Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire
Ruiny opuszczonej osady
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ruiny opuszczonej osady
Niewiele wiadomo o osadzie, po której pozostały zaledwie fragmenty kamiennych, porośniętych bujną roślinnością ścian oraz wąskie wydrążenia w ziemi. Spostrzegawcze oko mogło dojrzeć, iż wyżłobienia rozciągały się wzdłuż ruin domów, co mogło sugerować, iż w przeszłości znajdowały się tu drogi.
Okoliczni mieszkańcy zwykli omijać to miejsce z dwóch powodów. Pierwszym były przekazywane z ust do ust przestrogi, jakoby w przeszłości odbywały się tu liczne, czarnomagiczne praktyki, jakie pochłonęły wiele ofiar. Drugi stanowiła mroczna historia, bowiem przeszło pięćdziesiąt lat temu w niewyjaśnionych okolicznościach zginęła tu trójka młodzieńców, którzy wiedzieni ciekawością rozpoczęli wykopaliska. Niewiele jednak udało im się zbadać, gdyż zaledwie po kilku dniach pracy ślad po nich zaginął. Podobno byli w posiadaniu wartościowych, archiwalnych dokumentów oraz mapy, która przywiodła ich na te tereny, jednakże nikt do tej pory takowych nie odnalazł.
Mimo tragicznej historii zdarzało się tutaj widzieć poszukiwaczy artefaktów tudzież wprawionych archeologów, lecz rychło tracili nadzieję na odnalezienie czegokolwiek wartościowego.
Okoliczni mieszkańcy zwykli omijać to miejsce z dwóch powodów. Pierwszym były przekazywane z ust do ust przestrogi, jakoby w przeszłości odbywały się tu liczne, czarnomagiczne praktyki, jakie pochłonęły wiele ofiar. Drugi stanowiła mroczna historia, bowiem przeszło pięćdziesiąt lat temu w niewyjaśnionych okolicznościach zginęła tu trójka młodzieńców, którzy wiedzieni ciekawością rozpoczęli wykopaliska. Niewiele jednak udało im się zbadać, gdyż zaledwie po kilku dniach pracy ślad po nich zaginął. Podobno byli w posiadaniu wartościowych, archiwalnych dokumentów oraz mapy, która przywiodła ich na te tereny, jednakże nikt do tej pory takowych nie odnalazł.
Mimo tragicznej historii zdarzało się tutaj widzieć poszukiwaczy artefaktów tudzież wprawionych archeologów, lecz rychło tracili nadzieję na odnalezienie czegokolwiek wartościowego.
Kapryśność pogody bywała drażniąca, ale burza niosła największe ukojenie. W jej gwałtowności, wylądowaniach i niebezpieczeństwie czuł się najlepiej. Natura obnażała się w gniewie i brutalności, trudno było jej zarzucić wtedy nieprzewidywalność. Wyładowania atmosferyczne niosły w sobie przestrogę, tylko głupiec uznałby taką aurę za nieszkodliwą. Dla Ramseya była wyzwoleniem, nagością, momentem, krótko po którym był gotów wkroczyć, by znaleźć odpowiedzi. Ta jednak była inna, bo wszystko było zupełnie inne od chwili, gdy jasny warkocz krążącego po orbicie ciała niebieskiego nie znikał. Za dnia, nocą, równie widoczny, co niepokojący. Burza, która się rozpętała pod blaskiem spadającej gwiazdy też niosła w sobie aurę niebezpieczeństwa; przestrogę, do której się zastosował, obserwując ją przez okno nowego domu. Mleczne chmury spłynęły z góry, a zamczysko nad rzeką Avon rozpłynęło się w mglistej poświacie. Utraciwszy z wzroku jeden z najbardziej charakterystycznych i widocznych obiektów w mieście, rozpoczął poszukiwania rozbłysków w gęstych, ciężkich chmurach, które zalały miasto. Dalekie rozbłyski nabrały mitycznej aury, zasiały w nim niepewność — bo wszystko, co działo się od początku lipca, odkąd tylko kometa błysnęła na niebie — było ulotne i niemalże nieprawdziwe, a jednak a swój sposób przerażające.
Korowód cieni, który przetoczył się przez miasto minął ich, nie dając odczuć strachu, ale nie pozostawiając niezauważone. Krzyki nie cichły, docierając także do Niedźwiedziej Jamy; w ciemnościach sypialni, kłębach samoistnie zgaszonych świec obserwował krwawy przemarsz nadprzyrodzonych istot, nie zamierzając im wejść w drogę. Kolejnego dnia usłyszał o tym, co działo się w stolicy hrabstwa, w lepkiej, ogłuszającej ciemności, która wdzierała się do głowy czyniąc z dotychczasowych myśli istny chaos.
Bezsenność, która nasiliła się w ostatnich tygodniach, wraz z nadejściem komety, nie pozwoliła mu zmrużyć oka. Cassandra nie dała jednak słabnąć, wiedziała, że potrzebował siły bardziej niż w ostatnich miesiącach; potrzebował koncentracji i skupienia równie mocno co trzeźwego, nie zmąconego zmęczeniem umysłu. Dziś jednak nie mógł odpocząć. Dziś musiał wyruszyć, by rozeznać się w sytuacji i ocenić jak wielkie spustoszenie rozsiały cienie — a może nie tylko one; może to złowrogi blask komety nad głowami. Zły omen, wróżba końca. Nie godził się na to. Wyruszyli kiedy opadła mgła, a wraz z nią ciemność ustąpiła poranku. Niepewnemu i nieśmiało przedzierającemu się przez mgliste kłęby. Ciemna peleryna spływała z jego ramion, a czarne, wysokie buty osłaniały go przed unoszącym się pyłem z ziemi, gdy stawiał kroki po wyschniętej, popękanej i sczerniałej ziemi. Kucnął, by przyjrzeć im się z bliska, dostrzegając, że z pewnością nie były wynikiem natury. Wokół szalała intensywna magia, dostrzegał to w śladach. Oparty na kolanie pochylał się nad znakami, nie dotykając ich jednak gołymi palcami z przezorności. Nie potrzebował dowodu, widział to dobrze. Kiedy uniósł wzrok, a mgła rozrzedziła się, ujawniając przed nim wyjątkowe odkrycie, wstał, ogniskując spojrzenie na kamiennym kręgu. Miejsca tego typu były dawniej uznawane za święte. Ne bez powodu je wybrali z Cassandrą. Obejrzał się za siebie, spoglądając na kuzyna i powoli ruszył w stronę płaskich głazów, spoglądając na numerologiczne znaki. Nie wkraczał w krąg, nie przerywał go. Przystanął z boku, obserwując ziemię w środku, rozmieszczenie skał. Smoliste ślady, które pokrywały kamienie tworzyły ścieżkę ku drzewom.
— Jakby coś zrodziło się tu i uciekło w las — powiedział, głośno dzieląc się z towarzystwem swoimi przemyśleniami. Nie dostrzegł śladów stóp; widział smolistą maź, która rozbryzga się wokół. Aura wokół wciąż była niebezpieczna; czuł drgania powietrza, magię w tym miejscu. Ostrożnie słuchał jej rytmu i dźwięków, jakby chciał przewidzieć, czy była wygaszana, czy znów mogła się wzniecić. Interesowała go natura tego zjawiska i jej pochodzenie. Magia, nawet najplugawsza i najczarniejsza nigdy go nie przerażała — choć to jednocześnie nie oznaczało, że nie pałał do niej szacunkiem i nie podchodził do niej z ostrożnością.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Gdy szare chmury gęsto osadziły się ponad głowami mieszkańców niedźwiedzich ziem, pomyślałam z rozczarowaniem, że to kolejny pokaz angielskich deszczy. Monotonnych, zachłannych i do znudzenia odtwarzających tę jedną melodię na dachach czy parapetach. Nie byłam tutaj długo, ale wystarczająco, by przestać z rozżaleniem wpatrywać się w pokropione szkło, z którego rozciągał się widok na przemoczoną, smutną krainę. Choć w samej burzy czaiła się walka, agresja i intrygujące zagrożenie, moje plany odkładały się aż do czasu rozpogodzenia. Czekanie na letnie światło, wyglądanie za jego ciepłem nigdy nie było moją domeną. Gra tajemniczych świateł, których blask wciskał się wręcz nachalnie do wnętrza pokoju, okazała się jednak niemożliwa do zignorowania. Bystre oczy musiały wreszcie dobić do widoku, zatonąć w niepokoju przedziwnych zjawisk, karuzeli błyszczących smug. Nie tak wyglądały zwyczajne burze. Nie niosły marszu grozy i lęku, nie prowokowały krzyków i krzywd.
Choć łatwo było dopisywać pojedynczym strzępkom zjawisk wielkie historie, ja wolałam przekonać się na własne oczy. Wyjść naprzeciw, przedrzeć się przez labirynt śladów, rozsądnym okiem objąć źródło, gdy to wreszcie dogasło, gdy ziemia odetchnęła po niemożliwym tańcu piorunów i czegoś jeszcze. Czegoś, co dopiero miało zostać objęte spokojnym, analitycznym spojrzeniem. Głosy gryzione strachem i niepewnością przedzierały się przez krainę, docierając i do nas. Dość szybko. Wchłaniałam szum wieści, próbując rozplątać plątaninę niejasności. Sprawdzenie dokonać się miało jednak blisko, namacalnie. Łatwo było znaleźć miejsce, podążyć po śladach, przedostać się tam, gdzie miał miejsce nienormalny spektakl mroku i piorunów. To jasne, że naszym zadaniem było zbadać zjawisko budzące grozę i niepewność pośród mieszkańców. Trudno było zignorować echo tajemniczego pogodowego chaosu.
Przy rytmie wspólnego kroku, kiedy bacznie przyglądałam się otoczeniu, łowiąc dowody i niezwykłości, moje myśli przyłapały się na pewnym zaskoczeniu. Nie sądziłam, że Anglia wniesie tyle niespodzianek, że znajdziemy się już tak szybko i tak blisko zagadki. Trop upiornych cieni nęcił nie tylko łowców. Obowiązkiem naszym stało się też pojęcie chaosu, który choć ustał, pozostawił drażniące pytania. Odpowiedzi nigdy nie nadchodziły same. Trzeba było się po nie wychylić, tknąć ślady i jednocześnie zostawić je nienaruszone. Wyruszyliśmy po nie, w okolicę ruin opuszczonej osady. Wędrowałam, szanując wzory i zniszczenie, próbę, którą zostało naznaczone to miejsce. Umiałam wyłapywać szczegóły, umiałam nie zadeptywać istotnych tropów. Choć ubrałam łowieckie buty, nie szukałam zwierzyny. Bestii być może. Udręczona ziemia chrupała pod mocną podeszwą, w jasności obnażał się bitewny, nienormalny pejzaż. Zmrużyłam oczy, ostrożnie stawiając najmniejszy krok. W morzu odcisków, w charakterystycznym ułożeniu kamieni można było usnuć cień podejrzenia. Rozglądaliśmy się, nie chcąc niczego przegapić. Nawet chłodne serce mogło odczuć przejmujące drganie, będąc w tak niewyjaśnionym punkcie. Zdawało się, jakbyśmy nie byli tu sami, choć żadna postać nie wychodziła naprzeciw nam. Również przykucnęłam, po głosie kuzyna tworząc szlak niewiadomych postaci. Oczy wbijające się nieustępliwie w otępiałą ziemię wołały tego, kto umiał patrzeć. Wzburzona ziemia, największy świadek tajemnicy, dyktowała nam zaszyfrowane podpowiedzi. Od skomplikowanych symboli bliższe mi były jednak te proste wskazówki.– Albo ktoś – wymówiłam, mrużąc oczy i starając się zinterpretować skupisko zgnieceń układających się w czyjąś drogę. Odciski stóp. Więcej niż jedna para. Przeszłam się równolegle do pozostawionych nieopodal zarośli tropów. Wzięłam głęboki wdech, ale wydawało się, że zapach nie wnosił niczego nowego. Wgniecione w błocie kształty miały jednak swój wyraźny tor. – Szli tędy – powiedziałam, przez chwilę jeszcze odtwarzając ich drogę, ostrożnie, by niczego nie naruszyć. Zatrzymałam się przy ścieżce, gdzie gubiły się odciski stóp. Popatrzyłam najpierw na brata, a później na kuzyna. Co to mogło być?
Choć łatwo było dopisywać pojedynczym strzępkom zjawisk wielkie historie, ja wolałam przekonać się na własne oczy. Wyjść naprzeciw, przedrzeć się przez labirynt śladów, rozsądnym okiem objąć źródło, gdy to wreszcie dogasło, gdy ziemia odetchnęła po niemożliwym tańcu piorunów i czegoś jeszcze. Czegoś, co dopiero miało zostać objęte spokojnym, analitycznym spojrzeniem. Głosy gryzione strachem i niepewnością przedzierały się przez krainę, docierając i do nas. Dość szybko. Wchłaniałam szum wieści, próbując rozplątać plątaninę niejasności. Sprawdzenie dokonać się miało jednak blisko, namacalnie. Łatwo było znaleźć miejsce, podążyć po śladach, przedostać się tam, gdzie miał miejsce nienormalny spektakl mroku i piorunów. To jasne, że naszym zadaniem było zbadać zjawisko budzące grozę i niepewność pośród mieszkańców. Trudno było zignorować echo tajemniczego pogodowego chaosu.
Przy rytmie wspólnego kroku, kiedy bacznie przyglądałam się otoczeniu, łowiąc dowody i niezwykłości, moje myśli przyłapały się na pewnym zaskoczeniu. Nie sądziłam, że Anglia wniesie tyle niespodzianek, że znajdziemy się już tak szybko i tak blisko zagadki. Trop upiornych cieni nęcił nie tylko łowców. Obowiązkiem naszym stało się też pojęcie chaosu, który choć ustał, pozostawił drażniące pytania. Odpowiedzi nigdy nie nadchodziły same. Trzeba było się po nie wychylić, tknąć ślady i jednocześnie zostawić je nienaruszone. Wyruszyliśmy po nie, w okolicę ruin opuszczonej osady. Wędrowałam, szanując wzory i zniszczenie, próbę, którą zostało naznaczone to miejsce. Umiałam wyłapywać szczegóły, umiałam nie zadeptywać istotnych tropów. Choć ubrałam łowieckie buty, nie szukałam zwierzyny. Bestii być może. Udręczona ziemia chrupała pod mocną podeszwą, w jasności obnażał się bitewny, nienormalny pejzaż. Zmrużyłam oczy, ostrożnie stawiając najmniejszy krok. W morzu odcisków, w charakterystycznym ułożeniu kamieni można było usnuć cień podejrzenia. Rozglądaliśmy się, nie chcąc niczego przegapić. Nawet chłodne serce mogło odczuć przejmujące drganie, będąc w tak niewyjaśnionym punkcie. Zdawało się, jakbyśmy nie byli tu sami, choć żadna postać nie wychodziła naprzeciw nam. Również przykucnęłam, po głosie kuzyna tworząc szlak niewiadomych postaci. Oczy wbijające się nieustępliwie w otępiałą ziemię wołały tego, kto umiał patrzeć. Wzburzona ziemia, największy świadek tajemnicy, dyktowała nam zaszyfrowane podpowiedzi. Od skomplikowanych symboli bliższe mi były jednak te proste wskazówki.– Albo ktoś – wymówiłam, mrużąc oczy i starając się zinterpretować skupisko zgnieceń układających się w czyjąś drogę. Odciski stóp. Więcej niż jedna para. Przeszłam się równolegle do pozostawionych nieopodal zarośli tropów. Wzięłam głęboki wdech, ale wydawało się, że zapach nie wnosił niczego nowego. Wgniecione w błocie kształty miały jednak swój wyraźny tor. – Szli tędy – powiedziałam, przez chwilę jeszcze odtwarzając ich drogę, ostrożnie, by niczego nie naruszyć. Zatrzymałam się przy ścieżce, gdzie gubiły się odciski stóp. Popatrzyłam najpierw na brata, a później na kuzyna. Co to mogło być?
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Atmosfera grozy, która zawisła nad Warwick wraz z ciężkimi chmurami, przesłaniając kometę, ale nie bijący od niej blask, zmusiła wszystkich mieszkańców Niedźwiedziej Jamy do czujności. Początkowo nic nie robiłem sobie z tajemniczego ciała niebieskiego, ale jego milcząca obecność i nieustępliwość w końcu zaczęły szarpać za mój spokój, uzmysławiając mi gorzką prawdę - to nie ja miałem tutaj kontrolę. Tej nocy gwałtowność burzy wyrwała mnie ze snu, wyciągnęła ospałe ciało spod pierzyny, przykleiła twarz do szyby zamazanej strugami deszczu. Z bezpiecznej odległości obserwowałem błyski i płynące między nimi cienie, czując, że w sąsiednim pokoju, za drzwiami, które przestaliśmy z Varyą zamykać, moja siostra z równą ciekawością czyniła to samo. Nie rozumiałem, czego byłem świadkiem - ale z pewnością czegoś demonicznego a jednocześnie wielkiego. Czegoś, czego nie każdy czarodziej doświadczał za długiego życia. Budzący do życia poranek zdradliwie tuszował zbrodnie minionej nocy, dusząc grzmoty i krzyki. Czyste niebo nagle wydało się wręcz podstępnym złudzeniem w zderzeniu z mrokiem ostatnich dni, a Słońce, które wyszło po burzy, nie zwiastowało spokoju. Nie mieliśmy go zaznać - nie bez poznania odpowiedzi.
Cokolwiek czaiło się w osadzie, nad którą jeszcze przed kilkoma godzinami dało się zaobserwować piekło, nie paraliżowało mnie, nie zatruwało strachem. Wyostrzało czujność, którą hartowałem na polowaniach, karmiło ciekawość. Marsz po rozmokniętej od deszczu ziemii był trudny, powolny. Przyklejające się do podłoża podeszwy chlupały ciężko, znacząc naszą obecność, ale wysokie, skórzane obuwie nie pozwoliło, by wilgoć przedarła się do skóry. Złowrogi oddech porannego wiatru dmuchał na nasze karki, a im bliżej ruin się znajdowaliśmy, tym powietrze wydawało się być gęstsze i cięższe - czułem to, nie wiążąc zjawiska z rozpoznaniem magicznej aury. Zionąca w ziemii wyrwa, błyszcząca smolistą poświatą, wydawała się wrotami otchłani - jakby portalem, który był gotów wessać ziemię. Tylko ona stanowiła punkt czysty, otoczona niepokojący precyzyjnym okręgiem - wszystko poza nią trawił już chaos, mieszanina błota, gnijącej trawy i zwęglonej ziemi. Ostrożnie poruszałem się między śladami, omijając smoliste plamy i wypalone kręgi. Zatrzymałem się w końcu, spoglądając to na kuzyna, to na siostrę, poszukując dowodów, które mogły umknąć ich czujnym zmysłom.
- Nie zrodziło się samo. - Przypuściłem śmiało. Nie znałem znaczenia symboli wyrysowanych kredą, ale użycie kredy skłaniało do wniosku, że nakreślił je człowiek. Konkretnie - czarodziej. Lub inna magiczna istota rozumna. Ten pierwszy z łatwością mógł zataić własne ślady, albo był więc nierozważny, albo wskazane przez siostrę odciski nie należały do sprawcy - więc do świadka? Mogliśmy jedynie snuć domysły, spróbować myśleć jak tropione zwierzę. - Co oznaczają? - Zwróciłem się do Ramseya; pracował w departamencie tajemnic, w miejscu, które badało największe zagadki magii - nie wiedziałem, gdzie sięgały granice jego wiedzy, ale nie wątpiłem, że znacznie dalej i głębiej, niż niejeden śmiał przypuszczać. - Coś wydarzyło się jeszcze po deszczu. - Wskazałem na przepalone okręgi, zupełnie suche, spękane, wypalone w rozwodnionej, błotnistej ziemii. Deszcz ich nie zwilżył, powstały, kiedy burza już ustała - były świeże? Nozdrza nie wyczuwały charakterystycznego swądu pozostawionego przez ogniska, to nie one były źródłem przepalonej ziemi. Tajemnica tego, co wydarzyło się zeszłej nocy, niechętnie się przed nami obnażała.
Cokolwiek czaiło się w osadzie, nad którą jeszcze przed kilkoma godzinami dało się zaobserwować piekło, nie paraliżowało mnie, nie zatruwało strachem. Wyostrzało czujność, którą hartowałem na polowaniach, karmiło ciekawość. Marsz po rozmokniętej od deszczu ziemii był trudny, powolny. Przyklejające się do podłoża podeszwy chlupały ciężko, znacząc naszą obecność, ale wysokie, skórzane obuwie nie pozwoliło, by wilgoć przedarła się do skóry. Złowrogi oddech porannego wiatru dmuchał na nasze karki, a im bliżej ruin się znajdowaliśmy, tym powietrze wydawało się być gęstsze i cięższe - czułem to, nie wiążąc zjawiska z rozpoznaniem magicznej aury. Zionąca w ziemii wyrwa, błyszcząca smolistą poświatą, wydawała się wrotami otchłani - jakby portalem, który był gotów wessać ziemię. Tylko ona stanowiła punkt czysty, otoczona niepokojący precyzyjnym okręgiem - wszystko poza nią trawił już chaos, mieszanina błota, gnijącej trawy i zwęglonej ziemi. Ostrożnie poruszałem się między śladami, omijając smoliste plamy i wypalone kręgi. Zatrzymałem się w końcu, spoglądając to na kuzyna, to na siostrę, poszukując dowodów, które mogły umknąć ich czujnym zmysłom.
- Nie zrodziło się samo. - Przypuściłem śmiało. Nie znałem znaczenia symboli wyrysowanych kredą, ale użycie kredy skłaniało do wniosku, że nakreślił je człowiek. Konkretnie - czarodziej. Lub inna magiczna istota rozumna. Ten pierwszy z łatwością mógł zataić własne ślady, albo był więc nierozważny, albo wskazane przez siostrę odciski nie należały do sprawcy - więc do świadka? Mogliśmy jedynie snuć domysły, spróbować myśleć jak tropione zwierzę. - Co oznaczają? - Zwróciłem się do Ramseya; pracował w departamencie tajemnic, w miejscu, które badało największe zagadki magii - nie wiedziałem, gdzie sięgały granice jego wiedzy, ale nie wątpiłem, że znacznie dalej i głębiej, niż niejeden śmiał przypuszczać. - Coś wydarzyło się jeszcze po deszczu. - Wskazałem na przepalone okręgi, zupełnie suche, spękane, wypalone w rozwodnionej, błotnistej ziemii. Deszcz ich nie zwilżył, powstały, kiedy burza już ustała - były świeże? Nozdrza nie wyczuwały charakterystycznego swądu pozostawionego przez ogniska, to nie one były źródłem przepalonej ziemi. Tajemnica tego, co wydarzyło się zeszłej nocy, niechętnie się przed nami obnażała.
Arsentiy Mulciber
Zawód : księgowy, ekonomista
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 75
'k100' : 75
Teren, na którym się znaleźliście, aż drżał od magii. Najsilniej wyczuwał ją Ramsey – przyzwyczajony do zwracania uwagi na jej pozostałości, mógł bez trudu dostrzec echo niedawno stoczonej tu walki, choć to, kto walczył – i z kim – pozostawało dla Śmierciożercy tajemnicą. Przyglądając się kręgowi ułożonemu z kamieni, był w stanie odgadnąć, że został stworzony niedawno, a także, że numerologiczne znaki wypisała ludzka ręka; w samym ułożeniu płaskich głazów, jak i w resztkach magicznej, utkanej z energii konstrukcji, którą wokół nich wzniesiono, kryła się jakaś niedbałość, a może pośpiech: Ramsey, przyglądając się jej, mógł dojść do wniosku, że krąg stworzyła ręka niezbyt wprawna – jej twórca albo miał niewiele czasu, albo nie do końca wiedział, co robi. Magia, która otaczała kamienie, miała charakter ochronny – aktywna, stworzyłaby szczelną kopułę, chroniącą osobę znajdującą się w jej środku – ale także powstrzymującą ją przed wydostaniem się na zewnątrz. Stworzyłaby – bo w momencie, kiedy dotarliście do ruin, z wzniesionej tu poprzedniej nocy magii pozostały zaledwie strzępy, przyglądający się im Ramsey mógł być pewien, że wejście do środka było całkowicie bezpieczne. Czarne, smoliste smugi na ziemi tchnęły czarną magią, trudno było jednak jednoznacznie stwierdzić, w jaki sposób powstały.
Arsentiy i Varya, przyglądając się pozostawionym na ziemi śladom, mogli rozróżnić ich kilka: czarna smuga, która przecinała krąg i niknęła w zaroślach, z pewnością nie została pozostawiona przez człowieka. Sposób, w jaki wiła się pomiędzy wypaloną trawą, Varyi kojarzył się z wężem – jeśli jednak w istocie był to wąż, musiałby być potężny, większy niż jakikolwiek gatunek występujący naturalnie w Anglii. Jego ślad urywał się też gwałtownie pomiędzy drzewami, sprawiając, że niemożliwym stało się odgadnięcie, dokąd dalej podążyło stworzenie: czy wdrapało się po jednym z grubych pni, czy ruszyło w stronę nieodległego strumienia, czy może zagłębiło się bardziej w las.
Druga para śladów, które odchodziły od kręgu, mogła należeć do człowieka, odciski były jednak tak rozmoknięte przez ulewny deszcz, że nie dało się tego stwierdzić jednoznacznie; po paru metrach kończyły się w średniej wielkości zagłębieniu w ziemi, wyglądającym tak, jakby ktoś przez dłuższy czas tam leżał. Pochylając się niżej, pośród wysychającego błota dało się zauważyć rozmyte ślady skrzepniętej już krwi. Od zagłębienia odchodziły ślady świeższe, lżejsze – pozostawione przez co najmniej dwie różne pary butów, których właściciele musieli wykonać co najmniej kilka kursów od zagłębienia do drogi i z powrotem; pomiędzy nimi widniała również gruba, nierówna smuga, wyglądająca tak, jakby po ziemi coś przeciągnięto.
Ślady stawały się zupełnie nieczytelne na wysokości głównej drogi, nietrudno było jednak odgadnąć, że ktokolwiek opuścił ruiny osady – udał się do miasta.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki, ale ją obserwuje – i będzie interweniować w razie potrzeby.
W razie pytań – zapraszam.
Arsentiy i Varya, przyglądając się pozostawionym na ziemi śladom, mogli rozróżnić ich kilka: czarna smuga, która przecinała krąg i niknęła w zaroślach, z pewnością nie została pozostawiona przez człowieka. Sposób, w jaki wiła się pomiędzy wypaloną trawą, Varyi kojarzył się z wężem – jeśli jednak w istocie był to wąż, musiałby być potężny, większy niż jakikolwiek gatunek występujący naturalnie w Anglii. Jego ślad urywał się też gwałtownie pomiędzy drzewami, sprawiając, że niemożliwym stało się odgadnięcie, dokąd dalej podążyło stworzenie: czy wdrapało się po jednym z grubych pni, czy ruszyło w stronę nieodległego strumienia, czy może zagłębiło się bardziej w las.
Druga para śladów, które odchodziły od kręgu, mogła należeć do człowieka, odciski były jednak tak rozmoknięte przez ulewny deszcz, że nie dało się tego stwierdzić jednoznacznie; po paru metrach kończyły się w średniej wielkości zagłębieniu w ziemi, wyglądającym tak, jakby ktoś przez dłuższy czas tam leżał. Pochylając się niżej, pośród wysychającego błota dało się zauważyć rozmyte ślady skrzepniętej już krwi. Od zagłębienia odchodziły ślady świeższe, lżejsze – pozostawione przez co najmniej dwie różne pary butów, których właściciele musieli wykonać co najmniej kilka kursów od zagłębienia do drogi i z powrotem; pomiędzy nimi widniała również gruba, nierówna smuga, wyglądająca tak, jakby po ziemi coś przeciągnięto.
Ślady stawały się zupełnie nieczytelne na wysokości głównej drogi, nietrudno było jednak odgadnąć, że ktokolwiek opuścił ruiny osady – udał się do miasta.
W razie pytań – zapraszam.
Wstał, patrząc przed siebie. Obserwował cichnące powoli echo tamtych zdarzeń. Wyciągnął różdżkę, ciche lumos rozżarzyło się na końcu, ale zbliżył do niego drugą dłoń, jakby chciał je zgasić prawą ręką.
— Widzicie?— spytał, ale nie czekał na odpowiedź. W świetle, na tle dłoni migotała energia. Rozproszona już, słabnąca z każda chwilą, ale wyraźnie widoczna i jeszcze lepiej wyczuwalna przez kogoś z doświadczeniem. Kromlech nie był stary, nie mógł być więc pradawnym miejscem kultu. Kamienie były nieco chwiejne, dostrzegał na nich ślady brudu i wody, której ścieżki nie przypominały pionowo postawionych głazów. Zacieki odznaczały się wyraźnie. Być może były to pozostałości po dawnej, owianej złą sławą osadzie, w końcu znajdowali się w pobliżu. Krąg był wzniesiony niedbale, szybko lub niepewnie. Kamiennych kręgów nie stawiano bez potrzeby. Ten nie przypominał grobowca, dzięki symbolom i magii mógł być miejscem odbywania starych praktyk — myśli od razu skierowały się w stronę Beamish Town, czy celtyckiej legendy przekazanej przez Czarnego Pana — ale zamiast tego miał stać się oazą bezpieczeństwa. Ochronna bariera, którą wyczuł wokół była już echem tego, co tutaj zaszło. Milczał przez chwilę, analizując to, co tu zastali. Wszystko wokół wyglądało jak pobojowisko, błoto, zdeptana, powyrywana trawa. Ślady po zaklęciach na kamieniach i ziemi sugerowały jedno. Błyski mieszające się z piorunami zstępującymi z nieba gwałtownie, a potem ognista łuna. Nie miał już wątpliwości, ale wysłuchał krótkich, skąpych uwag krewnych, nie odrywając wzroku od czarnej mazi, która wypełniała kamienny krąg. Wszedł do środka i przyjrzał się numerologicznym symbolom, które tworzyły lub miały stworzyć magiczną kopułę. Dopiero spostrzeżenie Varyi sprawiło, że uniósł głowę i spojrzał ku niej.
— W trakcie burzy doszło do walki, pojedynku.— zaczął po rosyjsku, ale nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie kuzyna w tym języku. Wzrok go nie mylił, nie były to tylko błyskawice. Obserwował to, śledził całą burzę, nie mogąc zmrużyć oka. — Walka stoczyła się tutaj. Kromlech, koło z kamieni, zbudowano pewnie w pośpiechu. Te symbole na kamieniach to numerologiczny zapis zaklęcia ochronnego. Każda inkantacja magiczna ma swój odpowiednik w postaci wzoru. Tak jak pismem runicznym, runą, można zakląć przedmiot lub otoczyć ochroną dom, tak systemem numerologicznym, liczbami można stworzyć i aktywować szczególną magię lub znane zaklęcie. Te tworzą barierę ochronną, coś na podobieństwo protego totalum, ale magię wiążą ze sobą kamienie, dlatego każdy z nich jest opisany. Mogłaby ochronić czarodzieja, który ją stworzył, ale gdyby nagle potrzebował azylu, nie miałby raczej czasu na budowanie czegoś podobnego. Nawet gdyby się do tego przygotował... Nie mogłoby nam to umknąć. Myśle, że próbował coś w środku zamknąć. Ta substancja emanuje czarną magią... Oczywiście, to coś mogło przedostać się do środka, mógł nie zdążyć, ale taki kromlech nie powstałby w dziesięć minut. — Spojrzał na Arsentijego. Przeplatał angielski z rosyjskim, starając się, by jak najlepiej go zrozumieli.— Być może właśnie to wywołało burzę. Kiedy się nie udało, próbował się bronić, a Warwick zalały cienie. Myślę, że przyciąga je magia, a te okręgi powstały z magii, bardzo potężnych zaklęć. — Nie mógł z całą pewnością stwierdzić jak i jaka magia je przyciąga. Czarna z pewnością. Pojawiały się tylko wtedy, kiedy jej używał. Ruszył powoli śladem czarnej mazi, docierając aż do Varyi. Nie znał się na tropieniu i znakach na ziemi. — Szli?— spytał kuzynkę po rosyjsku. — Śladów jest więcej? Dokąd prowadzą?— Oderwał wzrok od Varyi, by wolnym krokiem przejść kilkanaście kroków aż do lasu, śladem czarnej substancji. Zatrzymał się jeszcze nim drzewa go otoczyły.
— Widzicie?— spytał, ale nie czekał na odpowiedź. W świetle, na tle dłoni migotała energia. Rozproszona już, słabnąca z każda chwilą, ale wyraźnie widoczna i jeszcze lepiej wyczuwalna przez kogoś z doświadczeniem. Kromlech nie był stary, nie mógł być więc pradawnym miejscem kultu. Kamienie były nieco chwiejne, dostrzegał na nich ślady brudu i wody, której ścieżki nie przypominały pionowo postawionych głazów. Zacieki odznaczały się wyraźnie. Być może były to pozostałości po dawnej, owianej złą sławą osadzie, w końcu znajdowali się w pobliżu. Krąg był wzniesiony niedbale, szybko lub niepewnie. Kamiennych kręgów nie stawiano bez potrzeby. Ten nie przypominał grobowca, dzięki symbolom i magii mógł być miejscem odbywania starych praktyk — myśli od razu skierowały się w stronę Beamish Town, czy celtyckiej legendy przekazanej przez Czarnego Pana — ale zamiast tego miał stać się oazą bezpieczeństwa. Ochronna bariera, którą wyczuł wokół była już echem tego, co tutaj zaszło. Milczał przez chwilę, analizując to, co tu zastali. Wszystko wokół wyglądało jak pobojowisko, błoto, zdeptana, powyrywana trawa. Ślady po zaklęciach na kamieniach i ziemi sugerowały jedno. Błyski mieszające się z piorunami zstępującymi z nieba gwałtownie, a potem ognista łuna. Nie miał już wątpliwości, ale wysłuchał krótkich, skąpych uwag krewnych, nie odrywając wzroku od czarnej mazi, która wypełniała kamienny krąg. Wszedł do środka i przyjrzał się numerologicznym symbolom, które tworzyły lub miały stworzyć magiczną kopułę. Dopiero spostrzeżenie Varyi sprawiło, że uniósł głowę i spojrzał ku niej.
— W trakcie burzy doszło do walki, pojedynku.— zaczął po rosyjsku, ale nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie kuzyna w tym języku. Wzrok go nie mylił, nie były to tylko błyskawice. Obserwował to, śledził całą burzę, nie mogąc zmrużyć oka. — Walka stoczyła się tutaj. Kromlech, koło z kamieni, zbudowano pewnie w pośpiechu. Te symbole na kamieniach to numerologiczny zapis zaklęcia ochronnego. Każda inkantacja magiczna ma swój odpowiednik w postaci wzoru. Tak jak pismem runicznym, runą, można zakląć przedmiot lub otoczyć ochroną dom, tak systemem numerologicznym, liczbami można stworzyć i aktywować szczególną magię lub znane zaklęcie. Te tworzą barierę ochronną, coś na podobieństwo protego totalum, ale magię wiążą ze sobą kamienie, dlatego każdy z nich jest opisany. Mogłaby ochronić czarodzieja, który ją stworzył, ale gdyby nagle potrzebował azylu, nie miałby raczej czasu na budowanie czegoś podobnego. Nawet gdyby się do tego przygotował... Nie mogłoby nam to umknąć. Myśle, że próbował coś w środku zamknąć. Ta substancja emanuje czarną magią... Oczywiście, to coś mogło przedostać się do środka, mógł nie zdążyć, ale taki kromlech nie powstałby w dziesięć minut. — Spojrzał na Arsentijego. Przeplatał angielski z rosyjskim, starając się, by jak najlepiej go zrozumieli.— Być może właśnie to wywołało burzę. Kiedy się nie udało, próbował się bronić, a Warwick zalały cienie. Myślę, że przyciąga je magia, a te okręgi powstały z magii, bardzo potężnych zaklęć. — Nie mógł z całą pewnością stwierdzić jak i jaka magia je przyciąga. Czarna z pewnością. Pojawiały się tylko wtedy, kiedy jej używał. Ruszył powoli śladem czarnej mazi, docierając aż do Varyi. Nie znał się na tropieniu i znakach na ziemi. — Szli?— spytał kuzynkę po rosyjsku. — Śladów jest więcej? Dokąd prowadzą?— Oderwał wzrok od Varyi, by wolnym krokiem przejść kilkanaście kroków aż do lasu, śladem czarnej substancji. Zatrzymał się jeszcze nim drzewa go otoczyły.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Arsentiy i ja byliśmy jak tropicielami. Dostrzegaliśmy znaki, porzucone w naturze historie i wzory. Odtwarzaliśmy obrazy, szlaki zwierzyny i zachowania natury. Tutaj wydarzyło się coś dalekiego od wszystkiego, czego do tej pory bywałam świadkiem. Nienormalne wzory, figury zniszczenia, zdewastowane otoczenie. Mogłam wskazywać palcami odciski, wyrysowywać drogę przemieszczających się istot, deptać im po piętach, ale wyjaśnienie raczej nie miało wydostać się z moich ust. Nie, gdy sprawy naukowe pozostawały dla mnie zawiłe, odległe duszy wędrowcy. Wyostrzone zmysły łapały jednak mnóstwo przynęt pozostawionych po pogromie. Minione zdarzenia mogły zostać odtworzone, choć ucichł odgłos kroków, choć ustało szaleństwo burzy. Nim podzieliłam się z resztą kolejnymi spostrzeżeniami, wysłuchałam tego, co miał do powiedzenia Ramsey. Z jego wypowiedzi płynęła wiedza, mgliste plamy w otaczających nas widokach rozmywały się, a na ich miejscu pojawiał się jasny trop. Nie znałam się ani na runach, ani na numerologii, ale potrafiłam obudzić do życia idące za jego słowami wyobrażenia. Tamtej walki, tamtego wzniosłego momentu, gdy olbrzymie skupisko magii tliło się w tajemniczym kręgu. Słuchając, patrzyłam po opieczętowanych symbolami kamieniach – teraz zupełnie przygasłych, ale wtedy będących czymś więcej. Nawet gdy nie rozumiałam któregoś ze słów – czy to przez język, czy przez braki w wiedzy, analizowałam je powoli, starając się poukładać te fragmenty w całość. Wyłowić pełen sens. Mieliśmy do czynienia z przedziwnym procederem.
– To wszystko w ciągu jednej nocy – Anglia pełna była niespodzianek. Przeszłam się kawałek, jeszcze raz przyglądając się dziwnej ziemi, wyschniętej i mokrej, czarnej, spękanej. Duszonej. – Czy mamy więc do czynienia z jakimiś potężnym czarodziejem? Nie dość potężnym wobec tego, co próbował skryć – zmrużyłam oczy, przyglądając się smolistej substancji, na którą kuzyn zwrócił uwagę. Ślady mrocznej magii znaczące miejsce minionego zdarzenia. Wciąż było wiele niewiadomych. Ramsey wyjawił, że użyto tutaj zaklęć bardzo silnych. To nie mógł być byle kto. Mnie interesowały kolejne tropy, coś, na co już wcześniej zwróciłam uwagę. Coś, co stanowiło dopełnienie historii – być może odpowiedzi na jej brakujące elementy. Ignorując na chwilę wyłapane wcześniej ślady stóp, skupiłam się na czymś innym. Wstęga czerni wypalona w trawie wywoływała naturalne skojarzenie. Widywałam podobne, choć raczej nie takie barwione spalenizną. Coś w dość charakterystyczny sposób wyginało się w trawie. Przykucnęłam i ponad czarnym śladem przesunęłam dłonią w powietrzu. Dotykanie czegokolwiek było nierozważne. Popatrzyłam na Ramseya, kiedy znalazł się przy mnie. – Coś się wiło, od kręgu aż dotąd. Stworzenie, to przypomina ślady węża - powiedziałam, podążając spojrzeniem dalej. – Bardzo dużego węża – Wyprostowałam się i przeszłam ostrożnym krokiem, z pochyloną głową pochyloną ku tropom głową. – Tutaj skończył swoją drogę. Dziwne, nie ma już nic więcej. Może się wspiął – Wzniosłam wysoko brodę, kierując oczy ku koronom drzew. Jego rozmiar łamałby gałęzie i rwał liście. Wtedy na pewno mieliśmy coś więcej, jakąś wskazówkę. Tymczasem przepalona czerń miała swój wyraźny kraniec. – Mógł też popłynąć. Albo odfrunął. To by wyjaśniało koniec drogi – kontynuowałam, pamiętając przecież, że istniały na świecie węże, które potrafiły latać. Te jednak mieszkały daleko od angielskich wysp. – Z tym mógł nie dać sobie rady ten czarodziej – wysunęłam teorię, spoglądając na brata, a dalej kuzyna. Czy to było możliwe? Krąg, w którym próbowano zamknąć silne magiczne stworzenie. Ono przełamało opór niewiadomego czarodzieja. A potem uciekło, wypalając ścieżkę swego popłochu. Albo swej wściekłości.
– To wszystko w ciągu jednej nocy – Anglia pełna była niespodzianek. Przeszłam się kawałek, jeszcze raz przyglądając się dziwnej ziemi, wyschniętej i mokrej, czarnej, spękanej. Duszonej. – Czy mamy więc do czynienia z jakimiś potężnym czarodziejem? Nie dość potężnym wobec tego, co próbował skryć – zmrużyłam oczy, przyglądając się smolistej substancji, na którą kuzyn zwrócił uwagę. Ślady mrocznej magii znaczące miejsce minionego zdarzenia. Wciąż było wiele niewiadomych. Ramsey wyjawił, że użyto tutaj zaklęć bardzo silnych. To nie mógł być byle kto. Mnie interesowały kolejne tropy, coś, na co już wcześniej zwróciłam uwagę. Coś, co stanowiło dopełnienie historii – być może odpowiedzi na jej brakujące elementy. Ignorując na chwilę wyłapane wcześniej ślady stóp, skupiłam się na czymś innym. Wstęga czerni wypalona w trawie wywoływała naturalne skojarzenie. Widywałam podobne, choć raczej nie takie barwione spalenizną. Coś w dość charakterystyczny sposób wyginało się w trawie. Przykucnęłam i ponad czarnym śladem przesunęłam dłonią w powietrzu. Dotykanie czegokolwiek było nierozważne. Popatrzyłam na Ramseya, kiedy znalazł się przy mnie. – Coś się wiło, od kręgu aż dotąd. Stworzenie, to przypomina ślady węża - powiedziałam, podążając spojrzeniem dalej. – Bardzo dużego węża – Wyprostowałam się i przeszłam ostrożnym krokiem, z pochyloną głową pochyloną ku tropom głową. – Tutaj skończył swoją drogę. Dziwne, nie ma już nic więcej. Może się wspiął – Wzniosłam wysoko brodę, kierując oczy ku koronom drzew. Jego rozmiar łamałby gałęzie i rwał liście. Wtedy na pewno mieliśmy coś więcej, jakąś wskazówkę. Tymczasem przepalona czerń miała swój wyraźny kraniec. – Mógł też popłynąć. Albo odfrunął. To by wyjaśniało koniec drogi – kontynuowałam, pamiętając przecież, że istniały na świecie węże, które potrafiły latać. Te jednak mieszkały daleko od angielskich wysp. – Z tym mógł nie dać sobie rady ten czarodziej – wysunęłam teorię, spoglądając na brata, a dalej kuzyna. Czy to było możliwe? Krąg, w którym próbowano zamknąć silne magiczne stworzenie. Ono przełamało opór niewiadomego czarodzieja. A potem uciekło, wypalając ścieżkę swego popłochu. Albo swej wściekłości.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W lichej poświecie rzucanej przez tlący się koniec różdżki Ramseya dostrzegłem leniwie wirujące cząstki, które niewprawione w odczytywaniu śladów magii oko z łatwością mogło nie dostrzec. A były przecież wyraźne, stanowiąc namacalne wspomnienie tego, co wydarzyło się przed burzą, albo w jej trakcie, która nawet z odległej, niedźwiedziej jamy, obserwowana zza okna, niosła dziwny niepokój. Nie niosłem jednak w sercu strachu, choć słowa kuzyna potwierdzały, że rozmoknięty krąg był świadkiem zjawiska niezwykłego. Plugawego i potężnego - a choć nie znałem jeszcze tej potęgi, ciągnęło mnie do niej jak drapieżnika do krwi. Żyły tej ziemii były dla mnie obce, ale skoro moi krewni potrafili z nich czerpać, zarówno ja jak i Varya mogliśmy się tego nauczyć. Czujnie wyławiałem słowa spływające w obcym języku, szybko ucząc się nowych znaczeń. Nie znałem ani potęgi numerologii, ani run, ale potrafiłem rozpoznać jej owoce. Dostrzec moc w zebranych przez nią plonach, w pogorzelisku odciśniętym w ziemi. Chętnie chłonąłem jednak wiedzę spływającą od kuzyna, imponował mi bystrością umysłu, jednocześnie przywołując na wierzch złość mieszającą się z zazdrością. Jak daleko mógłbym zajść, gdybym wcześniej nie trwonił lat na życie łatwe, proste, wypełnione rozrywkami i przyjemnościami? Ile byłbym dalej, gdybym wiedział chociaż połowę tego, co on? Wszystko to wypłynęło tylko pod twardą kopułą czaszki, nie znajdując ujścia ani w mimice, ani nigdzie indziej na ciele. Musiałem być przydatny w inny sposób - byliśmy z siostrą przyzwyczajeni do tropienia, a choć mogło się wydawać, że przez ostatnie lata miała więcej czasu szlifować swoje umiejętności w syberyjskich lasach, moskiewskie ulice przemierzane przez pewien czas w milicyjnym mundurze utrwalały i moje umiejętności.
- Ten, kto ułożył… kromlech - powtórzyłem za kuzynem nowe słowo, którego znaczenie wyjaśnił - wiedział, co nadejdzie. - Niejako podsumowałem jego słowa, dla samego siebie podążając wzrokiem za śladami, które wskazywała Varya. Krąg, który miał utrzymać coś potężnego, stworzenie które uciekło. Elementy układanki powoli zaczynały do siebie pasować - brakowało jeszcze walki. Kiedy siostra z kuzynem badali smugi wypalone w trawie, podszedłem do śladów, które młodsza niedźwiedzica wskazała wcześniej, kucając i przyglądając się im z bliska, uważniej. - Te ślady butów są za małe, by zostawił je ktoś dorosły. I za duże na ślady dziecka. - Podążyłem za odciskami butów, porównując je do własnych. Nie był to rozmiar stopy dorosłego mężczyzny, tego byłem pewien. - Mogłyby należeć do nastolatka, drobnej kobiety… lub goblina. - Do kogoś, kto nie posiadał wystarczająco doświadczenia lub wiedzy, by utrzymać magię płynącą z kamiennego kręgu - lub trzymać w ryzach to, co miało zostać w niej zamknięte. - Ślady się kończą. Ktoś leżał tutaj. Długo. - Może nawet aż do całkiem niedawna. - Trawa ma… pamięć. Wgniecenie. Jest też krew. Nie świeża. Ten, kto leżał, był ranny. - Lub już nie żył - skrzepniętej krwi nie było jednak wiele, nie przypuszczałem więc, by rana zdołała pokonać ofiarę. - Niechciany świadek trafiony zaklęciem podczas walki, czy ten, który układał kamienny krąg? - Uniosłem wzrok na swoich towarzyszy, opierając dłonie na kolanach i podnosząc się, kierując do drogi. - Ktoś zabrał ciało niedawno. Dwie osoby. Kręciły się tu dłużej, krążyły między tym miejscem a ulicą. - Po co - tego jeszcze nie byłem w stanie określić. Może byli podobni do nas - przyciągnięci przez ciekawość - a może tylko przypadkowymi przechodniami, którzy zabrali nieprzytomne ciało. Kimkolwiek byli, byli tu wcześniej - mogli wiedzieć więcej. - Myślę, że udali się do miasta, być może powozem lub konno. - Gdyby poruszali się na miotłach, smuga ciągnąca się do drogi nie miałaby sensu. Mogliby po prostu wznieść się w powietrze. - Jeden trop do lasu, drugi do miasta. - Przeniosłem spojrzenie na Ramseya. Czy powinniśmy się rozdzielić?
- Ten, kto ułożył… kromlech - powtórzyłem za kuzynem nowe słowo, którego znaczenie wyjaśnił - wiedział, co nadejdzie. - Niejako podsumowałem jego słowa, dla samego siebie podążając wzrokiem za śladami, które wskazywała Varya. Krąg, który miał utrzymać coś potężnego, stworzenie które uciekło. Elementy układanki powoli zaczynały do siebie pasować - brakowało jeszcze walki. Kiedy siostra z kuzynem badali smugi wypalone w trawie, podszedłem do śladów, które młodsza niedźwiedzica wskazała wcześniej, kucając i przyglądając się im z bliska, uważniej. - Te ślady butów są za małe, by zostawił je ktoś dorosły. I za duże na ślady dziecka. - Podążyłem za odciskami butów, porównując je do własnych. Nie był to rozmiar stopy dorosłego mężczyzny, tego byłem pewien. - Mogłyby należeć do nastolatka, drobnej kobiety… lub goblina. - Do kogoś, kto nie posiadał wystarczająco doświadczenia lub wiedzy, by utrzymać magię płynącą z kamiennego kręgu - lub trzymać w ryzach to, co miało zostać w niej zamknięte. - Ślady się kończą. Ktoś leżał tutaj. Długo. - Może nawet aż do całkiem niedawna. - Trawa ma… pamięć. Wgniecenie. Jest też krew. Nie świeża. Ten, kto leżał, był ranny. - Lub już nie żył - skrzepniętej krwi nie było jednak wiele, nie przypuszczałem więc, by rana zdołała pokonać ofiarę. - Niechciany świadek trafiony zaklęciem podczas walki, czy ten, który układał kamienny krąg? - Uniosłem wzrok na swoich towarzyszy, opierając dłonie na kolanach i podnosząc się, kierując do drogi. - Ktoś zabrał ciało niedawno. Dwie osoby. Kręciły się tu dłużej, krążyły między tym miejscem a ulicą. - Po co - tego jeszcze nie byłem w stanie określić. Może byli podobni do nas - przyciągnięci przez ciekawość - a może tylko przypadkowymi przechodniami, którzy zabrali nieprzytomne ciało. Kimkolwiek byli, byli tu wcześniej - mogli wiedzieć więcej. - Myślę, że udali się do miasta, być może powozem lub konno. - Gdyby poruszali się na miotłach, smuga ciągnąca się do drogi nie miałaby sensu. Mogliby po prostu wznieść się w powietrze. - Jeden trop do lasu, drugi do miasta. - Przeniosłem spojrzenie na Ramseya. Czy powinniśmy się rozdzielić?
Arsentiy Mulciber
Zawód : księgowy, ekonomista
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Krócej — zawyrokował, słysząc słowa Varyi. To wszystko, co ich otaczało, cienie; pradawne moce, zjawiska, których wciąż nie poznali miały siłę, jaką trudno było im sobie wyobrazić. Działały szybciej niż człowiek, były silniejsze niż przeciętny czarodziej. W tym wszystkim wciąż tylko nie wiedział jaki one same miały cel — i choć nigdy nie były naprawdę ich sojusznikami, długo wmawiał sobie, że mogli wykorzystać ich moce do własnych planów. Teraz okazało się, że otaczało ich coś znacznie gorszego niż sądzili.
— Wystarczająco biegłym w magii, by spróbować coś podobnego stworzyć. — odpowiedział kuzynce po angielsku, po chwili orientując się, że może mieć trudności z odpowiednim zrozumieniem. Spojrzał na jej surową twarz i po dodał po chwili zamyślenia; musiał zebrać słowa, znaleźć odpowiednie wyrazy w obcym języku. — Nieprzeciętnym czarodziejem— dodał po rosyjsku. To były przypuszczenia, ale nikt przypadkowo nie próbowałby stworzyć takiej bariery. Słowa Arswnijego go zastanowiły. Żadne dziecko ani nastolatek nie mógłby posiąść tak szczególnej mocy. Drobna kobieta? Niezwykła? Możliwe, nie mógł tego odrzucić. Goblin brzmiał najbardziej orawdopodobnie. Pokiwał głową, spoglądając na kuzyna, który rozglądał się uważnie, znajdując odpowiedzi w trawie. Dla niego to były tylko wgniecenia, ślady po butach, błoto i niewiele z tego potrafił odczytać, ale oni widzieli w tym jakiś ciąg myśli, zdarzeń. — Wąż. O oczach jak dwa rubiny — powiedział, wspominając słowa omotanego czarami mężczyzny z ratusza Beamish Town. Patrzył przez chwilę na Varyę. Powinni ruszyć las, poszukać tej bestii, ale jeśli ślad się urywał, nie wpełzła głębiej. Prawdopodobnie założyła powodzenie, ludzie pojawili się tu później, ciało zaciągnęli do miasta. Być może wąż utkany z mrocznych sił przecenił własne możliwości, albo został zraniony i uciekł Czy to było możliwe? — Jeśli ten kromlech tworzył czarodziej, który próbował się ochronić, jeśli przeżył i został odnaleziony przez kogoś i zabrany stąd, to znaczy, że wciąż może żyć. — Czy powinni się rozdzielić? Nie wierzył, że bestia, kryła się w lesie, ślad się urywał, pewnie była już w zupełnie innym miejscu. Nie byli w stanie jej schwytać, nie był pewien, czy mogli ją pokonać — tworzyła coś niewyobrażalnego, musiała być potężna. — Pójdziemy za śladami, do miasta — zadecydował od razu, spoglądając na kuzynów. — Chcę wiedzieć kim był ten czarodziej — jeśli przetrwał ten atak, nie był zwyczajnym czarodziejem, a jego wspomnienia były bardzo cenne. Nie był otumaniony jak mieszkańcy Beamish Town. Ślady mogły prowadzić do szpitala, ale równie dobrze ci, którzy go znaleźli mogli zawieźć go do miasta, do jednego z domów. — Poradzicie sobie? — spytał na Mulciberów; miał na myśli tropienie. — Nie mamy czasu do stracenia.— Prowadźcie, gdziekolwiek to ma ich zaprowadzić.
— Wystarczająco biegłym w magii, by spróbować coś podobnego stworzyć. — odpowiedział kuzynce po angielsku, po chwili orientując się, że może mieć trudności z odpowiednim zrozumieniem. Spojrzał na jej surową twarz i po dodał po chwili zamyślenia; musiał zebrać słowa, znaleźć odpowiednie wyrazy w obcym języku. — Nieprzeciętnym czarodziejem— dodał po rosyjsku. To były przypuszczenia, ale nikt przypadkowo nie próbowałby stworzyć takiej bariery. Słowa Arswnijego go zastanowiły. Żadne dziecko ani nastolatek nie mógłby posiąść tak szczególnej mocy. Drobna kobieta? Niezwykła? Możliwe, nie mógł tego odrzucić. Goblin brzmiał najbardziej orawdopodobnie. Pokiwał głową, spoglądając na kuzyna, który rozglądał się uważnie, znajdując odpowiedzi w trawie. Dla niego to były tylko wgniecenia, ślady po butach, błoto i niewiele z tego potrafił odczytać, ale oni widzieli w tym jakiś ciąg myśli, zdarzeń. — Wąż. O oczach jak dwa rubiny — powiedział, wspominając słowa omotanego czarami mężczyzny z ratusza Beamish Town. Patrzył przez chwilę na Varyę. Powinni ruszyć las, poszukać tej bestii, ale jeśli ślad się urywał, nie wpełzła głębiej. Prawdopodobnie założyła powodzenie, ludzie pojawili się tu później, ciało zaciągnęli do miasta. Być może wąż utkany z mrocznych sił przecenił własne możliwości, albo został zraniony i uciekł Czy to było możliwe? — Jeśli ten kromlech tworzył czarodziej, który próbował się ochronić, jeśli przeżył i został odnaleziony przez kogoś i zabrany stąd, to znaczy, że wciąż może żyć. — Czy powinni się rozdzielić? Nie wierzył, że bestia, kryła się w lesie, ślad się urywał, pewnie była już w zupełnie innym miejscu. Nie byli w stanie jej schwytać, nie był pewien, czy mogli ją pokonać — tworzyła coś niewyobrażalnego, musiała być potężna. — Pójdziemy za śladami, do miasta — zadecydował od razu, spoglądając na kuzynów. — Chcę wiedzieć kim był ten czarodziej — jeśli przetrwał ten atak, nie był zwyczajnym czarodziejem, a jego wspomnienia były bardzo cenne. Nie był otumaniony jak mieszkańcy Beamish Town. Ślady mogły prowadzić do szpitala, ale równie dobrze ci, którzy go znaleźli mogli zawieźć go do miasta, do jednego z domów. — Poradzicie sobie? — spytał na Mulciberów; miał na myśli tropienie. — Nie mamy czasu do stracenia.— Prowadźcie, gdziekolwiek to ma ich zaprowadzić.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Zmrużyłam oczy, w myśli tłumacząc słowa Ramseya. Cząstki układały się w koślawą wciąż układankę znaczeń. Im więcej jednak rozmawialiśmy, im bardziej próbowaliśmy słuchania oraz mowy, tym łatwiej nam to przychodziło. We trójkę plątaliśmy się w ciasno zasupłanych ze sobą dwóch językach. On przedzierał się przez nasze brzmienia a my przez jego. Trudne pojęcia, niecodzienne nazewnictwo wcale nie ułatwiały. Rozumiałam jednak coraz więcej, tak przynajmniej mi się wydawało. Kiwnęłam wyraźnie głową na znak, że dotarły do mnie odpowiedzi kuzyna. Powoli uzupełnialiśmy czarne dziury w scenariuszu minionych wydarzeń. Nie znaliśmy twarzy i motywów, ale przebieg niesamowitego zjawiska wydawał się w części zarysowany. Naukowa wiedza śmierciożercy wyraźnie wspierała nas, błądzących w tropach łowców. Gotowa byłam podać mu wszystkie dostrzeżone znaki, byleby tylko mógł wydobyć z nich znaczenie, o którym ja nie mogłam mieć pojęcia. Ten kraj znał najlepiej, jego magię i nastroje czające się w jej oparach. Cieszyłam się, że moje umiejętności mogą być mu pomocne. – Jak dwa rubiny? – powtórzyłam za nim zamyślona, nie wiedząc, dlaczego przywołał właśnie takie skojarzenie. – Wiesz, co to za wąż, kuzynie? – dopytałam, podejrzewając, że mogło się za tymi słowami czaić coś więcej.
Później podążyłam za bratem, by przyjrzeć się śladom, które opisywał. – Historia ma wielu świadków – stwierdziłam ponuro, gdy Arsentiy przyznał, że leżącego zabrało co najmniej dwóch ludzi. Miasto miało przed nami tajemnicę. Z drugiej jednak strony ci, którzy nadeszli, mogli wcale nie być uczestnikami pokazu spektakularnej magii. Uwagi brata zawężały krąg podejrzanych. Ziemia nosiła tropy, które jeszcze nie zdążyły się rozmyć. – Dwójka ludzi z ciałem nie rozmyje się tak po prostu w powietrzu – stwierdziłam, spoglądając na nasączoną wskazówkami ziemię. Nie przed nami, dodałam w myśli, nie chcąc mimo wszystko zbyt dumnie zakładać sukcesu. Nie pierwszy raz jednak przyszło nam szukać kogoś lub czegoś. Zdawało się jednak, że z tych dwóch zaginionych – bestii i czarodzieja – to czarodziej wydawał się łatwiejszym celem. Decyzja kuzyna precyzyjnie wskazała kierunek dalszego postępowania. Potrzebował dostać się do zagadkowego człowieka. Wierzyłam, że był dla nas cenniejszy od tajemniczego węża. Mieliśmy odsłonić właściwą drogę.
– Tak – przyznałam krótko Ramseyowi i popatrzyłam na brata. Zdążył już całkiem wnikliwie zbadać trop wiodący do miasta. Byłam pewna, że zdołamy dotrzeć do czarodzieja lub przynajmniej tych, którzy nieśli jego ciało. Stanęłam u boku brata, zatapiając oczy w tych samych rysunkach w piaszczystej ścieżce. Odbicia, naciski stóp, koła i kopyta. Odciągnęłam spojrzeniem do traw i przesunęłam je aż na twarz młodszego Mulcibera. Zapamiętałam ślady tamtych drobnych stóp, na które wcześniej zwrócił uwagę. Na drodze znajdowały się odciski pomazane, roztarte, w ilości, która nie pozwalała wyróżnić już tych, które interesowały nas najbardziej. To jednak nie oznaczało, że odnalezienie interesujących nas ludzi stawało się całkowicie niemożliwe. – Krew i wóz. Jak znajdziemy wóz, znajdziemy czarodzieja – powiedziałam głośno, podsumowując niejako obserwacje brata. – Ruszajmy – dodałam jeszcze, by wkrótce skierować kroki w stronę miasta. Po drodze obserwowałam dokładnie ścieżkę i bliskie pasma trawy. Szukałam krwi i innych charakterystycznych, nietypowych tropów, które mogłyby nas prędzej doprowadzić do celu albo odpowiedzieć na któreś z postawiony pytań. Gdy wkroczyliśmy do miasta, to okazało się zupełnie ciche i opustoszałe. Jakbyśmy byli sami, ale wiedziałam, że to przecież niemożliwe. Oczy mijały pierwsze domy, nigdzie nie widziałam powozu, choć w gęstwinie śladów na drodze dało się gdzieniegdzie przyuważyć końskie kopyta. Mijaliśmy jednak rzędy zatrzaśniętych drzwi. Być może po minionych wydarzeniach ludzie byli przestraszeni. Spojrzałam z boku na kuzyna, a potem zawiesiłam spojrzenie na bratu. Co miało się kryć u rozwiązania tej tajemnicy? – Jest wóz – powiedziałam wyraźnie, bez przesadnego entuzjazmu, niezbyt głośno. Kilka domów stąd, za zakrętem dało się dostrzec charakterystyczne koła. Stąd wóz był częściowo osłonięty przez dom. Wiedziałam, że takich w tej okolicy mogło być więcej i ten pierwszy niekoniecznie musiał być tym, którego szukaliśmy. Uznałam jednak, że warto to sprawdzić.
Później podążyłam za bratem, by przyjrzeć się śladom, które opisywał. – Historia ma wielu świadków – stwierdziłam ponuro, gdy Arsentiy przyznał, że leżącego zabrało co najmniej dwóch ludzi. Miasto miało przed nami tajemnicę. Z drugiej jednak strony ci, którzy nadeszli, mogli wcale nie być uczestnikami pokazu spektakularnej magii. Uwagi brata zawężały krąg podejrzanych. Ziemia nosiła tropy, które jeszcze nie zdążyły się rozmyć. – Dwójka ludzi z ciałem nie rozmyje się tak po prostu w powietrzu – stwierdziłam, spoglądając na nasączoną wskazówkami ziemię. Nie przed nami, dodałam w myśli, nie chcąc mimo wszystko zbyt dumnie zakładać sukcesu. Nie pierwszy raz jednak przyszło nam szukać kogoś lub czegoś. Zdawało się jednak, że z tych dwóch zaginionych – bestii i czarodzieja – to czarodziej wydawał się łatwiejszym celem. Decyzja kuzyna precyzyjnie wskazała kierunek dalszego postępowania. Potrzebował dostać się do zagadkowego człowieka. Wierzyłam, że był dla nas cenniejszy od tajemniczego węża. Mieliśmy odsłonić właściwą drogę.
– Tak – przyznałam krótko Ramseyowi i popatrzyłam na brata. Zdążył już całkiem wnikliwie zbadać trop wiodący do miasta. Byłam pewna, że zdołamy dotrzeć do czarodzieja lub przynajmniej tych, którzy nieśli jego ciało. Stanęłam u boku brata, zatapiając oczy w tych samych rysunkach w piaszczystej ścieżce. Odbicia, naciski stóp, koła i kopyta. Odciągnęłam spojrzeniem do traw i przesunęłam je aż na twarz młodszego Mulcibera. Zapamiętałam ślady tamtych drobnych stóp, na które wcześniej zwrócił uwagę. Na drodze znajdowały się odciski pomazane, roztarte, w ilości, która nie pozwalała wyróżnić już tych, które interesowały nas najbardziej. To jednak nie oznaczało, że odnalezienie interesujących nas ludzi stawało się całkowicie niemożliwe. – Krew i wóz. Jak znajdziemy wóz, znajdziemy czarodzieja – powiedziałam głośno, podsumowując niejako obserwacje brata. – Ruszajmy – dodałam jeszcze, by wkrótce skierować kroki w stronę miasta. Po drodze obserwowałam dokładnie ścieżkę i bliskie pasma trawy. Szukałam krwi i innych charakterystycznych, nietypowych tropów, które mogłyby nas prędzej doprowadzić do celu albo odpowiedzieć na któreś z postawiony pytań. Gdy wkroczyliśmy do miasta, to okazało się zupełnie ciche i opustoszałe. Jakbyśmy byli sami, ale wiedziałam, że to przecież niemożliwe. Oczy mijały pierwsze domy, nigdzie nie widziałam powozu, choć w gęstwinie śladów na drodze dało się gdzieniegdzie przyuważyć końskie kopyta. Mijaliśmy jednak rzędy zatrzaśniętych drzwi. Być może po minionych wydarzeniach ludzie byli przestraszeni. Spojrzałam z boku na kuzyna, a potem zawiesiłam spojrzenie na bratu. Co miało się kryć u rozwiązania tej tajemnicy? – Jest wóz – powiedziałam wyraźnie, bez przesadnego entuzjazmu, niezbyt głośno. Kilka domów stąd, za zakrętem dało się dostrzec charakterystyczne koła. Stąd wóz był częściowo osłonięty przez dom. Wiedziałam, że takich w tej okolicy mogło być więcej i ten pierwszy niekoniecznie musiał być tym, którego szukaliśmy. Uznałam jednak, że warto to sprawdzić.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Siostra uprzedziła moje pytanie - z reakcji Ramseya dało się wywnioskować, że słyszał już o potężnym stworzeniu, które mogło pojawić się w ruinach. Spojrzałem krótko na kuzyna, wyczekując odpowiedzi. Odległa wyspa, której zdecydowaliśmy zawierzyć swój los, była jeszcze dla nas obca, skrywając o wiele więcej tajemnic, niż kultura, której nie pojmowaliśmy, czy język, który nadal stanowił barierę, choć z dnia na dzień rozumiałem coraz więcej słów. Byliśmy zdani wyłącznie na nasze instynkty - hartowane w zimnie surowej Syberii stanowiły o naszej sile, o przydatności, o istocie roli, którą mieliśmy odegrać dla rodziny. Niemo zgodziłem się z Varyą i Ramseyem, po śladach ruszając w kierunku zabudowań. Uliczki nie były wybrukowane, w błocie łatwo było śledzić drogę powozu. Przy rozwidleniu podążyliśmy za tym, który zostawiał głębsze ślady - dwie osoby sugerowały większy towar. Drewno z pobliskiego lasu? Kamienie? Musieli wieźć coś, co występowało w naturze, zabrać coś z pobliża ruin. Miałem przeczucie, że to właśnie takiego wozu szukaliśmy, w drodze do osady dzieląc się nim z siostrą. Czułem się jak podczas polowań, choć zamiast kuszy w dłoni ściskałem różdżkę. W powietrzu unosił się zapach rozmokniętej ziemii i strachu - nie naszego. W jednym z okien przez krótką chwilę ujrzałem błysk kobiecych oczu, ale zniknęły w mroku izby tak szybko, jak tylko uchwyciły moje spojrzenie. Powietrze stało w miejscu, zwiastując ciepły, parny dzień, a na ulicach nie było ani bezdomnych, ani nawet bezpańskich kotów. Miasteczko wydało się dziwne, martwe. Pora była jeszcze wczesna, odnosiłem jednak wrażenie, że to nie wysokość Słońca dyktowała tę ciszę. Ciszę, która wbrew powiedzeniu przyszła po burzy.
Zatrzymałem się, gdy Varya dostrzegła wóz. Choć nie mówiła głośno, wydawało się, że jej głos rozdarł nieboskłon. Obracając różdżkę w palcach, bez słowa podążyłem w jego kierunku. Stał obok niedużego gospodarstwa, na nieogrodzonym placu. Pozostałe budowle sugerowały, że mieszkańcy trzymali tu zwierzęta, ale żadnego nie było widać. Lekkim, płynym krokiem, z czujnością, która nie pozwalała mnie zaskoczyć, podszedłem do drewnianej naczepy - nie trzeba było wprawnego oka, by dostrzec ślady krwi pozostawione na wyłożonym deskami dnie. - To ten. - Potwierdziłem, odwracając się w kierunku swoich towarzyszy, a następnie przenosząc wzrok na Ramseya. Jeśli mieliśmy złożyć wizytę domownikom, to jego powinni powitać pierwszego.
Jeśli tylko zamierzali otworzyć.
Zatrzymałem się, gdy Varya dostrzegła wóz. Choć nie mówiła głośno, wydawało się, że jej głos rozdarł nieboskłon. Obracając różdżkę w palcach, bez słowa podążyłem w jego kierunku. Stał obok niedużego gospodarstwa, na nieogrodzonym placu. Pozostałe budowle sugerowały, że mieszkańcy trzymali tu zwierzęta, ale żadnego nie było widać. Lekkim, płynym krokiem, z czujnością, która nie pozwalała mnie zaskoczyć, podszedłem do drewnianej naczepy - nie trzeba było wprawnego oka, by dostrzec ślady krwi pozostawione na wyłożonym deskami dnie. - To ten. - Potwierdziłem, odwracając się w kierunku swoich towarzyszy, a następnie przenosząc wzrok na Ramseya. Jeśli mieliśmy złożyć wizytę domownikom, to jego powinni powitać pierwszego.
Jeśli tylko zamierzali otworzyć.
Arsentiy Mulciber
Zawód : księgowy, ekonomista
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy Varya zwróciła się ku niemu, szukając potwierdzenia odpowiedział jej od razu, rozwiewając wątpliwości, jakoby miał na myśli coś więcej:
— Czerwone. Błyszczące. Jak krew. — Trudności w złapaniu wspólnego języka były coraz mniejsze, ale wciąż każde z nich myślało i jeszcze długo będzie myśleć w swoim ojczystym języku. Zawiesił na niej wzrok na dłużej. Fakt, że nie wiedział i musiał przyznać się do niewiedzy nie był wygodny, ale w niczym mu nie umniejszał. Doskonale zdawał sobie sprawę, że tylko głupcy zakładali posiadanie całej wiedzy świata. Drażnił go jedynie fakt, że to wszystko mu umykało od dłuższego czasu.
— Widziałem go już w snach. I słyszałem o nim od ludzi w Durham. To dzieje się wszędzie.— Niepokojące zjawiska, kometa, wąż utkany z czarnej mocy, który ciągnął za sobą tylko śmierć i zniszczenie. Symbol chaosu, magii, tajemnic i spraw niezrozumiałych stał się jego zmorą, fatum ciążącym nad Wielką Brytanią. — Jestem wróżbitą. Widuję przyszłość— wyjaśnił kuzynostwu; sny zawsze miały wielką moc i olbrzymie znaczenie, ale te wyśnione przez jasnowidzów musiały się ziścić. Przeznaczenie można było oszukać, ale było to trudne i wymagało olbrzymich pokładów energii, wysiłków i szczęścia. Czy mieli je dziś? Błąkali się w chaosie, próbując pojąć to, co się wydarzyło. — Taki wąż pojawił się na okręcie, podczas sztormu w Dover. Pojawił się w Durham na plaży. Za nim była ciemność. Wzywał ludzi do ucieczki— tak najprościej mógł wyznać kuzynostwu; tak zrelacjonował mu ten mężczyzna w ratuszu. Mówił, że jego głos nie milkł odkąd na niebie pojawiła się kometa. Jego głos. Brzmi jak ty. Jak to możliwe?
Zerknął na Arsentijego, czekając aż zabiorą się do pracy. Oboje. Nie znał się na tropieniu, ale skoro oni wywodzili się z mroźnych, dalekich lasów jego przodków z pewnością mieli te umiejętności w małym palcu. Nie wtrącał się w ich rozmowę, krótką, prostą wymianę zdań i spostrzeżeń. Chciał efektów, nie weryfikował sposobu, w jaki mieli darzyć do celu. Ruszył za nimi, mniej niż oni przyglądając się śladom, któremu nie mówiły zupełnie nic. Większości nawet nie zauważył, nie mając pojęcia, że każde złamane źdźbło trawy niosło w sobie informację o tym, co tędy przejeżdżało i jak dawno. Rozglądał się wkoło, szukając oznak obecności sił, których wciąż nie rozumieli. Po pierwszych domach, a potem niskich kamienicach szukał efektów nocnych działań. Korowód mrocznych cieni przetoczył się przez miasto. Strategiczne ułożenie domu i okna jego sypialni pozwoliło mu na obserwację upiornego spektaklu — zbyt dalekiego, by mógł zapamiętać szczegóły, zbyt mało widocznego by móc wyciągnąć wnioski. Było ciemno, burza utrudniła oddzielenie cienistych postaci od sylwetek prawdziwych ludzi. Drzwi domów były pozamykane, ulice były puste. Błoto osadziło się na butach, ale ulice nie płynęły krwią. To zawsze był dobry znak.
Gdy Varya wypatrzyła wóz, spojrzał na nią, a później na dom, przy którym go wskazała. Arsientiy potwierdził, więc ruszył ku drzwiom, mijając rodzeństwo Mulciberów. Zapukał raz, a potem drugi. Choć zdawało mu się, że ze środka usłyszał szuranie i dźwięki nikt nie otwierał. Poczekał jeszcze chwilę póki nie ponowił pukania, tym razem jednak się odezwał:
— Ramsey Mulciber, jestem... — urwał, a głośny, surowy głos ugrzązł mu w gardle, kiedy drzwi otwarła kobieta z chustką na głowie. Strachliwie spojrzała na niego, doskonale wiedząc kim był. Mówił to jej wzrok. Mimo to, kontynuował: — namiestnikiem Warwickshire. Przywieźliście dziś kogoś. Rannego. Chcę się z nim zobaczyć — to nie była prośba, ale choć ton głosu zdradzał żądanie, nie zrobił nic, by zagrozić kobiecie. Bała się, nie zamierzał jej straszyć. Chciał prędko osiągnąć sukces, dostać się do rannego, który mógł mu przynieść odpowiedzi. Ani przez chwilę nie zakładał, że Varya i Arsentiy mogli zgubić trop, znaleźć niewłaściwy wóz. Krótkie "w szopie" było odpowiedzią, na którą czekał odkąd zapukał. Odsunąwszy się od werandy, obszedł dom i skierował swój kroki w stronę wozu. — Sprawdźcie, czy nie ma na nim jakiś istotnych śladów— zwrócił się z prośbą do młodszych Mulciberów. Może coś zostało; może jakaś substancja, ciecz, fragment czegoś, co mogło okazać się ważne. — I dołączcie do mnie — w środku; o ile okaże się, że znajdzie tam tego człowieka, którego szukał. Sięgnął dłonią po różdżkę. Zacisnął na niej palce z przezorności. Budynek szopy miał wielkie drzwi, wokół wszędzie walały się źdźbła słomy. Pociągnął metalowe wieko i wszedł do środka, rozglądając się tylko chwilę, bo od razu w oczy rzuciła mu się postać okryta prześcieradłami. Brudnymi od krwi, błota i czegoś, czemu nie chciał się na razie przyglądać. W środku był jednak jeszcze starszy mężczyzna w karcianej koszuli. Od razu wyciągnął różdżkę.
— Nazywam się Ramsey Mulciber — powiedział, występując z cienia w jeden, oświetlony wschodzącym słońcem prostokąt. — Skąd go zgarnąłeś? — spytał, ruszając w stronę zawiniętej w materiały postaci. Uniósł lewą dłoń z różdżką dla informacji gospodarza, że także jest uzbrojony, ale przecież nie zjawił się tu szukać kłopotów. — Kto to jest?— spytał, próbując w półmroku dostrzec otuloną materiałami, nieruchomą osobę.
— Czerwone. Błyszczące. Jak krew. — Trudności w złapaniu wspólnego języka były coraz mniejsze, ale wciąż każde z nich myślało i jeszcze długo będzie myśleć w swoim ojczystym języku. Zawiesił na niej wzrok na dłużej. Fakt, że nie wiedział i musiał przyznać się do niewiedzy nie był wygodny, ale w niczym mu nie umniejszał. Doskonale zdawał sobie sprawę, że tylko głupcy zakładali posiadanie całej wiedzy świata. Drażnił go jedynie fakt, że to wszystko mu umykało od dłuższego czasu.
— Widziałem go już w snach. I słyszałem o nim od ludzi w Durham. To dzieje się wszędzie.— Niepokojące zjawiska, kometa, wąż utkany z czarnej mocy, który ciągnął za sobą tylko śmierć i zniszczenie. Symbol chaosu, magii, tajemnic i spraw niezrozumiałych stał się jego zmorą, fatum ciążącym nad Wielką Brytanią. — Jestem wróżbitą. Widuję przyszłość— wyjaśnił kuzynostwu; sny zawsze miały wielką moc i olbrzymie znaczenie, ale te wyśnione przez jasnowidzów musiały się ziścić. Przeznaczenie można było oszukać, ale było to trudne i wymagało olbrzymich pokładów energii, wysiłków i szczęścia. Czy mieli je dziś? Błąkali się w chaosie, próbując pojąć to, co się wydarzyło. — Taki wąż pojawił się na okręcie, podczas sztormu w Dover. Pojawił się w Durham na plaży. Za nim była ciemność. Wzywał ludzi do ucieczki— tak najprościej mógł wyznać kuzynostwu; tak zrelacjonował mu ten mężczyzna w ratuszu. Mówił, że jego głos nie milkł odkąd na niebie pojawiła się kometa. Jego głos. Brzmi jak ty. Jak to możliwe?
Zerknął na Arsentijego, czekając aż zabiorą się do pracy. Oboje. Nie znał się na tropieniu, ale skoro oni wywodzili się z mroźnych, dalekich lasów jego przodków z pewnością mieli te umiejętności w małym palcu. Nie wtrącał się w ich rozmowę, krótką, prostą wymianę zdań i spostrzeżeń. Chciał efektów, nie weryfikował sposobu, w jaki mieli darzyć do celu. Ruszył za nimi, mniej niż oni przyglądając się śladom, któremu nie mówiły zupełnie nic. Większości nawet nie zauważył, nie mając pojęcia, że każde złamane źdźbło trawy niosło w sobie informację o tym, co tędy przejeżdżało i jak dawno. Rozglądał się wkoło, szukając oznak obecności sił, których wciąż nie rozumieli. Po pierwszych domach, a potem niskich kamienicach szukał efektów nocnych działań. Korowód mrocznych cieni przetoczył się przez miasto. Strategiczne ułożenie domu i okna jego sypialni pozwoliło mu na obserwację upiornego spektaklu — zbyt dalekiego, by mógł zapamiętać szczegóły, zbyt mało widocznego by móc wyciągnąć wnioski. Było ciemno, burza utrudniła oddzielenie cienistych postaci od sylwetek prawdziwych ludzi. Drzwi domów były pozamykane, ulice były puste. Błoto osadziło się na butach, ale ulice nie płynęły krwią. To zawsze był dobry znak.
Gdy Varya wypatrzyła wóz, spojrzał na nią, a później na dom, przy którym go wskazała. Arsientiy potwierdził, więc ruszył ku drzwiom, mijając rodzeństwo Mulciberów. Zapukał raz, a potem drugi. Choć zdawało mu się, że ze środka usłyszał szuranie i dźwięki nikt nie otwierał. Poczekał jeszcze chwilę póki nie ponowił pukania, tym razem jednak się odezwał:
— Ramsey Mulciber, jestem... — urwał, a głośny, surowy głos ugrzązł mu w gardle, kiedy drzwi otwarła kobieta z chustką na głowie. Strachliwie spojrzała na niego, doskonale wiedząc kim był. Mówił to jej wzrok. Mimo to, kontynuował: — namiestnikiem Warwickshire. Przywieźliście dziś kogoś. Rannego. Chcę się z nim zobaczyć — to nie była prośba, ale choć ton głosu zdradzał żądanie, nie zrobił nic, by zagrozić kobiecie. Bała się, nie zamierzał jej straszyć. Chciał prędko osiągnąć sukces, dostać się do rannego, który mógł mu przynieść odpowiedzi. Ani przez chwilę nie zakładał, że Varya i Arsentiy mogli zgubić trop, znaleźć niewłaściwy wóz. Krótkie "w szopie" było odpowiedzią, na którą czekał odkąd zapukał. Odsunąwszy się od werandy, obszedł dom i skierował swój kroki w stronę wozu. — Sprawdźcie, czy nie ma na nim jakiś istotnych śladów— zwrócił się z prośbą do młodszych Mulciberów. Może coś zostało; może jakaś substancja, ciecz, fragment czegoś, co mogło okazać się ważne. — I dołączcie do mnie — w środku; o ile okaże się, że znajdzie tam tego człowieka, którego szukał. Sięgnął dłonią po różdżkę. Zacisnął na niej palce z przezorności. Budynek szopy miał wielkie drzwi, wokół wszędzie walały się źdźbła słomy. Pociągnął metalowe wieko i wszedł do środka, rozglądając się tylko chwilę, bo od razu w oczy rzuciła mu się postać okryta prześcieradłami. Brudnymi od krwi, błota i czegoś, czemu nie chciał się na razie przyglądać. W środku był jednak jeszcze starszy mężczyzna w karcianej koszuli. Od razu wyciągnął różdżkę.
— Nazywam się Ramsey Mulciber — powiedział, występując z cienia w jeden, oświetlony wschodzącym słońcem prostokąt. — Skąd go zgarnąłeś? — spytał, ruszając w stronę zawiniętej w materiały postaci. Uniósł lewą dłoń z różdżką dla informacji gospodarza, że także jest uzbrojony, ale przecież nie zjawił się tu szukać kłopotów. — Kto to jest?— spytał, próbując w półmroku dostrzec otuloną materiałami, nieruchomą osobę.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Widział przyszłość. Echo tego jego głosu mknęło przez korytarz moich myśli. Słuchałam z uwagą, czując, że zanurzam się coraz bardziej w mrocznych rzekach tajemnicy. Wierzyłam mu zatem. Nie miałam prawa wątpić. Słowa przyjmowałam w ciszy, notowałam w pamięci symbole i kształty, jakie się za nimi kryły. Mogły nam się wkrótce przydać. Dziś albo jutro. Nieważne. Oblicze węża wróci, złapie nas w okolicznościach najmniej spodziewanych. Czający się pod pełzającą postacią węża głos nie był przypadkowy. Niezrozumienie symboli i poczucie brodzenia w chaosie mogło wytrącić z równowagi najbardziej cierpliwego. Podążyć mieliśmy jednak wspólnie tym śladem – być może tym razem uda się wygarnąć dla siebie więcej wyjaśnienia. By znaleźć węża, wcale nie musieliśmy iść za jego śladem. W plątaninie zagadek nic nie było oczywiste. Godziłam się z tym – choć dość niechętnie. Wolałam jasne drogi. Teraz przyszło nam podążyć jedna z nich. Łapaliśmy się wyraźnych znaków pozostawionych w pośpiechu, dość świeżych, by dało się dwa punkty połączyć jedną linią.
U progu domostwa, tkwiąc gdzieś za plecami namiestnika, na moment wstrzymałam oddech. Ciało zesztywniało, zmysły wyostrzyły się, jakby co najmniej za drzwiami groza miała spróbować nas pokąsać. Wiedziałam, że tak się nie stanie, nie u boku takich towarzyszy. Mimo to wolałam mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Sprytni ludzie mogli tuszować prawdę. My byliśmy tu, by przyłapać drżące w iluzji kłamstwa. Czy takie jednak nadejdą? Najpierw była kobieta, płocha, o niewinnym, kruchym spojrzeniu. Lęki otworzyły jej drżące wargi, dała nam wskazówkę. Nie odegrała jednak zbyt wielkiej roli. Ten, którego potrzebowaliśmy, znajdował się gdzieś indziej.
Za głosem kuzyna natychmiast skierowałam się do wozu. Popatrzyłam kontrolnie na brata, który znajdował się u mojego boku. Najpierw obejrzałam wóz z każdej strony, jeszcze raz zwracając uwagę na wyraźne plamy krwi po przewożonym rannym, a potem wdrapałam się do góry. Metalowe części zapiszczały rdzawie, reagując na nowe obciążenie. – Znów te czarne ślady – odezwałam się do brata, widząc pomiędzy pomazanymi odciskami czerwieni pojedyncze, słabe plamy sadzy. Bez wątpienia byliśmy we właściwym miejscu, ale to wiedziałam już wcześniej. W kącie leżał rąbek szaty z charakterystycznym haftem. Poprutej, nasączonej zaschniętą krwią. Podniosłam ją dłonią ubraną w rękawiczkę. Do słońca. Świetlista smuga zamrugała do mnie dumnie. To jakiś pył czy czar tej tkaniny? – Masz coś? – zapytałam brata, zeskakując z przyczepy.
W szopie uderzył we mnie zapach starego, nieco wilgotnego drewna. Poustawiane pod ścianami graty pochylały się we wszystkie strony, jakby zaraz miały się poprzewracać. Weszłam głębiej. Większym krokiem ominęłam wyraźnie luźną deskę w podłodze i popatrzyłam na wprost. Sylwetkę kuzyna odnalazłam niemal od razu. Podeszłam bliżej, kiedy przedstawiał się. Zatem faktycznie kogoś znalazł. Pokusa wystąpienia przed szereg i podejrzenia, kto tak naprawdę krył się pod szmatami, była wielka, ale podarowałam sobie, widząc, jak ów gospodarz dość śmiało wyciągał dłoń z różdżką. Zamiast tego postanowiłam powłóczyć się po kątach niezbyt szerokiej szopy. Bardzo dobrze słyszałam jednak nadchodzące z opóźnieniem odpowiedzi tamtego mężczyzny.
– On... - mężczyzna urwał i zerknął na ranną postać. Zastanawiał się czy grał na zwłokę? - leżał pod miastem jak ten trup – wydusił niby bez cienia strachu, niby w naturalnej mowie. A jednak dało się wyczuć próbującą się skryć nutę duszonej udręki. – Nie jesteśmy tacy… pomagamy w potrzebie – dodał pewniej, broniąc swej opiekuńczej postawy. Broniąc i jednocześnie uniewinniając ewentualne winy, czające się w naszych spojrzeniach. Spojrzeniach, których nie potrafił rozszyfrować. Gdy padło następne pytanie, rozproszyłam się, odnajdując za labiryntem rozklekotanych przedmiotów lichawe drzwi. Spomiędzy desek wypływały promienie słońca. Cicho podeszłam pod samą klamkę i przyłożyłam ucho. Za nimi znajdował się ktoś jeszcze. Pchnęłam drewniane wrota, wystawiając twarz na świetlistą torturę. Okno, a przy oknie goblin ponad stołem pełnym słojów i fiolek. W dłoni trzymał szkło wypełnione czarną substancją. – Mam tu jeszcze jednego – oświadczyłam głośno i popatrzyłam przyłapanej postaci prosto w oczy. Palcami mocno obejmowałam różdżkę. Wciąż jednak opuszczoną. Spojrzenie było nakazujące. Zapraszam.
Goblin wylazł z małego pomieszczenia i, zerkając na mnie niepewnie, posłusznie wyruszył w stronę pozostałych. Ja towarzyszyłam mu jak natrętny cień gotowa złapać go, gdyby tylko zechciał zboczyć z właściwej drogi.
U progu domostwa, tkwiąc gdzieś za plecami namiestnika, na moment wstrzymałam oddech. Ciało zesztywniało, zmysły wyostrzyły się, jakby co najmniej za drzwiami groza miała spróbować nas pokąsać. Wiedziałam, że tak się nie stanie, nie u boku takich towarzyszy. Mimo to wolałam mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Sprytni ludzie mogli tuszować prawdę. My byliśmy tu, by przyłapać drżące w iluzji kłamstwa. Czy takie jednak nadejdą? Najpierw była kobieta, płocha, o niewinnym, kruchym spojrzeniu. Lęki otworzyły jej drżące wargi, dała nam wskazówkę. Nie odegrała jednak zbyt wielkiej roli. Ten, którego potrzebowaliśmy, znajdował się gdzieś indziej.
Za głosem kuzyna natychmiast skierowałam się do wozu. Popatrzyłam kontrolnie na brata, który znajdował się u mojego boku. Najpierw obejrzałam wóz z każdej strony, jeszcze raz zwracając uwagę na wyraźne plamy krwi po przewożonym rannym, a potem wdrapałam się do góry. Metalowe części zapiszczały rdzawie, reagując na nowe obciążenie. – Znów te czarne ślady – odezwałam się do brata, widząc pomiędzy pomazanymi odciskami czerwieni pojedyncze, słabe plamy sadzy. Bez wątpienia byliśmy we właściwym miejscu, ale to wiedziałam już wcześniej. W kącie leżał rąbek szaty z charakterystycznym haftem. Poprutej, nasączonej zaschniętą krwią. Podniosłam ją dłonią ubraną w rękawiczkę. Do słońca. Świetlista smuga zamrugała do mnie dumnie. To jakiś pył czy czar tej tkaniny? – Masz coś? – zapytałam brata, zeskakując z przyczepy.
W szopie uderzył we mnie zapach starego, nieco wilgotnego drewna. Poustawiane pod ścianami graty pochylały się we wszystkie strony, jakby zaraz miały się poprzewracać. Weszłam głębiej. Większym krokiem ominęłam wyraźnie luźną deskę w podłodze i popatrzyłam na wprost. Sylwetkę kuzyna odnalazłam niemal od razu. Podeszłam bliżej, kiedy przedstawiał się. Zatem faktycznie kogoś znalazł. Pokusa wystąpienia przed szereg i podejrzenia, kto tak naprawdę krył się pod szmatami, była wielka, ale podarowałam sobie, widząc, jak ów gospodarz dość śmiało wyciągał dłoń z różdżką. Zamiast tego postanowiłam powłóczyć się po kątach niezbyt szerokiej szopy. Bardzo dobrze słyszałam jednak nadchodzące z opóźnieniem odpowiedzi tamtego mężczyzny.
– On... - mężczyzna urwał i zerknął na ranną postać. Zastanawiał się czy grał na zwłokę? - leżał pod miastem jak ten trup – wydusił niby bez cienia strachu, niby w naturalnej mowie. A jednak dało się wyczuć próbującą się skryć nutę duszonej udręki. – Nie jesteśmy tacy… pomagamy w potrzebie – dodał pewniej, broniąc swej opiekuńczej postawy. Broniąc i jednocześnie uniewinniając ewentualne winy, czające się w naszych spojrzeniach. Spojrzeniach, których nie potrafił rozszyfrować. Gdy padło następne pytanie, rozproszyłam się, odnajdując za labiryntem rozklekotanych przedmiotów lichawe drzwi. Spomiędzy desek wypływały promienie słońca. Cicho podeszłam pod samą klamkę i przyłożyłam ucho. Za nimi znajdował się ktoś jeszcze. Pchnęłam drewniane wrota, wystawiając twarz na świetlistą torturę. Okno, a przy oknie goblin ponad stołem pełnym słojów i fiolek. W dłoni trzymał szkło wypełnione czarną substancją. – Mam tu jeszcze jednego – oświadczyłam głośno i popatrzyłam przyłapanej postaci prosto w oczy. Palcami mocno obejmowałam różdżkę. Wciąż jednak opuszczoną. Spojrzenie było nakazujące. Zapraszam.
Goblin wylazł z małego pomieszczenia i, zerkając na mnie niepewnie, posłusznie wyruszył w stronę pozostałych. Ja towarzyszyłam mu jak natrętny cień gotowa złapać go, gdyby tylko zechciał zboczyć z właściwej drogi.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W milczeniu wysłuchiwałem kuzyna, skupiając się wyłącznie na jego głosie, podczas gdy oczy czujnie skanowały teren. Od pierwszego dnia wiedziałem, że nie był zwykłym czarodziejem, daleko było mu do przeciętności - ale sekret, którym się podzielił, czynił go jeszcze bardziej wyjątkowym, a jednocześnie w pewien sposób przerażającym. Mimowolnie pomyślałem o szamanie, którego spotkałem przed laty. Nie chciałem wierzyć w nieodwracalność losu, lubiłem myśleć, że potrafię układać go wedle własnych myśli - ale Ramsey nie miał potrzeby, by kłamać.
- Do ucieczki? Przed czym? - Zapytałem, mimowolnie zadzierając głowę ku niebu, na którym jaśniły dwa Słońca, jedno znane, drugie niepokojące, nieustępliwe w milczeniu. Nie wiedziałem wiele o astronomii, w ogóle im dłużej przebywałem w Anglii, tym ciężej przychodziło mi przełknięcie własnej niewiedzy. Byłem aż takim ignorantem? Strwoniłem lata na zabawie i wygodnym życiu, rozrywkach, aktywnościach, które uzależniały od dopaminy, ignorując rzeczywistość, w której egzystowałem? Drażniły mnie zagadki, nie miałem do nich cierpliwości, ale ten upiór nie był taki przeklęty - to on nie pozwalał mi spocząć, dopóki nie osiągnąłem celu.
A ten przyszedł dziś bez większego wysiłku.
Widziałem jak nazwisko, które dzieliłem z Ramseyem otwiera przed nim kolejne drzwi. Jak wzbudza respekt i posłuszeństwo samym spojrzeniem. Podążyliśmy za nim do szopy, już bez wątpliwości, że znajdziemy tam brakujące elementy układanki. Czekałem, aż kuzyn odezwie się pierwszy, uważnie badając wzrokiem pomieszczenie, w którym się znaleźliśmy. Nie wszystkie puzzle do siebie pasowały. Powóz był pusty, a ślady pozostawione na polanie sugerowały, że coś zostało stamtąd zabrane - nie tylko ciało. Brakowało też trzeciego. Z nieufnością i chłodem spojrzałem w kierunku mężczyzny w kraciastej koszuli. Kłamał. Widziałem to w jego oczach. Kłamał lub bał się. Tego, co zobaczył na polanie, lub tego, kogo ujrzał w szopie.
- Wóz stoi pusty. Ładunek był ważniejszy niż pomoc. - Wypunktowałem śmiało, nie kryjąc wschodniego akcentu. Mężczyzna nie odpowiedział na żadne z pytań Ramseya - a to samo w sobie stanowiło już odpowiedź.
- Do ucieczki? Przed czym? - Zapytałem, mimowolnie zadzierając głowę ku niebu, na którym jaśniły dwa Słońca, jedno znane, drugie niepokojące, nieustępliwe w milczeniu. Nie wiedziałem wiele o astronomii, w ogóle im dłużej przebywałem w Anglii, tym ciężej przychodziło mi przełknięcie własnej niewiedzy. Byłem aż takim ignorantem? Strwoniłem lata na zabawie i wygodnym życiu, rozrywkach, aktywnościach, które uzależniały od dopaminy, ignorując rzeczywistość, w której egzystowałem? Drażniły mnie zagadki, nie miałem do nich cierpliwości, ale ten upiór nie był taki przeklęty - to on nie pozwalał mi spocząć, dopóki nie osiągnąłem celu.
A ten przyszedł dziś bez większego wysiłku.
Widziałem jak nazwisko, które dzieliłem z Ramseyem otwiera przed nim kolejne drzwi. Jak wzbudza respekt i posłuszeństwo samym spojrzeniem. Podążyliśmy za nim do szopy, już bez wątpliwości, że znajdziemy tam brakujące elementy układanki. Czekałem, aż kuzyn odezwie się pierwszy, uważnie badając wzrokiem pomieszczenie, w którym się znaleźliśmy. Nie wszystkie puzzle do siebie pasowały. Powóz był pusty, a ślady pozostawione na polanie sugerowały, że coś zostało stamtąd zabrane - nie tylko ciało. Brakowało też trzeciego. Z nieufnością i chłodem spojrzałem w kierunku mężczyzny w kraciastej koszuli. Kłamał. Widziałem to w jego oczach. Kłamał lub bał się. Tego, co zobaczył na polanie, lub tego, kogo ujrzał w szopie.
- Wóz stoi pusty. Ładunek był ważniejszy niż pomoc. - Wypunktowałem śmiało, nie kryjąc wschodniego akcentu. Mężczyzna nie odpowiedział na żadne z pytań Ramseya - a to samo w sobie stanowiło już odpowiedź.
Arsentiy Mulciber
Zawód : księgowy, ekonomista
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
—Dobre pytanie— mruknął. Spojrzenie zwęziło się, na ulicy poszukując oznak potwornych zdarzeń, które mogły mieć tu miejsce. —Przed nadchodzącym mrokiem. — Co to dokładnie oznaczało, nie był pewien, ale wisząca nad głowami kometa miała z tym niezaprzeczalny związek. Jej pojawienie się wywoływały szereg przedziwnych zdarzeń. Słyszał o tym, że żywność się psuła, zwierzęta chorowały, rośliny usychały. Na nich też miała wpływ, ale w jakim stopniu? I co sprawiało, że niektórzy byli bardziej a niektórzy mniej podatni — nie wiedział wciąż. Słońce wpadające do środka szopy oświetliło go z ukosa, na pół przecinając jego sylwetkę. Twarz częściowo rozjaśniona ciepłymi promieniami słońca miała ludzkie rysy, a lekko przymrużone oko miałoby niemalże krystaliczną barwę tęczówki, gdyby nie nie rząd ciemnych rzęs. Druga, pokryta tańczącymi przy każdym ruchu cieniami wydawała się zniekształcona, surowa, przypominająca chropowaty kamień gdyby nie ruchoma, szklista kula po środku. Zbliżył się do zakrwawionego posłania, ale nie pochylił i nie sięgnął po materiał, którym owinięty był tajemniczy nieznajomy. Łatwo było zaskoczyć ludzi, którzy naiwnie sądzili, że tacy jak on byli na pograniczu życia i śmierci. Ale nawet wtedy potrafili rzucić się w desperacji i skrzywdzić zaklęciem.
— Rozwiń go — nakazał gospodarzowi, który zerkał teraz już nie tylko na niego, ale i jego kuzynkę, która weszła do środka. Delikatnie stawiała stopy. Mógłby jej nie usłyszeć, gdyby nie ta całkowita cisza, która panowała wewnątrz i zdezorientowane spojrzenie czarodzieja przed nimi. Nie powiedział mu nic, czego by do tej pory sam się nie domyślił. Skoncentrował więc wzrok na rannym i kiedy mężczyzna wstał i sięgnął po materiał, zadarł brodę wyżej, aby lepiej go widzieć.
— Jest bardzo ciężko ranny, nie wiem, czy z tego wyjdzie, ale nie mogliśmy go tak... Po tym wszystkim, co się stało... Posłaliśmy po uzdrowiciela, szpital za daleko, by go tak wlec.
— Mhm — mruknął, unosząc brew dopiero kiedy jego oczom ukazała się twarz goblina. Zmasakrowana, pokryta krwią i świeżymi ranami. Co gorsza, kiedy zdecydował się obejrzeć go dokładniej jego uwagę zwróciła czarna maź. Niczym błyszcząca smoła. Substancja, która pokrywała trawę przy ruinach. Nieprzytomny niewiele mógł im powiedzieć, ale prócz niego pojawił się ktoś inny. Ktoś, kto mógł odpowiedzieć na dręczące ich pytania.
Obrócił się w kierunku Varyi, kiedy ta po rosyjsku zasugerowała, że mieli ukryte towarzystwo. Zwrócił się twarzą w kierunku przybysza.
— Wierzę, że to, co masz w tej fiolce ma bezpośredni związek z tym, co znajduje się na ciele twojego towarzysza — wskazał na niego głową. — Ale zakładam, że jego życie nie jest ci zbyt drogie, jeśli przywlokłeś go tutaj zamiast do szpitala. U Asfodela otrzymałby szybką pomoc — Arsentij słusznie zauważył, że to, co miał w rękach musiało być ważniejsze niż życie goblina. Czy się bał? W pierwszej chwili wyglądał na zlęknionego, ale potem trudno mu było odczytać cokolwiek z rysów jego twarzy. Gobliny niezależnie od humoru wyglądały jakby chciały rzucić się komuś do gardła. Zaniechał więc prób usiłowania znalezienia odpowiedzi samodzielnie.
— Nie macie o niczym pojęcia — powiedział, spoglądając na Varyę z wyrzutem.
— Wiemy o wężu, okrętach, grocie. Zakładam, że walczymy po jednej stronie, jeśli ta rodzina użyczyła wam schronienia i ręczy za was życiem. Przegrał — zauważył, zerkając na nieprzytomnego, ledwie żywego goblina. — Ale żyje. Wciąż. Ten kromlech w ruinach. To była bardzo silna magia, ale nie ona wywołała burzę, a może jednak jestem w błędzie? Cienie. Widzieliście je, prawda? Pojawiły się zanim rozpoczęliście rytuał, czy po nim?— Co na co miało tak naprawdę wpływ?
| rzucam na opętanie, bo zapomniałam
— Rozwiń go — nakazał gospodarzowi, który zerkał teraz już nie tylko na niego, ale i jego kuzynkę, która weszła do środka. Delikatnie stawiała stopy. Mógłby jej nie usłyszeć, gdyby nie ta całkowita cisza, która panowała wewnątrz i zdezorientowane spojrzenie czarodzieja przed nimi. Nie powiedział mu nic, czego by do tej pory sam się nie domyślił. Skoncentrował więc wzrok na rannym i kiedy mężczyzna wstał i sięgnął po materiał, zadarł brodę wyżej, aby lepiej go widzieć.
— Jest bardzo ciężko ranny, nie wiem, czy z tego wyjdzie, ale nie mogliśmy go tak... Po tym wszystkim, co się stało... Posłaliśmy po uzdrowiciela, szpital za daleko, by go tak wlec.
— Mhm — mruknął, unosząc brew dopiero kiedy jego oczom ukazała się twarz goblina. Zmasakrowana, pokryta krwią i świeżymi ranami. Co gorsza, kiedy zdecydował się obejrzeć go dokładniej jego uwagę zwróciła czarna maź. Niczym błyszcząca smoła. Substancja, która pokrywała trawę przy ruinach. Nieprzytomny niewiele mógł im powiedzieć, ale prócz niego pojawił się ktoś inny. Ktoś, kto mógł odpowiedzieć na dręczące ich pytania.
Obrócił się w kierunku Varyi, kiedy ta po rosyjsku zasugerowała, że mieli ukryte towarzystwo. Zwrócił się twarzą w kierunku przybysza.
— Wierzę, że to, co masz w tej fiolce ma bezpośredni związek z tym, co znajduje się na ciele twojego towarzysza — wskazał na niego głową. — Ale zakładam, że jego życie nie jest ci zbyt drogie, jeśli przywlokłeś go tutaj zamiast do szpitala. U Asfodela otrzymałby szybką pomoc — Arsentij słusznie zauważył, że to, co miał w rękach musiało być ważniejsze niż życie goblina. Czy się bał? W pierwszej chwili wyglądał na zlęknionego, ale potem trudno mu było odczytać cokolwiek z rysów jego twarzy. Gobliny niezależnie od humoru wyglądały jakby chciały rzucić się komuś do gardła. Zaniechał więc prób usiłowania znalezienia odpowiedzi samodzielnie.
— Nie macie o niczym pojęcia — powiedział, spoglądając na Varyę z wyrzutem.
— Wiemy o wężu, okrętach, grocie. Zakładam, że walczymy po jednej stronie, jeśli ta rodzina użyczyła wam schronienia i ręczy za was życiem. Przegrał — zauważył, zerkając na nieprzytomnego, ledwie żywego goblina. — Ale żyje. Wciąż. Ten kromlech w ruinach. To była bardzo silna magia, ale nie ona wywołała burzę, a może jednak jestem w błędzie? Cienie. Widzieliście je, prawda? Pojawiły się zanim rozpoczęliście rytuał, czy po nim?— Co na co miało tak naprawdę wpływ?
| rzucam na opętanie, bo zapomniałam
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Ruiny opuszczonej osady
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire