Wydarzenia


Ekipa forum
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu
Tatiana Dolohov
AutorWiadomość
Tatiana Dolohov [odnośnik]07.08.21 17:17


Ostatnio zmieniony przez Tatiana Dolohov dnia 08.11.21 14:15, w całości zmieniany 10 razy
Tatiana Dolohov
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t8945-tatiana-dolohov#267430 https://www.morsmordre.net/t8948-ivan#267594 https://www.morsmordre.net/f312-smiertelny-nokturn-9 https://www.morsmordre.net/t9019-skrytka-bankowa-2104#271324 https://www.morsmordre.net/t8959-t-dolohov#267756
Re: Tatiana Dolohov [odnośnik]24.08.21 12:49
Głupiec
Petersburggrudzień 1941 roku

Ciężkie skrzypnięcie starej podłogi niepokrytej wyleniałym dywanem było przedsmakiem dla krótkiego syku; ten wydostawszy się z dziewczęcych ust niósł w sobie mieszaninę ostrzeżenia i pogardy. Jakże mógł zachowywać się tak głośno?
Zmarszczone brwi i frasobliwy wyraz twarzy, jakże dziwaczny na dziecięcej buzi otulonej miękkimi kosmykami włosów, okazały się jednak jedyną reprymendą – na inną nie mieli przecież czasu. Małe kroczki ruszyły dalej – siostry i brata, dwójki spiskowców przemierzających ciemne zaułki i nieodkryte korytarze własnego domu; zastanawiała się, coraz częściej i intensywnej, jak to w ogóle możliwe, że tak niedostatecznie znali to miejsce. Tak chyba nie powinno być? Nawet jeśli słowa wypowiadane przez matkę chciały naprowadzić myślątka dwójki młokosów na odpowiednie tory; co ona tak naprawdę mogła wiedzieć?
Bo kiedy Tatiuszka dowiedziała się, że pani matka wcale a wcale nie jest stąd, jakoś dziwacznie i niemal momentalnie, wpuściła w myśli, następnie spojrzenia i słowa, jakiś niesłychany chłód – może wpełzł do środka przez jedno z za długo uchylonych okien, a może nikt nie zauważył jak przemyka przez frontowe drzwi?
Równocześnie to siebie samą postawiła wyżej – komu, jak nie jej, należało eksplorować nieznane komnaty i ciemne przejścia? Graham u jej boku, nie dość, że wciąż hałasował, w oczach młodej panienki Dolohov, doznał niesamowitego zaszczytu; poza tym był faktycznie przydatny, z tym swoim wzrostem i wyczulonym spojrzeniem. I ewentualną siłą barków, gotową przyjąć ich przewinienie.
Nie takie znów ogromne, bo cóż największego mogło się stać, gdyby ktoś stanął na ich drodze? Pan ojciec miał ważniejsze sprawy na głowie, a służki były tak głupiutkie, że najprostszym zaklęciem można było je zmylić – szkoda tylko, że to nie mogło popłynąć z jej różdżki, bo ta wciąż i wciąż nie wychodziła poza sferę marzeń, snów i finalnie witryn sklepowych. Ale już niedługo. Cierpliwość popłacała, tak mówił ojciec.
Choć wtedy, przemykając klatką schodową w górę, jakoś o niej nie myślała – ciekawość spleciona niemalże z poczuciem obowiązku, jak gdyby odpowiedzialność za ekspedycję była dużo, dużo ważniejsza od zasad.
Miasto wokół zasypiało, kopuła ciemnego nieboskłonu przyniosła wieczór, a ostatnie pręgi bordowego słońca wpadały przez wysokie okiennice do środka, barwiąc długie i szerokie pomieszczenie, w którym się znaleźli, na czerwono – perskie dywany wyglądały jak splamione krwią lub pomazane czerwoną farbą, ale mała Dolohov w czerwieni doszukiwała się podobieństwa z pudrowymi landrynkami brzęczącymi w metalowym puzderku wciśniętym w kieszeń żakieciku. Okrutnie niewygodnego, ale misje takie jak te, wymagały odpowiedniego odzienia.
– Ya ostavlyu tebya, yesli ty ne potoropish'sya – miękkość dziewczęcego głosu miała w sobie niezbadane pokłady hardości; karykaturalnie prezentowała się scena, w której to młodsza, dużo niższa i drobniejsza panienka, z całą dozą zawziętości i wyraźnym przewodnictwem w tonie wypowiadania zgłosek, stawiała warunki młodzieńcowi. Ale starszy brat poza krótkim burknięciem, faktycznie przyspieszył kroku, choć frasobliwość pląsała między zwieszonymi kącikami ust, drobnymi bruzdami przy nosie i zmarszczonymi brwiami.
Nie podobało jej się to – gdzie była jego odwaga? Gdzie prawdziwa godność? Bo choć ojciec kategorycznie powiedział, że im nie wolno, a matka dorobiła do dziwnego zakazu jakieś wybujałe dyrdymały, tutaj rozchodziło się o coś więcej.
Serce dziewczynki nęcone wielką tajemnicą nie zważało na coś tak przyziemnego jak zasady.
– I perestan' dumat' o chepukhe. Ty boish'sya? Ya znal... – arogancja splamiła kolejne słowa, ironiczny uśmieszek wkradł się na słodko uniesione wargi; musiał się bać, na pewno. Duży tchórz, tak jak ich mama – on miał z niej trochę więcej, a na ojca nigdy nie mówił ojciec. Ale tego jeszcze do końca nie potrafiła zrozumieć. Ale był trochę inny, trochę mniej ich, a bardziej jej; głupiutki Graham, który boi się pląsać po ciemnych korytarzach własnego domu.
Rosyjskie daj spokój, wracamy, ojciec tego ci na pewno nie daruje nie odbiło się nawet najmniejszym echem w głowie Tatiany; bla, bla bla, ileż jeszcze głupich wymówek chciał jej zaoferować? Byli przecież tak blisko odkrycia prawdy!
A prawda skrywana w oddalonym od głównego domostwa pomieszczeniu, gdzieś w zapomnianym gabinecie, może spisana magicznym piórem w jakimś kajeciku, była dużo, dużo lepsza, niż jakieś tam głupotki ulatujące z ust brata. Ona nie zamierzała tchórzyć, on mógł w każdej chwili – ale wtedy iskra w siostrzanym spojrzeniu mogłaby zgasnąć na amen; nie chciała zadawać się z ciamajdami.
Zaciśnięte piąstki zdradzały determinację; pokonali kolejny korytarz i kolejne kilka schodków, a ostatni poziom dworku przywitał ich ciszą. Nienaturalną, nawet nie upiorną, bo nie było tu ani skrzypienia, ani pajęczyn, ani tak naprawdę niczego – niczego poza jakąś starą komodą i pustego korytarza wypełnionego ciemnymi drzwiami.
Pięć, tyle ich naliczyła; tyle też palców Grahama oplotło jej własne, a ona podniosła wzrok w górę, z wyraźną satysfakcją i jakąś przekornością, wciąż jednak rosząc wargi niemal lukrowanym uśmiechem.
– V kontse kontsov, ty vedesh' sebya kak muzhchina – bo przecież nikt nie lubił mięczaków, a jemu zwyczajnie nie wypadało; z uwagi nie tyle co na płeć, co pochodzenie – och, nawet ona to przecież wiedziała!
Wiedziała i nie rozumiała – jego zawahań, jego nader ostrożnych kroków i jakiegoś dziwnego błysku w jasnym spojrzeniu; jakby się bał. A przecież nie było czego! Kilka pustych pomieszczeń, trochę ciemności; przecież głupotą byłoby rozświetlić pomieszczenie różdżką, cały klimat budowały te półmroki i cienie, raz po raz rozpraszane ostatnimi promieniami chowającego się za horyzontem słońca. Tylko głupiec psułby to wszystko.
Gdzieś tam w środku może faktycznie, między kolejnym krokiem a następnym, kiedy zbliżali się do rzędu drzwi, zaczęła myśleć – głównie o ojcu. O ojcu, jego podniesionym głosie i stalowej dłoni. Trochę też o różdżce, choć zwykle wtedy, kiedy sięgał po nią, Berta, jedna z gosposi, ciągnęła ją za rękę do innego pokoju; nie widziała nawet błysków światła zza ściany ani drzwi – raz, kiedy już prawie dostrzegła cień iskier, ta głupia kobieta zasłoniła jej oczy. A chyba należało wiedzieć – im więcej człowiek widział i wiedział, tym ponoć był mądrzejszym. Nawet jeśli matka wciąż i wciąż mówiła, że pewne rzeczy lepiej zapomnieć, a na inne pozostać całkowicie ślepym. Nie do końca zgadzała się z tym stwierdzeniem. Praktycznie wcale.
Mahoniowe drzwi były nader charakterystyczne, by mogła pomylić je z jakimikolwiek innymi; śniły jej się nawet, raz czy dwa, zwizualizowane wraz z czerwonym, oblepionym jaskrawą parą napisem – NIE WCHODZIĆ. Bo chyba im nie było wolno; chyba na pewno, ale to był przecież cel całego przedsięwzięcia!
– Vot oni, ispol'zuyte alohomora – szturchając starszego brata łokciem, poleciła mu użycia zaklęcia, które miało otworzyć drzwi. Wiedziała, że są otwarte, zupełnie jak gdyby na nich czekały; na nich i na wystawioną na próbę ciekawość. Obietnicę wiszącą na włosku złamania, jedynie przez dziecięce pragnienia.
Magiczne drewienko znalazło się w dłoni Grahama, na co Tatiana zareagowała kolejnym z uśmiechów, czując pęczniejące w żołądku podekscytowanie. To co nieznane zawsze wydawało się najładniejsze.
Zaklęcie wypłynęło w eter szeptem; niepewnym, drżącym – w nagrodę za ów pokaz dzielności ścisnęła brata mocniej za rękę, równie prędko wchodząc z nim do środka. Do gabinetu, kolejnego, niemal takiego samego jak każdy kolejny; bo faktycznie nie wyróżniał się niczym nadzwyczajnym – podobne meble, podobne obrazy, podobne dziwne przedmioty na komodach i za szklanymi gablotami. Dostrzegła także kilka zakurzonych czaszek z pustymi oczodołami, ale te przestały robić na niej wrażenie już dawno, dawno temu.
– No, rozejrzyjcie się – choć kulawo i jakoś śmieszniebrzmiąco, przeszła na angielski. Może w wyrazie kolejnego dobrego uczynku wobec Grahama, który należał do matki – a matka mówiła tym dziwnym językiem bardzo, bardzo często.
Cóż mogli sprawdzić? Od czego zacząć? Kiedy chłopiec przechadzał się, a raczej dreptał z niepokojem na palcach po pokoju, sama sięgnęła do kieszeni żakieciku, wyjmując z niej pudełko z dropsami – słodkie, obtoczone w pudrze cukierki niedługo później zaczęła wsuwać do ust.
Kroki, choć spokojne, niemal tętniły werwą; nie próbując jej nawet kryć, przeszła w stronę biurka, na jego zakurzonym blacie zostawiając bladym paluszkiem długą, czystą smugę; zgromadzony na opuszku kurz strzepnęła długim wydechem, a ten finalnie przerodził się w głośne westchnienie.
– Patrz! – bliskie zachwytu obwieszczenie i wzniesiony w górę palec wskazujący na jedną z gablot – w całej gamie ciemnych sprzętów, za mętnym szkłem spoczywał kolorowy, być może jedyny taki, cud. Cud w oczach małej dziewczynki, której oczy łapczywie pochłaniały maleńkie zdobienia i migoczące kamienie wbite w złotą konstrukcję; jajeczko faberge dość wielkich rozmiarów uśmiechało się do nich z góry, jakby tylko czekało na ich przybycie.
Może to ono było tą tajemnicą?
– Spróbuj je zdjąć, Graham, davay! – musieli przecież odkryć środek. Wciąż zajadając się cukierkami, stąpała z nogi na nogi; najchętniej sama podjęłaby się tego zadania, bo brat i jego wciąż-za-wolne ruchy pozostawały wiele do życzenia, i raz po raz wywoływały wywrócenie oczami w wykonaniu młodszej siostry.
Może zaczęła nawet traktować to wszystko jako swego rodzaju własne przeznaczenie – znalezienie odległego, odkrycie nieosiągalnego, poznanie prawdziwego sekretu – fakt, że ten należał do pana ojca, troszeńkę komplikował, ale wtedy starała się zrzucić to na bok.
Starszy chłopak znów wydobył różdżkę, gotów nią machnąć i bezszelestnie sprowadzić znalezisko na dół; szeroko otwarte ślepia Tatiany skupiały się tylko na tym, palce zastygły w metalowym puzderku, ubrudzone słodkim pudrem.
Cisza wypełniała każdy skrawek, tocząc bój z bolesnym niemal wyczekiwaniem; krótkim i przerwanym boleśnie.
Pierw pomknęło światło, później szczęk szkła porwał gablotę, a ta rozprysła w drobny mak.
Metalowe puzderko upadające na podłogę zagłuszył zgoła dużo cięższy gabaryt; ciało Grahama wypełnione magicznym paraliżem runęło na posadzkę. A kiedy zagrzmiał ojcowski głos gdzieś za jej własnymi plecami, potrafiła spoglądać tylko na pędzące po podłodze, różowe i czerwone landrynki; jak uciekają, wpadają pod meble, zatrzymują się na ciele brata i milkną – tak jak zamilkła niewinność i dziecięcy bunt.
Tatiana Dolohov
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t8945-tatiana-dolohov#267430 https://www.morsmordre.net/t8948-ivan#267594 https://www.morsmordre.net/f312-smiertelny-nokturn-9 https://www.morsmordre.net/t9019-skrytka-bankowa-2104#271324 https://www.morsmordre.net/t8959-t-dolohov#267756
Re: Tatiana Dolohov [odnośnik]24.08.21 14:37
Mag
Durmstrangluty 1953 roku

Zimny język niepokoju musnął splot słoneczny, spłynął w dół kręgosłupa, finalnie osiadł na lędźwiach, dyktując kolejny dreszcz gnieżdżący się w ciele. Czuła niemal wilgoć ocierającą się o jej ciało; zimną, obcą, złą. Nikczemną i w całej swojej złowrogości... słodką. Obślizgłą, obcą, a jednak wyczekaną.
Skraplające się odłamki chłodu tańczyły na kamiennych ścianach, lawirowały na podłodze, raz po raz wywołując skrzypienie czy krótkie poślizgnięcie się podeszw. Ale nie patrząc na to, stawiała kroki pewnie. Szybciej i szybciej, jak gdyby od czasu, który tak naprawdę był najbardziej abstrakcyjny w tym wszystkim, zależało jak najwięcej.
Nienawidziła spóźnień, a on cenił sobie punktualność, choć nigdy słowa nie wybrzmiały z jego ust. Wybrzmiewały w spojrzeniu, ale nie słowa – komunikaty, zapowiedzi, pragnienia i obawy; był poza czymś tak zwyczajnym i przyziemnym jak werbalność. I najbardziej zaskakujące dlań było to, że wciąż się do niej zwracał. W ten czy inny sposób – pozwalał jej być blisko.
A blisko było wtedy koniecznością i spełnieniem marzeń zarazem.
Zimne mury zamczyska pogrążały się w śnie – pozornym, bo tutaj nigdy nic całkiem nie spało. Wstęgi magii, najczęściej plugawej, skrytą w chłodzie nocą wychodziły na żer; tańczyły w pustych salach i obradowały w zapomnianych komnatach – finalnie rozbłyskiwały pełnią potencjału w rękach tych, którzy nie bali się sięgać po potęgę.
Początkowo jej się bała – kiedy pierwsze wędrówki po szkolnych korytarzach były dalekie od wyobrażeń zasłyszanych w wieku dziecięcym opowieści. Teraz, gdy lata młodzieńczych beztrosk i niepewności zadeptała i zakopała, czerpała z tego pełnymi garściami. Z ostatnich chwil tutaj, z supremacji, jaką wyrwała siłą i przetrzymała przez wszystkie lata. Pierw uczyło pokory, teraz zapewniało władzę – ale wciąż nie taką, jakiej pożądała.
Dyscyplina była wyryta na języku, w spojrzeniu, na dłoniach; bez niej nie wkraczało się dalej, nie sięgało po więcej, a w miejscu takim jak Durmstrang apetyt rósł w miarę jedzenia, wprost proporcjonalnie z potrzebami – tylko bezustanny rozwój zapewniał przetrwanie.
A ona nie zamierzała zostawać w tyle.
Lodowate igiełki gwiazd drżały gdzieś na nocnym nieboskłonie, jakże dalekim od ostatniej kondygnacji wielkiego zamczyska – tutaj noc nie opuszczała murów, nie wybijała się poza wysokie sufity, nie znała specyficznego zapachu stęchlizny, kurzu i czarnej magii. Echo kroków mieszające się z gniewem i wyczekiwaniem – jak mogła złączyć, wygrać, przegrać; kto miał triumfować w nieustającym boju między pokorą i żądzą?
Żądzą władzy – ale nie nad innymi, co sobą samą.
Cóż dawała jej faktyczna umiejętność walki, wpływania na innych, gdy wciąż nie była pewna za własne jestestwo; za demony pląsające w kątach umysłu, za meandry żył tak łapczywie chwytające się ochłapów szaleństwa, które niewątpliwie musiało płynąć w jej krwi od pokoleń?
Wyrzeczenia budowały siłę, kształtowały charakter – lubiła sobie powtarzać, że to właśnie dlatego ją przyjął. Dlatego spojrzał z pobłażaniem, okazał łaskę i pozwolił na nauki. Ale gdzieś z tyłu głowy była świadoma, że to wciąż i wciąż za mało. Musiała udowodnić własną godność.
Pojedynki dawały satysfakcję, obserwacja wijącego się w bólu ciała wywoływała uśmiech, faktyczna siła oplatająca palcami różdżkę była upajająca; ostatni rok był dla panny Dolohov, jak określiło wielu, głupotą. Kto o zdrowych zmysłach porzucał to, w czym był tak dobry? Kto odkładał na bok sukcesy, kto spoczywał na laurach, kto porzucał smykałkę i wyrzekał się zwyczajnej przyjemności?
Ale czym była przyjemność, czym czarna magia, którą dzierżyło w Durmstrangu tak wielu, kiedy każdy miał umysł tak otwarty, tak idealnie prosty do zbałamucenia, spenetrowania, podatny na sugestie i osłabiony wpływem plugawych czarów? Musiała być ponad to.
Widział w niej desperację? Przekonanie? Może siłę, choć to zakrawało w jej odczuciu o nadmierną pewność siebie, tę niezdrową.
Dreszcz musnął skostniałych palców, kiedy odważyła się sięgnąć do gałki drzwi, oddzielających korytarz od smętnego gabinetu.
– Profesorze – bo nie miała śmiałości nazywać go imieniem, choć w myślach to właśnie nim się objawiał; miano sprawiłoby jednak, że byliby sobie równi, i choć buńczuczna arogancja przyległa do niej już lata temu, respekt był większy od dziecięcych uniesień i młodzieńczych swawoli, a nawet od desperackiej potrzeby posmakowania jego umiejętności.
Cierpliwość wykuwało się niemal boleśnie, na pewno dla kogoś takiego jak Dolohova, która w szkolnych murach poczęła pozwalać sobie na zbyt wiele. Ale pokora była małą ceną za to, co zamierzał jej ofiarować. Ból, kiedy zaciskał palce na własnej różdżce i wymawiał inkantacje, a później coś na kształt igły, wiertła, ogromnej mocy o nieoszlifowanych krawędziach, siłą wpychało się w jej głowę – to wszystko miało przynieść plon.
Podniósł spojrzenie – tylko tyle i aż tyle – później wskazując fotel, miejsce, które znała aż za dobrze, które balansowało między strachem a nienawiścią, ekscytacją a potrzebą; oddech na moment ugrzązł w gardle, oczy rozbłysły. Oczekiwanie, trwoga, podniecenia?
Czym tak naprawdę była jego wirtuozeria? Czym sztuka spleciona z nauką, którą wyprawiali? Jak wiele masochizmu było w jej czynach, kiedy oddawała własną głowę w imię wyższego celu, pozbawiając się ataku jako obrony, zdana tylko na bariery, które wciąż pojawiały się zbyt późno, zbyt nijakie?
Miękkie nogi i miękki krok; choć starała się zachowywać wyniosłość, ilekroć stopy wkraczały na posadzkę tego pomieszczenia, czuła coś na kształt niemocy – jednocześnie nieokiełznaną potrzebę posiadania tej właśnie siły. Determinacja wymalowana na zaciśniętych w wąską linię ustach mówiła więcej, choć on i tak nie patrzył.
Nie obserwował jej, nie w taki sposób; być może badał rysy twarzy kiedy wtargał w odmęty jej głowy, a ona gubiła się w jej wnętrzu, nieświadoma tego, co dzieje się poza. Może patrzył, odkrywał, czuł – strach, niepokój, w końcu nieustającą walkę.
Kat i mentor. Nauczyciel i największy krytyk.
O dziwo się go nie bała – to nie był strach. Respekt też był nieodpowiednim określeniem stanu, który przedzierał się do środka, kiedy stawała w tym miejscu. Kiedy przechodziła przez pomieszczenie z niepewnością, by finalnie musnąć palcami obicia fotela, a później na nim zasiąść.
Celebrowała te chwile, choć więcej miały w sobie grozy, niźli szczęśliwości, skryte w bólu, który daleki był od fizycznego czy tego doświadczanego poprzez porażki.
Odsłaniała się tutaj, z czegoś więcej niż tylko fizyczności, z czegoś poza bycie uczennicą – odkrywała swój strach, swoje pragnienia i obawy, siebie; jako kobietę, jako Rosjankę, jako Tatianę Dolohov.
A on wciąż nie mówił nic – nie komentował, nie snuł domysłów, nie dopytywał, choć paleta barw jakie malowała jej życie pozostawiała wątpliwości i rodziła chęci na większą ilość informacji. On tylko instruował, karcił bądź chwalił, informował. Nie wyglądał też na kogoś, kto mógł wzbudzać w drugiej osobie tak ambiwalentne zestawy uczuć. Choć wzrostem wyróżniał się z pospolitych tłumów, postawę przejawiał raczej wątłą, a ciemne, umalowane siwizną podeszłych dni włosy spinał w pragmatyczny kucyk. Szaty utrzymywał w czerni, bez choćby przejawu ekstrawagancji. Palców nie zdobił rodowy sygnet, nie lśniła na żadnym obrączka. Blada twarz pozbawiona skaz, poza zmarszczkami, była posągowa. Obca i znajoma jednocześnie, nijaka i określona; czasem zastanawiało ją, czy w ogóle jest prawdziwy.
Być może dlatego darzyła go tak wielkim szacunkiem.
Aksamit fotela drażnił przyjemnie palce, ale w tym wszystkim czaiło się ziarno niewygody; oplatając dłońmi podłokietniki podniosła w końcu spojrzenie. Różdżka nie była jej tutaj potrzebna – jedyne czego używała – czego mogła użyć – czaiło się w jej głowie. Oplatało jej ścianki, tańczyło w tkankach, drzemało w najskrytszych wspomnieniach i najgłębiej schowanych sekretach. Magia umysłu była czymś innym; czymś ponad zaklęcia, ponad czary i klątwy – zaglądała w podwaliny bycia człowiekiem, dokopywała się do samego jestestwa rasy ludzkiej, rasy czarodziejskiej.
W chwilach takich jak ta, faktycznie miała wrażenie, że dotyka gołymi palcami żywego dziedzictwa – zaciska palce na tym, kim faktycznie jest.
– Proszę zaczynać. Jestem gotowa – na kolejną lekcję, kolejne przykazanie, kolejną mantrę do wyrycia we własnej głowie – oklumencji uczyło się w bólu i wyrzeczeniach.
Spojrzenie skrzyżowały się na dłużej niż moment, kilka uderzeń serca; to należące do niej kołatało szybko, za szybko, niecodziennie dlań samej. Galopowało ilekroć się tutaj pojawiała, ilekroć pragnęła zacisnąć i szczelnie zamknąć każdą komórkę, skierować wszelkie pokłady wolnej woli na jednym celu – na tym, by zamknąć własny umysł. Nie pozwolić mu do niego sięgnąć, nie pozwolić na położenie łap na tym, co należało do niej i tylko do niej. Coś, czego wszyscy nie doceniali, co spychali na dalszy plan, pochłonięci nadto zwykłą magią, czasem siłą, czasem połączeniem tych dwóch. I sama przez wiele lat była przekonana, że tak właśnie jest najlepiej. Że kult porywczości i brutalności, który triumfował w Durmstrangu, który z czasem pozwolił jej na wykształcenie w sobie pewności siebie i zaskarbienie szacunku, wystarczy. Że robiąc to, co robią inni, będzie bezpieczna. Że reagując atakiem obroni się dostatecznie. Czyżby?
Widziała porozumienie w jego oczach – kiedyś nazywała go trenerem, dziś tak infantylne, zbyt proste miano nie wystarczało. Nie uczył przecież machania różdżką, nie mówił jak zahartować własne ciało. Sięgał dalej, głębiej, po więcej; tylko po to, by kiedyś sama była w stanie zrobić to samo. Ale przed potęgą należało umieć się obronić, by móc świadomie z niej korzystać.
Nauczyciel był łaskawy, obchodził się z nią z należytym szacunkiem.
Ilu na świecie było ludzi, którzy pragnęliby zgwałcić to, co skrywała pod czaszką?
Wykorzystać, zniszczyć, podporządkować sobie?
Czar wypłynął z jego różdżki miękko, niemal spokojnie; zawsze fascynowało ją to, z jaką łatwością sięgał po legilimencję, jakby należała tylko i wyłącznie do niego – jakby to on ją skonstruował, obmyślił, zawładnął jej arkanami. Początek nie był nawet bolesny, całość zaczynała się nieco później, wraz z upływającymi milisekundami.
Bo później magia wżerała się w człowieka; przechodziła przez każdy skrawek ciała, każdą komórkę, każdy cal płynącej w żyłach krwi. Wertowała umysł jak wpełzające do mózgu robactwo.
I tylko sama mogła się przed tym uchronić. Nikt inny nie mógł jej pomóc.
Tatiana Dolohov
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t8945-tatiana-dolohov#267430 https://www.morsmordre.net/t8948-ivan#267594 https://www.morsmordre.net/f312-smiertelny-nokturn-9 https://www.morsmordre.net/t9019-skrytka-bankowa-2104#271324 https://www.morsmordre.net/t8959-t-dolohov#267756
Re: Tatiana Dolohov [odnośnik]24.08.21 20:12
Kapłanka
karta odwrócona1955, Londyn

Tik-tak; granatowy zegar wybijał osiemnastą, złota wskazówka drgała z każdym uderzeniem, po pomieszczeniu wypełnionym stęchlizną poniósł się dudniący dźwięk, przez który nietrudno było o dreszcz przebiegający po plecach. Nietrudno było o niego chociażby po wstępnych oględzinach, po prędkim rzuceniu okiem, wykonaniu krótkiego, niedbałego spaceru po parterze bądź piętrze tego zawszonego miejsca.
Obrzydliwie.
Było obrzydliwie. Smród rozciągał się wokół, przesiąkał ubranie, miękczył wypowiadane słowa, wykrzywiał obce twarze. Co mogło im się tutaj podobać? Co ładnego, czy chociażby ujmującego było w zwyczajności, prostocie kanciastych budynków oblanych szarością, skrytą za kłębiącymi się chmurami. Nawet budynki, które rzekomo kryły w sobie kunszt (bardzo, bardzo głęboko ukryty) wyglądały nijako, spowite nużącą aurą pospolitości. Mugolskie królestwo – nie potrafiła zrozumieć nawet tego, choć niemagiczny świat miał miliony niezrozumiałych rzeczy i stworzeń; Londyn był tak szpetny, że dziwił ją fakt, że nawet nieczarodziejska nacja i wszelakie brudactwo, chciało uczynić z niego swoje królestwo. Jak miałkimi królami musieli być ci sprawujący tutaj władzę. Jakich okropieństw i haniebnych czynów dopuścili się angielscy lordowie, że szlam można było wyczuć w powietrzu, zobaczyć na ulicy, usłyszeć w uszach? Koniec świata, tragedia, armagedon, koniec tego co szlachetnie czarodziejskie. Zasłonięte głupawą książką, która niczego nie zmieniała.
Ludzie byli nijacy; brzydcy. Z brzydkimi zgłoskami wypływającymi z bladych ust – kto posługiwał się tak dziwnym językiem? Słyszała, znała, wyśmiewała – ale póki padał spomiędzy matczynych warg, czy tych należących do Grahama, faktycznie mogła wykazywać się infantylną ignorancją. Teraz skazana była na porozumiewanie się właśnie w ten koślawy sposób.
I samo w sobie nie byłoby to problemem, gdyby nie paskudna, ogromna niechęć – do Anglii i wszystkiego co angielskie.
Do tego co obce i dalekie od przekonań, wychowania, wszystkiego co znała – Tatiana Dolohov od dawna nie zaznała trwożącego poczucia niepokoju. Dyskomfort wżerał się w ciało, psuł myśli, zaglądał w rutynowe, pełne pewności i niemal beztroski zachowania. Kim tutaj była? Nikim.
Z nazwiskiem, które dla wielu nie znaczyło nic; tutaj liczyła się matka, ta, która w domu przypominała bardziej sierotkę bądź znalezisko, niźli arystokratkę.
Arystokracja skryta za kurtyną deszczu; dobre sobie przedstawienie.
W całym rozeźleniu, niechęci, wiecznym prychaniu – wszystko to skrywało zamknięcie. Niepewność. Nutę strachu pęczniejącą gdzieś w dole żołądka. Kontrola, ta którą wyrywała szponami, której pilnowała zacięcie i pielęgnowała w murach Durmstrangu – uleciała w powietrze, zniknęła po drugiej stronie granicy, zapadła się pod ziemię lub utonęła w wodach otaczających brzydką wyspę zwaną Brytanią.
Nie miała tutaj nic. I nikogo.
Nikogo prócz rodziny; prócz Grahama i matki, bo ojciec znów zniknął – tuż po obietnicy, że będzie opoką. Nie był – był nosicielem złej informacji, złym sędzią, katem. Jeszcze pare miesięcy temu tego nie rozumiała, nie chciała zrozumieć, wmawiając samej sobie, że przecież nic takiego się nie dzieje. Nikt nie mógł pozbawić jej niezależności, nikt nie mógł odebrać wolności, na którą zapracowała sama.
Ale tutaj, w Londynie, w obcej kamienicy pełnej obcych ludzi, czuła się samotna jak nigdy dotąd.
– Nie chcę wychodzić – nie chcę znów krążyć tymi ulicami, które wiły się niezrozumiale; wypowiedziane słowa prócz hardości miały w sobie coś niecodziennego dla tonu głosu młodej Dolohov – prośbę. Desperację. Ból i niechęć.
On wydawał się tutaj zupełnie inny. Jakby promienisty, rozkwitający, w szarościach i pospolitości znajdujący spokój. Mówił więcej, czynił więcej, choć znikając na długie wieczory i krótkie dnie, po raz pierwszy budził w jej sercu dziwne uczucie – zmartwienie. Po raz pierwszy naprawdę się o niego martwiła. Może dlatego, że został jej tylko on sam.
Graham był tutaj innym człowiekiem. Jednocześnie wciąż jej bratem; bliższym niż kiedykolwiek dotąd, owiniętym woalką tatianowej troski, ale i tej, którą sam jej ofiarowywał - wydawało jej się, że jeszcze nigdy czułość nie drgała w jego ustach tak wyraźnie. Grała jednak któreś z kolei skrzypce, bo w głównej roli obsadzono tajemnice. Być może matka znała jego sekret, ale Tatiana nie zamierzała korzyć się przed kobietą z prośbą o wyznanie spekulacyjnych domysłów.
- Powinnaś zaznać życia tutaj, spędzić więcej czasu wśród... swoich  - ale ona nie potrafiła zrozumieć, jakim nieboskim cudem mógł w ogóle nazywać ich swoimiRodzinny dom matki to twoje dziedzictwo, droga siostro. Pozwól mi dać się poprowadzić... – i bywały momenty, w których faktycznie tylko tego chciała. Zawierzyć, oddać się, byleby tylko zapewnił ją, że dadzą radę. Wspólnie, w obcym miejscu, wśród nieprzyjaciół i wrogich spojrzeń. Bo nie była stąd.
Nie była i nigdy nie będzie.
Ciepłe opuszki palców dotknęły siostrzanego karku, później płynnie przeszły na plecy; ciepło rozlewające się po łopatce, krótki dreszcz spowodowany kontaktem z wciąż świeżą blizną; Tatiana przymknęła oczy, próbując zrozumieć.
Nie, nie zrozumieć.
Przenieść się daleko.
Zwizualizować.
Miejsce, które pamiętała. Miejsce, za którym tęskniła już w pierwszych sekundach ich podróży, za które teraz była gotowa się zabić. Ich miejsce. Ich dom, pełen wspaniałości, pełen kątów, które znali i które były całym światem. Gdzie ludzie zwracali się do nich z szacunkiem, gdzie kryształy błyszczały na suto zastawionym stole a złote kandelabry oślepiały spojrzenia.
Tutaj kryli się w cieniu. Nędzne szczury pozbawione należytej im potęgi. Jak zbiedzy, uciekinierzy, emigranci. On tego nie dostrzegał; nie dostrzegł też gęsiej skórki, która spłynęła po bladości skóry młodszej z rodzeństwa, kiedy dotyk stał się bardziej natarczywy, podążył w kierunku obojczyków, by finalnie objąć szyję w pozornie opiekuńczym geście.
- Nie pozwolę zrobić ci krzywdy. Ani teraz, ni nigdy – szept niósł obietnicę i groźbę dla tych, który by się odważyli, jednocześnie; mrok w tonie mężczyzny zdawał się wzbierać na sile z dnia na dzień, z każdą kolejną chwilą, którą spędzali na angielskich ziemiach, ale wciąż nie spytała o to co się dzieje. Gdzie znikał Graham, co robił Graham, kim stawał się Graham. Bo wciąż i wciąż zapewniał, że robi to dla niej. Dla nich.
Odchyliwszy głowę w tył odnalazła jego spojrzenie, podobne i równocześnie zupełnie obce od tego należącego do niej – ona miała oczy ojca; dla niego obcego mężczyzny, tyrana, najgorszego krytyka. On nosił tęczówki po matce; po tej, którą Tatiana gardziła, choć sama nie wiedziała dlaczego. A mimo to w tych kilku przedłużonych wybiciach serca, czuła nieprzerwaną więź. Zrozumienie. Miłość, albo jej wypaczony substytut, który w momentach takich jak ten stanowił wszystko. Jak gdyby była naga, obdarta nie z ubrania, co czegoś znacznie więcej. Okłamana, oszukana, postawiona przed niechcianym. Ten, kim stał się dla niej Graham, był wybawieniem. Więzy krwi to jedno, ale ich połączyło coś więcej na obczyźnie.
Zależność.
Nienawidziła być zależna – od niczego i nikogo – a mimo to, gdy smukłość jego palców zataczała kręgi na kościstym obojczyku, jedyne czego potrzebowała, to tego, by już nigdy jej nie puszczał.
– Chcę wrócić do domu – wychrypiałe, z faktycznym bólem i pretensją małej dziewczynki; ale to nie był kaprys, nie była głucha prośba – ona tego potrzebowała; chociażby po to, by nie postradać zmysłów.. Potrzebowała tak jak swojej wygody, obszernych futer, hardego języka plamiącego wargi, poczucia bycia w domu.
Anglia nie była domem.
- To jest teraz twój dom. Lepiej dla ciebie, byś w końcu się przyzwyczaiła. Nie możemy się stąd ruszyć. Nie teraz. Nie, gdy niosę na swoich barkach odpowiedzialność. A ty... - odpowiedzialność niewypowiedziana, która zmieniała go każdego dnia; a ona? A ona co? - Ty, droga siostro, zostałaś sprzedana. Przez twojego ojca. Nie masz w tym domu nikomu tak bliskiemu twemu sercu, jak ja.
Najbardziej przerażał ją fakt, że miał rację.
Była mu całkowicie poddana; uległa, pragnąca każdego dotyku, każdego kolejnego słowa, każdej tajemnicy jaką łaskawie chciał jej ofiarować. Każdego objęcia, każdego pocałunku, bo te na kilka krótkich chwil, w akompaniamencie gramofonowej płyty i gorzkiej wódki roszącej wargi, pozwalały poczuć się bezpiecznie.
Dłoń sięgnęła gardła, tuląc je czule, znacząc opuszkami palców, w końcu oplatając łabędzią szyję w geście niemal władczym, choć wciąż noszącym znamiona troski. Bo się troszczył, prawda?
Rozchyliła usta, przymknęła powieki, niema zgoda zawisła pomiędzy dwiema sylwetkami, które w tamtej chwili stanowiły centrum wszechświata. Co zrobiłaby bez niego? Gdzie zaszłaby bez jego brzydkiego nazwiska i przewodniczych kroków?
W niektórych chwilach pojawiało się nawet palące uczucie niesprawiedliwości; wyrzuty sumienia, tak obce dla Tatiany Dolohov, nawiedzały młode serce wieczorami, gdy alkohol tańczył w odmętach umysłu i dyktował emocjonalne uniesienia – jak mogła przez tak długi, długi czas go lekceważyć? Jak mogła spychać na bok uczucia i miłość, którą jej ofiarowywał?
Zdana na ojcowską łaskę, której zaczynało brakować, szukała pocieszenia w braterskich ramionach, bo tylko one stanowiły ostoję wśród nokturnowych cieni, chybotliwych spojrzeń i niewypowiedzianych słów.
Zacisnęła powieki kiedy uścisk na szyi wydał się intensywniejszy; widziała perskie dywany, widziała złote zastawy, słyszała beztroskie słowa i czuła zapach regionalnych potraw. O ojczyzno daleka, wróć do mnie. Zamieszkaj we mnie. Splam mnie czerwienią twojej potęgi już na zawsze.
– Jestem gotowa by podążyć wyznaczoną przez ciebie ścieżką – tą, którą obrał w mroku i tajemnicy. Tą, która naznaczyła jego żywot i spajała ich z cuchnącym miastem. Nie mogła przecież zrobić nic więcej, jak tylko mu zaufać. Ulegnąć, złożyć swój los w jego dłonie. W dłonie przetarte stratą, skrwawione bólem, uleczone wstęgami czarnej magii. Chronił ją, więc ona zamierzała chronić i jego – nie tylko przed ojcem, przed całym złem tego świata.
Nieświadoma tego, że największą zarazę Graham nosił w sercu, oplatając ciernistą wstęgą jej ciało, umysł i ducha. Gotową ją uwięzić, pożreć, zgnieść, podporządkować sobie.
Nieświadomie szła w samo centrum jego mroku.
Nie zostawiaj. Nie porzucaj. Prowadź i trzymaj ciasno. Wyznaczaj ścieżkę, bo pójdę za tobą wszędzie. Więcej mam już z ciebie, niźli samej siebie.

[bylobrzydkobedzieladnie]
Tatiana Dolohov
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t8945-tatiana-dolohov#267430 https://www.morsmordre.net/t8948-ivan#267594 https://www.morsmordre.net/f312-smiertelny-nokturn-9 https://www.morsmordre.net/t9019-skrytka-bankowa-2104#271324 https://www.morsmordre.net/t8959-t-dolohov#267756
Re: Tatiana Dolohov [odnośnik]04.11.21 17:47
Cesarzowa
Petersburg1955

Srebrny olbrzym utrzymywał swoją władzę nad mrocznym nieboskłonem, bladym światłem otulając okolicę; sprawiając, że niekończące się stepy pokryte białym puchem przypominały migotliwe łąki oszlifowanych kamieni; poruszane wiatrem drzewa dostępne były dla nieukojonych snem ocząt, a błękitna srebrzystość odzienia oplatająca równie blade ciało, pragnęła przypodobać się barwie tego, który królował na nocnym niebie. Ostre igiełki zimna zaglądały w głąb odkrytej skóry, co starała się ignorować z zaciętością bliższą masochizmowi; skryty w mrokach balkon był niemalże jak azyl i wybieg dla wariujących w umyśle frustracji.
Osłona zaciemnienia skropiona kolejnym napełnieniem kielicha pozwalała na oglądanie własnego wnętrza; pobudzone alkoholem, niekoniecznie zamierzone działanie podpowiadało myśli natarczywe i kłócące się o zaszczytne miejsce w umyśle tej, której wzrok utkwiony był w ciemnym horyzoncie, bez początku i bez końca, zupełnie tak, jak nieokreślonymi bywały jej intencje.
Ostatnie nocy, godziny, minuty i chwile; pełne westchnień, żalów, złości i jęków desperacji.
Tańczące wokół srebrnych ścianek wino raz po raz witało się z różem kobiecych warg, by niedługo potem zakołysać się raz jeszcze za sprawą uderzenia kielicha o kamienną balustradę, kojąc kołatające w czaszce natręctwa i sprowadzając ułudny pokój bezsennym marom bez ciała i kształtu.
Szmer. Drobny i ledwo dosłyszalny, któremu ułamek sekundy później towarzyszyło głuche otwarcie jednego ze skrzydeł ciężkich drzwi, zmusił stal dziewczęcych ślepi do spoczęcia na krawędzi metalowego pucharu, która w tamtym momencie stanowiła obserwacyjne lustro, odbijające mglisty obraz rzeczywistości, ułatwiające żywot niezmuszony do chociażby odwrócenia się przez ramię. Rozmyta tafla sypialni skrytej w mroku rozciągającej się za terenem balkonu, nawiedzonej wieczornym przybyszem, zakłócona, ledwie możliwa do interpretacji w mglistym odbiciu, być może tak samo nieodgadniona, jak myśli tego, który zaszył się w lokacje nijak dla niego przeznaczoną tegoż wieczora. Żadnego wieczora.
Czasem faktycznie się zastanawiała – co by się stało, gdyby ktoś się dowiedział?
Za słowem ktoś kryła się sylwetka pana ojca, który widząc występki jedynej córy, zapewne rozważałby wieczne wtrącenie do lochów. Gdyby widział ślady, żołnierski mundur przerzucony niedbale przez fotel przy toaletce, w końcu słyszał bezdenne westchnienia posyłane w głębiny nocy. Nie był jej przeznaczony, a jednocześnie nie potrafiła dać mu odejść. Nawet w swoją ostatnią noc w Rosji.
Resztki, marne okruchy, podmuchy moralności czy ochłapy przyzwoitości, tlące się gdzieś na dnie zbyt idealnego ciała i zbyt ładnej buzi, by nazwano je jakimkolwiek skrzywieniem natury dowolnej, układające się w smętne dbałości i atrapę czułości, troski, chorej opieki; jak sobie poradzi bez niej? Jak ona poradzi sobie bez niego, w świecie, który był obcością?
Napięcie podało sobie dłoń z żywą irytacją, zwalczaną zaciśnięciem szczęki, próbą niepoznaki, desperackim staraniem, które miało nie ukazać światu słabości, tym samym nie rozjuszyć głowy Tatiany do tego stopnia, by w przypływie furii niesprawiedliwości, natarczywością głosu gardzącego sprzeciwem, rozbudziłaby rezydujących w sąsiednich komnatach. Utrzymywany w dłoni kielich po raz kolejny poszybował ku ustom, chwilę później będąc pozbawionym krwawego wnętrza.
– Będziesz w stanie zapomnieć? – wybrzmiało cierpko, a wzrok wciąż wlepiony był w dalekie śniegi, choć męska sylwetka otulona ciepłym szlafrokiem pojawiła się za jej plecami; gorycz woni napitku drażniąca nozdrza; gęsty, ciężki posmak wyczuwalny niemalże na koniuszku języka – w końcu bitwa o wypełnienie przestrzeni, kompleksu podłogi i kilku ścian. Złączenie z kobiecymi pachnidłami i tak dobrze znaną nutą, która na dobre osiadła na jego skórze, i którą ona znała za dobrze. O wiele za dobrze, niż powinna – Mnie? Mój dotyk? Nas? – ile czasu minie, nim przestanie powtarzać jej imię w myślach; kiedy przestanie pojawiać się w snach i drażnić koszmary. Odwróciła się powoli, jak gdyby w zwolnionym tempie, a grymas na pełnych wargach błąkał się między żalem a złośliwą próbą rzucenia wyzwania.
Jego obecność mierziła, by ułamek sekundy później ukoić bezsenne ciało i umysł, zaraz potem znów odbierając złudne uczucie ulgi kolejnym słowem obdzierającym z resztek opanowania i tęsknej emocji, której istnienie wciąż wypierała. Być może byłaby zaskoczona, gdyby się nie pojawił. Uradowana, zła, rozbawiona, melancholijna, śmiertelnie obrażona zakrzywieniem nawyków tak dla obojga zgubnych.
Ale on zawsze wracał.
Kiedyś próbowała liczyć. Je - kurwy, które będzie odwiedzał; chwile, które będzie przeżywał z inną; momenty, w których faktycznie coś na pozór żałosnej zazdrości wkradało się do brudnego serduszka rosyjskiej księżniczki, burząc na ułamki sekund idealnie aroganckie usposobienie, dumnie wzniesiony ku górze podbródek i pogardliwe rozbawienie w oczach. Równie prędko karciła samą siebie za tak głupiutkie, niedorzeczne, absurdalne tory myśli.
Teraz to wszystko miało stać się jego codziennością. Teraz, gdy zniknie i nie wróci, gdy każde z nich wstąpić na nowo do swoich światów, idealnie stworzonych, z naznaczonym od początku do końca planem. Może zostanie mężem, później ojcem, a później postawi dom; jakiejś moskiewskiej damie z futrem z lisów i gromadce dzieci, które będą wykrzykiwać radosne Papo! Później wsiądą na miotłę, na jedenaste urodziny kupi im piękne różdżki z najnowszej kolekcji Gregorowicza.
A ona będzie patrzeć jak deszcz zalewa londyńską szarugę.
- Moglibyśmy wyjechać – nierozsądne słowa, nierozsądne plany; idiotycznym było dopuszczać do siebie choć cień tak absurdalnych myśli – przejawem żywej głupoty wypowiadanie ich na głos – Daleko, nie znaleźliby nas. Zapewniłbym ci wszystko – zaspokoił każdą zachciankę rozkapryszonej pannicy ubranej w bogate tkaniny i rodowe brylanty skradzione carskiej familii; jak wiele mógł faktycznie dać jej chłoptaś w narodowym mundurze, z patriotyczną ideą wpisaną w serce, pragmatyzmem otaczającym umysł?
Parsknięcie naznaczone rzeczywistym rozbawieniem ociekało niedowierzaniem i nutą ostrzeżenia, kiedy słowa na kilka chwil zastygły ponownie w gardle kobiety, myśli skupione na ostatnich bastionach przyjemności zapragnęły błagać o litość, nim wzrokiem przez ramię odnalazły znajome spojrzenie, odwracając się tyłem do kamiennej balustrady balkonu.
– Boisz się, że cię zostawiam? Że ty zostawiasz mnie? – przekrzywiła głowę w jedną ze stron, a język musnął dolną wargę. Był niemalże rozkoszny w pozbawionych logiki żądaniach, rozczulający w marzeniach, które istniały tylko na poduszkach i pościelach, które tak chętnie i nierozsądnie dzielili.
Ciekawe jak zachowywałby się Graham, gdyby wiedział.
Wciąż stałbyś przy mnie, gdyby mój brat wiedział, co przed chwilą zrobiliśmy? Co robimy od miesięcy?
Chciała zatrzymać tę chwilę; złapać ostatnie skrawki życia, nad którym wciąż miała kontrolę. Był punktem niemalże całkowicie podporządkowanym jej woli, o czym mówiły oczy, patrzące na nią w taki sam sposób, jak za pierwszym razem. Przez jej myśli nie przechodził choć cień odpowiedniego sprawunku. Ni nuta litości, by chociażby spróbować obrócić w niwecz zabawę, torturę i uzależnienie w jednym, kraszące trucizną wieczór taki jak ten – ociekający wonią alkoholu, cierpkością w każdym z jej słów; bliskością, która dusiła i pieściła w tym samym czasie.
Pokonał kolejne kroki, skrócił dystans, zdeptał go bezpardonowo; ramiona wyszły w geście objęcia, szeroka pierś przylgnęła do tej drobnej, zapach wody kolońskiej na jego skórze był silniejszy od mrozu przeplatanego wonią iglastego lasu.
Odsunęła go od siebie niespiesznie, jak gdyby chciała przedłużyć kolejną brutalną okrutność; podniosła spojrzenie od razu, odnajdując to należące do niego, ułożone dużo wyżej od jej oczu.
A mimo to wciąż nad nim górowała.
Krucha dłoń zawędrowała od częściowo nagiego torsu w stronę męskiej grzywy wciąż pozostającej w nieładzie; palce niecierpliwie przemierzały pasma, z dziwacznymi pokładami troski, by schwytać je w żelazny - na tyle ile żelaznym potrafił być - uścisk dłoni. Rozchylone wargi wypuściły cichy pomruk niemal zadowolenia, zaciśnięta ręka szarpnęła, odchylając głowę w bok; stworzyła dla samej siebie przestrzeń, w którą prędko się wślizgnęła, nim pomruk zatańczył na mglistej tafli rzeczywistości, smukły nos wyznaczył ścieżkę od żuchwy do prawego ucha.
Mnie się nie zostawia i nie porzuca– szept wypełnił przestrzeń tuż przy płatku jego ucha.
Grzeszna rutyna stawała się jedynym punktem stałym, azylem wokół przemijalności, niezmąconą ostoją codziennej obłudy; bez miejsca na ewentualność i domysły, wciąż jednak naznaczona pokładami prostej ciekawości; granicy do przesunięcia, maski do zrzucenia, materiału do zerwania. Przeważała nad goryczą, którą bezustannie się obdarzali; górowała nad cierpkością słów; sprowadzała gorzką, jakże jednak cudowną prawdę w miejscu, które wręcz ociekało kłamstwem. Przed nim jednym nie starała się grać. Już nie.
Ukazywała mu całą siebie – idealną skorupę kryjącą robaczywe wnętrze. Kłamstwa otulające gorszą prawdę. Mógł czuć całe pokłady trucizny, kiedy odnalazła jego usta, łącząc je w natarczywym, choć wciąż dziwacznie spokojnym pocałunku. Kiedy się odsunęła, dyszał ciężko. A ona wciąż pozostawała chłodna jak ścielący ziemie śnieg.
Dziś mieli przestać; zamknąć, zakończyć, pożegnać rozdział, który w braku szacunku do jakichkolwiek zasad, wspólnie napisali.
– Wyjeżdżamy jutro popołudniu – wypowiedziała, choć doskonale o tym wiedział. Wiedział, że noc jest ich pożegnaniem – Znikniesz przed świtem, a twoje listy będą na mnie czekać, nim wrócę – bo wciąż traktowała podróż do Anglii, jako tymczasową; daleki wojaż na obce ziemie, niezbędne spełnienie prośby matki i przypieczętowanie zamiarów ojca.
Wiedziała, że kiedyś tu wróci.
– Ale będziesz już kimś innym – słowa brzmiały bardziej jak rozkazy niźli potencjalne plany na przyszłość – Nie giń za ten kraj, milaya moya – uniosła znów dłoń, tym razem kładąc ją na jego policzku z czułością – Jesteś na to zbyt piękny – mówiła mu to kiedyś, kiedy w naiwnej, młodzieńczej chwili snuli plany o wspólnym życiu – mówiła mu, jak piękne byłyby ich dzieci. Jak silne byłyby ich ciała i umysły, zahartowane wartościami, które wpoiłby im ten kraj. Jak piękny byłby dom z czerwoną dachówką i różanymi krzewami w oranżerii.
– Wróć do łóżka, zimno mi – zsunęła dłoń niżej, splatając w końcu palce z tymi należącymi do niego. Uśmiech witający się z jej wargami nie miał w sobie krzty smutku, jaki zawisł nad ostatnią nocą. Wypełnił polecenie posłusznie, choć słowa pragnące wydostać się z jego ust drgały gdzieś w powietrzu, niewypowiedziane, zawisłe na wieki pomiędzy przestrzenią, którą stworzyli wspólnie i tego dnia musieli oddać.
Wszystko miało swój początek i koniec.
Tatiana Dolohov
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t8945-tatiana-dolohov#267430 https://www.morsmordre.net/t8948-ivan#267594 https://www.morsmordre.net/f312-smiertelny-nokturn-9 https://www.morsmordre.net/t9019-skrytka-bankowa-2104#271324 https://www.morsmordre.net/t8959-t-dolohov#267756
Re: Tatiana Dolohov [odnośnik]08.11.21 14:14
Cesarz
Petersburg1952

Bała się nieskończoności jego ludzkich intencji i możliwości.
Bała myśli nawiedzających umysł, płynących nurtem dzikiej rzeki, niemożliwych do poskromienia natręctw ułomności zwyczajnego żywota.
Nader wszystko bała się jego decyzji.
Nie bólu, znaczącego okrutnymi wstęgami wątłe ciało. Nie gróźb – wypowiedzianych i przemilczanych – w ustach ojca. Nie spojrzeń zdradzających pogardę. Bała się czynów, myśli, słów, które ociekały grzesznym, interesownym jestestwem, plugawiąc krew, którą wszakże dzieliła z ojcem, stając się dziedzicem, którego nigdy nie miał. Córką, jedyną i jedynym dzieckiem, które miało unieść na barkach tradycje, spuściznę, bogactwo petersburskich włości – wszystko spopielone jedną decyzją. Jedną z wielu, które wciąż i wciąż popełniał, pieczętował, znaczył podpisem i ciężkim odgłosem odliczanego galeona.
Bała się plamy, skazy, upokorzenia – paradoksalnie czynionego jego ręką i wybrzmiewającego w jego oczach. Bała się ujrzeć w nich zawód, usłyszeć w jego ustach niezadowolenie, choć słowa, które pragnęły wydostać się z jej warg były z niezadowolenia utkane. Drżała, że ją odrzuci, zwróci na brud ziemskich terenów, uzna ją za fałszywą. Zbyt słabą, by wywyższyć ją ojcowską łaską i miłosierdziem, zbyt grzeszną, by chociażby zwrócić ku niej swe litościwe spojrzenie – nawet, jeśli on kreował brud i absurd, skazując ją na los, którego nigdy nie chciała.
Całe morza paradoksów i pieśni o irracjonalnych odczuciach – bo przecież wiedziała, że ją ceni. Wiedziała, że faworyzuje, że obsypie ją nieskończonościami klejnotów i błyszczących futer. Że ją kocha.
Że kocha ją na tyle, że uzna ją za dostatecznie silną przezwyciężenia każdego upokorzenia i słabości.
Taką czuła się w oczach pana ojca, który nie potrzebował wiele; ot nienapełniony po brzegi kielich, marne w wynikach rezultaty obstawionego zakładu, smętna prostytutka na strudzonym wiekiem, zepsuciem, alkoholem kolanie – każda z wygód i przekleństw życia codziennego Nikolaja Dolohova mogła stanowić potencjalny zapalnik, szukający ujścia, najczęściej w najmniejszej i najlichszej, którą nadmiar ojcowskich emocji stanowiących przesyconą zawodem nienawiść, łamał dostatecznie, wciąż jednak nie zabijał. W furii nie przeszkadzała mu nawet obecność obcych.
Być może odnajdywał ulgę, zaledwie kilka ułamków później dostrzegając w jej oczach żonę – była odpowiedzią na grzechy, które paliły jego wnętrze. Być może miała być tą, w którą należało wlać gorycz i zawód porażki, której powodów upatrywał w żonie. Nigdy w samym sobie.
Finalnie nigdy w Tatianie, zawsze w jej młodszym bracie, który nie był krwią z jego krwi.
Naznaczony zepsuciem, zgnilizną już za życia, rozpustą, brutalnością. Grzechem, a jego grzechów bała się nader wszystko.
Choć znała je wszystkie, mogła je spisać na kartce, wyszczególnić, znaleźć odpowiednie synonimy; widziała ruchy jego dłoni, słyszała słowa, spoglądała na stany w jakie się doprowadzał. Widziała, jak daleko mógł się posunąć – jak wiele zaryzykować, by dopiąć swego.
Jak zrobić z niej księżniczkę i bezwartościowy przedmiot zarazem.
Tajemnice rodowych zawiłości oblepiały brzydotą idealność skrytej za szkarłatem i złotem familii – tej, którą kreował sam na podobieństwo najpotężniejszego rodu w Rosji, którego moc zgasła w jedną noc. Być może zakładał, że dopnie swego – że nie skończą tak jak Romanowowie, że nie wytępią ich, że dziedzictwo przetrwa. Odcinając się od wszystkiego co zwykłe, co nosiło chociażby ślady szlamu, jednocześnie tak łapczywie zagarniał dla siebie pracę ich rąk, uznając za swoje. Między dumą a obłędem znajdywał odpowiedzi.
Znała go od lat wielu, a wciąż nie potrafiła zrozumieć pobudek kierujących nagryzionym grzesznymi działaniami sercem. Być może, gdyby wreszcie przyswoiła powody, znalazłaby także odpowiedzi na nurtujące pytania; wszystkie te, których bała się wypowiedzieć, z którymi dzieliła się jedynie z bratem, który ojcowskiego gniewu doświadczał nader często.
Ale nawykła. Nawykła do wybuchów gniewu, nawykła do obrzydliwości działań, nawykła do uczucia, którym obdarzał połowę ich rodziny od pierwszych momentów, które dzielili razem. Nawykła do słów jadowitszych niż substancja płynąca w kłach pustynnych żmij. Nawykła do dłoni unoszonej i opadającej na bladość skóry matki.
Z czasem zaczęła nawet wierzyć, że czyni słusznie.
Błądząc konstelacjami korytarzy dworku, które znała zbyt dobrze, a które teraz były obcymi, wmawiała samej sobie, że tak powinno być. Uciekając, przed wszystkim i wszystkimi, przed nim, przed strachem samym w sobie, zgorszeniem, zawodem, pomstą wołaną do nieba. Samą sobą – jak daleko musiała zajść, gdzie leżała granica, która pozwoli jej przezwyciężyć strach i stać się bardziej podobną do tego, którego była dziedziczką?
Dziedziczką obdartą z należących doń praw tylko przez fakt urodzenia się jako kobieta.
Blada dłoń przysłaniała pulsującą czerwień zdobiącą policzek. Ciemność długiej szaty falowała między rzędami komnat, schodów i zawiłości rezydencji skrytej w półmroku. Spłoszone spojrzenie i zhańbiony strachem krok przypominał desperacki bieg łani postrzelonej z kuszy w jedno z odnóży, przez co nienawiść, która dobierała się do głosu coraz bardziej zaczęła skupiać się nie na nim – na niej samej. Ściany, podłogi, sufity i kompleksy korytarzy zlewały się w jedno. Cel już dawno przepadł w odmętach pogrążonego w histerii umysłu; oczy nie spoglądały na otoczenie, zaślepione kurtyną z idiotycznych łez; dłonie nie szukały drogowskazów; usta nie prosiły o wskazanie drogi, uszy ignorowały błagania, zupełnie jak gdyby te układane były w nieznanym dialekcie, pierwsze usłyszanym języku. Sunęła, biegła, by znów zwolnić, i znów uciekać w dal, bez składu, celu i sensu, z pustką i szałem równocześnie w czaszce kotłujących się myśli, toczących batalie o resztki rozsądku chowającego się przed przerażeniem.
Jak mógł wzgardzić tym, co mieli wspólnie chronić?
Jak mógł wyprzeć się dziedzictwa, które mieli budować i przekazywać dalej, ożywiać i pielęgnować – wieść o małżeńskich planach z obcokrajowcem była jak policzek wymierzony z całą dozą zaplanowanej zemsty. Zemsty, której nie potrafiła zrozumieć; jak mógł oddawać ją komuś obcemu? Jak mógł ofiarować jedyną, która była jego krwią na splugawienie?
Nie miał w sobie choćby cienia tego, czym winien być ojciec. Nie miał okruchów zachowania prawego męża i pana domu, którym obwoływał się z taką dumą. Nie był wzorem do naśladowania; jedynie martwą skorupą ludzkich przywar, słabości i zniewag, które coraz częściej opuszczały poznaczone bliznami ciało, by znaleźć ukojenie na kruchym ciele żony, na palcach ułożonych na sakwach, na umowach pieczętujących najgorsze decyzje.
W tamtej chwili, Nikolaj Dolohov był dlań mężczyzną przerażającym.
Siejącym trwogę w sercach własnych dzieci, własnej żony i własnych poddanych rozproszonych po pięknych komnatach pięknego zamku, któremu daleko było do wspaniałych opowieści o dobrotliwych ludziach. Jak wiele kłamstw skrywała petersburska posiadłość? Jak wiele sekretów miały skrywać te pomieszczenia?
Jak nisko upadła by z nienawiści wobec niego tworzyć wypaczoną miłość; jak bardzo desperacja i strach przysłaniały wzrok, by wszystko co najgorsze poczęła lokować w sobie? Policzek wciąż pulsował piekącym bólem, czerwień rozlała się na bladej skórze, oddech uwięziony w piersi dyktował szybkie kołatanie serca – jak prędko z ulubienicy stała się obiektem przetargowym?
Za ile ją sprzedał? Jak wiele kosztował jej honor by mógł go wymienić na brytyjskie możliwości?
Skostniałe palce kurczowo zaciskały się na surowych kawałków wyszczerbionej skały na ścianie – znalazła się w starym gabinecie nieopodal przejścia na strych, w tym, którego tak bardzo się bała, będąc dzieckiem; zdarta skóra na opuszkach i zaschnięte ślady krwi były próbą zagłuszenia wirowania w głowie i potrzeby zwrócenia zawartości żołądka – jakże obrzydliwą mogła być istota ludzka?
Jak bardzo potrafiła kochać tę istotę?
Rozczarowanie – sobą, ojcem, rodziną, konstelacją korytarzy i zawiłości dworu nazywanego domem, mieszało się z goryczą. Woń porażki, wstydu, strachu, żalu; wszakże sama nie wiedziała już co dyktowało kolejne kroki, determinowały kolejne skręcenie w ciemny zaułek, niedostępny do zidentyfikowania w amoku szaleńczych myśli. Nie pulsujący policzek bolał, a paląca ujma na honorze; bynajmniej nie jej; a rodu.
Nastoletnie serce widziało wszystko w ciemnych barwach – podjudzone emocjonalnością reakcje rozpętały chaos w ścianach umysłu, racjonalność zdarta jednym słowem, później kolejnym. Ona wyrzekła o kilka zdań za dużo, przez co szkarłat naznaczył jej lico, będąc ostrzeżeniem i przypieczętowaniem woli jednocześnie.
Data nie została wyznaczona, miano wybranka nie padło, zaręczyny i podróż na angielskie ziemie, te, z których pochodziła matka i którymi on z takim zapałem gardził – wciąż były jedną wielką niewiadomą, choć ustaloną i uporządkowaną w umyśle pana ojca. Miało nadejść, prędzej czy później, skazując na zapomnienie wszelkie plany i sny o moskiewskim życiu; o przyszłości, którą miała kontynuować na rodzimych ziemiach, móc kiedyś przynieść chlubę ich familii.
Jak wiele czasu jej zostało? Jak miała na niego patrzeć, wiedząc, że sprzedał jedyne dziecko obczyźnie?
Co stanie się z nimi teraz?
Najgorsza we wszystkim była świadomość, że musi mu się podporządkować – subordynacja była jedyną drogą, jedyną opcją jaką znała. Nie potrafiła powiedzieć mu nie; ale jak mogła kochać go dalej, gdy chciał się jej pozbyć?
Kiedy stała się, tak jak Graham, dzieckiem, które nie było godne, by kontynuować jego dziedzictwo?
W końcu stanęła, przylgnęła plecami do zimnej, kamiennej ściany niedużego pomieszczenia. Pogrążony w ciszy gabinet wyglądał jak gdyby stał opuszczony od wielu lat; zapewne był, skazany na zapomnienie kiedy każde z nich zajęło się własnymi obowiązkami, a dziecięce nawoływania niosące się po całym dworku zniknęły wraz z wyjazdem do szkolnych placówek.
Uniosła spojrzenie, wędrując nim po suto zastawionych księgami regałach, po dużym portrecie w starej ramie przedstawiającym jej dziadka, tego, którego nie było jej dane poznać. Wiedział, już kiedyś, do czego doprowadzi jego syn?
Wiedział, że uczyni się panem i władcą, który popełni kolejne decyzje doprowadzające do ruiny? Że wartości, które w obłąkańczym szale zespolił ze spuścizną Romanowów znikną pod naporem potęgi pieniądza i wpływu? Że rodzina stanie się dla niego tym, co łatwo jest zmazać krótkim podpisem?
Jak miał być protektorem, panem domu, tym, któremu podlegała?
Jak wciąż miała widzieć w nim ojca?
Tatiana Dolohov
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t8945-tatiana-dolohov#267430 https://www.morsmordre.net/t8948-ivan#267594 https://www.morsmordre.net/f312-smiertelny-nokturn-9 https://www.morsmordre.net/t9019-skrytka-bankowa-2104#271324 https://www.morsmordre.net/t8959-t-dolohov#267756
Tatiana Dolohov
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Możesz odpowiadać w tematach