Pracownia alchemiczna
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pracownia alchemiczna
Pracownia alchemiczna znajduje się nie głęboko w piwnicach a w północnej części pałacu, na szczycie wieży, do której prowadzą kręcone schody. Roztacza się z niej widok nie tylko na pobliskie ogrody, ale i na górujące na horyzoncie Smocze Wzgórza. Jest to też idealny punkt obserwacyjny, jeśli chodzi o nocne niebo i mieniące się na firmamencie gwiazdy. Dzięki kunsztownie wykonanym okiennicom — gdy zachodzi taka potrzeba — do pomieszczenia, nie dochodzi nawet promień zewnętrznego światła, który mógłby zakłócić żmudny proces warzenia mikstur. Pomieszczenie ma kształt koła, na środku stoi mahoniowy stół, na którym zawsze można dostrzec co najmniej jeden kociołek, dziwnie wyglądające przyrządy i kilka fiolek ze składnikami pozostawionymi tutaj po poprzednim warzeniu. Na regałach wykonanych na zamówienie, dostosowanych swą formą do kształtów pracowni, znajduje się moc przeróżnych słoików i fiołek zawierające wszelkie potrzebne składniki roślinne i zwierzęce pomocne przy wytwarzaniu eliksirów, jak i księgi skrywające w sobie tajniki eliksirów. W trakcie i w przerwach między warzeniem kolejnych mikstur można zasiąść na jednym z wygodnych, hebanowych foteli.
Rozumiał w pełni, że dzisiaj był czas, w którym musieli trzymać się wspólnie - w jedności mogli odnaleźć siłę na to, aby pokonać to co na nich miało czekać w przyszłości. Nie mogli pozwolić sobie, aby tracili wiarę w swój cel, ani tym razem w siebie. Nie mogli pozwolić sobie na to. Chociaż jego myśli wciąż wracały do faktu, że on sam zawiódł - zwlekał zbyt długo ze stanowczymi działaniami, z czymś co powinien zrobić już dawno. Zaangażować się w pełni w wojnę, oddać działaniom Zakonu Feniksa i wesprzeć lorda Longbottoma w jego planach, oferując i własne rozwiązania. Zamiast tego zwlekał, chcąc żywić się nadzieją, że ta wojna ich nie dotyczyła.
- Gdybym nie zwlekał, gdybym zajął się odpowiednio naszymi ziemiami i włożył wszystkie starania w zabezpieczenie naszych ziem, to nie miałoby miejsca. Mogłem temu zapobiec - przyznał, czując gorycz własnych słów na języku. Musieli odesłać dzieci Derby - ich najdroższą Saoirse do Weymouth dla jej bezpiecznego. Jakim był ojcem i wujem, jakim lordem jeśli nawet we własnej rezydencji nie potrafił zapewnić bezpieczeństwa tym, którzy nie potrafili zadbać o siebie sami?
Jakim był bratem, że dzisiaj i siostrę naraził na wszystkie zmartwienia związane z wojną, że nie dał rady zapewnić jej spokojnej nocy i bezpieczeństwa, że rozważał wysłanie również i jej do posiadłości Prewettów?
- Nie zawiodłaś nas, Delilah. Nie możemy teraz pogrążyć się nad tym, co się nie wydarzyło. Musimy podnieść się i dążyć do tego, co chcemy aby się spełniło i nie pozwolić, żeby znów nas uderzono - powiedział, spoglądając na nią ze zmartwieniem. Widział, że trzymała w sobie wszystko, widział że próbowała być dzielna. Znaleźli się w niezwykle trudnych czasach, trudnym momencie, który mógł nigdy nie pozwolić im o sobie zapomnieć. Wydarzenia z nocy miały zostać skazą na ich honorze, dniem w którym zawiedli wiele żyć.
- I dlatego, nie możemy pozwolić, aby te życia poszły na marne; aby odeszli w niepamięć i ich życia zostały odebrane na marne - powiedział cicho i łagodnie. Ściskał dłoń siostry, chcąc jej pokazać, że jest obok i podnieść na duchu. Chciał, aby uwierzyła w to, że może być lepiej - że po każdej burzy wychodziło słońce, i choć nigdy mogła nie ujrzeć jej swoimi własnymi oczami, był pewny że mogła poczuć to ciepło na skórze. Jeszcze przyjdzie czas, w którym wszystko minie.
- Nie ugniemy się, nie pozwolę, żeby więcej podobne wydarzenia miały miejsce. Nie pozwolę, żeby oni znów podnieśli rękę na Staffordshire i Derbyshire, a później tak samo zajmę się miastami i hrabstwami innymi. Lancashire, Yorkshire... Jeden po jeden, otoczymy opieką tych ludzi. Już dzisiaj otoczymy opieką tych, którzy stracili dzisiaj rodziny i dobytki - zapewnił siostrę, nie znajdując innych słów niż te o działaniu - tak okazywał swoją troskę zawsze, chcąc działać i szukając rozwiązań. Był wściekły, ale nie mieli czasu na to, aby się gniewać i złościć. Musiał skierować swoją złość w kierunku działania.
- Gdybym nie zwlekał, gdybym zajął się odpowiednio naszymi ziemiami i włożył wszystkie starania w zabezpieczenie naszych ziem, to nie miałoby miejsca. Mogłem temu zapobiec - przyznał, czując gorycz własnych słów na języku. Musieli odesłać dzieci Derby - ich najdroższą Saoirse do Weymouth dla jej bezpiecznego. Jakim był ojcem i wujem, jakim lordem jeśli nawet we własnej rezydencji nie potrafił zapewnić bezpieczeństwa tym, którzy nie potrafili zadbać o siebie sami?
Jakim był bratem, że dzisiaj i siostrę naraził na wszystkie zmartwienia związane z wojną, że nie dał rady zapewnić jej spokojnej nocy i bezpieczeństwa, że rozważał wysłanie również i jej do posiadłości Prewettów?
- Nie zawiodłaś nas, Delilah. Nie możemy teraz pogrążyć się nad tym, co się nie wydarzyło. Musimy podnieść się i dążyć do tego, co chcemy aby się spełniło i nie pozwolić, żeby znów nas uderzono - powiedział, spoglądając na nią ze zmartwieniem. Widział, że trzymała w sobie wszystko, widział że próbowała być dzielna. Znaleźli się w niezwykle trudnych czasach, trudnym momencie, który mógł nigdy nie pozwolić im o sobie zapomnieć. Wydarzenia z nocy miały zostać skazą na ich honorze, dniem w którym zawiedli wiele żyć.
- I dlatego, nie możemy pozwolić, aby te życia poszły na marne; aby odeszli w niepamięć i ich życia zostały odebrane na marne - powiedział cicho i łagodnie. Ściskał dłoń siostry, chcąc jej pokazać, że jest obok i podnieść na duchu. Chciał, aby uwierzyła w to, że może być lepiej - że po każdej burzy wychodziło słońce, i choć nigdy mogła nie ujrzeć jej swoimi własnymi oczami, był pewny że mogła poczuć to ciepło na skórze. Jeszcze przyjdzie czas, w którym wszystko minie.
- Nie ugniemy się, nie pozwolę, żeby więcej podobne wydarzenia miały miejsce. Nie pozwolę, żeby oni znów podnieśli rękę na Staffordshire i Derbyshire, a później tak samo zajmę się miastami i hrabstwami innymi. Lancashire, Yorkshire... Jeden po jeden, otoczymy opieką tych ludzi. Już dzisiaj otoczymy opieką tych, którzy stracili dzisiaj rodziny i dobytki - zapewnił siostrę, nie znajdując innych słów niż te o działaniu - tak okazywał swoją troskę zawsze, chcąc działać i szukając rozwiązań. Był wściekły, ale nie mieli czasu na to, aby się gniewać i złościć. Musiał skierować swoją złość w kierunku działania.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiara była czymś co można było łatwiej stracić niż odzyskać. Nie mogli sobie jednak pozwolić na jej brak. Jeśli oni przestana wierzyć, jeśli się poddadzą, co stanie się z tymi, którzy na nich liczą? Jaki przykład im dadzą, tym którzy stracili tak wiele, tym którzy naprawdę mają powód by zwątpić, by upaść. Musieli trwać dla siebie, ale również i dla nich. - Proszę przestań. Jesteś dobrym lordem. Wspaniałym. Troszczysz się i dbasz o swoich ludzi. Nie mogłeś zrobić nic więcej, nie mogłeś przewidzieć przyszłości. - Nie tak jak ona. To nie Elroy zawiódł, ni wuj, czy ich ojciec, a ona. Przez swoją ślepotę nie była w stanie pełnić wszystkich swych obowiązków, nie tak jak należy. Tu mogła się przydać, w końcu się czymś przysłużyć, czymś naprawdę znaczącym, ale przede wszystkim, pomóc uratować tych ludzi. Wystarczyłaby jedna wizja, jedno słowo, a może udałoby im się powstrzymać ten niepotrzebny rozlew niewinnej krwi. Zawiodła. Żadne słowa Elroya nie zmienią tego faktu, nie powstrzymają dłoni, która zaciskała się wokół jej serca w żelaznym uścisku. Miał jednak rację, że nie mogą sobie pozwolić upaść po zadanym ciosie. Muszą stanąć dumnie, mocno, zjednoczeni. W tym leżała ich siła. Nie był to czas na żale, smutki, czy łzy, a na działania. Co jednak, gdy niewiele zdziałać można?
Przyznając mu rację pokiwała głową odwzajemniając uścisk na swych dłoniach. Te wszystkie życia, które zostały odebrane, każde z nich miało znaczenie. To od żywych zależało co stanie się z pamięcią po nich. W wizjach nie widziała jeszcze bezchmurnego nieba. Ciepłe promienie słońca nie otulały jej ciała, a zamiast tego przechodził ją dreszcz. Słowa i obecność brata podnosiły ją jednak na duchu, dodawały wiary i nadziei na lepsze dni. Dla nich wszystkich. Wiedziała, że będą walczyć, że nie będą tkwić w bezczynnym zawieszeniu. Jej rodowi nie obojętny był los innych, a już szczególnie tych, których mieli chronić. Uniosła wzrok z nadzieją, że jej oczy odnalazły te należące do niego. Uśmiechnęła się, blado, ale ciepło, z otuchą, którą przyjęła i którą również chciała się podzielić. - Wierzę w ciebie. W was. W twe słowa i w to co nastąpi po nich. W to, że naprawdę nam się uda. - Nigdy już nie dopuszczą do czegoś takiego. Będą chronić swych ludzi, opiekować się nimi. Później pomogą w innych hrabstwach, na innych ziemiach. Zjednoczeni. - Żałuję tylko, że nie mogłam nic zrobić. Chciałabym móc więcej. - I nie chodziło jej tylko o wizję. Była lady tych ziem, tych ludzi. Greengrassem. Ona również miała swoje obowiązki. Niewiele jednak mogła. Nie tyle co Mare. - Przepraszam. To nie czas na moje żale. - Wyszeptała zawstydzona, że dodaje bratu zmartwień, a już szczególnie w czasie jak ten. Nie powinna była tak nagle odchodzić, okazywać słabości. Tu nie chodziło o nią. Nie widziała cierpienia tych wszystkich ludzi, ale czuła je całym sercem i duszą.
Przyznając mu rację pokiwała głową odwzajemniając uścisk na swych dłoniach. Te wszystkie życia, które zostały odebrane, każde z nich miało znaczenie. To od żywych zależało co stanie się z pamięcią po nich. W wizjach nie widziała jeszcze bezchmurnego nieba. Ciepłe promienie słońca nie otulały jej ciała, a zamiast tego przechodził ją dreszcz. Słowa i obecność brata podnosiły ją jednak na duchu, dodawały wiary i nadziei na lepsze dni. Dla nich wszystkich. Wiedziała, że będą walczyć, że nie będą tkwić w bezczynnym zawieszeniu. Jej rodowi nie obojętny był los innych, a już szczególnie tych, których mieli chronić. Uniosła wzrok z nadzieją, że jej oczy odnalazły te należące do niego. Uśmiechnęła się, blado, ale ciepło, z otuchą, którą przyjęła i którą również chciała się podzielić. - Wierzę w ciebie. W was. W twe słowa i w to co nastąpi po nich. W to, że naprawdę nam się uda. - Nigdy już nie dopuszczą do czegoś takiego. Będą chronić swych ludzi, opiekować się nimi. Później pomogą w innych hrabstwach, na innych ziemiach. Zjednoczeni. - Żałuję tylko, że nie mogłam nic zrobić. Chciałabym móc więcej. - I nie chodziło jej tylko o wizję. Była lady tych ziem, tych ludzi. Greengrassem. Ona również miała swoje obowiązki. Niewiele jednak mogła. Nie tyle co Mare. - Przepraszam. To nie czas na moje żale. - Wyszeptała zawstydzona, że dodaje bratu zmartwień, a już szczególnie w czasie jak ten. Nie powinna była tak nagle odchodzić, okazywać słabości. Tu nie chodziło o nią. Nie widziała cierpienia tych wszystkich ludzi, ale czuła je całym sercem i duszą.
Delilah Greengrass
Zawód : Arystokratka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Blindness is an unfortunate
handicap but true vision
does not require the eyes
handicap but true vision
does not require the eyes
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
- Nie, nie mogłem - zgodził się, choć wiedział doskonale, że i jego siostra czuła niewymowny ciężar własnej porażki na swoich barkach, nawet jeśli jako lady nie wymagał od niej nikt działania czy korzystania ze swojego daru. - Ale mogłem nas przygotować, zabezpieczyć. Atak mógł nastąpić prędzej czy później.
Wiedział, że tych żyć, które odeszły ubiegłej nocy już nikt i nic nie zwróci - wiedział, że wciąż na ich ziemiach mogli konać bezbronni, a oni kryli się w murach rezydencji wciąż przerażeni i nieprzygotowani na dzisiejszy atak, który nastał. Musieli naprawić wszystko, co na ich ziemiach zostało zniszczone i podburzone, pomóc ludziom, którzy ucierpieli.
- Nie może stać się inaczej, nie pozwolimy żeby odebrali nam ziemie i tytuły; żeby dalej ranili niewinnych ludzi - zapewnił, trzymając jej dłonie i spoglądając jak niewidome oczy szukają jakiegoś uchwytu. Podjął jej wspomnienie, nawet jeśli nie mogła go zobaczyć - to on wpatrywał się w jej oczy, które nigdy nie ukazywały jej otaczającego świata. Uśmiechnął się do niej troskliwie, co można było wyczuć w samym tonie głosu:
- Dzisiaj, teraz jest czas na naszą słabość, żebyśmy jutro mogli już wyjść silniejsi - odpowiedział siostrze. Oni sami potrzebowali chwili i oparcie w sobie wzajemnie, bliskości i obecności. Wspólnie przetrwają burzę, której ciemne chmury zebrały się nad ich ziemiami. - Być wsparciem dla naszych ludzi, być silnymi i stanowczymi, podejmując się walki. Dla własnego bezpieczeństwa nie będziesz mogła do nas dołączyć poza murami Derby, ale Delilah, moja droga siostrzyczko, wiesz że twój uśmiech i towarzystwo to więcej niż wystarczająca pomoc - powiedział spokojnie, wpatrując się w nią. Może dla niej to było bliskie niczego - ale świadomość, że w domu ktoś na niego czekał, dla kogo powinien walczyć i kogo powinien bronić dodawała mu siły - zarówno podczas pracy czy smoczych wypraw sprzed lat, jak i przed ciężkimi tygodniami na froncie, które na niego czekały. Nie miał zamiaru zwlekać i obawiać się walki, był potrzebny na froncie i nie miał zamiaru uciekać przed swoim obowiązkiem. Był winny podjęcia się walki ludziom, którzy dzisiejszej nocy stracili życia.
- Teraz najważniejsze jest twoje bezpieczeństwo. Mogę coś dla ciebie zrobić? Posłać po herbatę? - zaproponował, samemu czując jak jego żołądek był ściśnięty - a jednak słodki kwiatowy napój mógł choć odrobinę ukoić ich nerwy.
Wiedział, że tych żyć, które odeszły ubiegłej nocy już nikt i nic nie zwróci - wiedział, że wciąż na ich ziemiach mogli konać bezbronni, a oni kryli się w murach rezydencji wciąż przerażeni i nieprzygotowani na dzisiejszy atak, który nastał. Musieli naprawić wszystko, co na ich ziemiach zostało zniszczone i podburzone, pomóc ludziom, którzy ucierpieli.
- Nie może stać się inaczej, nie pozwolimy żeby odebrali nam ziemie i tytuły; żeby dalej ranili niewinnych ludzi - zapewnił, trzymając jej dłonie i spoglądając jak niewidome oczy szukają jakiegoś uchwytu. Podjął jej wspomnienie, nawet jeśli nie mogła go zobaczyć - to on wpatrywał się w jej oczy, które nigdy nie ukazywały jej otaczającego świata. Uśmiechnął się do niej troskliwie, co można było wyczuć w samym tonie głosu:
- Dzisiaj, teraz jest czas na naszą słabość, żebyśmy jutro mogli już wyjść silniejsi - odpowiedział siostrze. Oni sami potrzebowali chwili i oparcie w sobie wzajemnie, bliskości i obecności. Wspólnie przetrwają burzę, której ciemne chmury zebrały się nad ich ziemiami. - Być wsparciem dla naszych ludzi, być silnymi i stanowczymi, podejmując się walki. Dla własnego bezpieczeństwa nie będziesz mogła do nas dołączyć poza murami Derby, ale Delilah, moja droga siostrzyczko, wiesz że twój uśmiech i towarzystwo to więcej niż wystarczająca pomoc - powiedział spokojnie, wpatrując się w nią. Może dla niej to było bliskie niczego - ale świadomość, że w domu ktoś na niego czekał, dla kogo powinien walczyć i kogo powinien bronić dodawała mu siły - zarówno podczas pracy czy smoczych wypraw sprzed lat, jak i przed ciężkimi tygodniami na froncie, które na niego czekały. Nie miał zamiaru zwlekać i obawiać się walki, był potrzebny na froncie i nie miał zamiaru uciekać przed swoim obowiązkiem. Był winny podjęcia się walki ludziom, którzy dzisiejszej nocy stracili życia.
- Teraz najważniejsze jest twoje bezpieczeństwo. Mogę coś dla ciebie zrobić? Posłać po herbatę? - zaproponował, samemu czując jak jego żołądek był ściśnięty - a jednak słodki kwiatowy napój mógł choć odrobinę ukoić ich nerwy.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Nie spodziewałam się, że pozwolą sobie na tak wiele... - Że będą tak bezczelni. To co tam zrobili, jak chcieli zszargać ich opinię, sprowokować. Nie sądziła, że przeprowadzą taki atak, popis okrucieństwa dla swej własnej przyjemności. Chcieli ich wypłoszyć, poniżyć, sprawić, że ich własni ludzie się od nich odwrócą. Zastanawiała się jak wiele osób ich znienawidzi, ilu będzie mieć im za złe, że nie potrafili ich obronić. Naprawdę myśleli, że ich porzucono? Wiedziała, że Elroy zrobi wszystko, aby dać im do zrozumienia, że było inaczej, ale ich reputacja, zamiary, nigdy nie powinny stanąć pod znakiem zapytania.
Słuchała go uważnie w ciszy w jego słowach i obecności odnajdując potrzebną jej otuchę, chcąc zaoferować bratu to samo wsparcie, którym obdarzył ją. Gnębiło go to wszystko, choć nie chciał tego po sobie dać znać. Martwiła się tym, że w siebie zwątpił, choć jednocześnie również rozumiała. Był lordem, najstarszym z jej braci odpowiedzialnym za te ziemie, a co najważniejsze, los tych ludzi nie był mu obojętny. Nosił na swych barkach ogromne brzemię, które ciężko było jej sobie nawet wyobrazić. Zawsze wiedział co zrobić, co powiedzieć, nie gubił też w tym wszystkim samego siebie, troski, czy dobrego serca. Uniosła kąciki swych ust czując, że Elroy zrobił to samo. Była jednak przekonana, choć nie mogła tego zobaczyć, że zmarszczka zmartwienia wciąż była wyryta na jego czole.
Kilkukrotnie pokiwała głową na zgodę o nieopuszczaniu przez nią Derby. Tu była bezpieczna, tu było jej miejsce. Nie chciała opuszczać domu i swych najbliższych w czasie największej próby. - W takim razie będę musiała uśmiechać się częściej. - Jak powiedziała tak i zrobiła obdarowując brata szerokim uśmiechem. Szczerym, choć w oczach wciąż czaił się smutek. Znów spoważniała odwróciwszy się w pełni w kierunku brata, aby móc zwrócić się bezpośrednio do niego. - Zrobiłeś wystarczająco wiele. Proszę cię tylko, abyś uważał też na siebie. - Chciał walczyć. Bronić tego w co wierzą, ludzi, którzy byli pod ich protekcją, rodziny. Na wojnie wszystko może się stać, nikt nie jest już bezpieczny. Elroy na pewno tego nie lekceważył. Nie mógł jednak zignorować swych powinności, nie chciał. Wierzyła w jego rozsądek, ale ci ludzie, z którymi walczyli... - I dziękuję. - Za wszystko. - Powinniśmy wrócić. - Oznajmiła, choć nie podniosła się z miejsca, aby zainicjować opuszczenie przez nich komnaty. Elroy miał jednak rację - powinni być teraz razem. Nie mogła zamykać serca, czy myśli, musieli być silni dla siebie i dla innych. - Myślisz, że wielu się od nas odwróci? - Zapytała cicho obawiając się odpowiedzi. Ile osób w nich zwątpi i uwierzy w to co zostało im powiedziane?
Słuchała go uważnie w ciszy w jego słowach i obecności odnajdując potrzebną jej otuchę, chcąc zaoferować bratu to samo wsparcie, którym obdarzył ją. Gnębiło go to wszystko, choć nie chciał tego po sobie dać znać. Martwiła się tym, że w siebie zwątpił, choć jednocześnie również rozumiała. Był lordem, najstarszym z jej braci odpowiedzialnym za te ziemie, a co najważniejsze, los tych ludzi nie był mu obojętny. Nosił na swych barkach ogromne brzemię, które ciężko było jej sobie nawet wyobrazić. Zawsze wiedział co zrobić, co powiedzieć, nie gubił też w tym wszystkim samego siebie, troski, czy dobrego serca. Uniosła kąciki swych ust czując, że Elroy zrobił to samo. Była jednak przekonana, choć nie mogła tego zobaczyć, że zmarszczka zmartwienia wciąż była wyryta na jego czole.
Kilkukrotnie pokiwała głową na zgodę o nieopuszczaniu przez nią Derby. Tu była bezpieczna, tu było jej miejsce. Nie chciała opuszczać domu i swych najbliższych w czasie największej próby. - W takim razie będę musiała uśmiechać się częściej. - Jak powiedziała tak i zrobiła obdarowując brata szerokim uśmiechem. Szczerym, choć w oczach wciąż czaił się smutek. Znów spoważniała odwróciwszy się w pełni w kierunku brata, aby móc zwrócić się bezpośrednio do niego. - Zrobiłeś wystarczająco wiele. Proszę cię tylko, abyś uważał też na siebie. - Chciał walczyć. Bronić tego w co wierzą, ludzi, którzy byli pod ich protekcją, rodziny. Na wojnie wszystko może się stać, nikt nie jest już bezpieczny. Elroy na pewno tego nie lekceważył. Nie mógł jednak zignorować swych powinności, nie chciał. Wierzyła w jego rozsądek, ale ci ludzie, z którymi walczyli... - I dziękuję. - Za wszystko. - Powinniśmy wrócić. - Oznajmiła, choć nie podniosła się z miejsca, aby zainicjować opuszczenie przez nich komnaty. Elroy miał jednak rację - powinni być teraz razem. Nie mogła zamykać serca, czy myśli, musieli być silni dla siebie i dla innych. - Myślisz, że wielu się od nas odwróci? - Zapytała cicho obawiając się odpowiedzi. Ile osób w nich zwątpi i uwierzy w to co zostało im powiedziane?
Delilah Greengrass
Zawód : Arystokratka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Blindness is an unfortunate
handicap but true vision
does not require the eyes
handicap but true vision
does not require the eyes
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Czy ktokolwiek był w stanie to przewidzieć? Podejrzewać ich? Po Bezksiężycowej nocy? Po Stonehenge? Po wszystkim czego dotychczas się dopuszczali? A może każdy z nich to wypierał jak najmocniej tylko mógł z podświadomości?
- Oni nie spodziewają się, że im odpowiemy - odpowiedział cicho, nie mając zamiar milczeć. Nie uważał, że naprawienie raz wyrządzonych szkód będzie czymś łatwym ale również nie mógł pozwolić, aby pozwolili na to, żeby one wszystko zdefiniowały. Nie mogli sobie na to pozwolić, aby ich ludzie stracili nadzieję.
Od dziecka obserwował niezwykłe magiczne stworzenia, te najgroźniejsze ze wszystkich - majestatyczne, niewzruszone często obecnością czarodziejów czy mugoli. Nie były czymś, co należało lekceważyć - były przerażające dla wielu, zapierały dech w piersiach, kiedy można było obserwować je z bliska. Były bestiami, które potrafiły zniszczyć wszystko zasięgu wzroku. Spalić po równi ludzi i czarodziejów, miasta i lasy - wszystko, każde żyjące stworzenie i każdą wzniesioną budowlę.
A mimo to wydawały się mieć bardziej ludzką stronę od zwolenników Czarnego Pana. Smoki nie były złe czy okrutne z natury - były agresywne i dumne, ale traktowały czarodziejów jak insekty, którymi jednak nie martwiły się jeśli nikt ich nie prowokował lub nie czuły głodu. A ci, którzy mordowali po równo mugoli jak i niezgadzających się z nimi czarodziejów? Oni mordowali dla własnego zadowolenia i własnej uciechy, dla prywatnej przyjemności.
Było to obrzydliwsze od czegokolwiek innego.
- Dziękuję - odpowiedział jej, widząc jej szeroki uśmiech. Wiedział, że to było trudne - ale właśnie w ten sposób musieli okazywać siłę. Pokazywać ludziom, że wciąż przy nich byli - i że mieli dla nich nadzieję na powrót lepszych dni. - Będę uważał, jeszcze bardziej niż kiedy pełnię obowiązki w rezerwacie - zapewnił siostrę. - Jestem przygotowany na to wszystko, co będą próbowali osiągnąć. Na każdy cios, na każdą pułapkę - zapewnił, samemu chcąc w to wierzyć. Nie mógł pokazywać słabości - nie mógł pokazywać, że czegoś nie był pewny, nawet jeśli nie miał prostych odpowiedzi na nic.
Skinął delikatnie głową na jej słowa. Powinni wrócić - choć nikt nie oczekiwał od Delilah zaangażowania w planowanie. A jednak powinni znaleźć się w jednej komnacie wspólnie, dając sobie zapewnienie, że byli przy sobie i wspierali się.
Podniósł się z łóżka, zaraz spoglądając na nią z zawahaniem. Jak wielu? Zbyt wielu - dopiero będą liczyli własne straty i to, co nastąpi z czasem. Dopiero będą w stanie zorientować się w tym, jakie szkody wyrządzili ci wszyscy...
- Myślę, że powinniśmy robić to co słuszne, aby nie zawieść ludzi, bez znaczenia czy ktoś nas popiera - odpowiedział jej po dłuższej chwili zawahania. Wiedzieli, co było słuszne - wiedzieli, że rzeź niewinnych nie miała żadnego wytłumaczenia. Było to działanie okrutne i sadystyczne, a jego sprawcy kierowali się ślepo własnymi pragnieniami. - Caelum et terra transibunt, verba autem mea non praeteribunt. Historia i czas oceni, Merlin będzie wiedział czy stanęliśmy po właściwej stronie, a Alesgoodowie wyrażą pochwałę lub nie dla tego, czego dokonaliśmy - zwrócił się z ich rodowym mottem do siostry. - Mówić głośno za tych, którym odebrano głos wymaga odwagi; wymaga mówienia głośno przeciwko tym, którzy nie mają racji, a są w większości - kontynuował, wstając zaraz z materacu. Wyciągnął dłoń do siostry, obejmując ją drugą i przytulając do siebie. - Nie pozwolimy, żeby nas zastraszono.
- Oni nie spodziewają się, że im odpowiemy - odpowiedział cicho, nie mając zamiar milczeć. Nie uważał, że naprawienie raz wyrządzonych szkód będzie czymś łatwym ale również nie mógł pozwolić, aby pozwolili na to, żeby one wszystko zdefiniowały. Nie mogli sobie na to pozwolić, aby ich ludzie stracili nadzieję.
Od dziecka obserwował niezwykłe magiczne stworzenia, te najgroźniejsze ze wszystkich - majestatyczne, niewzruszone często obecnością czarodziejów czy mugoli. Nie były czymś, co należało lekceważyć - były przerażające dla wielu, zapierały dech w piersiach, kiedy można było obserwować je z bliska. Były bestiami, które potrafiły zniszczyć wszystko zasięgu wzroku. Spalić po równi ludzi i czarodziejów, miasta i lasy - wszystko, każde żyjące stworzenie i każdą wzniesioną budowlę.
A mimo to wydawały się mieć bardziej ludzką stronę od zwolenników Czarnego Pana. Smoki nie były złe czy okrutne z natury - były agresywne i dumne, ale traktowały czarodziejów jak insekty, którymi jednak nie martwiły się jeśli nikt ich nie prowokował lub nie czuły głodu. A ci, którzy mordowali po równo mugoli jak i niezgadzających się z nimi czarodziejów? Oni mordowali dla własnego zadowolenia i własnej uciechy, dla prywatnej przyjemności.
Było to obrzydliwsze od czegokolwiek innego.
- Dziękuję - odpowiedział jej, widząc jej szeroki uśmiech. Wiedział, że to było trudne - ale właśnie w ten sposób musieli okazywać siłę. Pokazywać ludziom, że wciąż przy nich byli - i że mieli dla nich nadzieję na powrót lepszych dni. - Będę uważał, jeszcze bardziej niż kiedy pełnię obowiązki w rezerwacie - zapewnił siostrę. - Jestem przygotowany na to wszystko, co będą próbowali osiągnąć. Na każdy cios, na każdą pułapkę - zapewnił, samemu chcąc w to wierzyć. Nie mógł pokazywać słabości - nie mógł pokazywać, że czegoś nie był pewny, nawet jeśli nie miał prostych odpowiedzi na nic.
Skinął delikatnie głową na jej słowa. Powinni wrócić - choć nikt nie oczekiwał od Delilah zaangażowania w planowanie. A jednak powinni znaleźć się w jednej komnacie wspólnie, dając sobie zapewnienie, że byli przy sobie i wspierali się.
Podniósł się z łóżka, zaraz spoglądając na nią z zawahaniem. Jak wielu? Zbyt wielu - dopiero będą liczyli własne straty i to, co nastąpi z czasem. Dopiero będą w stanie zorientować się w tym, jakie szkody wyrządzili ci wszyscy...
- Myślę, że powinniśmy robić to co słuszne, aby nie zawieść ludzi, bez znaczenia czy ktoś nas popiera - odpowiedział jej po dłuższej chwili zawahania. Wiedzieli, co było słuszne - wiedzieli, że rzeź niewinnych nie miała żadnego wytłumaczenia. Było to działanie okrutne i sadystyczne, a jego sprawcy kierowali się ślepo własnymi pragnieniami. - Caelum et terra transibunt, verba autem mea non praeteribunt. Historia i czas oceni, Merlin będzie wiedział czy stanęliśmy po właściwej stronie, a Alesgoodowie wyrażą pochwałę lub nie dla tego, czego dokonaliśmy - zwrócił się z ich rodowym mottem do siostry. - Mówić głośno za tych, którym odebrano głos wymaga odwagi; wymaga mówienia głośno przeciwko tym, którzy nie mają racji, a są w większości - kontynuował, wstając zaraz z materacu. Wyciągnął dłoń do siostry, obejmując ją drugą i przytulając do siebie. - Nie pozwolimy, żeby nas zastraszono.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Naiwnie wierzyła, że świat mógł jeszcze wrócić do "normy". Co jednak nią było? I czy była ona najlepszym rozwiązaniem? Tęskniła za spokojem, możliwościami, za czasem, gdy jej największym zmartwieniem było czy odnajdzie się dla niej kandydat na męża. Teraz panowała wojna, a to o co walczyli nie było bez znaczenia. Mogło zmienić wszystko. Miało, bo nie było już powrotu. W przypadku klęski nikt nie miał ich przyjąć z otwartymi ramionami. Jaką śmierć by dla nich wybrali? Oszczędziliby kogokolwiek nie chcąc kontynuować rozlewu czystokrwistej krwi, czy może nie miałoby to dla nich znaczenia i nie oszczędziliby nawet dzieci? Przeszedł ją dreszcz na samą myśl o tym jak okrutny mógłby jej rodzinę spotkać los. Żadna z pieśni nie oddawała prawdziwego obrazu wojny, żadna opowieść nie była w stanie okazać w pełni jej okrucieństwa, zbrodni, których się podczas niej dopuszczano. Nie dopóki nie ujrzało się jej na własne oczy. Nawet gdyby posiadała wzrok jako lady nigdy nie powinna była tego ujrzeć, jako jasnowidzka jednak... widziała pewne rzeczy, chaotyczne obrazy, zbyt nieskładne by określić konkretne wydarzenia, zbyt intensywne, aby skupić się na tym co dokładnie miało tam miejsce, ale widziała. Wcześniej ich nie miała. Jej wizje dotyczyły niekiedy przykrych wydarzeń, ale nie takich.
Milczała ścisnąwszy jednak ponownie dłoń brata na znak, że go cały czas słucha. Nie ośmieliła się jednak odezwać, aby w głos powiedzieć o swych wątpliwościach. Mieli wystarczające siły by im się przeciwstawić? By się obronić? Nie spodziewała się, że Greengrassowie zwieszą głowy i przyjmą to co się stało z pokorą. Na pewno nie. Bała się jednak. Bo co jeśli im się nie powiedzie? Weszli tu jak do siebie i zrobili co chcieli, a oni? Gdyby wyszli im na przeciw możliwe, że byliby już martwi. Oni wszyscy. Gdyby było inaczej to przecież nie siedzieliby tu wtedy i teraz, prawda? Wierzyła w swoją rodzinę i jej decyzje. Nie znała się też kompletnie na wojnie, strategiach, taktykach, byciu lordem - odpowiedzialnym za tak wiele istnień, noszącym na swych barkach tak ogromne brzmienie. A jednak zdroworozsądkowy osąd przyćmiewał jej strach i wątpliwości.
- Smoki są niespokojne. - Wyszeptała tak jakby domyśliła się gdzie tok galopujących myśli zaprowadził jej brata. Słyszała je. Nie tylko ona zresztą. Wydawane przez nie dźwięki niosły się po dolinach, a poranna i wieczorna wilgoć sprawiały, że dźwięki te stawały się jeszcze bardziej wyraziste. Bała się ich jak każdy podobnie jak jej brat jednak doceniała ich naturę. Potęgę, majestat, intelekt i piękno. Żałowała, że nie mogła spojrzeć w górę i ujrzeć ich na niebie. Cudowny przywilej.
Uśmiechała się najlepiej jak potrafiła zważywszy na okoliczności. Nie był on wymuszony, choć szeroki jednak to bardziej przygaszony niż zwykle. Choć został na jej ustach tak z każdą chwilą był coraz bledszy. - Oby żaden cios cię nie dosięgnął, a wszystkie pułapki niech spełzną na niczym. - Wyrzekła z nadzieją, cichym życzeniem, modlitwą, bo przynajmniej tyle mogła. Nie tracić wiary w to o co walczyli, w jej rodzinę, w Elroya, w to, że wszystko to w końcu dobiegnie końca. Poczuła jak jej jego dłonie wysuwają się z jej uścisku. Wstał przystając u stóp łóżka mówiąc dalej, a z jego ust w tamtym momencie miały paść słowa, które zapamiętane miały być przez nią na długi czas. Ogarnął ją wstyd na myśl, że choćby na mement zwątpiła i wzruszenie. Głębokie. naprawdę potrzebowała to wszystko usłyszeć. Nie wiedziała czy taka odwaga drzemała i w niej. Czy kiedykolwiek będzie jej naprawdę dane dać jej świadectwo. Nie miało to znaczenia. Myśleli, mówili i robili to co wydawało im się być słuszne, to co nie powinno nigdy nawet zostać postawione pod znakiem zapytania, rzeczy oczywiste, a jednak nie dla wszystkich. Bo gdyby tak było tym krajem nie targałaby teraz wojna. Znów poczuła na sobie jego dłoń. I ona wstała, aby wylądować w znanych sobie objęciach. Poczuć wokół siebie ciepłe ramiona i zapach siarki. Stojąc tak nie bała się niczego, dobrze jednak wiedziała, że gdy tylko postąpi krok w tył miało się to zmienić. Będzie się jednak uśmiechać. Wierzyć. Będzie silna. Będzie mówić głośno za tych, którzy już nie mogli. Bo tak należało, bo tego pragnęła, bo takie było ich zadanie.
Milczała ścisnąwszy jednak ponownie dłoń brata na znak, że go cały czas słucha. Nie ośmieliła się jednak odezwać, aby w głos powiedzieć o swych wątpliwościach. Mieli wystarczające siły by im się przeciwstawić? By się obronić? Nie spodziewała się, że Greengrassowie zwieszą głowy i przyjmą to co się stało z pokorą. Na pewno nie. Bała się jednak. Bo co jeśli im się nie powiedzie? Weszli tu jak do siebie i zrobili co chcieli, a oni? Gdyby wyszli im na przeciw możliwe, że byliby już martwi. Oni wszyscy. Gdyby było inaczej to przecież nie siedzieliby tu wtedy i teraz, prawda? Wierzyła w swoją rodzinę i jej decyzje. Nie znała się też kompletnie na wojnie, strategiach, taktykach, byciu lordem - odpowiedzialnym za tak wiele istnień, noszącym na swych barkach tak ogromne brzmienie. A jednak zdroworozsądkowy osąd przyćmiewał jej strach i wątpliwości.
- Smoki są niespokojne. - Wyszeptała tak jakby domyśliła się gdzie tok galopujących myśli zaprowadził jej brata. Słyszała je. Nie tylko ona zresztą. Wydawane przez nie dźwięki niosły się po dolinach, a poranna i wieczorna wilgoć sprawiały, że dźwięki te stawały się jeszcze bardziej wyraziste. Bała się ich jak każdy podobnie jak jej brat jednak doceniała ich naturę. Potęgę, majestat, intelekt i piękno. Żałowała, że nie mogła spojrzeć w górę i ujrzeć ich na niebie. Cudowny przywilej.
Uśmiechała się najlepiej jak potrafiła zważywszy na okoliczności. Nie był on wymuszony, choć szeroki jednak to bardziej przygaszony niż zwykle. Choć został na jej ustach tak z każdą chwilą był coraz bledszy. - Oby żaden cios cię nie dosięgnął, a wszystkie pułapki niech spełzną na niczym. - Wyrzekła z nadzieją, cichym życzeniem, modlitwą, bo przynajmniej tyle mogła. Nie tracić wiary w to o co walczyli, w jej rodzinę, w Elroya, w to, że wszystko to w końcu dobiegnie końca. Poczuła jak jej jego dłonie wysuwają się z jej uścisku. Wstał przystając u stóp łóżka mówiąc dalej, a z jego ust w tamtym momencie miały paść słowa, które zapamiętane miały być przez nią na długi czas. Ogarnął ją wstyd na myśl, że choćby na mement zwątpiła i wzruszenie. Głębokie. naprawdę potrzebowała to wszystko usłyszeć. Nie wiedziała czy taka odwaga drzemała i w niej. Czy kiedykolwiek będzie jej naprawdę dane dać jej świadectwo. Nie miało to znaczenia. Myśleli, mówili i robili to co wydawało im się być słuszne, to co nie powinno nigdy nawet zostać postawione pod znakiem zapytania, rzeczy oczywiste, a jednak nie dla wszystkich. Bo gdyby tak było tym krajem nie targałaby teraz wojna. Znów poczuła na sobie jego dłoń. I ona wstała, aby wylądować w znanych sobie objęciach. Poczuć wokół siebie ciepłe ramiona i zapach siarki. Stojąc tak nie bała się niczego, dobrze jednak wiedziała, że gdy tylko postąpi krok w tył miało się to zmienić. Będzie się jednak uśmiechać. Wierzyć. Będzie silna. Będzie mówić głośno za tych, którzy już nie mogli. Bo tak należało, bo tego pragnęła, bo takie było ich zadanie.
Delilah Greengrass
Zawód : Arystokratka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Blindness is an unfortunate
handicap but true vision
does not require the eyes
handicap but true vision
does not require the eyes
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Pracownia alchemiczna
Szybka odpowiedź