William Bernard Havisham
Nazwisko matki: Selwyn
Miejsce zamieszkania: małe mieszkanie na obrzeżach Londynu
Czystość krwi: czysta ze skazą
Zawód: niewymowny w Departamencie Tajemnic (Sala Mózgów), alchemik
Wzrost: 189 cm
Waga: 87 kg
Kolor włosów: brązowe
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: nieobecne spojrzenie
16", dość sztywna, wianowłostka, pazur sfinksa
Instytut Magii Durmstrang
niedźwiedź
widok siebie samego zamkniętego jakby w szklanej klatce, gdzie lata życia trwają zaledwie sekundy, a on starzeje się z każdą z nich, a w końcu tak po prostu umiera, bez żadnych osiągnięć, wyników
siarką, perfumami matki i lekko wilgotnym powietrzem
sukces w ekstrakcji esencji magii, potęga
nauka, eliksiry, mugolskie wynalazki, istota magii
Armaty z Chudley
ćwiczenia sprawnościowe, który miałyby też pobudzić umysł
klasycznej
James McAvoy
Nazwisko, czystość krwi, rodzina i majątek to coś, co straciła moja matka. W wyniku bardzo nieszczęśliwego wypadku alchemicznego została kompletnie oszpecona, a jej zaaranżowane małżeństwo zaprzepaszczone. Dopiero po jakimś czasie znalazł się ktoś, kto docenił jej wnętrze. A przynajmniej tak mówił.
Od najmłodszych lat wizja jej nieszczęścia, jej stopniowe popadanie w szaleństwo, towarzyszyła mi przy każdym kroku. Już jako brzdąc potrafiłem dodawać dwa do dwóch. I nie trudno było się domyślić, kto był powodem takiego stanu u rodzicielki.
Znienawidziłem ojca. Że śmiał pogwałcić prawo, że śmiał wybić się spoza swojej klasy, że... że śmiał prosić o coś takiego moją matkę. Że zniszczył jej życie. I uczestniczył w nim. Widziałem go jako takiego sadystę, który codziennie zadawał jej ból. Słyszałem krzyki, gdy okazywało się, że matka nie nadawała się kompletnie do funkcjonowania w domu, gdzie nie było ani jednego skrzata. Była zaskoczona. Nie potrafiła się zorganizować. Nigdy jej nie winiłem. Zawsze wyłaniałem się wtedy z pokoju i po prostu ją przytulałem, jakby chcąc dodać jej otuchy. To nie była jej wina. Za to ja wielokrotnie dostawałem rykoszetem, gdy ojciec zwracał swoją nienawiść ku mnie.
Matka nigdy nie stawiała mnie przeciwko niemu, ale... sam z siebie odczuwałem do niego niechęć. Karmiony jej historiami o cudownym życiu arystokraty, sam też pożałowałem, że zostało mi to odebrane. Nie, nie tęskniłem za niczym konkretnym, właściwie nawet nie wiedząc, jak dokładnie wygląda życie szlachcica. Brakowało mi tylko mamy, która popatrzyła na mnie choć raz tak naprawdę. To nie tak, że nie darzyła mnie miłością. Byłem przekonany, że mnie kocha. Jednak za każdym razem, gdy przytulała mnie do swojej piersi i głaskała po głowie, jej wzrok był zwrócony gdzieś ponad moją głową. Wymawiała moje imię, opowiadała mi jakie miała życie, choć byłem pewien, że robiła to tylko po to, by raz jeszcze to przeżyć. Masturbowała własną jaźń wspomnieniami, aż wreszcie straciła jakikolwiek kontakt z rzeczywistością, żyjąc w jej sztucznym, obranym z negatywnych czynników świecie.
Nie pamiętam, ile razy płakałem na jej kolanach, byle tylko zwróciła na mnie uwagę. Była wiecznie nieobecna. A mimo to o nic bardziej tak nie zabiegałem jak o jej uwagę.
Za każdym razem, gdy próbowałem ją zająć swoimi osiągnięciami - gdy namalowałem pierwszy rysunek, spadłem z miotły, gdy robiłem jakiekolwiek inne rzeczy, zawsze natrafiałem na ścianę. Potrafiła tylko wychwycić temat, po czym sama zaczęła snuć historie swojego życia na ten temat. Za każdym razem byłem zawiedziony. Miałem wrażenie, że po prostu nigdy nie zdołałem przebić osiągnięć matki, by ta zechciała zwrócić na mnie uwagę. W końcu na mnie spojrzeć i docenić.
Inni rodzice, gdyby mieli takie dziecko jak ja, prawdopodobnie płakaliby z radości. Byłem cichy. Może nawet lekko wycofany. Ale zawsze grzeczny. Odzywałem się, gdy ktoś się mnie o coś pytał. Nigdy sam. Nie narzucałem się swoją obecnością, a jednak ciągle byłem gdzieś obok.
Całe dzieciństwo spędziłem nosem w książkach. Na szczęście pozwolono mamie zabrać jej tomiszcza naukowe i... to właśnie w nich, z powodu braku jakichkolwiek innych książek, które byłyby odpowiednie dla takiego człowieka w moim wieku, to właśnie w nich siedziałem. Na początku oglądałem głównie obrazki. Było ich niewiele, ale była to główna rozrywka, którą się żywiłem. Potem powoli zaczynałem czytać. I... tak mi już zostało. Stale zaczytany, nieobecny, ciągle szukający więcej. Byłem molem książkowym. Zasysałem każdą stronę. Ale jednocześnie byłem praktyczny. Interesowało mnie wiele tematów, niezwykle fascynującą uznawałem ludzką fizjologię, zaczytywałem się w odkryciach na temat własnego ciała od najmłodszych lat. Nigdy jakoś nie pociągały mnie jednak romanse. Literatura przygodowa, o! To był mój najbardziej rozpustny rodzaj lektury.
Nigdy nie byłem też specjalnie aktywny. Wsiadałem na miotłę, gdy ojciec mnie namawiał. Rosłem jednak tak szybko, że odnalezienie środka ciężkości było dla mnie praktycznie niemożliwe i byłem prawdopodobnie najbardziej niezgrabnie wyglądającym dzieckiem na miotle. Nie lubiłem latać. Podobnie jak jeździć konno. Bo kilka razy ojciec zabrał nas do stadniny, jakby mając nadzieję przywrócić matkę do rzeczywistości, skoro sama jeździła. Aetonany wzbudzały we mnie ogromny niepokój. Ale też podziw. Nie były to największe z wierzchowców, ale mimo to byłem pod ogromnym wrażeniem. Miałem wtedy siedem lat. Płakałem, wierzgałem i próbowałem zrobić wszystko, byleby mnie tylko nie wsadzili na jego grzbiet. Ale mimo moich protestów, już po chwili dotknąłem miękką sierść rumaka i... momentalnie się uspokoiłem. Niesamowite. Gdy wolno stępował, jakby wyczuwając mój strach, czułem pod sobą jak pracują jego mięśnie czworoboczne, które oplatały jego kręgosłup. Instynktownie złapałem się za szorstką, długą grzywę i uspokoiłem się, a na mojej twarzy pokazał się uśmiech. Ale już za chwilę ten moment musiał być przerwany przez atak matki, która wpadła w szał. Od tego czasu jej zmysły były otępiane eliksirami. Była coraz bardziej nieobecna. Gdybym tylko mógł sprawić, by uleczyć jej chory umysł... By zdołała zapomnieć o swoim żalu i skupiła się na teraźniejszości, potrafiła z niej czerpać radość!
Moje dzieciństwo było ciągłą troską, niepewnością, a jedyną odskocznią była mała biblioteczka, którą mieliśmy w domu. Nie byłem szczęśliwym dzieckiem. Do tego dosyć często chorowałem, bo nigdy nie byłem zbyt aktywny. Dopiero w szkole miałem chwilę pozornego odetchnięcia.
W wieku jedenastu lat zostałem wysłany do Durmstrangu. Ojciec uznał, że szkoła musi mnie wzmocnić, bo wcale nie przypominam mężczyzny, tylko ciągle małego chłopca. Dla niego byłem uległy i zbyt blisko maminej spódnicy. A ten Instytut miał wzmocnić mój charakter w związku z ogromną dyscypliną i ciężkim treningiem fizycznym - pod tym względem też byłem dla niego za słaby. Nie zasługiwałem na miano mężczyzny. Lubił mnie czasem wyzywać od dziewczynki, jakby myślał, że to pomoże mi się otrząsnąć.
Pojawienie się w murach faktycznie było dla mnie dużym zderzeniem z rzeczywistością. Nie dość, że istniała bariera językowa (w końcu nie był to mój język natywny tylko nabyty), to jednak wszyscy tam... cóż, szli wyprostowani, pewni, wręcz lekceważący w stosunku do innych. Miałem szczęście, że zawsze byłem wysoki, to nie zadeptali mnie jak zwykłego szczura. Nauczyłem się przed nimi usuwać w kąt, nie widząc potrzeby rywalizowania z nimi. Profesorowie jednak nie dawali mi taryfy ulgowej i nie pozwalali chować się w cieniu.
Zawsze byłem raczej chuderlawy, nie lubiłem się pocić ani samego sportu. Kości łamały mi się z zaskakującą łatwością i łatwo łapałem choroby. Durmstrang był dla mnie obozem przetrwania. W pierwszych miesiącach przebywałem głównie w skrzydle szpitalnym - czy to z powodu urazów mechanicznych czy też osłabienia organizmu. Powoli jednak nabywałem siłę, bo zwyczajnie nie miałem innego wyjścia. Nie byłem zbyt szczęśliwą osobą w pierwszych latach. Nienawidziłem ojca za to, że tam mnie wysłał. Uważałem to za karę.
Dopiero na trzecim roku zacząłem doceniać miejsce w którym byłem. Finalnie nabrałem na tyle siły, że przy swoim wzroście budziłem strach. To pomagało. Miałem spokój. Mogłem bez problemu zaszyć się w bibliotece i nikt mi nie przeszkadzał. Uznawałem to za fascynujące, ile książek tutaj było w porównaniu z domową biblioteczką. Chłonąłem ogromne tomiszcza w takim tempie, jakby były zaledwie cienkimi książkami dla dzieci. Moja fascynacja magią miała tutaj swój początek. Mimo zdolności, które były dla mnie tak naturalne, potrafiłem się nad nimi zadziwić. Uznawałem je za niesamowite. I chciałem więcej.
Moja zagwozdka nad stopniami mocy miała miejsce, gdy dołączyłem do Klubu Pojedynków na czwartym roku. Obserwowałem kolegów, ich technikę i siłę zaklęć i oprócz oczywistych wniosków, zaobserwowałem także to, że różnili się nie tylko preferowanymi inkantacjami, ale też siłą swoich zaklęć. Nie, sam nigdy nie byłem mistrzem pojedynków, jednak dzięki swoim spostrzeżeniom potrafiłem przechytrzyć większość z nich. Działałem intelektem, którego nie można było mi odmówić.
Z czasem moje wycieczki do biblioteki zaczęły wybiegać w coraz ciemniejsze rejony. Odkryłem dział czarnej magii, którą zacząłem szerzej zgłębiać. Okazywała się o wiele efektywniej wykorzystywać magiczne zdolności i miała o wiele większą siłę. Wiedziałem jednak, że żaden z moich kolegów nie używał zaklęć niedozwolonych podczas pojedynków (skąd brały się moje wnioski na temat ich potęgi), toteż sama sprawa potęgi poszczególnych czarodziejów nie wychodziła od samego typu używanych zaklęć. Nie potrafiłem jednak zignorować odnalezionego regału. Zwłaszcza, że oprócz zaklęć, które praktykowałem w odosobnieniu, odnalazłem informację o wielu artefaktach, które potrafiły zwiększyć moc używającego nich. Poza tym było też zaklęcie, które postanowiłem zapamiętać. Zaklęcie Paraisitio.
Szósty rok obfitował w niesamowite wydarzenia. Nie tylko w końcu zacząłem być dostrzegany przez profesorów, zwłaszcza w dziedzinie eliksirów, na których się wyróżniałem. Byłem dokładny, wnikliwy i cierpliwy. Wiedziałem, że warzenie eliksirów wiązało się z dużą precyzją i spokojem. Nie można było powiedzieć, że brakowało mi którejkolwiek z tych cech.
Pewnego wieczoru dostałem jednak sowę, która kazała wracać mi do domu. Musiało to zostać uzgodnione z dyrektorem. List był na tyle lakoniczny, że dopiero z ust nauczyciela dowiedziałem się o co chodzi. Mój ojciec zmarł. Dziś nie jestem w stanie nawet nazwać choroby, która go pochłonęła. Nie obchodziło mnie to.
Na pogrzebie nie płakałem. Obejmowałem jedynie matkę, która miała zaledwie przebłyski tego, co się dzieje. Gdy miała świadomość, rwała włosy z głowy, płacząc. A potem znów zamykała się w swoim świecie, zadziwiająco cicha. Nie chciałem jej samej zostawiać. Nie było rodziny, która mogłaby się nią zająć. Pierwszą część oszczędności wydaliśmy na jej opiekę ze strony jednego z uzdrowicieli.
Kilka miesięcy później urodziła się Polly. Dobrze wiedziałem, skąd biorą się dzieci, toteż zapałałem jeszcze gorętszą nienawiścią do zmarłego już ojca, wiedząc, że wykorzystał matkę, która była jak dziecko. Byłem rozdarty. Miałem ochotę wrócić do domu i się nimi zająć. Bo kto, jeśli nie ja? Jednak zaczynał się siódmy rok i obiecywałem sobie, że później ich nie zostawię. Zarówno matką jak i Polly opiekowała się starsza uzdrowicielka na emeryturze.
Sama dziewczynka, gdy się urodziła, podbiła moje serce. Nie potrafiłem mieć do niej pretensji, że wybrała taki zły okres na narodziny. Jej ciemne oczy ledwo co potrafiły się na czymkolwiek skupić, jednak miałem wrażenie, że na mnie patrzy. Przegapiłem jej pierwszy uśmiech, będąc już w murach szkoły. Jednak to dla niej wróciłem do domu na święta. Wydawała mi się niewiarygodna. Taka mała. Taka krucha. Taka niewinna.
Zaskoczeniem nie było żadnym, że egzaminy zostały zdane przeze mnie według moich oczekiwań. Pracowałem na to zbyt ciężko, by zostać zaskoczonym. Miałem jasny cel. Chciałem zostać alchemikiem. Od razu po szkole rozpocząłem kurs alchemiczny, próbując pogodzić dom z pracą. Nawet dla mnie wydawało się to wymagające, mimo rozłożenia planu dnia co do minuty. Matka okazywała się jednak na tyle chaotycznym czynnikiem, że wielokrotnie musiałem opuszczać staż, by zająć się nią i młodszą siostrą. Mój kurs przez to przeciągnął się o rok w czasie, jednak został ukończony. Przez cztery lata pracowałem na stanowisku alchemika w Ministerstwie Magii. Potem jednak dostałem propozycję, która niesamowicie mnie zainteresowała. Odbyłem aż pięcioletni staż, by móc ze spokojem przyznać przed samym sobą, że byłem pracownikiem Departamentu Tajemnic na Sali Mózgów. I wtedy, gdy Polly miała już 10 lat i opuściła dom, by zacząć naukę w Beauxbatons, nastał idealny moment, bym nie tylko się usamodzielnił, ale mógł też w spokoju prowadzić swoje badania, których wyniki były tajne.
Moje starania w tym, by być lepszym i lepszym były nieustanne. Czasem nie spałem, odurzając się eliksirami, które pozwoliłyby mi utrzymać trzeźwość umysłu. Nie mogłem tracić czasu. Musiałem pracować. Nieważne było to, że w pewnym momencie tak zatruwałem swój organizm, że wymiotowałem krwią, a kolejne medykamenty działały tylko na chwilę. Byłem w szale. Byłem przekonany, że odkrycie było krok ode mnie. Jak mógłbym zmrużyć choćby jedno oko?
Aż w końcu organizm powiedział dość. Uznawałem to za ironiczne, że mimo swoich zdolności, tylu eliksirów wzmacniających, nawet moje ciało się poddało i zwyczajnie... potrzebowało czegoś tak prozaicznego jak sen i porządny obiad.
Straciłem przytomność w swoim laboratorium. Nie było jednak nikogo, kto mógłby mnie znaleźć. Byłem samotnikiem. Obudziłem się po kilku godzinach. I sam musiałem zgłosić się do Szpitala świętego Munga, bo nie mogłem znów zaufać swojemu ciału, że mnie więcej nie zawiedzie. A sam mogłem przyrządzić wszystkie te eliksiry, które mi podawano.
Początkowo byłem przekonany, że podstawowym faktem, dla którego czarodzieje byli czarodziejami, a mugole mugolami to to, że zwyczajnie mieliśmy inną budowę mózgu. Wiwisekcje udowodniły nam jednak, że się myliliśmy. Teoria, że osoby magiczne posiadały ośrodek w jakimś innym miejscu, który byłby odpowiedzialny za moc, również była obalona jeszcze przed tym jak dołączyłem do składu. Przez kilka lat część zespołu prowadziła badania nad aktywnością mózgu u obu grup. Zastanawialiśmy się, czy to inteligencja nie jest odpowiedzialna za zdolności magiczne lub ich brak - z zaskoczeniem przyjęliśmy jednak informację, że... mugole wcale nie są głupsi od nas. Te wyniki nas oszołomiły. Sam zacząłem się zastanawiać, jaką wyższość mamy nad osobami, które nie posługują się magią. Obok badań studiowałem obserwacje moich kolegów o mugolach. Byłem więcej jak zaniepokojony. Miałem wrażenie, że te odkrycia sprawią jakąś olbrzymią rysę na tym, co dotąd było znane nie tylko mi, ale całemu środowiskowi czarodziejów.
Nie. To nie mogło wyjść na jaw.
Odłożyliśmy te badania na bok, składając przysięgę wieczystą, która mówiła, że nigdy te wyniki nie ujrzą światła dziennego. Na decyzję wielu osób miał także napór Ministra. Ja nie potrzebowałem tego argumentu. Odrzucałem od siebie to, co sam zobaczyłem na własne oczy, zbyt przerażony wynikami. Utracenie gruntu pod nogami, to było najgorsze, co mogło spotkać naukowca. A ja miałem cel. Choć... nie mogłem zignorować faktu, że w mojej głowie zaczęła budzić się fascynacja. Byłem zaintrygowany mugolami. Nieświadomie znajdowałem się w publicznych miejscach charakterystycznych dla tych ludzi. Siadałem i patrzyłem na nich jak na szczury w klatce. Ale... maniakalnie ich podziwiałem. Lgnąłem do mugolskich kobiet jak ćma do światła. Dałem się rozproszyć na kilka miesięcy, nadrabiając romansami za stracone lata. Odurzało mnie to, jak byli łatwi do manipulacji. To odkrycie mnie uspokoiło. Poczułem się znowu na miejscu. Wzmocniony.
Dopuściłem się tylu aktów barbarzyństwa na ciałach nie-czarodziei, że czasem miałem trudy, by spojrzeć na swoje odbicie w lustrze. Moja obsesja nimi była wręcz maniakalna. Ilość mugoli, którą rozkroiliśmy w imię nauki, była niewyobrażalna. Liczba rodzin, która usłyszała, że ciał ich zaginionych dzieci nie odnaleziono, była zastraszająca. Wszystko rekwirowało Ministerstwo dla naszych potrzeb. Z chorobliwą fascynacją znajdywaliśmy podobieństwa między nimi a nami. A ja z chorobliwą fascynacją bawiłem się kobietami z tego gatunku. Ich słabość i kruchość doprowadzała mnie do ekstazy.
Kontynuowałem badania. Zaskakujące, ile sami mugole byli w stanie odkryć na temat własnego organizmu. Hormony, DNA, osobowość, ośrodki mózgowe... Niesamowite. DNA natchnęło mnie pewną teorią. Co, jeśli za zdolności magiczne odpowiedzialny byłby gen? To tłumaczyłoby, dlaczego nawet krzyżowanie dwóch osób szlachetnej krwi sprawiało, że mógł urodzić się charłak. Bądź też dlaczego ze związku mugoli było tyle osób z magicznymi zdolnościami. Przecież to nie tak, że otrzymywało się to w darze od Merlina! W mojej sferze zainteresowania nie było jednak do końca to, jak uwarunkować i dopasowywać ludzi, by rodzili się czarodzieje. Nie. Mnie interesowało co sprawiało, że ktoś był mocniejszy od innych. Dlaczego?
Badania nad krwią rozpocząłem dwa lata temu. Używałem metod magicznych, używając alchemii, ale ze względu na to, że mugole zdawali się począć więcej kroków w kierunku rozpoznania genomu i jego pojedynczych składników, na początku swoich badań próbowałem ich sposobów, zastanawiając się, czy dzięki temu nie osiągnę lepszych efektów. Wyniki nie przynosiły jednak rezultatów, które mogłyby być satysfakcjonujące. Posiadałem próbki krwi od przekroju mugoli i czarodziejów - różnych grup wiekowych, społecznych, czystości krwi i poziomu mocy. Próbówek było setki. Ale doskonale znałem każdą z nich. Czasem pieściłem je palcami, jakby mając nadzieję, że one, czując tak troskliwe traktowanie, same podsuną mi odpowiedź pod nos. Każda z próbek była skrzętnie opisana w mojej ogromnej księdze. Wiek, płeć, zawód, pochodzenie, pozycja społeczna, a u czarodzieja dodatkowo: opis różdżki, rok, w którym została ujawniona moc oraz jej siła, przy której posługiwałem się skalą wymyśloną przez jednego ze starych mentorów. Krew była zbadana pod każdym możliwym kątem. Z czasem zacząłem się zastanawiać, czy moment pobrania krwi również był istotny. Może wśród czarodziei powinienem to robić w czasie, gdy praktykują magię? Specyficzny rodzaj magii?
Po roku kolekcja sięgnęła tysięcy.
Zastanawiałem się też nad inną rzeczą. Istniał eliksir, który osłabiał czarodziei. A gdyby tak odwrócić jego działanie? Bez wątpienia byłoby to czasowe działanie, ale... rdzenie w różdżkach wzmacniały pewne cechy czarodziei. Podobnie jak pazur smoka (substancja magiczna wzmacniająca koncentrację), prepeller żądlibąka (środek odurzający i pobudzający), ślaz i rogate robaki (eliksir wyostrzenia rozumu). Miałem w głowie, że... gdyby pomieszać te wszystkie składniki dodatkowo używając Zaklęcia Paraisitio lub jego drobną modyfikację, która pozwalałaby zassać więcej mocy... czy to oznaczałoby, że posiadłbym moc osób, których próbki posiadałem? ...Resztkami świadomości o istnieniu czegoś takiego jak etyka, odrzuciłem ten pomysł. Pozornie.
Od kilku miesięcy jego mieszkanie miało nowego lokatora. Nie mógł odmówić siostrze tego, by z nim zamieszkała. Właściwie był spokojniejszy, mając ją pod swoim skrzydłem. Matka zaś była pod opieką uzdrowiciela, więc w ten sposób czyścił sobie sumienie. Nie spodziewał się jednak, że obecność siostry wywoła tyle chaosu w jego życiu.
Mężczyzna, wyczarowując patronusa, przypomina sobie moment, gdy Polly pierwszy raz skupiła na nim wzrok jako niemowlak, uśmiechnęła się do niego lub cieszyła z czegoś. Migają mu także w głowie pojedyncze wspomnienia ze szkolnych osiągnięć lub uczucia jakim jest dosiadanie tak potężnych stworzeń jak abraskany. To uczucie, jakby się udało okiełznać bestię, być panem świata.
5 | |
0 | |
1 | |
10 | |
0 | |
9 | |
6 |
różdżka, sowa, teleportacja, 10 punktów statystyk
Ostatnio zmieniony przez Billy Havisham dnia 18.08.15 16:40, w całości zmieniany 3 razy