradnikiem krawieckim. - pochwalił redakcję.
-Dziękuję! - przeszedł z Cassandrą pod drzewa, ustawił się do zdjęć. W skupieniu ocenił światło - nie tak dobrze jak Liddy, ale tak, by zdjęcia wyszły na pewno - i przystąpił do pracy, z wielu kątów. -Wygląda pani bardzo melancholijnie, idealnie do tematu naszej rozmowy, może jeszcze kilka weselszych aby zilustrować opowieść o ślubie? - zasugerował, ale nie naciskał.
-Jeszcze raz bardzo, bardzo dziękuję w imieniu swoim i redakcji za pani czas. - po sesji przystąpił do pożegnalnych kurtuazji.
temat sesji!
1. cień wydobywa kontrasty z twarzy Cassandry, opończa mieni się w promieniach słońca, niedaleko przysiada wrona, jest tajemniczo
2. tło rozmywa się lekko, ostrość skupia się na smutnych oczach Cassandry, jest melancholijnie
3. zachodzące słońce zostaje uchwycone w kadrze, drzewa też wychodzą ostro, Cassandra wygląda jak romantyczna Mona Lisa
Uśmiech spełzł z jego twarzy, gdy powiedziała skandaliczne słowo "rozwód". Jego mama nie wierzyła w rozwody, a interesujące "Czarownicę" szlachcianki nie mogły ich brać (Bella nie była już szlachcianką...), ale dalsze słowa Cassandry szybko uświadomiły mu, że nie powinien tego komentować. Mówiła o godnych i dzielnych mężczyznach, a nie wypadało insynuować, że arystokraci takimi nie są. Nawet, gdy widział lorda Alpharda Blacka, który wysługiwał się w pojedynku na moście kobietą, niczym byle tchórz.
-Och, mężczyźni nie są niestety naszymi czytelnikami, dlatego skupiamy się na roli kobiet. - podświadomie użył liczby mnogiej, czując się oskarżony. Czuł dziwny wstyd, jak wtedy, gdy mama na niego krzyczała za ciągnięcie za warkocze młodszych koleżanek. Jakby uraził czymś cały rodzaj żeński, choć wcale nie chciał. Pracował w czasopiśmie o modzie, cenił kobiety! Były stokroć milsze niż gobliny w jego drugiej pracy. Wstyd rósł i rósł, bo wydźwięk całości tych słów był jeszcze gorszy. Były ogólnikowe i nie rozumiał tego powołania mężczyzny, ale to dlatego, że - jak sama wyjaśniła - nie był prawdziwym, dumnym, czystokrwistym czarodziejem.
Bella na pewno oczekiwała kogoś takiego.
-Ale ma pani rację, to nasze... przeoczenie. Do mężczyzn spoza redakcji te słowa nie dotrą, choć dla mnie samego są szalenie inspirujące, więc zatem co doradziłaby pani młodym pannom na wydaniu? Jeszcze przed wojną wydaliśmy quiz o cechach prawdziwego męża, ale pewnie nie podkreślał najważniejszych wartości. Silny, odważny, dumny, patriotyczny, waleczny - nie wyrecytował żadnych z cech, które sam posiadał, a jedynie te, które widział w rankingu idealnych szlachciców "Czarownicy" (i u mężczyzn, których sam podziwiał, i czasem u Marcela i Jima gdy bili się na potańcówkach) -ale jak to ocenić przy pierwszym spotkaniu? - och, ten artykuł będzie dłuższy niż zakładał!
-Proszę wybaczyć, to jak imponująca jest inwestycja sfinansowana samodzielnie zbiła mnie z tropu - zważywszy na skalę wojennych zniszczeń, którą sobie wyobrażałem. To było niegrzeczne i nie pojawi się w artykule. - zareagował od razu na jej oburzenie, choć jej przewrotny uśmiech i uniesiona brew zbiły go z tropu. -N..nie, nie. Wygląda pani jak uosobienie angielskiej siły, piękna i patriotyzmu. - wypalił szczerze, zanim przemyślał własne słowa. Zdążyła go dziś zaskoczyć, bo spodziewał się kogoś zupełnie innego - a z zaskoczeniem musiał przyznać, że gdyby nie wojna, to bardzo, bardzo by ją polubił. Może już ją lubił - w końcu był tutaj przypadkiem, w zastępstwie za Madeline, starając się nie myśleć o tym, czy lord Longbottom byłby rozczarowany, że podoba mu się opończa eleganckiej żony namiestnika. -Mogę tak podpisać zdjęcia? - dodał, bo nie zawsze wpadał na tak poetyckie (we własnym mniemaniu) podpisy.
Na pytanie o macierzyństwo pani Mulciber odpowiedziała szerzej niż się spodziewał - zupełnie jakby je kwestionował, ale nie miał takiego zamiaru. Upewniał się prostolinijnie, bo nie wiedział jak szeroko Ramsey Mulciber definiuje "przedłużenie rodu" - w jego prostym rozumieniu było to rodzenie dzieci (o czym rzekł bez śladu krytyki, mama nauczyła go szanować wielodzietne rodziny, chyba że irlandzkie, bo oni mają za dużo dzieci)
-Nie, nie chodziło mi o kwestionowanie macierzyństwa! - roześmiał się ciepło, ale nie z niej, tylko z tego, że ktoś mógł tak pomyśleć. -Chciałem się tylko upewnić, co jeszcze jest przedłużeniem rodu, bo Madeline pewnie wie, ale mnie kojarzyło się tylko z domowym zaciszem, które rzecz oczywiście jest ważne albo najważniejsze. Młodsze czarownice, albo starsze - jego mama, choć czarownicą nie była -mogłyby nie uznać uzdrawiania za przykład przedłużania rodu, a jednak z pani słów wynika, że właśnie tym jest. - skonkludował, bo naprawdę tego nie rozumiał, a próbował. Zanim zdążył wtrącić więcej, Cassandra zaczęła mówić o Zakonie Feniksa - a on skupił się już nie na kolejnych pytaniach, tylko na utrzymaniu poważnej i skupionej miny. Może innego dnia takie słowa by go rozbawiły - Lucinda i Justine wcale nie wydawały się tęsknić za rodziną, wybrały walkę, a żona lorda Prewetta znalazła się na tych listach niesprawiedliwie - ale dzisiaj łatwiej było mu utrzymać powagę i smutek, bo czuł smutek. Czy tak czuła się Bella? Zamknięta w domu otoczonym pułapkami, lękająca się zaprosić na ślub jego własnych przyjaciół, z kuzynem i mężem przestrzegającymi ją przed złem tego świata? Pewnie chciała właśnie tego, o czym mówiła Cassandra, a on - choć myślał, że chciała uzdrawiać - nie potrafił jej tego zapewnić. Mylił się, nie chciała uzdrawiać w leśnej lecznicy, mogłaby uzdrawiać w szpitalu Asfodela, wśród urokliwych drzew. Pomyślał o Liddy, o jej krótkich włosach. Czy to objaw awanturowania się? Czy jego mama była równie przenikliwa jak pani Cassandra, każąc jej je zapuścić i siedzieć we Francji?
Dobrze, że było zawieszenie broni - przynajmniej nie poczuł się koszmarnie, że przeprowadza wywiady zamiast walczyć.
-Dziękuję za jaśniejsze streszczenie niż to w artykule naukowym. - przyznał. Czy mu się zdawało, czy była jakaś poruszona? Oburzona? Rebeliantkami, z pewnością. Taktownie ominął ich temat, kiwając głową. -Ma pani rację, a nasza gazeta i czytelniczki są daleko od tych... drastycznych przykładów. - parsknął z oburzeniem wobec rebeliantek. Było to łatwiejsze, bo nie musiał już brzydzić się sobą - brzydził się sobą odkąd Bella zniknęła. -Mam nadzieję, że nie ma mi pani za złe dociekania - zauważył niepewnie, kręcąc pióro w dłoni. Madeline kazała mu po prostu spytać o jej męża i o jego artykuły (były publiczne, z pewnością powinno mu imponować, że są czytane) i powinien na tym urwać, ale czuł się nieswojo. -ale artykuł pani męża był kilka miesięcy temu dość głośny, jeśli nie wśród czytelniczek to wśród spokrewnionych z nimi czytelników "Horyzontów", a zbiegło się to w czasie z tym, że nie pokazywała się pani publicznie. - mógłby spytać teraz o Salome Lyon, ale coś w tonie Cassandry go powstrzymało. Najwyżej dostanie burę od Joyce. -Przyznam szczerze, że przez te okoliczności spodziewałem... spodziewaliśmy się dzisiaj rozmowy o zaciszu domowym namiestnika - uśmiechnął się blado -co byłoby bardzo piękne! Ale nie spodziewaliśmy się ile energii, siły i serca wkłada pani w ten szpital. W coś, co pokazuje kobietom, że oprócz obowiązków w domu, mają obowiązek pomagać rannym i potrzebującym poza domem, jeśli oczywiście mają na to siłę. Chciałbym o tym napisać, jeśli pani pozwoli - spojrzał jej prosto w oczy, bez ukrytych zamiarów. Temat podobał mu się stokroć bardziej niż sugestie rozmów o rosole wysnute przez Joyce i szukał sposobu, by przeforsować go bez urażenia Joyce i bez urażenia Cassandry oraz jej męża (sugestia o robienia z namiestnika idioty przeszyła go zimnym dreszczem - nie był idiotą, by robić z namiestnika idiotę; musiał dbać nie tylko o redakcję, ale i o siebie) -ale bez ryzyka, że ktokolwiek zauważy w tym sprzeczności z artykułem, który jest napisany zbyt trudnym językiem i przestrzega przed ohydnymi przykładami, ekstremalnymi dla naszych czytelniczek. - żadna z nich nie pójdzie w ślady rebelii, a "Czarownica" od dawna nie promowała nowoczesnych wzorców, nawet Celestyna Warbeck była już tematem tabu. -Jesteśmy gazetą o modzie i plotkach w czasach, w których to wydaje się liczyć najmniej - uśmiechnął się smutno, wyczuwając, że Cassandra zrozumie. Miał nadzieję, że Joyce też to zrozumie. -ale nie każdy potrafi uzdrawiać, nie każdy potrafi walczyć, a "Czarownica" potrafi... pokazywać kobietom różne przykłady. Ubierania się, owszem, ale to było dla nich ważne kiedyś. Szukamy nowych przykładów, nowego patriotyzmu. Dziękuję, że zgodziła się pani na spotkanie, że daje pani ten przykład. - zwykle mieli nie zdradzać jak napiszą artykuł, ale Cassandra była na tyle nowa i zagadkowa, że postanowił przetestować wody, pozwolić sobie na to.
-Ach, ale co do zacisza domowego, to zdradzi jeszcze pani, jaka jest ulubiona potrawa pani rodziny? - zapytał pogodnie, bo miał to na liście pytań.
-Namiestnik Londynu jest z pewnością przykładem, do którego nie może aspirować każda czytelniczka, ale i rozmowa z nią byłaby dla nas niezwykle cenna. Byłbym bardzo wdzięczny, jeśli - jeśli spodoba się pani nasz artykuł - szepnie jej pani dobre słowo. - dodał, chwytając okazję w sposób godny prawdziwego karierowicza (nie planował kariery w "Czarownicy", ale jakoś tak wychodziło - i szczerze mówiąc, dostarczała mu właśnie więcej emocji niż kolejne rozczarowania goblinów w banku). Nie wiedział, na czym stanęły plany redakcji wobec Deirdre, był w niej zbyt nisko by się tym zajmować - słyszał jedynie strzępy obaw Joyce o to, jak zajęta jest namiestniczka. Może wysłano już do niej sowę, a ta ugrzęzła u jej sekretarza zanim dotarła do Deirdre, może dopiero się do tego zbierano, ale osobisty kontakt z pewnością nie zaszkodzi.
-Rozumiem! Czyli... prosty krój i dekolt tak trochę w kwadrat? Proszę wybaczyć, nie umiem opisywać krojów równie dobrze jak Madeline. A może to była jedna z sukni z koronkami ciągnącymi się ku szyi? - upewnił się, bazując na tym, co widział w gazecie. -Wyglądają bardzo pięknie! - dodał pokrzepiająco, bo jej małomówność wziął za speszenie dawnym statusem majątkowym. -Większość czytelniczek spoza najwyższych warstw społecznych decyduje się teraz na podobne kroje, albo na suknie po mamach i babciach. Pracujemy nad poradnikiem krawieckim. - pochwalił redakcję.
-Dziękuję! - przeszedł z Cassandrą pod drzewa, ustawił się do zdjęć. W skupieniu ocenił światło - nie tak dobrze jak Liddy, ale tak, by zdjęcia wyszły na pewno - i przystąpił do pracy, z wielu kątów. -Wygląda pani bardzo melancholijnie, idealnie do tematu naszej rozmowy, może jeszcze kilka weselszych aby zilustrować opowieść o ślubie? - zasugerował, ale nie naciskał.
-Jeszcze raz bardzo, bardzo dziękuję w imieniu swoim i redakcji za pani czas. - po sesji przystąpił do pożegnalnych kurtuazji.
temat sesji!
1. cień wydobywa kontrasty z twarzy Cassandry, opończa mieni się w promieniach słońca, niedaleko przysiada wrona, jest tajemniczo
2. tło rozmywa się lekko, ostrość skupia się na smutnych oczach Cassandry, jest melancholijnie
3. zachodzące słońce zostaje uchwycone w kadrze, drzewa też wychodzą ostro, Cassandra wygląda jak romantyczna Mona Lisa
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
- Bynajmniej - odparła na wspomnienie nadludzkości Yeleny. Podobały jej się słowa, w jakich o niej mówił, podobał jej się też szacunek, jakim nią darzył. - Uważam, że mówi pan o niej bardzo pięknie - pochwaliła go, pewna już, że muszą z Yeleną o tym koniecznie pomówić. - Procesy transmutacyjne są nieznacznie bardziej złożone od uzdrowicielskich, lecz przy tych drugich należy mieć na względzie ludzką anatomię. Powiedziałabym, że transmutacja wymaga większego skupienia, a uzdrawianie lepszego przygotowania... choć i przemianą można bardzo skrzywdzić drugiego czarodzieja - odparła, po chwili zastanowienia.
- Widzi pan, panie redaktorze, sęk w tym, że kobiety swoje role pełnią z powodzeniem na co dzień - nie sądzi pan, że nudzi nas czytanie o tym, co robimy co dnia? Co ma na celu strofowanie kobiet w zakresie tego, co im wypada, a co już nie, zupełnie jakby kobiety nie były tego świadome, jakby przebudziły się wczoraj i ocknęły w innej rzeczywistości? Inaczej jest z rolami mężczyzn, które to niekiedy lekceważy się w publicznej debacie, a zwrócenie na nią uwagi młodych panien jest istotnym zabezpieczeniem ich przyszłości. - Wiedziała przecież, że mężczyźni Czarownicy nie czytają, lecz ci, którzy nie wiedzieli, na czym polegała rola mężczyzny, i tak nie zmienią się od jednej rady. O tym, jaki powinien być przyszły mąż, powinna się dowiedzieć jego przyszła żona. - Prawy, zaradny, inteligentny - uzupełniła wyliczankę. - Czyż nie tacy są Rycerze? Czyż nie do tego powinni aspirować pozostali? Oko wyostrza się z czasem, warto słuchać rady bardziej doświadczonych. Grunt, to zdać sobie sprawę z tego, że pierwsze spotkanie nie pozwoli na poznanie drugiej osoby. Czasem nie pozwoli na to również drugie ani trzecie spotkanie. Czarodzieje odsłaniają swoją naturę powoli, a pośpiech jest doradcą złego - oznajmiła krótko. Kiwnęła głową, gdy wycofał się z sugeorwania im biedy, nie chcąc kontynuować tego tematu - wiedziała, że wszystko, co powie, mogło zostać wykorzystanie przeciwko niej. Przeważnie nie ufala ludziom i choć ten konkretny redaktor wydawał sie sympatycznym młodym człowiekiem, to niektóre zadawane przez niego pytania wzbudzały wątpliwości - i czujność. - Jeśli czuje pan, że taki podpis będzie adekwatny - odparła, wyrażając przy tym zgodę, słowa były piękne, rzadko słyszała takie na swój temat. Właściwie nigdy, mężczyźni, z którymi żyła na przestrzeni lat, nie należeli do wylewnych. Ramsey też nieczęsto ją komplementował.
- Rozumiem, że jest pan jeszcze bardzo młody, panie redaktorze. Nie, sztuka uzdrowicielska nie przedłuży rodu - nie bezpośrednio, bo oczywiście jest pomocna w trakcie porodów, choć niekoniecznie własnych. Ród przedłuża się w inny sposób, ale sądzę, że pana gazeta nie jest profilowana pod opowieści o tym, skąd biorą się dzieci. Mamy dwoje dzieci, jeśli to o to pan chciał spytać. Moja profesja ani nie pomogła ani nie przeszkodziła w ich narodzinach, bo nie miała z macierzyństwem niczego wspólnego. Rola uzdrowicielki polega na czymś innym, niż rola matki - wyjaśniła cierpliwie, czy ten młodzieniec naprawdę chciał jej zasugerować, że powinna nie ruszać się z domu, nie robić niczego prócz rozkładania nóg przed mężem? Niewielu mężczyzn miało tyle wigoru, by zajmować się współżyciem z żoną przez całą dobę, codziennie, ale tak młody człowiek mógł nie zdawać sobie z tego sprawy. Cassandra nie pracowała na etat, a po przeprowadzce do Warwick, jako żona namiestnika, nie poświęcała lecznicy w miasteczku tyle czasu, co wcześniej. Nie próbowała iść na przekór konwenansom socjety, do której Mulciberowie aspirowali, jednocześnie nie zamierzając, że była damą, którą wcale nie była. Oni nie zostaną w socjecie jeszcze zaakceptowani, ale chciała, by z jej dziećmi stało się inaczej. - Podobnie jak rola gospodyni, pani domu, krawcowej, zielarki lub alchemiczki. Rola matki polega na opiece nad dziećmi, panie redaktorze. A kobiety są różne, mają różne aspiracje i w różny sposób spędzają dnie. Te uwagi są wciąż na użytek artykułu, czy to pana ciekawość? - dopytała, bo chyba nie zamierzali wypuścić artykułu, w którym wytłumaczą, czym jest kobieta w piśmie kierowanym do kobiet. Wydawało się za to w istocie rozterką zagubionego chłopca, który postrzega kobiety jako pochodzące z innej planety, nierealne, inne i nieludzkie. - Przedłużenie rodu polega na sprowadzeniu na świat potomstwa, które poniesie to samo nazwisko, co rodzina, w której się urodzi. Wydaje się, że próba zinterpretowania tych słów inaczej, niż tak, jak brzmią, jest interpretacją mocno dowolną, a na pewno wypaczoną - wyjaśniła najprościej, jak potrafiła, z pominięciem niewygodnych dla rozmowy detali zapłodnienia.
- Nie mam panu za złe dociekania - Mam, ale nie powiem. - Zastanawia mnie jednak, skąd u pana takie przywiązanie do tego artykułu. Mówi pan, że pana czytelniczki nie czytają raczej Horyzontów Zaklęć, zatem zapewne bez tej rozmowy nawet by o nim nie usłyszały. Mówi pan również, że dalekie są od tych drastycznych przykładów, zatem jego sens i konkluzje wcale ich nei dotyczą. Zatem - z jakiego powodu tak kurczowo trzyma się pan tego tematu? - spytała, przyglądając mu się z uwagą. Te pytania ją upokarzały, oczywiście, że tak, czy miały inny cel? Czy nie uwierzył jej, gdy ukróciła te domysły za pierwszym razem, że wciąż musiała się z nich tłumaczyć? - Niewielu zwracało na nas uwagę wcześniej, panie redaktorze. - Zatem jak mieliby się pokazywać publicznie? Rozdanie orderów było silnym kontrargumentem, lecz nie zamierzała podnosić go jako pierwsza. - Nie mieliśmy okazji, by pokazywać się publicznie. Działalność mojego męża jest niebezpieczna, a dla nas priorytetem jest ochrona naszych dzieci. Dopiero nadanie ziem wprowadziło znaczące zmiany w naszym życiu - objaśniła spokojnie, tę wymówkę mając przygotowaną już od dawna.
- Nie każdy musi potrafić uzdrawiać lub walczyć, tak samo jak nie każdy przychodzi na świat bogaty i nie każdy urodzi się z czystą krwią. Najważniejsze jest nie przestawać dążyć do tego, co zbliży nas ku doskonałości. A doskonałością jest służyć społeczeństwu niezależnie od pełnionej roli. Jedni są w stanie obdarzyć społeczeństwo czynem większym, inni mniejszym, lecz każdy winien to robić według swoich możliwości i talentów, którymi został obdarzony. Uważam, że w życiu najgorsze są gnuśność i lenistwo - odparła, szczerze i zgodnie ze swoim przekonaniem. - Dziękuję panu za te słowa, panie redaktorze - dodała grzecznie, gdy podziękował jej za rozmowę.
- Jedną? - westchnęła, gdy spytał o kulinaria. - Na naszym stole często gości dziczyzna. Moja rodzina uwielbia polować - odparła ciepło, myśląc o Varyi. - To bardzo zdrowe mięso, o wysokiej wartości odżywczej. Doskonałe dla młodych kobiet i dorastających dzieci, zalecane dla starszych czarodziejów - snuła dalej, z zadowoleniem kolejny raz podkreślając samowystarczalność rodziny, nie sprowadzanie przysmaków z dalekich stron ani też nie niezaradny głód. Kiwnęła głową na znak w kwestii Deirdre.
- W łódkę - machinalnie poprawiła go od razu, kwadratowy dekolt wydał jej się wyjątkowo mało sensualny. - Przypominała tradycyjne celtyckie szaty ślubne, nie miała koronek - dodała, opierając się już na faktach. - Gospodarność jest dzisiaj bardzo ważna - dołączyła do jego pochwał, gdy wspomniał o sukniach ślubnych po matkach.
Do zdjęć ustawiła się zgodnie z jego zaleceniem, mając nadzieję, że wieczorne słońce nie naruszyło jej starannego makijażu. Ta część denerwowała ją najmocniej - nei miała nad nią kontroli, nie była też w stanie jej w żaden sposób sprawdzić. Czas pokaże.
Uśmiechnęła się na pożegnanie, gdy przeszedł do kurtuazji, niepewna niczego - i przerażona tym, jak latwo mogła sprowadzić śmieszność na siebie i swoją rodzinę jednym nieostrożnym słowem. Wiedziała, że wyciągnie z tego lekcję. Ważną lekcję.
- Widzi pan, panie redaktorze, sęk w tym, że kobiety swoje role pełnią z powodzeniem na co dzień - nie sądzi pan, że nudzi nas czytanie o tym, co robimy co dnia? Co ma na celu strofowanie kobiet w zakresie tego, co im wypada, a co już nie, zupełnie jakby kobiety nie były tego świadome, jakby przebudziły się wczoraj i ocknęły w innej rzeczywistości? Inaczej jest z rolami mężczyzn, które to niekiedy lekceważy się w publicznej debacie, a zwrócenie na nią uwagi młodych panien jest istotnym zabezpieczeniem ich przyszłości. - Wiedziała przecież, że mężczyźni Czarownicy nie czytają, lecz ci, którzy nie wiedzieli, na czym polegała rola mężczyzny, i tak nie zmienią się od jednej rady. O tym, jaki powinien być przyszły mąż, powinna się dowiedzieć jego przyszła żona. - Prawy, zaradny, inteligentny - uzupełniła wyliczankę. - Czyż nie tacy są Rycerze? Czyż nie do tego powinni aspirować pozostali? Oko wyostrza się z czasem, warto słuchać rady bardziej doświadczonych. Grunt, to zdać sobie sprawę z tego, że pierwsze spotkanie nie pozwoli na poznanie drugiej osoby. Czasem nie pozwoli na to również drugie ani trzecie spotkanie. Czarodzieje odsłaniają swoją naturę powoli, a pośpiech jest doradcą złego - oznajmiła krótko. Kiwnęła głową, gdy wycofał się z sugeorwania im biedy, nie chcąc kontynuować tego tematu - wiedziała, że wszystko, co powie, mogło zostać wykorzystanie przeciwko niej. Przeważnie nie ufala ludziom i choć ten konkretny redaktor wydawał sie sympatycznym młodym człowiekiem, to niektóre zadawane przez niego pytania wzbudzały wątpliwości - i czujność. - Jeśli czuje pan, że taki podpis będzie adekwatny - odparła, wyrażając przy tym zgodę, słowa były piękne, rzadko słyszała takie na swój temat. Właściwie nigdy, mężczyźni, z którymi żyła na przestrzeni lat, nie należeli do wylewnych. Ramsey też nieczęsto ją komplementował.
- Rozumiem, że jest pan jeszcze bardzo młody, panie redaktorze. Nie, sztuka uzdrowicielska nie przedłuży rodu - nie bezpośrednio, bo oczywiście jest pomocna w trakcie porodów, choć niekoniecznie własnych. Ród przedłuża się w inny sposób, ale sądzę, że pana gazeta nie jest profilowana pod opowieści o tym, skąd biorą się dzieci. Mamy dwoje dzieci, jeśli to o to pan chciał spytać. Moja profesja ani nie pomogła ani nie przeszkodziła w ich narodzinach, bo nie miała z macierzyństwem niczego wspólnego. Rola uzdrowicielki polega na czymś innym, niż rola matki - wyjaśniła cierpliwie, czy ten młodzieniec naprawdę chciał jej zasugerować, że powinna nie ruszać się z domu, nie robić niczego prócz rozkładania nóg przed mężem? Niewielu mężczyzn miało tyle wigoru, by zajmować się współżyciem z żoną przez całą dobę, codziennie, ale tak młody człowiek mógł nie zdawać sobie z tego sprawy. Cassandra nie pracowała na etat, a po przeprowadzce do Warwick, jako żona namiestnika, nie poświęcała lecznicy w miasteczku tyle czasu, co wcześniej. Nie próbowała iść na przekór konwenansom socjety, do której Mulciberowie aspirowali, jednocześnie nie zamierzając, że była damą, którą wcale nie była. Oni nie zostaną w socjecie jeszcze zaakceptowani, ale chciała, by z jej dziećmi stało się inaczej. - Podobnie jak rola gospodyni, pani domu, krawcowej, zielarki lub alchemiczki. Rola matki polega na opiece nad dziećmi, panie redaktorze. A kobiety są różne, mają różne aspiracje i w różny sposób spędzają dnie. Te uwagi są wciąż na użytek artykułu, czy to pana ciekawość? - dopytała, bo chyba nie zamierzali wypuścić artykułu, w którym wytłumaczą, czym jest kobieta w piśmie kierowanym do kobiet. Wydawało się za to w istocie rozterką zagubionego chłopca, który postrzega kobiety jako pochodzące z innej planety, nierealne, inne i nieludzkie. - Przedłużenie rodu polega na sprowadzeniu na świat potomstwa, które poniesie to samo nazwisko, co rodzina, w której się urodzi. Wydaje się, że próba zinterpretowania tych słów inaczej, niż tak, jak brzmią, jest interpretacją mocno dowolną, a na pewno wypaczoną - wyjaśniła najprościej, jak potrafiła, z pominięciem niewygodnych dla rozmowy detali zapłodnienia.
- Nie mam panu za złe dociekania - Mam, ale nie powiem. - Zastanawia mnie jednak, skąd u pana takie przywiązanie do tego artykułu. Mówi pan, że pana czytelniczki nie czytają raczej Horyzontów Zaklęć, zatem zapewne bez tej rozmowy nawet by o nim nie usłyszały. Mówi pan również, że dalekie są od tych drastycznych przykładów, zatem jego sens i konkluzje wcale ich nei dotyczą. Zatem - z jakiego powodu tak kurczowo trzyma się pan tego tematu? - spytała, przyglądając mu się z uwagą. Te pytania ją upokarzały, oczywiście, że tak, czy miały inny cel? Czy nie uwierzył jej, gdy ukróciła te domysły za pierwszym razem, że wciąż musiała się z nich tłumaczyć? - Niewielu zwracało na nas uwagę wcześniej, panie redaktorze. - Zatem jak mieliby się pokazywać publicznie? Rozdanie orderów było silnym kontrargumentem, lecz nie zamierzała podnosić go jako pierwsza. - Nie mieliśmy okazji, by pokazywać się publicznie. Działalność mojego męża jest niebezpieczna, a dla nas priorytetem jest ochrona naszych dzieci. Dopiero nadanie ziem wprowadziło znaczące zmiany w naszym życiu - objaśniła spokojnie, tę wymówkę mając przygotowaną już od dawna.
- Nie każdy musi potrafić uzdrawiać lub walczyć, tak samo jak nie każdy przychodzi na świat bogaty i nie każdy urodzi się z czystą krwią. Najważniejsze jest nie przestawać dążyć do tego, co zbliży nas ku doskonałości. A doskonałością jest służyć społeczeństwu niezależnie od pełnionej roli. Jedni są w stanie obdarzyć społeczeństwo czynem większym, inni mniejszym, lecz każdy winien to robić według swoich możliwości i talentów, którymi został obdarzony. Uważam, że w życiu najgorsze są gnuśność i lenistwo - odparła, szczerze i zgodnie ze swoim przekonaniem. - Dziękuję panu za te słowa, panie redaktorze - dodała grzecznie, gdy podziękował jej za rozmowę.
- Jedną? - westchnęła, gdy spytał o kulinaria. - Na naszym stole często gości dziczyzna. Moja rodzina uwielbia polować - odparła ciepło, myśląc o Varyi. - To bardzo zdrowe mięso, o wysokiej wartości odżywczej. Doskonałe dla młodych kobiet i dorastających dzieci, zalecane dla starszych czarodziejów - snuła dalej, z zadowoleniem kolejny raz podkreślając samowystarczalność rodziny, nie sprowadzanie przysmaków z dalekich stron ani też nie niezaradny głód. Kiwnęła głową na znak w kwestii Deirdre.
- W łódkę - machinalnie poprawiła go od razu, kwadratowy dekolt wydał jej się wyjątkowo mało sensualny. - Przypominała tradycyjne celtyckie szaty ślubne, nie miała koronek - dodała, opierając się już na faktach. - Gospodarność jest dzisiaj bardzo ważna - dołączyła do jego pochwał, gdy wspomniał o sukniach ślubnych po matkach.
Do zdjęć ustawiła się zgodnie z jego zaleceniem, mając nadzieję, że wieczorne słońce nie naruszyło jej starannego makijażu. Ta część denerwowała ją najmocniej - nei miała nad nią kontroli, nie była też w stanie jej w żaden sposób sprawdzić. Czas pokaże.
Uśmiechnęła się na pożegnanie, gdy przeszedł do kurtuazji, niepewna niczego - i przerażona tym, jak latwo mogła sprowadzić śmieszność na siebie i swoją rodzinę jednym nieostrożnym słowem. Wiedziała, że wyciągnie z tego lekcję. Ważną lekcję.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie był pewien, czy w istocie mówi pięknie o Yelenie, ani jak przyjąć komplement odnośnie tego, że ładnie o kimś mówi - dlatego umknął wzrokiem i zbył uwagę młodzieńczym "uhm." Oczy zapaliły mu się na myśl o transmutacji, zbyt dobrze wiedział jak można nią kogoś skrzywdzić i ciekawiło go porównanie jej do uzdrawiania, ale nie chciał przedłużać rozmowy nadmiernie.
-Dlatego piszemy o arystokracji i gwiazdach estrady i żonach wielkich ludzi! Wtedy to nie jest nużące, bo to rady autorytetów! - albo złośliwe przykłady o grafomanii Cordelii Malfoy, wyjaśnił Cassandrze, może nie miała w szpitalu czasu na czytanie gazet plotkarskich? -Znalazła się teraz pani w gronie wielkich i ciekawych. Niestety mężczyźni nie zgadzają się raczej na wywiady z nami - poza lordem Francisem, ale on był bardzo dziwny, nawet jak na standardy Steffena. -ale to nic, sprzedaż i tak ma się w miarę dobrze. - zanotował. -Są, choć wielu z nich ma już żony, nieprawdaż? Poza namiestnikiem Suffolk, wiele czytelniczek i czarownic z redakcji do niego wzdycha. - zawiesił na niej spojrzenie, zastanawiając się, czy powiedziałaby coś więcej o jego planach matrymonialnych, ale niestety nie wyglądała na plotkarę. To i tak było zadanie nadobowiązkowe. -Ile spotkań zatem wystarczy? Pięć? Dziesięć? - dopytał, tak jakby wierzył, że da się to skwantyfikować. Będzie musiał potem obliczyć, na którym sam się oświadczył.
Skinął głową w odpowiedzi na zgodę na podpis, uradowany. Był adekwatny, miał nadzieję, że Joyce też podzieli to zdanie.
Nie wiedział, czy powinien kiwnąć głową aby potwierdzić, że jest bardzo młody - ale kiwnął, na wszelki wypadek. Nie wiedział też, jak Cassandra odbiera jego sugestie, przywykła do złośliwości i uprzedzeń innych mężczyzn i kobiet na przestrzeni życia. Madeline prawdopodobnie zasugerowałaby jej coś takiego na jego miejscu, choć w zmyślniejszy i subtelniejszy sposób - ale jemu po prostu nadal nie mieściło się w głowie, że żona Ramseya Mulcibera nie jest szarą myszą, a ostoją angielskiego piękna i siły i uzdrowicielką (nie w Mungu, a we własnej lecznicy!). Był ciekaw, jak wygląda ich partnerstwo jeśli dobrze zrozumiał tamten artykuł jako poglądy autora - lub ciekaw, czy jednak go nie zrozumiał. Madeline nie bez powodu kazała go czytać właśnie jemu, był strasznie nudny. Nieświadom tego, co miała mu za złe, ale czego nie powiedziała, słuchał jej dalej z uprzejmym uśmiechem, czasem notując, czasem potakując.
-To ciekawość, która pomoże mi nakreślić kontekst artykułu. - odpowiedział, praca była dziś powiązana z osobistą ciekawością.
-Myśli pani, że inteligentni, dobrzy mężowie, nie rozmawiają z żonami o tym, co czytają? - zdziwił się, protestując dopiero, gdy uznała, że nikt o artykule nie słyszał. Jako jedyna podobna publikacja w kraju, "Horyzonty Zaklęć" nie były aż tak niszowe, a oprócz naukowców sięgali po nie ludzie, którzy rozumieli do końca tego w nich co czytają - szukając porad w sprawie eksterminacji bahanek lub komety, a natykając się na tezy Mulcibera. -Sądzę, że część czytelniczek mógłby znużyć lub mogłyby go nie zrozumieć, ale mogły mieć go w rękach. - szczególnie że, choć nudny, i tak budził więcej emocji niż inne artykuły Horyzontów. -Przynajmniej miała go w rękach redaktor Skeeter, bo to ona poprosiła abym przeczytał go przed naszym spotkaniem. - zerknął przepraszająco w notes, a potem na Cassandrę. -Na pewno bardzo żałuje tego, że nie mogła się z panią dziś spotkać, a ja nie chciałbym jej zawieść po tym, jak mi zaufała i posłała tu samego. - przyznał, pomijając kwestię tego, że po prostu to Madeline przygotowała się (jego idealistycznym zdaniem, nie był świadom tego, że podeszłaby do Cassandry bardziej lekceważąco niż on) staranniej z innych tematów - gdyby doczytał więcej o historii rodziny lub modowych wpadkach (ale tych nie było, bo Cassandra nie pokazywała się publicznie) lub karierze Salome Lyon (o tym czytała Madeline), to ciągnąłby pewnie Cassandrę za język w ich kwestiach. Taka była ich praca, ale czy Cassandra ją rozumiała? Miał wrażenie, nieuchwytne, ale wyczuwalne, że mówi o tym temacie jakoś inaczej niż o wszystkim innym - wcześniej jej uśmiech był łagodniejszy, rytm słów odmienny. Czy to jej pierwszy wywiad? Zrobiło mu się jej trochę żal, że trafiła na "Czarownicę" i na niego.
-I... między nami, to właśnie dlatego, że poza uroczystością pierwszego kwietnia, którą już opisaliśmy - jednak pamiętał, ale nie wnikał -pani mąż ani pani nie pokazywali się publicznie, publikacje pani męża są jedyną publiczną kwestią, którą mogą kojarzyć Anglicy i o którą dziennikarzom łatwo pytać. Jestem stosunkowo młody, być może ktoś inny wtrąciłby ten temat... subtelniej, ale pewnie padłby z braku innych informacji. Dziękuję zatem za wyrozumiałość dla mnie i dla ułatwienie mi zrozumienia tego, co mógłbym opacznie opisać lub przekazać Madeline. Teraz, gdy wiemy już o pani dużo i gdy są państwo częścią życia publicznego w Anglii, ogrom nowych informacji przytłoczy pewnie wkrótce resztę. - stwierdził optymistycznie. W tej chwili najbardziej bał się Joyce i Madeline i tego, czy podzielą jego wizję angielskiej siły i piękna oraz opinię o tym, że Cassandra nadaje się na pierwszą stronę.
-Ulubioną, ale na pewno znajdziemy w artykule miejsce na więcej niż jedną! - roześmiał się, sądząc, że atmosfera została rozładowana. Z zadowoleniem opisał dziczyznę i zanotował, że dekolt był w łódkę (pasował, do jej łabędziej szyi - dodał w opisie), a potem przystąpił do sesji.
-Wygląda pani pięknie. - obiecał, być może kierowany uprzejmością, a być może wyczuwając jej nerwowość. Z niepokojem zerknął na wronę, nie lubił tych ptaków jako szczur - ale nie burzyły chyba estetyki, a jemu kończyła się klisza.
Zostawiła go z uśmiechem i tyloma słowami oraz lekcjami, że samemu nie był pewien, co z nich wyciągnąć. Chyba tylko to, że na moment przestał myśleć o wojnie - a raczej o swojej wersji wojny, nie tej przeżywanej przez czytelniczki "Czarownicy" i kreowanej dla nich - tonąc w pracy i tylko w pracy. Uciekł, tak jak chciał uciekać od czerwca, ale nawet w tej rozmowie nie zdołał uciec od widma Belli - a że było już za późno by wrócić do redakcji, to będzie musiał wrócić do domu (najpierw pochodzi jeszcze po Warwick, desperacko chcąc zabić czas), boleśnie przypominającego o jej nieobecności. Wywoła zdjęcia w piwnicy, niecierpliwie oczekując powrotu do kolegów na Festiwal, ale ostatecznie zaśnie na kanapie, wyczerpany intelektualnie.
/zt?
-Dlatego piszemy o arystokracji i gwiazdach estrady i żonach wielkich ludzi! Wtedy to nie jest nużące, bo to rady autorytetów! - albo złośliwe przykłady o grafomanii Cordelii Malfoy, wyjaśnił Cassandrze, może nie miała w szpitalu czasu na czytanie gazet plotkarskich? -Znalazła się teraz pani w gronie wielkich i ciekawych. Niestety mężczyźni nie zgadzają się raczej na wywiady z nami - poza lordem Francisem, ale on był bardzo dziwny, nawet jak na standardy Steffena. -ale to nic, sprzedaż i tak ma się w miarę dobrze. - zanotował. -Są, choć wielu z nich ma już żony, nieprawdaż? Poza namiestnikiem Suffolk, wiele czytelniczek i czarownic z redakcji do niego wzdycha. - zawiesił na niej spojrzenie, zastanawiając się, czy powiedziałaby coś więcej o jego planach matrymonialnych, ale niestety nie wyglądała na plotkarę. To i tak było zadanie nadobowiązkowe. -Ile spotkań zatem wystarczy? Pięć? Dziesięć? - dopytał, tak jakby wierzył, że da się to skwantyfikować. Będzie musiał potem obliczyć, na którym sam się oświadczył.
Skinął głową w odpowiedzi na zgodę na podpis, uradowany. Był adekwatny, miał nadzieję, że Joyce też podzieli to zdanie.
Nie wiedział, czy powinien kiwnąć głową aby potwierdzić, że jest bardzo młody - ale kiwnął, na wszelki wypadek. Nie wiedział też, jak Cassandra odbiera jego sugestie, przywykła do złośliwości i uprzedzeń innych mężczyzn i kobiet na przestrzeni życia. Madeline prawdopodobnie zasugerowałaby jej coś takiego na jego miejscu, choć w zmyślniejszy i subtelniejszy sposób - ale jemu po prostu nadal nie mieściło się w głowie, że żona Ramseya Mulcibera nie jest szarą myszą, a ostoją angielskiego piękna i siły i uzdrowicielką (nie w Mungu, a we własnej lecznicy!). Był ciekaw, jak wygląda ich partnerstwo jeśli dobrze zrozumiał tamten artykuł jako poglądy autora - lub ciekaw, czy jednak go nie zrozumiał. Madeline nie bez powodu kazała go czytać właśnie jemu, był strasznie nudny. Nieświadom tego, co miała mu za złe, ale czego nie powiedziała, słuchał jej dalej z uprzejmym uśmiechem, czasem notując, czasem potakując.
-To ciekawość, która pomoże mi nakreślić kontekst artykułu. - odpowiedział, praca była dziś powiązana z osobistą ciekawością.
-Myśli pani, że inteligentni, dobrzy mężowie, nie rozmawiają z żonami o tym, co czytają? - zdziwił się, protestując dopiero, gdy uznała, że nikt o artykule nie słyszał. Jako jedyna podobna publikacja w kraju, "Horyzonty Zaklęć" nie były aż tak niszowe, a oprócz naukowców sięgali po nie ludzie, którzy rozumieli do końca tego w nich co czytają - szukając porad w sprawie eksterminacji bahanek lub komety, a natykając się na tezy Mulcibera. -Sądzę, że część czytelniczek mógłby znużyć lub mogłyby go nie zrozumieć, ale mogły mieć go w rękach. - szczególnie że, choć nudny, i tak budził więcej emocji niż inne artykuły Horyzontów. -Przynajmniej miała go w rękach redaktor Skeeter, bo to ona poprosiła abym przeczytał go przed naszym spotkaniem. - zerknął przepraszająco w notes, a potem na Cassandrę. -Na pewno bardzo żałuje tego, że nie mogła się z panią dziś spotkać, a ja nie chciałbym jej zawieść po tym, jak mi zaufała i posłała tu samego. - przyznał, pomijając kwestię tego, że po prostu to Madeline przygotowała się (jego idealistycznym zdaniem, nie był świadom tego, że podeszłaby do Cassandry bardziej lekceważąco niż on) staranniej z innych tematów - gdyby doczytał więcej o historii rodziny lub modowych wpadkach (ale tych nie było, bo Cassandra nie pokazywała się publicznie) lub karierze Salome Lyon (o tym czytała Madeline), to ciągnąłby pewnie Cassandrę za język w ich kwestiach. Taka była ich praca, ale czy Cassandra ją rozumiała? Miał wrażenie, nieuchwytne, ale wyczuwalne, że mówi o tym temacie jakoś inaczej niż o wszystkim innym - wcześniej jej uśmiech był łagodniejszy, rytm słów odmienny. Czy to jej pierwszy wywiad? Zrobiło mu się jej trochę żal, że trafiła na "Czarownicę" i na niego.
-I... między nami, to właśnie dlatego, że poza uroczystością pierwszego kwietnia, którą już opisaliśmy - jednak pamiętał, ale nie wnikał -pani mąż ani pani nie pokazywali się publicznie, publikacje pani męża są jedyną publiczną kwestią, którą mogą kojarzyć Anglicy i o którą dziennikarzom łatwo pytać. Jestem stosunkowo młody, być może ktoś inny wtrąciłby ten temat... subtelniej, ale pewnie padłby z braku innych informacji. Dziękuję zatem za wyrozumiałość dla mnie i dla ułatwienie mi zrozumienia tego, co mógłbym opacznie opisać lub przekazać Madeline. Teraz, gdy wiemy już o pani dużo i gdy są państwo częścią życia publicznego w Anglii, ogrom nowych informacji przytłoczy pewnie wkrótce resztę. - stwierdził optymistycznie. W tej chwili najbardziej bał się Joyce i Madeline i tego, czy podzielą jego wizję angielskiej siły i piękna oraz opinię o tym, że Cassandra nadaje się na pierwszą stronę.
-Ulubioną, ale na pewno znajdziemy w artykule miejsce na więcej niż jedną! - roześmiał się, sądząc, że atmosfera została rozładowana. Z zadowoleniem opisał dziczyznę i zanotował, że dekolt był w łódkę (pasował, do jej łabędziej szyi - dodał w opisie), a potem przystąpił do sesji.
-Wygląda pani pięknie. - obiecał, być może kierowany uprzejmością, a być może wyczuwając jej nerwowość. Z niepokojem zerknął na wronę, nie lubił tych ptaków jako szczur - ale nie burzyły chyba estetyki, a jemu kończyła się klisza.
Zostawiła go z uśmiechem i tyloma słowami oraz lekcjami, że samemu nie był pewien, co z nich wyciągnąć. Chyba tylko to, że na moment przestał myśleć o wojnie - a raczej o swojej wersji wojny, nie tej przeżywanej przez czytelniczki "Czarownicy" i kreowanej dla nich - tonąc w pracy i tylko w pracy. Uciekł, tak jak chciał uciekać od czerwca, ale nawet w tej rozmowie nie zdołał uciec od widma Belli - a że było już za późno by wrócić do redakcji, to będzie musiał wrócić do domu (najpierw pochodzi jeszcze po Warwick, desperacko chcąc zabić czas), boleśnie przypominającego o jej nieobecności. Wywoła zdjęcia w piwnicy, niecierpliwie oczekując powrotu do kolegów na Festiwal, ale ostatecznie zaśnie na kanapie, wyczerpany intelektualnie.
/zt?
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Arystokracja, gwiazdy estrady, żony wielkich ludzi, tym teraz była? Choć wolałaby zasłynąć własnym intelektem, zgodziła się zająć miejsce u boku Ramseya świadomie i wiedząc, co się z tym wiązało. Grono wielkich i ciekawych. Dziwnie się czuła z tymi słowami, nie na miejscu, bo nigdy wcześniej się w takim miejscu nie widziała. Przywykła raczej do kryjówek, sekretów i tajemnic, nieformalne rozpoczęcie leśnego święta wydawało jej się mniej doniosłe, niż ta rozmowa z redaktorem. Nie była pewna, jak się z nią czuła - spięte ciało walczyło o to, by wypaść jak najlepiej, nie miało czasu na popuszczenie cugli, o tym, jak źle czuła się z niektórymi zadanymi pytaniami, miała się dopiero przekonać w drodze do domu.
- Pięć - oznajmiła, wyrwana z zamyślenia, wspominała wcześniej, że istotne są rady starszych, ale jeśli miała wskazać liczbę, musiała konkretną. Być może zasugerował ją sam Steffen, dając dwie do wyboru, ale przecież nie mogła odpowiedzieć nie wiem. - Doprawdy? - spytała zdawkowo, gdy podsunął temat Drew, zgodnie z jego przewidywaniami - nie podjęła go. - Jest ich coraz więcej. Miesiące mijają, a młodzież dorasta - odparła pogodnie.
- Inteligentni mężowie mają inteligentne żony, które same potrafią czytać, panie redaktorze - odparła, nie pojmując związku; czy naprawdę uważał, że czarownice miały ochotę czytać stanowisko plotkarskiej gazety odnośnie artykułu, o którym wcześniej opowiadali im mężowie? Czy mężczyźni naprawdę uważali, że kobiety ich w takich chwilach w ogóle słuchały? - Ach, tak - zastanowiła się na głos, próbując zapamiętać imię dziennikarki. - Na pewno chciała się dobrze przygotować - stwierdziła, choć prawdę o kobiecych uprzejmościach znała znacznie lepiej, niż Steffen.
- Mój mąż od lat prowadzi prace badawcze. Czy to naprawdę jedyna publikacja, z której Anglicy go znają? Jego dziedzina jest trudna, ale polecam jego eseje numerologiczne. Są znacznie ciekawsze, a mężczyźni będą mieć nad nimi bardziej problematyczną zagwozdkę. Kwestia rebeliantek aż tak trudna nie jest. Umysł w każdym wieku należy ćwiczyć i stawiać przed nim wyzwania, aby nie utracił swojej siły - oznajmiła, choć wiedziała, że zdecydowana większość tych mężczyzn zamierzała rozmawiać wyłącznie na tematach, na które mogli udawać, że cokolwiek wiedzą. Kiwnęła głową na jego dalsze słowa, wyjaśnienia, podziękowania, rozmowa z wolna zmierzała do końca. Zastanawiała się, czy chciała mu powiedzieć coś jeszcze na sam koniec - lecz nic nadto nie przychodziło jej już do głowy. Miała niedosyt, jakby czuła, że coś więcej powiedzieć powinna, lecz nie miała żadnego doświadczenia z podobnymi wystąpieniami. Nie była w stanie sama ocenić, jak wypadła.
- Dziękuję za zainteresowanie i za tę rozmowę - kiwnęła głową, redaktor obsługłwał aparat, łagodny uśmiech zdradzał niewiele, na komplementy znów odpowiedziała kiwnięciem głowy, nie wydając się ani speszoną ani zawstydzoną. Była za to bardzo skołowana i bardzo zmęczona. Wątpliwości rodziły się powoli, czy nie zareagowała zbyt emocjonalnie podczas rozmowy o artykule? Obejrzała się na wronę, która po zrobionym zdjęciu wzleciała ku niebu, odprowadziła ją wzrokiem - jeszcze przez chwilę spoglądając w puste niebo. - Do widzenia, panie redaktorze - pożegnała się grzecznie, wzywając ku sobie warującego opodal owczarka; Kozera prędko zrównał sie z jej krokiem, a ona z wolna podążyła do Niedźwiedziej Jamy. W głowie miała nieuporządkowany mętlik, który powoli zamieniał się w chaos. Wszystko wyszłoby lepiej bez tego kretyńskiego artykułu Mulcibera.
/zt
- Pięć - oznajmiła, wyrwana z zamyślenia, wspominała wcześniej, że istotne są rady starszych, ale jeśli miała wskazać liczbę, musiała konkretną. Być może zasugerował ją sam Steffen, dając dwie do wyboru, ale przecież nie mogła odpowiedzieć nie wiem. - Doprawdy? - spytała zdawkowo, gdy podsunął temat Drew, zgodnie z jego przewidywaniami - nie podjęła go. - Jest ich coraz więcej. Miesiące mijają, a młodzież dorasta - odparła pogodnie.
- Inteligentni mężowie mają inteligentne żony, które same potrafią czytać, panie redaktorze - odparła, nie pojmując związku; czy naprawdę uważał, że czarownice miały ochotę czytać stanowisko plotkarskiej gazety odnośnie artykułu, o którym wcześniej opowiadali im mężowie? Czy mężczyźni naprawdę uważali, że kobiety ich w takich chwilach w ogóle słuchały? - Ach, tak - zastanowiła się na głos, próbując zapamiętać imię dziennikarki. - Na pewno chciała się dobrze przygotować - stwierdziła, choć prawdę o kobiecych uprzejmościach znała znacznie lepiej, niż Steffen.
- Mój mąż od lat prowadzi prace badawcze. Czy to naprawdę jedyna publikacja, z której Anglicy go znają? Jego dziedzina jest trudna, ale polecam jego eseje numerologiczne. Są znacznie ciekawsze, a mężczyźni będą mieć nad nimi bardziej problematyczną zagwozdkę. Kwestia rebeliantek aż tak trudna nie jest. Umysł w każdym wieku należy ćwiczyć i stawiać przed nim wyzwania, aby nie utracił swojej siły - oznajmiła, choć wiedziała, że zdecydowana większość tych mężczyzn zamierzała rozmawiać wyłącznie na tematach, na które mogli udawać, że cokolwiek wiedzą. Kiwnęła głową na jego dalsze słowa, wyjaśnienia, podziękowania, rozmowa z wolna zmierzała do końca. Zastanawiała się, czy chciała mu powiedzieć coś jeszcze na sam koniec - lecz nic nadto nie przychodziło jej już do głowy. Miała niedosyt, jakby czuła, że coś więcej powiedzieć powinna, lecz nie miała żadnego doświadczenia z podobnymi wystąpieniami. Nie była w stanie sama ocenić, jak wypadła.
- Dziękuję za zainteresowanie i za tę rozmowę - kiwnęła głową, redaktor obsługłwał aparat, łagodny uśmiech zdradzał niewiele, na komplementy znów odpowiedziała kiwnięciem głowy, nie wydając się ani speszoną ani zawstydzoną. Była za to bardzo skołowana i bardzo zmęczona. Wątpliwości rodziły się powoli, czy nie zareagowała zbyt emocjonalnie podczas rozmowy o artykule? Obejrzała się na wronę, która po zrobionym zdjęciu wzleciała ku niebu, odprowadziła ją wzrokiem - jeszcze przez chwilę spoglądając w puste niebo. - Do widzenia, panie redaktorze - pożegnała się grzecznie, wzywając ku sobie warującego opodal owczarka; Kozera prędko zrównał sie z jej krokiem, a ona z wolna podążyła do Niedźwiedziej Jamy. W głowie miała nieuporządkowany mętlik, który powoli zamieniał się w chaos. Wszystko wyszłoby lepiej bez tego kretyńskiego artykułu Mulcibera.
/zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
Strona 2 z 2 • 1, 2
Market Hall Warwick
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire