Ollie Marlowe
Nazwisko matki: McGonagall
Miejsce zamieszkania: Somerset, Dolina Godryka
Czystość krwi: Mugolak
Status majątkowy: Ubogi
Zawód: uzdrowiciel i magipsychiatra na stażu w lecznicy
Wzrost: 178 cm
Waga: 75 kg
Kolor włosów: blond
Kolor oczu: brązowe
Znaki szczególne: kręcone włosy; kilka pieprzyków na twarzy - dwa małe przy nosie od prawej strony i jeden większy na podbródku; delikatna uroda
12 cali Drzewo sandałowe Włos z ogona sfinksa
Hogwart, Hufflepuff
-
rozkładające się zwłoki rodziców
herbata z nutą cynamonu, goździków i skóry pomarańczy
ja i moi rodzice w otoczeniu czarodziejów i mugoli
odkrywanie tajemnic czarodziejskiego świata i nauka, okazjonalnie szycie
Tajfuny z Tutshill
sporadycznie pływam i latam na miotle
klasyczna i mugolski jazz
Maksymilian Barczak
Urodziłem się na przedmieściach deszczowego Londynu w 1935 roku, będąc jedynym synem dwójki najwspanialszych ludzi. Wtedy jeszcze nie nazwałbym ich mugolami, a nawet później nigdy nie przyszło mi do głowy, aby w taki sposób etykietować moich rodziców. Moja matka była bardzo utalentowaną krawcową i szwaczką, a dzieła jakie wychodziły spod zwinnych i precyzyjnych ruchów jej dłoni były dość znane w naszej okolicy. Sąsiedzi wielokrotnie kupowali od nas ręcznie robione obrusy czy zasłony, przynosili podarte ubrania i prosili o pomoc w doprowadzeniu ich do sensownego stanu używalności. Mama nieraz pomagała za darmo z dobroci serca, a nawet wtedy otrzymywała jakiś drobny upominek – często coś, co było w nadmiarze u innych, w myśl barteru. Sam trzymam jeszcze perfekcyjnie zaszytą przez nią koszulę, choć przydałaby się jej odrobina odświeżenia. Mój ojciec z kolei był lekarzem, wyjątkowo empatycznym i ciepłym jak na zawód, którym się zajmował. Nie mam tutaj oczywiście na myśli, że lekarze z reguły są nieempatyczni, ale z pewnością muszą być w stanie zachować emocje na pewnym neutralnym, o ile nawet nie oziębłym poziomie. Z nim było natomiast inaczej, każdy przypadek był da niego szczególny i wyjątkowy, poświęcał mu się w pełni i nie traktował schematycznie. Zdarzało się więc, że praca zajmowała mu znacznie więcej czasu niż powinien był na nią poświęcać. Wiem że te słowa mogą brzmieć oschle w kontekście jego służby, a także zalatywać hipokryzją również w kontekście mojej późniejszej pracy, ale naprawdę wolałbym żeby tak dużo nie pracował. Nie mogę mu jednak odebrać że miał w sobie ten wewnętrzny ogień i iskrę przyświecającej mu misji, nawet jeśli był w tym aż nadto uparty. To było po prostu jego życie, które sam w późniejszych latach zacząłem naśladować, włącznie z całą paletą wzlotów i upadków.
Mieszkaliśmy na osiedlu domów jednorodzinnych, szczęśliwie unikając dzięki temu dzielenia prywatności z przylegającym, bliźniaczym budynkiem. Dwa piętra całkowicie wystarczały dla trójki domowników, a nawet można by powiedzieć że liczba pokoi była wręcz idealna. Prowadziliśmy – i tutaj muszę już użyć tego określenia – stricte mugolskie życie, ze wszystkimi jego możliwościami i ograniczeniami. Obce mi było czarodziejskie wychowanie i obecność magii, za to w sposób bogaty doświadczałem znanych ludzkości wynalazków, takich jak elektryczność, telewizja (choć pierwsze urządzenie z kolorowym obrazem udało nam się zakupić dopiero po wojnie), telefony czy zmechanizowane pojazdy. Wychowywała mnie głównie matka, bo pozwalała jej na to przede wszystkim elastyczność związana z wykonywanym zawodem. Ojciec wtedy dużo pracował, ale nie brakowało go w naszym domu – choć rzecz jasna na przestrzeni lat stwierdziłem, że mógłby tam być odrobinę częściej. Czas II Wojny Światowej odbił się na nas przede wszystkim podczas bitwy o Anglię, choć niewiele z tego okresu tak naprawdę pamiętam. Miałem wtedy co prawda pięć lat, ale w pamięci zachowałem jedynie mgliste obrazy schronów i metra, a także wszechobecne odgłosy bombardowań, krzyków, świstów i płaczu. Nieraz chciałem wyjść zobaczyć samolot, ale po latach zrozumiałem jak idiotyczny byłby to pomysł. Przez te trudne cztery miesiące całkowicie zatraciłem poczucie upływających dni, ale zdaje się że ojca nie widywałem nawet tygodniami. Dopiero z czasem oczywiste było dla mnie, czym się zajmował i dlaczego nie mógł się pojawić – mądrość jednak przychodzi z wiekiem. Po kilku trudnych miesiącach w końcu mogliśmy odetchnąć i wrócić do naszego domu na obrzeżach, który szczęśliwie uniknął całkowitej dewastacji. Drogi nie wyglądały tak, jak z początku je zapamiętałem. Usłane były ogromnymi kraterami, które wtedy przywodziły mi na myśl bramy do podziemnych światów. Bardzo chciałem zejść na samo ich dno, ale krzyki świadków skutecznie mnie od tego powstrzymały. Niektórzy sąsiedzi oddaleni o dwie ulice dalej nie mieli jednak tyle szczęścia, a ich domostwa wymagały całkowitej odbudowy. Pamiętam że przez nasze mieszkanie przewijało się wiele twarzy - ofiar wojny i potrzebujących tymczasowego schronienia lub pomocy medycznej. Dla mnie był to wyjątkowy czas przepełniony beztroskimi zabawami z regularnie przewijającymi się dzieciakami sąsiadów. Byliśmy za młodzi żeby w pełni wszystko rozumieć, braliśmy to co dała nam ta jakże patowa sytuacja. Świat nie był dla nas przychylny, ale mieliśmy siebie nawzajem.
Wojna nie ustępowała, ale przynajmniej w Anglii mogliśmy wreszcie trochę odetchnąć. Rozpocząłem swoją edukację wczesnoszkolną w publicznych, państwowych placówkach, których nie zebrało żniwo bombardowania. Nigdy jednak nie myślałem, że po kilku latach szkoły może mnie spotkać coś tak dziwacznego. Dopiero z czasem wszystkie kawałki układanki zebrały się w spójną i sensowną całość. Był to słoneczny, choć nieco chłodnawy poranek. Miałem wtedy 8 lat i wyjątkowo, tego jednego dnia, przyszedłem do szkoły dużo wcześniej niż miałem w zwyczaju. Odprowadził mnie ojciec, bo razem z mamą musieli zająć się jakimiś poważnymi sprawami. Siedziałem sam w pustej klasie, wypełnionej tuzinami ławek i jeszcze większą ilością krzeseł. Poczułem nagle niespodziewany impuls, jakby jakaś niewidoczna siła wydobywała się z wnętrza mojego ciała. Zaraz po tym odczuciu jedna z ławek z impetem przewróciła się na kamienną posadzkę, a ja aż podskoczyłem ze strachu. Wtedy właśnie przewróciła się kolejna, a wraz z moim rosnącym niepokojem, rosła również liczba poprzewracanych ławek i krzeseł. Przywarłem plecami do ściany przestraszony, bojąc się że lada moment rozwścieczony duch ukaże mi się w swej pełnej obrzydliwości. Nic takiego jednak się nie stało, ostatnie krzesło runęło nienaturalnie powoli na ziemię i sytuacja uspokoiła się. Pozornie, bo dla nauczyciela nie było na to żadnego wytłumaczenia, które nie uwzględniało nazywania mnie chuliganem. Również nie byłem w stanie wytłumaczyć tej sytuacji rodzicom, wysiliłem się jedynie na skromne „To nie ja!”, obrażony wyrzucając z siebie te słowa w ich kierunku. Sytuacja z „duchem” nigdy więcej się nie powtórzyła, ku uciesze mojej i rodziców.
Świat magii stanął przede mną otworem dopiero po wizycie upoważnionego pracownika Hogwartu w maju 1946 roku, który wraz z listem wyjawił moim rodzicom sekret istnienia czarodziejskiego świata. Z początku wszyscy byliśmy co do tego sceptyczni, a wizja sekretnej, magicznej społeczności zdawała nam się być jedynie tworem wyobraźni osoby, z którą rozmawialiśmy – choć muszę przyznać, że poczułem w tym jakąś dziecięcą ciekawość. Dopiero logiczne argumenty kobiety zdawały się zapalać kolejno poszczególne lampki w głowach naszej rodziny, przywołując z pamięci mnogość tajemniczych i trudnych do wyjaśnienia sytuacji, które były efektem ujawniających się u mnie magicznych predyspozycji – pękające żarówki, awarie w sieci elektrycznej, znikające (uznane za zgubione) przedmioty i wreszcie mała dewastacja w klasie. To właśnie tego pamiętnego dnia została mi przedstawiona obszerna, choć w praktyce streszczona w absolutne minimum historia potencjalnego pochodzenia moich umiejętności. Poczułem ekscytację na wieść, że ktoś z naszych przodków musiał ukrywać swoje pochodzenie w znanym mi świecie, choć nie rozumiałem jeszcze wtedy jakim kosztem było to okupowane. Pojęcie czystości krwi i jej „ważności” dla świata czarodziejów nie było dla mnie jeszcze wtedy czymś, nad czym warto by było się rozwodzić i zastanawiać, a już na pewno nie czymś, co było podstawą dalszego kształtowania polityki i ogromnych represji. Dobitnie się o tym przekonałem podejmując już właściwą naukę w Hogwarcie, na którą z trudem zgodzili się moi rodzice. Bardzo chcieli zostawić mnie przy sobie, ale zgodnie stwierdzili, że jeśli magiczne anomalie będą się dalej powtarzać, może to być niebezpieczne nie tylko dla nich, ale również dla osób postronnych. Zapewne nie miałem też wielkiego wyboru, a nawet jeśli bym miał, to ciekawość targała mną zbyt mocno aby zaprzepaścić taką okazję.
Trafiłem do Hufflepuffu, a nieukrywanej radości domownikom borsuka towarzyszyła równie nieukrywana, choć nieco bardziej dystyngowana radość domowników węża. Już wtedy mogłem wyczuć, że atmosfera wokół mnie jest niezwykle chwiejna i często niezależna od moich własnych poczynań. Jak się zresztą dość szybko okazało, dla niektórych problemem było moje pochodzenie i całkowity brak obeznania w czarodziejskim świecie. Na szczęście byli uczniowie, którzy przyjęli mnie z dużą sympatią – zwłaszcza osoby podobne do mnie, czy jak nas uporczywie nazywano, mugolaki. Starałem się nie zrażać nieprzyjemnym zachowaniem czystokrwistych uczniów względem mnie i ciężko pracowałem, aby nadrobić wieloletnie zaległości z nowego świata. Chciałem po prostu się wpasować, nie czuć się jak wyrzutek odtrącony przez swoich - jak jeszcze wtedy miałem odwagę ich nazywać - pobratymców. Chłonąłem nową wiedzę jak szalony, moje oceny stopniowo się poprawiały, a wraz z tym paradoksalnie rosła również niechęć wobec mnie. Widziałem niejednokrotnie zazdrość i obrzydzenie w oczach wielu arystokratycznych uczniów, jakby moje starania i sukcesy były czymś, co napędzało jedynie ich nienawiść. Nie miałem pojęcia, że urażona duma może eskalować do tak otwartej wrogości, a jeszcze bardziej nie rozumiałem gdzie leżała w tym moja wina – przecież wystarczyło jedynie trochę bardziej się przyłożyć i popracować! Wracałem wtedy z zajęć zielarstwa, gdzie dopadła nas mocno deszczowa pogoda. Biegiem starałem się dostać z powrotem do wnętrza zamku, przemierzając błonia z szybkością godną hipogryfa. Stawiałem właśnie kolejny, dynamiczny krok, który miał mi umożliwić pokonanie niepokojąco wyglądającej warstwy błota, kiedy moja stopa napotkała w powietrzu niespodziewany opór. Zaklęcie podcięło mi nogę, a ja z całym impetem zanurzyłem moją uśmiechniętą twarz w bajorze. Grupka wyraźnie rozbawionych uczniów minęła mnie tuż po tym incydencie, a poza ich śmiechem w głowie odbijało mi się echem zdanie „Dokąd ci tak spieszno, szlamo?”. Gotowało się we mnie, ale nie byłem w stanie wykrzesać z siebie nawet słowa, ani tym bardziej czynu. Strach przed konsekwencjami był silniejszy niż chęć wyprowadzenia kontrataku. I tak nikt by mi nie uwierzył, a jeszcze groziłby mi szlaban lub wydalenie za atak na czystokrwistego ucznia. Wstyd jaki tego dnia odczuwałem był największym, z jakim przyszło mi się kiedykolwiek mierzyć. Zrozumiałem wtedy w jakim świecie żyję i jakie zajmuję w nim miejsce, a Hogwart na przestrzeni lat mi to dobitnie pokazywał.
Przez kolejne lata starałem się trzymać na uboczu, nie dając nikomu specjalnego pretekstu do zaczepiania mnie. Nie było to łatwe, ale miałem zaufane grono przyjaciół, przy których przynajmniej mogłem trzymać się bezpiecznie. Moje oceny się nieco pogorszyły, ale nie wiedza jaką wynosiłem z lekcji. Celowo popełniałem błędy i obniżałem swoją prezencję, aby nie narażać się na niebezpieczeństwo ze strony swoich oprawców. Na większą poprawność pozwalałem sobie w samotności, ćwicząc poza lekcjami oraz w zaciszu domowym. Najlepsze oceny mimo wszystko miałem z zielarstwa, astronomii i eliksirów, z którymi nieco bardziej wiązałem swoją przyszłość. Kiedy dowiedziałem się o zawodzie magomedyka, zapragnąłem aby pójść śladami w kierunku ojca. Marzyło mi się w przyszłości współpracować z nim i łączyć medycynę magiczną, z medycyną mugolską. Szkoła nie nauczała jednak magii leczniczej, ale udało mi się zorganizować podstawowe podręczniki i uczyć we własnym zakresie. Zabierało mi to wiele czasu i mocno ograniczyło spotkania z przyjaciółmi, ale byłem całkowicie zdeterminowany w swoim marzeniu. Podstaw anatomii nauczyłem się przy okazji przeglądając starsze podręczniki ojca podczas wakacji, i chociaż nie dawały pełnej wiedzy z uwzględnieniem świata magicznego, były całkiem przyzwoitym wstępem jeśli poważnie myślało się o dalszej, uzdrowicielskiej edukacji. O świecie mugoli nie mówiłem za dużo, a jedynie wtedy, kiedy ktoś z zaufanych osób mnie o ten świat zapytał. Nie wstydziłem się go, ale nadal nie chciałem się zanadto wychylać i prowokować niepotrzebnych konfliktów. Starałem się natomiast pomagać czarodziejom z niższych sfer odnaleźć się w szkole, pomagać im nie zatracić się w swojej niepewności, kiedy padały nieczułe i okropne słowa pod ich kierunkiem. Nie byłem jednak idealny, bo sam wielokrotnie bałem się o swoją skórę. Ktoś nazwałby to hipokryzją, ale koniec końców, nie byłem wojownikiem…
Najmilej wspominam czas piątego roku i roku po nim następującego. Spotkaliśmy się zupełnie przypadkiem, chociaż wielokrotnie mijaliśmy się na szkolnych korytarzach. Męska łazienka nigdy nie była najromantyczniejszym miejscem na pierwsze poważniejsze rozmowy, ale wtedy nie miało to dla mnie większego znaczenia. Zawahałem się, chciałem nawet przejść obojętnie, ale coś mnie powstrzymało. Nie wiem czy była to silna potrzeba niesienia pomocy, czy może coś więcej, ale przełamałem się i mu pomogłem. Rany nie były poważne, prawdopodobnie spowodowane bójką, a w ten sposób mógł przynajmniej uniknąć tłumaczeń w skrzydle szpitalnym. Od tamtej sytuacji nasza relacja całkowicie rozkwitła, rozumieliśmy się niemal bez słów i akceptował moją osobę w pełni. Zupełnie jakbym żył w innym świecie. Widywaliśmy się regularnie, choć zwykle w samotności. Oboje wiedzieliśmy, że z perspektywy czasu nasza bliskość może przysporzyć wielu problemów, a ostatecznie jej los jest z góry przesądzony. Czerpaliśmy zatem z tego czasu w całości, w tajemnicy przed światem, aż do ukończenia szkoły – wtedy pozostały nam już tylko listy i przyjemne, acz dramatyczne wspomnienia. Do tej pory nie rozumiem co takiego mógł widzieć we mnie, czego nie było w innych osobach. Nie byłem wtedy jeszcze zbyt wysoki, spojrzenie miałem nieco przestraszone i zmęczone od książek, choć w jego obecności kąciki oczu wyginały mi się w naturalnym uśmiechu. Moje włosy przeżywały chaos, układały się we wszystkie możliwe strony i zakręcały w zupełnie przeciwne, mówiłem nawet bez większej pewności siebie. Byłem raczej cieniem prawdziwego siebie, skrytym pod barierą obaw i lęku, czasem nawet z tego zmęczenia i przytłoczenia się garbiłem. Mimo to, byłem dla niego po prostu wystarczający. Mój najdroższy… przyjaciel.
Ostatni mój rok pokrył się z przejęciem szkoły przez Gellerta Grindelwalda, zamieniając moje już i tak skomplikowane życie w jeszcze poważniejszą zagadkę. Rodzice namawiali mnie do zrezygnowania z Hogwartu bojąc się o moje bezpieczeństwo, ale ja nie uległem. Nie mogłem zaprzepaścić wszystkich tych dotychczasowych lat, nie po to się starałem. Dotrwałem do samego końca, choć kadra oraz niektórzy uczniowie wcale tego nie ułatwiali. Czasem mam wrażenie, że w tym roku pomogło mi trochę bycie jednym z najstarszych uczniów, bo choć trafiali się młodsi czarodzieje z wybujałym ego, to ostatecznie pilnowali się aby nie podpaść tym starszym. W sposób bezceremonialny zaczęto nauczać czarnej magii, co całkowicie napawało mnie obrzydzeniem. Widząc jednak jak ta „sztuka” przyjmuje się pośród części uczniów, postanowiłem lepiej popracować nad zaklęciami obronnymi. Do tej pory żałuję, że nie przykładałem się wtedy bardziej do zaklęć defensywnych, ale nie przypuszczałbym że tak szybko będę musiał nauczyć się walczyć. Brutalna siła nigdy nie była dla mnie przyjemnym rozwiązaniem. Potrzebne do dalszego kształcenia na uzdrowiciela OWUTEMy z ogromnym trudem zaliczyłem powyżej oczekiwań, choć i tak nie zdziwiłbym się, gdyby ostatecznie zaniżono mój wynik za bycie mugolakiem. Egzaminy jak nigdy nie przypominały dotychczas podobnych, uratowała mnie chyba jedynie ogromna ciekawość zagadnień powiązana z nadgorliwością i strachem przed porażką. Ukończenie szkoły pozornie otworzyło mi drogę do dalszego kształcenia, ale nie obyło się bez wielu komplikacji i problemów. Podejmując magiczne studia rozpierała mnie radość i duma, czułem też że nieco zmężniałem i zacząłem posturą bardziej przypominać dojrzałego czarodzieja, choć z twarzy nadal wyglądałem jak nieopierzony nastolatek. Mimo to byłem zadowolony z siebie i ze swojej sytuacji, która pomimo niepewnej atmosfery w kraju, zaczynała nabierać w miarę jasnych kształtów.
Szkolenie na uzdrowiciela nie przebiegało oczywiście bez komplikacji, czułem na sobie oceniające i zdegustowane spojrzenia wielu czarodziejów. Były to lata 1953-1956. Głosy niechęci wirowały co jakiś czas w powietrzu, zarzucono mi także bezczelność i tupet w korzystaniu z magicznej edukacji na równi z czystokrwistymi. Od samego początku edukacji mówiono mi, że nie mam szans na staż w Szpitalu Świętego Munga, bo żaden szlachcic nie pozwoli się dotykać szlamie. Osłabiało to nieco mój zapał i nadzieje, ale nie zatraciłem jej całkowicie. Nadal miałem przyjemność czerpać wiedzę od wybitnych magomedyków, którzy byli bardziej liberalni w swoich poglądach, lub rozumieli potrzebę kształcenia uzdrowicieli w obecnych czasach. Nie ma co jednak ukrywać, że byli w mniejszości. Atmosfera antymugolska dawała się we znaki już od lat, ale teraz zaczęła napawać mnie większym strachem. Bałem się już nie tylko o swoje zdrowie, ale przede wszystkim o życie moich rodziców. Stale z nimi mieszkałem i swoją obecnością narażałem ich nie mniej, niż oni samych siebie. Poprosiłem ich żeby ograniczali wyjścia z domu do absolutnego minimum. Mamie udało mi się jeszcze wytłumaczyć, że to dla jej dobra, ale ojcem kierowała już tylko zawodowa przysięga. Zaangażował się w pomoc mugolom jeszcze bardziej wtedy, kiedy ci zaczęli znikać z ulic, a ciała niektórych znajdowano w przeróżnych zakamarkach. Był zbyt uparty, żebym mógł go powstrzymać. Zdawało się jednak, że mieszkanie na obrzeżach zapewniło nam odrobinę więcej bezpieczeństwa, niż tym przesiadującym w samym centrum i udało nam się bezpiecznie dotrwać do 1956 roku.
Świat przewrócił mi się do góry nogami tej pamiętnej nocy z dwudziestego piątego na dwudziestego szóstego czerwca, kiedy przebudziłem się nagle, zlany potem w oszronionym łóżku. Czułem przepełniający mnie chłód i przygnębienie, a może nawet bezradność, jakby coś mrocznego wisiało w powietrzu. Nie byłem nawet w stanie dokładnie opisać tej dziwności, bo nigdy z czymś takim się nie spotkałem. Włosy przykleiły mi się do twarzy, a zapocona koszula nocna nieprzyjemnie mroziła skórę. Postanowiłem zejść na dół i zaparzyć sobie na szybko filiżankę herbaty, ale mijając sypialnię rodziców zatrzymałem się na moment, tchnięty dziwnym, intuicyjnym impulsem. Drzwi od pokoju były, naturalnie, uchylone. Nie budziło to we mnie żadnych zastrzeżeń. Widok jednak jaki zastałem w środku wywołał u mnie dreszcze i podrażnił żołądek. Rodzice leżeli bladzi, okryci niewielką warstwą szronu, a ich klatki piersiowe nie poruszały się w ogóle. Ręce drżały mi gdy sprawdzałem ich tętno, a buzia rozwarła mi się w niemym przerażeniu. Przerażeniu, jakiego nigdy wcześniej nie czułem. Pobiegłem po różdżkę, zasłoniłem szczelnie zasłony i próbowałem najróżniejszych zaklęć leczniczych, jakie instynktownie przychodziły mi do głowy. Nie pomogło nawet zaklęcie cucące, bo rodzice nie stracili przytomności. Zmarli w trakcie snu, śniąc swój ostatni koszmar w czułym objęciu. Mój koszmar natomiast przeniósł się na jawę. Tej nocy nie zmrużyłem oka, nie opuściłem tez ich sypialni aż do samego południa. Byłem zdewastowany, zrozpaczony, ale też wściekły i żądny zemsty. Na kim dokładnie, sam nie wiedziałem. Cały magiczny świat zdawał się wtedy być dla mnie wrogi, zapragnąłem cofnąć czas i nigdy go nie poznać, ale na to było już za późno. Wieczorem, z ogromny trudem udało mi się skontaktować z zaprzyjaźnionymi sąsiadami i pod osłoną nocy pochować rodziców na własnym podwórku. Tego dnia coś we mnie pękło.
Od owej pamiętnej nocy stałem się nieco bardziej pochmurny i oschły, z trudem okazywałem pozytywne emocje, przybierając obojętny i poważny grymas. Przez jakiś czas pragnąłem własnej śmierci bardziej, niż czegokolwiek, ostatecznie jednak nigdy nie targając się na własne życie. Zaniedbałem nieco swój ubiór, często widywano mnie w tej samej, pobrudzonej już koszuli i wyblakłym płaszczu. Spojrzenie przypominało chłód czerwcowej śmierci, a uśmiechu próżno było szukać na mojej twarzy. Przypominałem zmęczonego tym światem, doświadczonego przez los starego weterana, choć miałem zaledwie dwadzieścia jeden lat i delikatną po matce urodę. Przez pierwszy miesiąc lata roku 1956 nie wychodziłem zbyt często poza cztery ściany, unikając kontaktu zarówno ze światem magicznym, jak i zaniepokojonymi, mugolskimi przyjaciółmi moich rodziców. Nie miałem na to siły. Iskra zapaliła się we mnie dopiero wtedy, kiedy zaszły zmiany w Ministerstwie i do władzy dostał się Harold Longbottom. Jego intencje zdawały się być czyste i w pełni je popierałem, dały mi też nadzieje na kontynuację stażu w Szpitalu Świętego Munga w kierunku magipsychiatrii. Odświeżyłem stare ubrania, doprowadziłem do porządku swoją blond fryzurę i całkowicie pozbyłem się paskudnie wyglądającego, lekkiego zarostu. Odbijające się w lustrze brązowe oczy nie potrafiły jednak ukryć ogromnego smutku i żalu, przywodziły mi na myśl rodziców. Założyłem maskę służbisty i rozpocząłem staż w Szpitalu, pracując (jak swego czasu mój ojciec) do późnych, nocnych godzin i unikając kontaktu z osobami, które mogły mi zaszkodzić. Starałem się trzymać na uboczu, współpracując z uzdrowicielami tylko, jeśli czułem że mogę im zaufać. Kłamałem o swoim pochodzeniu, jeśli była taka potrzeba – nieraz sytuacja wymagała mojej interwencji z braku obecności pracowników, i nieraz musiałem się dobrze maskować aby uniknąć cudzej niechęci. Zdarzały się sytuacje, że wyproszono mnie z sali ze względu na moją krew, ale nie stawiałem oporu. Już w Hogwarcie nauczyłem się trochę naśladować etykietę lepiej urodzonych, choć czujne oczy szlachciców byłyby w stanie wyłapać moją grę. Brakowało mi pewnej arystokratycznej ogłady, znanej jedynie osobom ze wysoce urodzonego kręgu. Mogłem się jednak poszczycić nauczeniem podstaw tańca balowego na czwartym roku, kiedy jeszcze zależało mi na wtopieniu się w otoczenie. Nie przepracowałem jednak na stażu zbyt długo, bo pod koniec jesieni przerwałem naukę od razu po wydarzeniach w Stonehenge. Wiedziałem wtedy, że nie mogę w Londynie liczyć więcej na szczęście. Błyskawicznie wyniosłem się do hrabstwa Somerset, do Doliny Godryka.
W Dolinie zatrudniłem się jako uzdrowiciel, podejmując tam jednocześnie staż jako magipsychiatra. Udało mi się zamieszkać w niewielkiej, opuszczonej, drewnianej chacie, bo na więcej nie było mnie stać. Z czasem udało się nawet doprowadzić ją do wystarczającego porządku, była przynajmniej szczelna i chroniła przed wiatrem. Na miejscu uderzyła mnie życzliwość mieszkańców, której po sytuacji w Londynie nie spodziewałem się doświadczyć. Zostałem pozytywnie przyjęty, nawet w obliczu szalejącej wojny i mojego pochodzenia. Rozchmurzyłem się jednak tylko nieznacznie, bo myślami nie potrafiłem się odgonić od cienia przeszłości. Nie zarejestrowałem różdżki, wiedząc jakie mogą mnie z tego tytułu czekać konsekwencje - niespieszno mi było do grobu zwłaszcza teraz, kiedy poczułem że gdzieś jestem potrzebny i mam cel, który może mi przyświecać. Somerset stało się dla mnie bezpiecznym azylem tak długo, jak czarodzieje walczyli tutaj w słusznej sprawie.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 6 | 0 |
Uroki: | 1 | 0 |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Magia lecznicza: | 21 | 4 (rożdżka) |
Transmutacja: | 1 | 1 (rożdżka) |
Eliksiry: | 6 | 0 |
Sprawność: | 5 | Brak |
Zwinność: | 5 | Brak |
Reszta: 0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
Angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | III | 25 |
Astronomia | II | 10 |
Kłamstwo | I | 2 |
ONMS | I | 2 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Skradanie | I | 2 |
Zielarstwo | II | 10 |
Zręczne ręce | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Ekonomia | I | 2 |
Mugoloznawstwo | II | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | 2 |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Muzyka (wiedza) | I | 0.5 |
Gotowanie | I | 0.5 |
Krawiectwo | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0.5 |
Pływanie | I | 0.5 |
Taniec balowy | I | 0.5 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 2 |
Ostatnio zmieniony przez Ollie Marlowe dnia 07.08.21 16:55, w całości zmieniany 3 razy
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: Ramsey Mulciber
[12.08.21] Październik/grudzień
[20.03.22] Spokojnie jak na wojnie: +100 PD; +2 PB organizacji