Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire
Opuszczone zakłady tkackie
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Opuszczone zakłady tkackie
Chodzą słuchy, że te stare zakłady tkackie położone kilka mil od Towtown w Yorkshire są nawiedzone. Rzadko kiedy zapuszczają się tu śmiałkowie inni poza zdesperowanymi podróżnikami poszukującymi schronienia na jedną noc, niemogący zapłacić za bezpieczny pokój w karczmie. Podobno wiele lat temu ciężko przepracowana szwaczka - doprowadzona na skraj psychicznej i fizycznej wytrzymałości - powiesiła się na balustradzie schodów prowadzących z gabinetu kierownica do głównej komory z krosnami, przeklinając wyzyskującego całą załogę pracodawcę. Istotnie, w nocy słychać tu niepokojące odgłosy: jedni sądzą, że to tylko zwierzęta zakładające swoje gniazda pośród starych mebli, inni natomiast, szczególnie dzieci z pobliskiej wioski, twierdzą, że widzieli tu najprawdziwszego ducha snującego się między maszynami z rękami ciężkimi od lat pracy i dziwnie skręconą szyją.
25 stycznia '58
List Harolda Longbottoma kierował na ziemie Carrowów. Instrukcja była jasna: odnaleźć porzuconą fabrykę i zawłaszczyć sobie maszyny, które zbierały kurz, a które mogły się przydać do ratowania tak wielu zamarzających istnień. Trixie aż rwała się do tego zadania! Zapewniła sobie wsparcie utalentowanego eks-aurora Samuela Skamandera, którego nie trzeba było przekonywać długo do tego, by wsparł ją swoją obecnością i różdżką, a trzeba było przyznać - szczególnie po ostatniej przeprawie z boginem -, że u boku kogoś zaprawionego w boju czuła się o wiele bezpieczniej. To nie był jej świat, te wszystkie przepychanki z urokami, tarczami i rwaniem się do bitki... Jeszcze nie? Być może w ogóle, ale to określić miała przyszłość.
Zanim jeszcze wyruszyli w drogę pod osłoną późnostyczniowej nocy, Beckett oboje z ich dwuosobowego zespołu wyposażyła w ciepłe szaty z kapturami. Ostatnie, czego chcieli, to być zauważonymi przez potencjalnego wroga rozbijającego się gdzieś po okolicach Towtown; tak przynajmniej mogli poczuć się odrobinę bezpieczniej, gdy przelatywali nad terenami wroga, odnajdując wielkie połacie przykryte szarym śniegiem. Błyszczał w świetle księżyca, nieco ułatwiając nawigację. W końcu znaleźli się na ziemi, mając u swego boku przepasane przez ramiona magiczne pojazdy, z różdżkami w dłoniach, przygotowani, uważni i przede wszystkim ostrożni. Nie chciała powtarzać scenariuszy z wyprawy u boku pana Dearborna... O ile auror poprowadził ją przez to wszystko z ogromnym talentem, o tyle tym razem pragnęła niczego po prostu nie zepsuć.
- Mam pomysł gdzie możemy przenieść te maszyny - odezwała się ledwo dosłyszalnym szeptem, maszerując u boku o wiele wyższego czarodzieja. Wysokie, zimowe buty zapadały się miękko w śniegu. W oddali widać było pogrążone we śnie domy wioski, w niektórych oknach paliły się świece, inne z kolei były kompletnie czarne, zlewając się z zamazaną ciemnością linią horyzontu; fabryka znajdowała się kilka mil od tej małej mieściny, nie musieli zatem stykać się z innymi ludźmi. To dobrze. Merlin jeden raczył wiedzieć jakie panowały tam teraz nastroje. - W Dolinie jest nieużywana stodoła, w której lata temu takie zaprzyjaźnione starsze małżeństwo trzymało zwierzęta. Teraz stoi pusta. Moglibyśmy nałożyć tam zabezpieczenia. Przykazano mi, żebym miała blisko do krosen - wyjaśniła Samuelowi. Pod tym względem miejscowość w Somerset byłaby niezawodna, a Trixie już rozmyślała nad tym, czy mogła zaangażować w obsługę maszyn znajome kobiety, które na początku stycznia zaoferowały jej krawiecką pomoc. - Sprawdzę czy nikogo tam nie ma - zadeklarowała po chwili, gdy znaleźli się nieopodal fabryki. Wyglądała na zapomnianą i kompletnie opustoszałą, ale przezorny zawsze ubezpieczony. - Może się pan zająć pułapkami? Może jakieś tu są. Ja ostatnio... nie popisałam się przy tym - westchnęła i pokręciła głową z niezadowoleniem na wspomnienie atakującego bogina. - Homenum revelio.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Trixie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 45
'k100' : 45
Okolica, w której się znalazł towarzysząc drobnej czarownicy, napawała specyficzną emocją. Odległą nostalgią, powiązaną z dawnym, hodowlanym sojuszem, który jego rodzina zawarła z dziedzicami Yorku. Ale myśli szybko zgubiły wspomnienie skupiając się na powierzonym zadaniu. Nie znajdowali się na bezpiecznym terenie i Skamander miał pełną świadomość, że groziło im niebezpieczeństwo. Od tego jednak był - by w razie potrzeby, pozbyć się zagrożenia i zapewnić pannie Trixie bezpieczeństwo.
Cel był jasny, zgarnął garść koniecznych faktów, jakie mu przedstawiła Beckett i sam list ich Ministra. Porzucone krosna, od dawna nieużywane, mogły być wielką pomocą dla ludzi z Oazy. Wiedział zbyt dobrze, jak bardzo brakowało ciepłych ubrań, czy koców. Z tych samych powodów był wdzięczny za ciepły materiał płaszcza, który zarzucił na ramiona, nasuwając ciężki kaptur na związane wysoko włosy. Wytarte już, ale wciąż mocne buty zapadały się w śnieżnej ścieżce, ale niemal bez namysłu zadbał, by pozostali niezauważeni możliwie najdłużej. Ciszę przerywało tylko charakterystyczne skrzypienie kroków i smugi wydychanego powietrza. Pozostawał czujny, z niemal aurorskim namaszczeniem wychwytując z otoczenia wrażenia, które mogłyby podpowiedzieć coś więcej - Orientuję gdzie to jest - zakomunikował krótko, najpierw słuchając i nie przerywając, dopóki nie ujęła w całości przekazu. Spojrzał na kobietę nieco z góry, naturalnie starając się odnaleźć osłonięte przed chłodem, urokliwe oblicze - Zabezpieczeniami też się zajmę. Aktualnie zastanawiają mnie dwie kwestie - jak wejdziemy tu i jak przeniesiemy tam. Będę potrzebował chwili na rekonesans, zanim postawimy nogę w środku - mówił rzeczowo, wskazując ruchem głowy na rysujące się w oddali budynki. Chociaż ciemność krążyła wokół, jak czająca się bestia, był w stanie rozpoznać ich cel. Skupiał się na misji, dopiero potem przypominając sobie, że nie miał do czynienia z aurorem, czy choćby kursantem i powinien wykazać się mniejszym dystansem. Uniósł brew, gdy wydała kilka dyspozycji, ale ruch dłoni i wykonany gest różdżką nie sugerował pieszego rozpoznania. Nim skończyła wypowiadać inkantację, dotknął kobiecego ramienia, chcąc zatrzymać drobne kroki - Tak - skwitował w konkluzji, wpatrując się w ciemność przed sobą, tam gdzie znajdował się opuszczony budynek - ...ale mam prośbę. Pod żadnym pozorem nie oddalaj się bez zapowiedzi, chyba, że powiem inaczej - być może zabrzmiał nieco sucho, mocniej podkreślając słowa o prośbie, ale jeśli rzeczywiście miał pomóc w misji, liczył na pełną współpracę. Bez nieprzewidzianej niesubordynacji - Jeśli powiem, ze masz uciekać, to uciekasz - zatrzymał się tak, by móc bez kłopotu spojrzeć na czarownicę - To ważne - podkreślił już łagodniej, dopiero wtedy wracając wzrok w stronę fabryki. Poruszył dłonią, wysuwając różdżkę przed siebie. Pod płaszczem, przy boku wciąż trzymał magiczną torbę, która miesiła w sobie więcej, niż można byłoby przypuszczać. A kilka bardziej użytecznych przedmiotów wolał mieć przy sobie przy potencjalnej walce. A takiej musiał się spodziewać na ziemiach wrogów - Carpiene - wypowiedział formułę zaklęcia, przywołując drganie magii płynącej we krwi. Znał doskonale uczucie jej werbalizacji i wezwania, które miało mu wskazać potencjalnie nałożone na okolicę pułapki - Nikt nie jest doskonały - odezwał się ponownie, jakby dopiero odpowiedział na wspomnienie o kłopotach, których zapewne doświadczyła - ale to uczy pokory. I daje szansę na poprawę - nie zliczył razów, kiedy magia, mimo jego woli, odmawiała posłuszeństwa. Jeszcze więcej, zaskakiwała odsłanianą potęgą możliwości. I na tych chciał dziś się skupić.
Cel był jasny, zgarnął garść koniecznych faktów, jakie mu przedstawiła Beckett i sam list ich Ministra. Porzucone krosna, od dawna nieużywane, mogły być wielką pomocą dla ludzi z Oazy. Wiedział zbyt dobrze, jak bardzo brakowało ciepłych ubrań, czy koców. Z tych samych powodów był wdzięczny za ciepły materiał płaszcza, który zarzucił na ramiona, nasuwając ciężki kaptur na związane wysoko włosy. Wytarte już, ale wciąż mocne buty zapadały się w śnieżnej ścieżce, ale niemal bez namysłu zadbał, by pozostali niezauważeni możliwie najdłużej. Ciszę przerywało tylko charakterystyczne skrzypienie kroków i smugi wydychanego powietrza. Pozostawał czujny, z niemal aurorskim namaszczeniem wychwytując z otoczenia wrażenia, które mogłyby podpowiedzieć coś więcej - Orientuję gdzie to jest - zakomunikował krótko, najpierw słuchając i nie przerywając, dopóki nie ujęła w całości przekazu. Spojrzał na kobietę nieco z góry, naturalnie starając się odnaleźć osłonięte przed chłodem, urokliwe oblicze - Zabezpieczeniami też się zajmę. Aktualnie zastanawiają mnie dwie kwestie - jak wejdziemy tu i jak przeniesiemy tam. Będę potrzebował chwili na rekonesans, zanim postawimy nogę w środku - mówił rzeczowo, wskazując ruchem głowy na rysujące się w oddali budynki. Chociaż ciemność krążyła wokół, jak czająca się bestia, był w stanie rozpoznać ich cel. Skupiał się na misji, dopiero potem przypominając sobie, że nie miał do czynienia z aurorem, czy choćby kursantem i powinien wykazać się mniejszym dystansem. Uniósł brew, gdy wydała kilka dyspozycji, ale ruch dłoni i wykonany gest różdżką nie sugerował pieszego rozpoznania. Nim skończyła wypowiadać inkantację, dotknął kobiecego ramienia, chcąc zatrzymać drobne kroki - Tak - skwitował w konkluzji, wpatrując się w ciemność przed sobą, tam gdzie znajdował się opuszczony budynek - ...ale mam prośbę. Pod żadnym pozorem nie oddalaj się bez zapowiedzi, chyba, że powiem inaczej - być może zabrzmiał nieco sucho, mocniej podkreślając słowa o prośbie, ale jeśli rzeczywiście miał pomóc w misji, liczył na pełną współpracę. Bez nieprzewidzianej niesubordynacji - Jeśli powiem, ze masz uciekać, to uciekasz - zatrzymał się tak, by móc bez kłopotu spojrzeć na czarownicę - To ważne - podkreślił już łagodniej, dopiero wtedy wracając wzrok w stronę fabryki. Poruszył dłonią, wysuwając różdżkę przed siebie. Pod płaszczem, przy boku wciąż trzymał magiczną torbę, która miesiła w sobie więcej, niż można byłoby przypuszczać. A kilka bardziej użytecznych przedmiotów wolał mieć przy sobie przy potencjalnej walce. A takiej musiał się spodziewać na ziemiach wrogów - Carpiene - wypowiedział formułę zaklęcia, przywołując drganie magii płynącej we krwi. Znał doskonale uczucie jej werbalizacji i wezwania, które miało mu wskazać potencjalnie nałożone na okolicę pułapki - Nikt nie jest doskonały - odezwał się ponownie, jakby dopiero odpowiedział na wspomnienie o kłopotach, których zapewne doświadczyła - ale to uczy pokory. I daje szansę na poprawę - nie zliczył razów, kiedy magia, mimo jego woli, odmawiała posłuszeństwa. Jeszcze więcej, zaskakiwała odsłanianą potęgą możliwości. I na tych chciał dziś się skupić.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 67
'k100' : 67
Pod skórą migotało zdenerwowanie mącone ekscytacją w przedziwnym tańcu niezrozumiałej jedności. Czuła się bezpieczniej przemierzając tereny Yorkshire z uzdolnionym aurorem u boku, choć do wspomnień uparcie powracał widok bogina wybiegającego z opuszczonego domu, którego odegnała dzięki spokojnej instrukcji Dearborna. Teraz to nie mogło się powtórzyć. Nabyła doświadczenia, choćby minimalnego, wiedziała też, gdzie nie powinna wściubiać nosa, z jakich zaklęć korzystać, by nie narazić ich oboje na krzywdę; raz na jakiś czas spoglądała kątem oka na Samuela kroczącego obok i zastanawiała się ile lat surowego doświadczenia wykuło go właśnie w taki sposób, na czarodzieja, o którym mówiono chwalebnie, którego umiejętności były niezastąpione... W pewien sposób przypominał wuja Kierana.
- Po wszystkim możemy po prostu teleportować się do Doliny - odpowiedziała tonem wciąż cichym, przeznaczonym wyłącznie dla jego uszu. Co prawda w ciemnej okolicy nie widać było innej żywej duszy, ale przezorny zawsze ubezpieczony, a Trixie nie miała zamiaru swoją nierozwagą narażać powodzenia ich misji. - Zna się pan na transmutacji? Są zaklęcia, które pozwolą nam zredukować wagę krosen, a zmniejszone zmieszczą się nawet do kieszeni płaszczy, specjalnie zrobiłam je trochę głębsze. Potem cofnie się tylko ich skutki - wyłożyła mu swój plan. W innym wypadku potrzebowaliby naprawdę mocnych wozów, by załadować na nie maszyny, i eskorty by przedrzeć się przez dziki od szaleństwa kraj. Ale tak? Mieli szansę załatwić to szybko i sprawnie, bez wzbudzania jakichkolwiek podejrzeń. - Pewnie. Wiem, że już to mówiłam, ale - dziękuję. Jeszcze raz - dodała, gdy wspomniał o rekonesansie, a na rumianej od nocnego zimna twarzy pojawił się cień ledwie dostrzegalnego uśmiechu, wdzięcznego, szczerego, który jednak znikł prędko, przypomniawszy sobie o tym, że znajdowali się w środku wrogiego hrabstwa, zdani na siebie, niechętni zawieść zaufania Harolda Longbottoma.
Przewodnictwo Samuela przypominało jej o ojcu. Te same słowa nie tak dawno usłyszała od numerologa, gdy ten zagrodził jej drogę do wyjścia z domu, zabraniając udania się do lasu w okolicach Weston-super-Mare, gdzie w lesie schronili się londyńscy uciekinierzy. Zatrzymała się na chwilę, spoglądając najpierw na dłoń na swoim ramieniu, a potem znów na jego twarz, w ciemnych oczach odnajdując powagę, której nie zamierzała lekceważyć. Mogła być lekkoduchem - ale nie dzisiaj, nie w takich okolicznościach.
- Dobrze - odpowiedziała szeptem i skinęła lekko głową. - To pan - ty - tu dowodzisz - podkreśliła spokojnie. W kwestiach polowych i bitewnych, jeśli do takich by doszło, nie miała zamiaru wykazywać się niesubordynacją, nawet jeśli nie była kursantem ani aurorem przyzwyczajonym do wykonywania poleceń - ale ojciec przygotował ją na dzisiejszy dzień. Trixie odetchnęła więc głębiej, a gdy jej zaklęcie zawiodło - znowu - karmin na policzkach pogłębił swój kolor w zirytowaniu. - Znowu mam okazję się uczyć... Zaraz to poprawię - przyznała prawie niedosłyszalnie, bardziej te słowa kierując do siebie, niż Skamandera. - Homenum revelio - zainkantowała z uporem i tym razem dało to efekt. Och, dzięki Merlinie. Okolica rozbłysła wątłym błękitem, ale nie ukazała w środku żadnej sylwetki, najwyraźniej byli tu sami, całe szczęście. - Nikogo tam nie ma - oznajmiła więc z ulgą i spojrzała na Samuela, który chwilę wcześniej zaczął sprawdzać kwestię pułapek. Nie ruszyła jednak w kierunku pobliskiej fabryki: mówił, że potrzebował chwili na upewnienie się co do ich bezpieczeństwa, więc Trixie nie wybiegała przed szereg, czekając jak obiecała. - Coś trzeba będzie rozbroić? - spytała jedynie w międzyczasie.
- Po wszystkim możemy po prostu teleportować się do Doliny - odpowiedziała tonem wciąż cichym, przeznaczonym wyłącznie dla jego uszu. Co prawda w ciemnej okolicy nie widać było innej żywej duszy, ale przezorny zawsze ubezpieczony, a Trixie nie miała zamiaru swoją nierozwagą narażać powodzenia ich misji. - Zna się pan na transmutacji? Są zaklęcia, które pozwolą nam zredukować wagę krosen, a zmniejszone zmieszczą się nawet do kieszeni płaszczy, specjalnie zrobiłam je trochę głębsze. Potem cofnie się tylko ich skutki - wyłożyła mu swój plan. W innym wypadku potrzebowaliby naprawdę mocnych wozów, by załadować na nie maszyny, i eskorty by przedrzeć się przez dziki od szaleństwa kraj. Ale tak? Mieli szansę załatwić to szybko i sprawnie, bez wzbudzania jakichkolwiek podejrzeń. - Pewnie. Wiem, że już to mówiłam, ale - dziękuję. Jeszcze raz - dodała, gdy wspomniał o rekonesansie, a na rumianej od nocnego zimna twarzy pojawił się cień ledwie dostrzegalnego uśmiechu, wdzięcznego, szczerego, który jednak znikł prędko, przypomniawszy sobie o tym, że znajdowali się w środku wrogiego hrabstwa, zdani na siebie, niechętni zawieść zaufania Harolda Longbottoma.
Przewodnictwo Samuela przypominało jej o ojcu. Te same słowa nie tak dawno usłyszała od numerologa, gdy ten zagrodził jej drogę do wyjścia z domu, zabraniając udania się do lasu w okolicach Weston-super-Mare, gdzie w lesie schronili się londyńscy uciekinierzy. Zatrzymała się na chwilę, spoglądając najpierw na dłoń na swoim ramieniu, a potem znów na jego twarz, w ciemnych oczach odnajdując powagę, której nie zamierzała lekceważyć. Mogła być lekkoduchem - ale nie dzisiaj, nie w takich okolicznościach.
- Dobrze - odpowiedziała szeptem i skinęła lekko głową. - To pan - ty - tu dowodzisz - podkreśliła spokojnie. W kwestiach polowych i bitewnych, jeśli do takich by doszło, nie miała zamiaru wykazywać się niesubordynacją, nawet jeśli nie była kursantem ani aurorem przyzwyczajonym do wykonywania poleceń - ale ojciec przygotował ją na dzisiejszy dzień. Trixie odetchnęła więc głębiej, a gdy jej zaklęcie zawiodło - znowu - karmin na policzkach pogłębił swój kolor w zirytowaniu. - Znowu mam okazję się uczyć... Zaraz to poprawię - przyznała prawie niedosłyszalnie, bardziej te słowa kierując do siebie, niż Skamandera. - Homenum revelio - zainkantowała z uporem i tym razem dało to efekt. Och, dzięki Merlinie. Okolica rozbłysła wątłym błękitem, ale nie ukazała w środku żadnej sylwetki, najwyraźniej byli tu sami, całe szczęście. - Nikogo tam nie ma - oznajmiła więc z ulgą i spojrzała na Samuela, który chwilę wcześniej zaczął sprawdzać kwestię pułapek. Nie ruszyła jednak w kierunku pobliskiej fabryki: mówił, że potrzebował chwili na upewnienie się co do ich bezpieczeństwa, więc Trixie nie wybiegała przed szereg, czekając jak obiecała. - Coś trzeba będzie rozbroić? - spytała jedynie w międzyczasie.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Szedł nieco przed nią, ale blisko, mając doskonały widok na poczynania towarzyszki. Fakt, że Longbottom powierzył jej zadanie - miało duże znaczenie. Płynął w niej potencjał, którym nie każdy był obdarzony. Nie każdy też miał wystarczająco wiele odwagi, by podjąć się podobnego zadania. Przepływające przez umysł myśli, pozostawił jednak dla siebie, wciąż pozostawiając do dyspozycji konieczny dystans - Bardziej myślałem o tych narzędziach, ale teleportacja się zgadza - potwierdził, nie wdając się w szczegóły. Nie zareagował na wspomnienie o transmutacji, nie dając wypłynąć na twarz mimowolnego grymasu, który zrodził mu się w głowie. Nigdy nie pałał uczuciem akurat do tej formy mocy, ale zdążył się przekonać, że potrafiła bardzo ułatwić życie - rozumiem, że panna jest w niej biegła? - odwrócił nieco tor rozmowy, przesuwając wskaźnik pytań nieco bardziej na czarownicę - znam podstawy - dodał lakonicznie, słuchając relacji, jaką przedstawiła. To miało sens. Musiał sobie tylko przypomnieć, które były to zaklęcia, ale zakładał, że pomocą okaże się dziewczyna. On przede wszystkim miał robić za ochronę, ale biała magia miała wiele sposobów nie tylko na jej biegłą formę.
Skinął głową, bardziej badawczo utrzymując wzrok na pannie Beckett. Wychwycił nawet muśnięcie uśmiechu, które zniknęło z warg, nim się upewnił co do jego źródła. Nie pytał jednak, z satysfakcją przyjmując fakt, że miał przy sobie kogoś, kto w razie kłopotów, nie sprawi ich więcej choćby lekkomyślnym zachowaniem. Wolał jednak od początku wyłożyć zasady ich działania. Zbyt wiele razy sparzył się na aurorskich misjach, by móc pozwolić sobie na błąd - Podziękujesz, jak zakończymy wszystko sukcesem - w tonie zakołysała się chrypa, gdy zniżył głos bardziej do szeptu. Cień, który mignął mu za jednym z murów, wymusił zatrzymanie - Dobrze - odwrócił spojrzenie od kobiecego lica, by otoczyć okolicę kolejną obserwacją. To czego nie były w stanie wychwycić zmysły, miała uczynić magia. Raz jeszcze, milcząco skinął głową, nawet nie orientując, w którym momencie, bardziej płynnie, przeszli na ty. Nie przywiązywał do kwestii formalnych wielkiej wagi, wyznaczając granice tylko wtedy gdy wymagały tego okoliczności.
Nie skomentował nieudanej formuły, chociaż wiedział, co poszło nie tak. Czarownica szybko nadrobiła błąd, tym razem rozlewając wokół wręcz namacalną falę mocy. Werbalizacja jednak, byłą widoczna tylko dla Trixie - To dobrze. Ułatwi to pracę - postąpi krok do przodu, intuicyjnie, chcąc w razie ewentualnego niepowodzenia, osłonić ją przed nieoczekiwanymi efektami.
Wraz z wypowiedziana inkantacją, magia zabuzowała najpierw pod palcami, potem rozlała się na wskazaną okolicę wokół fabryki. Budynek robił wrażenie i mimowolnie, wspomnienie ciągnęło go do feralnej nocy wybuchu anomalii. Wylądował wtedy w równie opuszczonym miejscu, ale źródło było zupełnie inne. Wstrzymał oddech na chwilę, wciąż nie pozwalając czarownicy, by przeszła dalej. Wysunął wolną rękę w bok, przed czarownicę - Repello mugoletum, Mała twierdza, Tenuistis... - zawiesił na moment głos, śledząc rozbłyskujące ślady mocy - Widzimisię, Kokon... i Duna... ktoś się postarał jednak - mars na czole pogłębił się, gdy podążał za łuną magii, lokalizującą mu kolejne zabezpieczenie. Kto zadał sobie tyle trudu, by ukryć takie opuszczone miejsce? - Tak, ale nie rozbroić - Zamrugał, rozmazując na moment obraz magicznego blasku, który tańczył wokół, niby rozsypane na bagnach, błędne ognie. Tyle, że tutaj - znał ich naturę - Wyciszę je - przerwał chwilowe milczenie, by jednocześnie unieść dłoń z różdżką, kreśląc znajome gesty i wnikając w poszczególne, tętniące magią zabezpieczeń lokalizacje - Właściwie... zastanawiam się, czy nie zostawić jednej - Widzimisię - obrócił twarz ku towarzyszce - da nam obraz osoby, która nakładała zabezpieczenia, albo kogoś, kto był uznany za właściciela, tylko pamiętaj - że to tylko iluzja, niezależnie od tego co zobaczysz - podkreślił mocniej - a dwa, to byłoby w razie konieczności, dobre miejsce do ukrycia - wciąż spotykali maruderów, mugoli, który unikali Londynu, ale wciąż pozostawali obecni na terenach do niego przyległych. Nie każdy czarodziej chciał zaglądać do miejsc, które uznawał za "nawiedzone" przez mugolską "magię".
- Chodź - tym razem obrócił się, by dotknąć ramienia czarownicy bardziej zachęcająco, prowadząc ją zarośniętą ścieżką w stronę uchylonego wejścia. Mieli przed sobą otwartą drogę - Magicus Extremos - zainkantował jeszcze - to też się nam przyda - potencjalne niebezpieczeństwo zostało odsunięte, ale wolał mieć w trakcie dalszych działań odpowiednie wsparcie magii.
Skinął głową, bardziej badawczo utrzymując wzrok na pannie Beckett. Wychwycił nawet muśnięcie uśmiechu, które zniknęło z warg, nim się upewnił co do jego źródła. Nie pytał jednak, z satysfakcją przyjmując fakt, że miał przy sobie kogoś, kto w razie kłopotów, nie sprawi ich więcej choćby lekkomyślnym zachowaniem. Wolał jednak od początku wyłożyć zasady ich działania. Zbyt wiele razy sparzył się na aurorskich misjach, by móc pozwolić sobie na błąd - Podziękujesz, jak zakończymy wszystko sukcesem - w tonie zakołysała się chrypa, gdy zniżył głos bardziej do szeptu. Cień, który mignął mu za jednym z murów, wymusił zatrzymanie - Dobrze - odwrócił spojrzenie od kobiecego lica, by otoczyć okolicę kolejną obserwacją. To czego nie były w stanie wychwycić zmysły, miała uczynić magia. Raz jeszcze, milcząco skinął głową, nawet nie orientując, w którym momencie, bardziej płynnie, przeszli na ty. Nie przywiązywał do kwestii formalnych wielkiej wagi, wyznaczając granice tylko wtedy gdy wymagały tego okoliczności.
Nie skomentował nieudanej formuły, chociaż wiedział, co poszło nie tak. Czarownica szybko nadrobiła błąd, tym razem rozlewając wokół wręcz namacalną falę mocy. Werbalizacja jednak, byłą widoczna tylko dla Trixie - To dobrze. Ułatwi to pracę - postąpi krok do przodu, intuicyjnie, chcąc w razie ewentualnego niepowodzenia, osłonić ją przed nieoczekiwanymi efektami.
Wraz z wypowiedziana inkantacją, magia zabuzowała najpierw pod palcami, potem rozlała się na wskazaną okolicę wokół fabryki. Budynek robił wrażenie i mimowolnie, wspomnienie ciągnęło go do feralnej nocy wybuchu anomalii. Wylądował wtedy w równie opuszczonym miejscu, ale źródło było zupełnie inne. Wstrzymał oddech na chwilę, wciąż nie pozwalając czarownicy, by przeszła dalej. Wysunął wolną rękę w bok, przed czarownicę - Repello mugoletum, Mała twierdza, Tenuistis... - zawiesił na moment głos, śledząc rozbłyskujące ślady mocy - Widzimisię, Kokon... i Duna... ktoś się postarał jednak - mars na czole pogłębił się, gdy podążał za łuną magii, lokalizującą mu kolejne zabezpieczenie. Kto zadał sobie tyle trudu, by ukryć takie opuszczone miejsce? - Tak, ale nie rozbroić - Zamrugał, rozmazując na moment obraz magicznego blasku, który tańczył wokół, niby rozsypane na bagnach, błędne ognie. Tyle, że tutaj - znał ich naturę - Wyciszę je - przerwał chwilowe milczenie, by jednocześnie unieść dłoń z różdżką, kreśląc znajome gesty i wnikając w poszczególne, tętniące magią zabezpieczeń lokalizacje - Właściwie... zastanawiam się, czy nie zostawić jednej - Widzimisię - obrócił twarz ku towarzyszce - da nam obraz osoby, która nakładała zabezpieczenia, albo kogoś, kto był uznany za właściciela, tylko pamiętaj - że to tylko iluzja, niezależnie od tego co zobaczysz - podkreślił mocniej - a dwa, to byłoby w razie konieczności, dobre miejsce do ukrycia - wciąż spotykali maruderów, mugoli, który unikali Londynu, ale wciąż pozostawali obecni na terenach do niego przyległych. Nie każdy czarodziej chciał zaglądać do miejsc, które uznawał za "nawiedzone" przez mugolską "magię".
- Chodź - tym razem obrócił się, by dotknąć ramienia czarownicy bardziej zachęcająco, prowadząc ją zarośniętą ścieżką w stronę uchylonego wejścia. Mieli przed sobą otwartą drogę - Magicus Extremos - zainkantował jeszcze - to też się nam przyda - potencjalne niebezpieczeństwo zostało odsunięte, ale wolał mieć w trakcie dalszych działań odpowiednie wsparcie magii.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
Bez wahania skinęła głową. To nie był czas na zawstydzoną skromność i odbieranie sobie znajomości transmutacji, do której miłość zaszczepił w niej Hogwart, a później wypielęgnował sam ojciec; była w niej o wiele bieglejsza niż jakiejkolwiek magicznej dziedzinie, co dziś miało okazać się niebywale użyteczne. Przetransportowanie krosen z terenów podłego wroga do Doliny w innym wypadku byłoby... Cóż, po prostu trudne. - Powinnam sobie z tym poradzić - odpowiedziała więc pewnie. Magia miała tendencję do płatania jej figli, ale ile można było robić z siebie błazna? Wszystko miało pewne granice, nienaruszalne limity, za które nie wypadało się wychylać, a w ostatnim czasie Trixie przeżyła zbyt wiele niefortunnych przygód, by starczyło jej nieszczęścia także na wieczór, w którym towarzyszył jej Samuel. - Chyba najlepiej będzie zacząć od libramuto. Zredukuje wagę, ale patrząc na rozmiar krosen, pewnie będziemy musieli rzucić je kilkakrotnie, tak myślę. Inaczej pociągną nasze kieszenie na dno - zawyrokowała. Znajomość podstaw sugerowała, że zamierzał jej w tym pomóc, choć oczywiście nie musiał: na wszelki wypadek Beckett dzieliła się jednak z mężczyzną swoim planem, wyszczególniała zaklęcia, które w tym przedsięwzięciu miały okazać się wręcz bezcenne. - Później reducio i będziemy mogli się stąd ewakuować - dodała z cieniem kolejnego uśmiechu, pełna nadziei, że pójdzie im tak łatwo, jak oceniała to w śmiałych założeniach. Spokój bijący od towarzysza zaczynał się jej udzielać; nie była już tak wewnętrznie rozdygotana jak wtedy, gdy ledwie przekroczyła próg domu, nie drżała jak podczas lotu miotłą nad spętanymi nocą terenami Yorkshire, oddychała też wolniej, spoglądając raz na jakiś czas na aurora, który przewodził jej krokiem i słowem. Wytyczał bezpieczną ścieżkę, chociaż nie istniało jeszcze widoczne zagrożenie spozierające na nich z ciemności. Byli bezpieczni. Pokazywało to jej udane homenum revelio - choć zagryzła instynktownie dolną wargę na wieść o tym, ile pułapek czekało na nich w środku. Do diabła. A zatem te zakłady nie były tak zupełnie opuszczone. Przystanęła jak sobie życzył, zatrzymana wyciągniętym ramieniem, a potem powróciła do niego spojrzeniem na zaproponowaną metodę.
- Wyciszyć? - powtórzyła w niezrozumieniu, mogła tylko zakładać, że zamierzał zablokować je tymczasowo, by posłużyły za barykadę następnym podróżnikom i poszukiwaczom przygód. - Ale to nie zadziała jak bogin? Nie pamiętam jak to się nazywało, widziałam to ostatnio przy innym zadaniu. Nie musimy jej przepędzać ani na nią reagować? - upewniła się jeszcze odnośnie wspomnianej pułapki. Kiwnęła potem na znak zgody i pozwoliła czarodziejowi działać w ciszy, nim gestem oznajmił, że droga była już wolna, a dłoń dotknęła drugiego ramienia, sygnalizując by ruszyła za nim jak wcześniej; kroki stawiała ostrożnie, cicho, bo chociaż przejście stanęło przed nimi otworem, wciąż należało mieć się na baczności. Profilaktycznie trzymała się przynajmniej kilkanaście cali za Samuelem. W fabryce było ciemno. Głucho. Wiatr wpadał do środka przez porozbijane okna i czasem łomotał pozostawionymi fragmentami materiałów, które przypominały zjawy unoszące się w powietrzu, ponure i odpychające.
- Nie budźcie jej! - krzyknęła nagle iluzja wąsatego czarodzieja w monoklu na nosie; objawił się znikąd, zbudzony ich wtargnięciem i aktywacją widzimisię. Jego ubranie było staromodne, niezbyt świeże, sugerujące raczej to, że pochodził z dość zamierzchłych lat. - Na Merlina, czyście nie słyszeli o niej? Życie wam niemiłe? Wyrżnie nas wszystkich, powiesi o tam, na balustradzie, bo zakłóciliście jej spokój! Pilnowałem tak długo, żeby nie wstała... Ale wszystko zniszczyliście. Jej duch już nadchodzi. Zawiśniecie. Mogłem was jedynie ostrzec - jego teatralna przemowa załamała swój tembr podczas gdy jegomość skrył twarz w drżących, przerażonych dłoniach. Mówił o miejscowej legendzie szwaczki, która popełniła samobójstwo. Trixie zamarła na chwilę, patrzyła na niego długo, niepewnie, instynktownie zbliżywszy się do Samuela, którego złapała za rękaw.
- Ma wyobraźnię - mruknęła do aurora, ale jej uwaga po chwili całkowicie spłynęła na potężne krosna. Stały samotne i zakurzone w centralnej części hali. - Mogę? - spytała, zanim ruszyła w ich kierunku i ułożyła dłonie na nieco podrdzewiałej machinie, sunąc wzdłuż jej ramy palcami; była imponująca, przy odpowiedniej pielęgnacji szybko wróciłaby do czasów swojej świetności, co do tego Beckett nie miała żadnych wątpliwości. - Wspaniałe - westchnęła z wyczuwalną w głosie ekscytacją. To chciała zobaczyć - przyszłość dla tylu potrzebujących, dla mieszkańców Oazy i mugolskich uciekinierów ze stolicy! - Zacznę tutaj od libramuto. Dzięki magicusowi powinno pójść całkiem sprawnie; pamiętaj, że będzie bardziej wymagające na takie gabaryty tego cuda - wskazała na krosno tkackie i wysunęła przed siebie różdżkę, dotykając jej szpicem ramy maszyny, po czym głośno zainkantowała trzykrotnie wspomniany czar, czując jak magicus napełnił ją dodatkową magiczną werwą. Wypełniał ją od środka, każdy skrawek jej ciała, jej istnienia, oczyszczał myśli. Odetchnęła głębiej, na moment przymykając powieki. To było... dobre uczucie. Gorące. Udało się. - Jak tam? - spytała dopiero po dłuższej chwili, kierując spojrzenie na Samuela obok drugiego z krosen. Radził sobie czy potrzebował pomocy?
- Wyciszyć? - powtórzyła w niezrozumieniu, mogła tylko zakładać, że zamierzał zablokować je tymczasowo, by posłużyły za barykadę następnym podróżnikom i poszukiwaczom przygód. - Ale to nie zadziała jak bogin? Nie pamiętam jak to się nazywało, widziałam to ostatnio przy innym zadaniu. Nie musimy jej przepędzać ani na nią reagować? - upewniła się jeszcze odnośnie wspomnianej pułapki. Kiwnęła potem na znak zgody i pozwoliła czarodziejowi działać w ciszy, nim gestem oznajmił, że droga była już wolna, a dłoń dotknęła drugiego ramienia, sygnalizując by ruszyła za nim jak wcześniej; kroki stawiała ostrożnie, cicho, bo chociaż przejście stanęło przed nimi otworem, wciąż należało mieć się na baczności. Profilaktycznie trzymała się przynajmniej kilkanaście cali za Samuelem. W fabryce było ciemno. Głucho. Wiatr wpadał do środka przez porozbijane okna i czasem łomotał pozostawionymi fragmentami materiałów, które przypominały zjawy unoszące się w powietrzu, ponure i odpychające.
- Nie budźcie jej! - krzyknęła nagle iluzja wąsatego czarodzieja w monoklu na nosie; objawił się znikąd, zbudzony ich wtargnięciem i aktywacją widzimisię. Jego ubranie było staromodne, niezbyt świeże, sugerujące raczej to, że pochodził z dość zamierzchłych lat. - Na Merlina, czyście nie słyszeli o niej? Życie wam niemiłe? Wyrżnie nas wszystkich, powiesi o tam, na balustradzie, bo zakłóciliście jej spokój! Pilnowałem tak długo, żeby nie wstała... Ale wszystko zniszczyliście. Jej duch już nadchodzi. Zawiśniecie. Mogłem was jedynie ostrzec - jego teatralna przemowa załamała swój tembr podczas gdy jegomość skrył twarz w drżących, przerażonych dłoniach. Mówił o miejscowej legendzie szwaczki, która popełniła samobójstwo. Trixie zamarła na chwilę, patrzyła na niego długo, niepewnie, instynktownie zbliżywszy się do Samuela, którego złapała za rękaw.
- Ma wyobraźnię - mruknęła do aurora, ale jej uwaga po chwili całkowicie spłynęła na potężne krosna. Stały samotne i zakurzone w centralnej części hali. - Mogę? - spytała, zanim ruszyła w ich kierunku i ułożyła dłonie na nieco podrdzewiałej machinie, sunąc wzdłuż jej ramy palcami; była imponująca, przy odpowiedniej pielęgnacji szybko wróciłaby do czasów swojej świetności, co do tego Beckett nie miała żadnych wątpliwości. - Wspaniałe - westchnęła z wyczuwalną w głosie ekscytacją. To chciała zobaczyć - przyszłość dla tylu potrzebujących, dla mieszkańców Oazy i mugolskich uciekinierów ze stolicy! - Zacznę tutaj od libramuto. Dzięki magicusowi powinno pójść całkiem sprawnie; pamiętaj, że będzie bardziej wymagające na takie gabaryty tego cuda - wskazała na krosno tkackie i wysunęła przed siebie różdżkę, dotykając jej szpicem ramy maszyny, po czym głośno zainkantowała trzykrotnie wspomniany czar, czując jak magicus napełnił ją dodatkową magiczną werwą. Wypełniał ją od środka, każdy skrawek jej ciała, jej istnienia, oczyszczał myśli. Odetchnęła głębiej, na moment przymykając powieki. To było... dobre uczucie. Gorące. Udało się. - Jak tam? - spytała dopiero po dłuższej chwili, kierując spojrzenie na Samuela obok drugiego z krosen. Radził sobie czy potrzebował pomocy?
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Minęło wystarczająco wiele czasu, by nieoczekiwane słabości, które ciągnęły się za nim po uwolnieniu, ustąpiły miejsca dawnym możliwościom spokoju. Ten, wnikał w jego poczynania i odbiór, jakim oceniano go z zewnątrz. Czym innym była jednak sztuka, której poświęcił tyle wytrwałości a czym innym sama perspektywa emocji, które - wbrew niektórym opiniom, nie zniknęły wraz z oklumencją. Zdawały się jednak być bardziej obok, nie przeszkadzając w prowadzeniu misji, które wymagały opanowania. Tak, jak wizyta w nie-tak-opuszczonej fabryce i obietnica ochrony towarzyszącej mu czarownicy.
Odebrał zgodę z niemą satysfakcją. Jeśli dziewczyna była biegła w magii przemiany, to przedstawiony scenariusz działania w jej perspektywie był sensowny. W plan taki ingerować nie miał zamiaru, bo i jego transmutacyjna wiedza oraz umiejętności była ograniczone. Powtórzył więc gest głową, nie zakłócając ciszy swoim głosem.
Działanie wpływało na jego zachowanie. Im głębiej w zakamarki misji, tym mocniej wzrastało jego skupienie. Opierał swoje dalsze kroki na magii, ale zmysły reagowały poruszeniem na każde odbierane wrażenie, przecedzając te, które wykluczały niebezpieczeństwo. I mimo faktu, że przyzwyczaił się do działania w pojedynkę, obecność młodziutkiej czarownicy mobilizowała nieco inne sfery jego postępowania. Zwyczajowe, bardziej odważne plany, ustąpiły miejsca szerszemu rozeznaniu. I swoistej opiece. W końcu, obiecał też ojcu dziewczyny, że przeprowadzi ją bezpiecznie przez wyznaczone zadanie. Trxie, dodatkowo generowała sobą niemal automatyczną opiekuńczość, która przeciekała przez jego gesty niezależnie od chłodnej postawy profesjonalizmu, jaką prezentował od początku. Tylko zwyczajowa zapobiegawczość była w stanie przeprowadzić ich bez większego szwanku.
Mimo ilości zabezpieczeń, z pewną fascynacją przyglądał się rozświetlonym wskaźnikom, które otwierały mu tajemnicę ukrytych zabezpieczeń. Sama perspektywa wykorzystania magii obronnej w podobny sposób była dla niego potwierdzeniem szalonej rozpiętości wykorzystania białej mocy. Wbrew też potocznym opiniom, służyła nie raz bardzo skutecznie, do bardziej agresywnej walki. Chociaż należało wykorzystać jej zasoby bardziej niekonwencjonalnie - Wyciszyć - powtórzył za towarzyszką, początkowo na nią nie patrząc - to coś jak rozbrojenie, ale z pomocą magii - doprecyzował i dopiero wtedy sięgnął krótkim spojrzeniem kobiecego profilu - to zależy - kontynuował, czując, jak pierwszy raz na usta wkrada się ulotny uśmiech. Mówienie o tajnikach białej mocy, w nieokreślony sposób sprawiało mu przyjemność - gdybym niewystarczająco mocno splątał magię, pułapka wymknęłaby mi się z rąk i musielibyśmy na nią odpowiednio zareagować - wskazał - albo, tak jak robimy to w przypadku widzimisię pozwalam, by się aktywowała, bo mam w tym cel. I przygotowuje nas na jej działanie - chociaż mówił cicho, poważnie, to był pewien, ze żadne słowo nie wymknęło się poza obręb kobiecej uwagi. Zakończył też z chwilą, gdy wytłuszczony plan zadziałał, a oni znaleźli się w środku wielkiego budynku.
Mimowolnie, podejrzliwie zlustrował iluzję, która zamigotała im przed oczami, wypluwając teatralną tyradę o zbudzonym poltergeiście, bo zakładał, ze kimś takim mogła być legendarna samobójczyni. Przekrzywił głowę, starając się mimo wszystko zapamiętać postać zanurzonego w przeszłości mężczyzny. A dokładniej, jego iluzji. Kim był? Dramatyczne słowa brzmiały ostrzegawczo, instynktownie nawet trzymał różdżkę w gotowości, ale był to odruch, nawyk, którego nabawiły go lata pracy i...doświadczeń.
Tym razem zaprosił gestem dłoni do działania, gdy zapytała. Kolejny element układanki, który w dzisiejszej misji mu odpowiadał. Dotrzymywała słowa. Być może dlatego nieco dłużej zatrzymał na niej wzrok, chwytając jasny błysk źrenic i przyjemny dla oka uśmiech. Dopiero potem przenosząc uwagę ostatecznie na zakurzone krosna. Nigdy podobnych nie widział i przypominały mu bardziej, jakieś stare, uśpione bestie. To skłoniło go też, by samemu zwolnić jedną dłoń i przesunąć palcami bo drewnianych smugach urządzenia - Wolę żywe stworzenia - mruknął cicho, bardziej do siebie, chociaż - mógł być hipokrytą. Nie tak dawno, wciąż jeździł mugolskim motocyklem. Ale ten, wydawał się bardziej żywy, głośny, warkoczący - niż wielkie krosna. Przerwał jednak, zerkając na drugą z "bestii' i z niemym westchnieniem sięgnął po różdżkę. Nigdy nie wiedział, czego dokładnie się spodziewać, gdy miał używać transmutacji, ale z namysłem sięgnął po kolejne inkantacje - Reducio, Libramuto, Libramuto - z jakąś przyjemnością patrząc, jak różdżka niemal drży od naporu jasnej mocy, bardziej niż skutecznie werbalizując każdy z wypowiedzianych zaklęć - Cóż, poradziłem sobie - stwierdził krótko, zerkając na czarownicę, która bez najmniejszych problemów pokonała postawione przed nią wyzwanie.
Odebrał zgodę z niemą satysfakcją. Jeśli dziewczyna była biegła w magii przemiany, to przedstawiony scenariusz działania w jej perspektywie był sensowny. W plan taki ingerować nie miał zamiaru, bo i jego transmutacyjna wiedza oraz umiejętności była ograniczone. Powtórzył więc gest głową, nie zakłócając ciszy swoim głosem.
Działanie wpływało na jego zachowanie. Im głębiej w zakamarki misji, tym mocniej wzrastało jego skupienie. Opierał swoje dalsze kroki na magii, ale zmysły reagowały poruszeniem na każde odbierane wrażenie, przecedzając te, które wykluczały niebezpieczeństwo. I mimo faktu, że przyzwyczaił się do działania w pojedynkę, obecność młodziutkiej czarownicy mobilizowała nieco inne sfery jego postępowania. Zwyczajowe, bardziej odważne plany, ustąpiły miejsca szerszemu rozeznaniu. I swoistej opiece. W końcu, obiecał też ojcu dziewczyny, że przeprowadzi ją bezpiecznie przez wyznaczone zadanie. Trxie, dodatkowo generowała sobą niemal automatyczną opiekuńczość, która przeciekała przez jego gesty niezależnie od chłodnej postawy profesjonalizmu, jaką prezentował od początku. Tylko zwyczajowa zapobiegawczość była w stanie przeprowadzić ich bez większego szwanku.
Mimo ilości zabezpieczeń, z pewną fascynacją przyglądał się rozświetlonym wskaźnikom, które otwierały mu tajemnicę ukrytych zabezpieczeń. Sama perspektywa wykorzystania magii obronnej w podobny sposób była dla niego potwierdzeniem szalonej rozpiętości wykorzystania białej mocy. Wbrew też potocznym opiniom, służyła nie raz bardzo skutecznie, do bardziej agresywnej walki. Chociaż należało wykorzystać jej zasoby bardziej niekonwencjonalnie - Wyciszyć - powtórzył za towarzyszką, początkowo na nią nie patrząc - to coś jak rozbrojenie, ale z pomocą magii - doprecyzował i dopiero wtedy sięgnął krótkim spojrzeniem kobiecego profilu - to zależy - kontynuował, czując, jak pierwszy raz na usta wkrada się ulotny uśmiech. Mówienie o tajnikach białej mocy, w nieokreślony sposób sprawiało mu przyjemność - gdybym niewystarczająco mocno splątał magię, pułapka wymknęłaby mi się z rąk i musielibyśmy na nią odpowiednio zareagować - wskazał - albo, tak jak robimy to w przypadku widzimisię pozwalam, by się aktywowała, bo mam w tym cel. I przygotowuje nas na jej działanie - chociaż mówił cicho, poważnie, to był pewien, ze żadne słowo nie wymknęło się poza obręb kobiecej uwagi. Zakończył też z chwilą, gdy wytłuszczony plan zadziałał, a oni znaleźli się w środku wielkiego budynku.
Mimowolnie, podejrzliwie zlustrował iluzję, która zamigotała im przed oczami, wypluwając teatralną tyradę o zbudzonym poltergeiście, bo zakładał, ze kimś takim mogła być legendarna samobójczyni. Przekrzywił głowę, starając się mimo wszystko zapamiętać postać zanurzonego w przeszłości mężczyzny. A dokładniej, jego iluzji. Kim był? Dramatyczne słowa brzmiały ostrzegawczo, instynktownie nawet trzymał różdżkę w gotowości, ale był to odruch, nawyk, którego nabawiły go lata pracy i...doświadczeń.
Tym razem zaprosił gestem dłoni do działania, gdy zapytała. Kolejny element układanki, który w dzisiejszej misji mu odpowiadał. Dotrzymywała słowa. Być może dlatego nieco dłużej zatrzymał na niej wzrok, chwytając jasny błysk źrenic i przyjemny dla oka uśmiech. Dopiero potem przenosząc uwagę ostatecznie na zakurzone krosna. Nigdy podobnych nie widział i przypominały mu bardziej, jakieś stare, uśpione bestie. To skłoniło go też, by samemu zwolnić jedną dłoń i przesunąć palcami bo drewnianych smugach urządzenia - Wolę żywe stworzenia - mruknął cicho, bardziej do siebie, chociaż - mógł być hipokrytą. Nie tak dawno, wciąż jeździł mugolskim motocyklem. Ale ten, wydawał się bardziej żywy, głośny, warkoczący - niż wielkie krosna. Przerwał jednak, zerkając na drugą z "bestii' i z niemym westchnieniem sięgnął po różdżkę. Nigdy nie wiedział, czego dokładnie się spodziewać, gdy miał używać transmutacji, ale z namysłem sięgnął po kolejne inkantacje - Reducio, Libramuto, Libramuto - z jakąś przyjemnością patrząc, jak różdżka niemal drży od naporu jasnej mocy, bardziej niż skutecznie werbalizując każdy z wypowiedzianych zaklęć - Cóż, poradziłem sobie - stwierdził krótko, zerkając na czarownicę, która bez najmniejszych problemów pokonała postawione przed nią wyzwanie.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Samuel, chociaż nie był biegły w transmutacji, wyraźnie doskonale radził sobie pod presją czasu w terenie. Czar sprawił, że różdżka zadrżała od naporu mocy, a błysk zaklęcia pomknął w stronę jednego z krosien. Przez chwilę nie działo się zupełnie nic, tak jakby zaklęcie zatrzymało się na urządzeniu i nie wywołało żadnego efektu, ale zaraz potem pomniejszony cel wyskoczył w powietrze, niczym balon, nie wzbijając się wyżej niż na wysokość pasa Samuela. Był tak lekki, że byłoby w stanie utrzymać go w górze nawet małe dziecko. Powoli opadało w dół jak kacze pióro, w żaden sposób nie uszkadzając własnej powierzchni podczas upadku na ziemię.
Jest to jednorazowa interwencja Mistrza Gry w związku z wyrzuceniem przez Samuela krytycznego sukcesu na Libramuto. Samuel, obniżyłeś wagę krosna tak bardzo, że przeniesienie go będzie możliwe nawet bez użycia czarów. Ważące na początku blisko kilkaset kilogramów krosno obecnie jest dosłownie lekkie niczym piórko.
Wymknęłaby się z rąk... Do myśli skoncentrowanych na zadaniu znów powróciło żenujące wspomnienie jej popisu sprzed kilku tygodni, kiedy naraziła na niebezpieczeństwo nie tylko siebie, ale i pana Dearborna, który wspaniałomyślnie wyprowadził ją z najgorszej paniki. Tamta pułapka nie zrobiła im krzywdy - ale mogła. Prędko jednak odrzuciła od siebie tamten dzień, znalazła się tu i teraz, wsłuchana w rzeczowe tłumaczenia Samuela, na które raz po raz kiwała w zrozumieniu głową. Ufała mu, nie bez powodu polecono jej właśnie jego towarzystwo do wędrówki po hrabstwie splugawionego wroga, wiedział co robi: a ona nie oponowała kiedy przejmował przewodnictwo i zapewniał im spokojne wejście do środka.
Nawet historia o rzekomej zjawie nie była w stanie pohamować jej entuzjazmu. Dwa krosna wystarczyły, by stanowczo przyspieszyć prace nad zimowym zapotrzebowaniem poszkodowanych na koce, poduszki, płaszcze - w tych maszynach kryła się słodka przyszłość, dlatego też dłonie Trixie wodziły po ramie wręcz z namaszczeniem, jakby dotykała diamentów, nie zakurzonych aparatów, które ktoś tu kiedyś porzucił w oczekiwaniu na takich jak oni: złodziei zrodzonych z konieczności. Drżący w ekscytacji oddech uleciał z piersi, a słowa, choć ciche, dotarły do uszu, zachęcając do tego, żeby na chwilę odwróciła głowę w kierunku czarodzieja.
- Ja też - odpowiedziała z uśmiechem; żywe stworzenia, magiczne, niemagiczne, wszystkie, które dało się podziwiać w podobny sposób. Potem przemówiła już magia. Wiązki zaklęć wsiąkały w materiał agregatu, co rusz odejmując mu wagi, a gdy Beckettowna stwierdziła, że chyba już wystarczyło, nadszedł czas na zmniejszenie tego krawieckiego potwora do bardziej akceptowalnych rozmiarów. - Reducio - wyszeptała miękko; jej zaklęcie nie było potężne, czuła to, właściwie gdyby nie magicus wypełniający ją od środka wibrującym gorącem potencjału pewnie wcale nie odniosłoby skutku... Ale Skamander znów okazał się niezastąpiony. Przewidział to? Bez różnicy, Trix z zachwytem obserwowała jak gabaryty krosna zmniejszają się do niezbędnego minimalizmu. - To zaklęcie - magicus, mogłabym mieć je w sobie cały czas - przyznała cicho i spojrzała w bok, na to, jak radził sobie Samuel - dokładnie w momencie, kiedy to pomniejszona maszyna wystrzeliła ku górze i opadła na wzór delikatnego pióra, zmuszając oczy czarownicy do ponownego otwarcia się szerzej. - Och, znasz podstawy? - powtórzyła jego wcześniejsze słowa. Zęby zalśniły w szerokim uśmiechu; był niesamowity, wszechstronny, magicznie imponujący. - Ile jeszcze asów chowasz w rękawie? - mruknęła gładko i odstąpiła od swojej machiny, patrząc na owoce ich pracy. Chyba wystarczyło. Krosno Skamandra było lekkie jak balon, jej własne także nie powinno sprawić przesadnych problemów, pozostało więc jedynie przetransportować je bezpiecznie do szopy w Dolinie. - Możemy ruszać? - spytała kontrolnie, cały czas mając w pamięci to, że zgodziła się być dziś pod jego dowództwem. To było... dziwne. Nie do tego została stworzona, zwykle rozpychając się łokciami w każdej dziedzinie życia, buntownicza i harda - ale kiedy na wokandzie pojawiały się kwestie związane z Zakonem, umiała coraz lepiej temperować w sobie stare nawyki, zdumiewając przy okazji samą siebie, bo chyba nikt inny tego nie zauważał. Rozczarowujące.
- Szopa Rossów jest we wschodniej części przy lesie - przypomniała mu na wszelki wypadek, a potem kucnęła, mocno zacisnąwszy ręce na zmodyfikowanej maszynie. Była lekka, nie powinna więc sprawić problemów, ale na wszelki wypadek Trixie napięła wszystkie mięśnie, byle tylko nie zgubić jej w transmutacyjnej podróży - bo ta miała miejsce już niebawem, gdy zniknęli z zakładów tkackich z cichym pyknięciem, pchnięci z kolei w objęcia pogrążonej w późnym zimowym wieczorze Doliny. Na ulicy zalegał gęsty śnieg, a z uwagi na porę - w mało którym oknie widać było palące się światła. Większość mieszkańców musiała już spać. To dobrze: eliminowało to problem natknięcia się na przypadkowego mugola, który zobaczyłby ich w trudnych do wyjaśnienia okolicznościach. - Sam...? Samuel? - odezwała się szeptem czarownica, z ulgą dostrzegając, że pojawił się obok niej. Ostatnie wybryki z magicznym przemieszczaniem się zaszczepiły w jej pamięci uzasadnione zdenerwowanie, wszystko przez jedno głupie czknięcie. - Zabezpieczysz ten budynek? Możemy też... ukryć go przed mugolami, na wszelki wypadek. Powiem, że szopę zburzono. Jak myślisz? - poprosiła po chwili i wyprostowała się z klęczek, otrzepując przy okazji płaszcz. Wylądowali wprost idealnie, tuż obok drzwi prowadzących do środka opuszczonej konstrukcji. - Wingardium leviosa - wycelowała różdżką w maleńkie krosno, zmusiwszy je do lewitacji w powietrzu. Chociaż jego waga była drastycznie mniejsza, Trixie musiałaby się nieźle namachać przy wprowadzaniu jej do środka; razem z maszyną na niewidzialnej smyczy ruszyła zatem do wnętrza zaniedbanej szopy, zapomnianej przez czas i właścicieli pogrążonych w żałobie, a kiedy krosno opadło łagodnie na ziemię, natychmiast zabrała się za cofanie na nim skutków wcześniejszej transmutacji. - Reparifarge.
Nawet historia o rzekomej zjawie nie była w stanie pohamować jej entuzjazmu. Dwa krosna wystarczyły, by stanowczo przyspieszyć prace nad zimowym zapotrzebowaniem poszkodowanych na koce, poduszki, płaszcze - w tych maszynach kryła się słodka przyszłość, dlatego też dłonie Trixie wodziły po ramie wręcz z namaszczeniem, jakby dotykała diamentów, nie zakurzonych aparatów, które ktoś tu kiedyś porzucił w oczekiwaniu na takich jak oni: złodziei zrodzonych z konieczności. Drżący w ekscytacji oddech uleciał z piersi, a słowa, choć ciche, dotarły do uszu, zachęcając do tego, żeby na chwilę odwróciła głowę w kierunku czarodzieja.
- Ja też - odpowiedziała z uśmiechem; żywe stworzenia, magiczne, niemagiczne, wszystkie, które dało się podziwiać w podobny sposób. Potem przemówiła już magia. Wiązki zaklęć wsiąkały w materiał agregatu, co rusz odejmując mu wagi, a gdy Beckettowna stwierdziła, że chyba już wystarczyło, nadszedł czas na zmniejszenie tego krawieckiego potwora do bardziej akceptowalnych rozmiarów. - Reducio - wyszeptała miękko; jej zaklęcie nie było potężne, czuła to, właściwie gdyby nie magicus wypełniający ją od środka wibrującym gorącem potencjału pewnie wcale nie odniosłoby skutku... Ale Skamander znów okazał się niezastąpiony. Przewidział to? Bez różnicy, Trix z zachwytem obserwowała jak gabaryty krosna zmniejszają się do niezbędnego minimalizmu. - To zaklęcie - magicus, mogłabym mieć je w sobie cały czas - przyznała cicho i spojrzała w bok, na to, jak radził sobie Samuel - dokładnie w momencie, kiedy to pomniejszona maszyna wystrzeliła ku górze i opadła na wzór delikatnego pióra, zmuszając oczy czarownicy do ponownego otwarcia się szerzej. - Och, znasz podstawy? - powtórzyła jego wcześniejsze słowa. Zęby zalśniły w szerokim uśmiechu; był niesamowity, wszechstronny, magicznie imponujący. - Ile jeszcze asów chowasz w rękawie? - mruknęła gładko i odstąpiła od swojej machiny, patrząc na owoce ich pracy. Chyba wystarczyło. Krosno Skamandra było lekkie jak balon, jej własne także nie powinno sprawić przesadnych problemów, pozostało więc jedynie przetransportować je bezpiecznie do szopy w Dolinie. - Możemy ruszać? - spytała kontrolnie, cały czas mając w pamięci to, że zgodziła się być dziś pod jego dowództwem. To było... dziwne. Nie do tego została stworzona, zwykle rozpychając się łokciami w każdej dziedzinie życia, buntownicza i harda - ale kiedy na wokandzie pojawiały się kwestie związane z Zakonem, umiała coraz lepiej temperować w sobie stare nawyki, zdumiewając przy okazji samą siebie, bo chyba nikt inny tego nie zauważał. Rozczarowujące.
- Szopa Rossów jest we wschodniej części przy lesie - przypomniała mu na wszelki wypadek, a potem kucnęła, mocno zacisnąwszy ręce na zmodyfikowanej maszynie. Była lekka, nie powinna więc sprawić problemów, ale na wszelki wypadek Trixie napięła wszystkie mięśnie, byle tylko nie zgubić jej w transmutacyjnej podróży - bo ta miała miejsce już niebawem, gdy zniknęli z zakładów tkackich z cichym pyknięciem, pchnięci z kolei w objęcia pogrążonej w późnym zimowym wieczorze Doliny. Na ulicy zalegał gęsty śnieg, a z uwagi na porę - w mało którym oknie widać było palące się światła. Większość mieszkańców musiała już spać. To dobrze: eliminowało to problem natknięcia się na przypadkowego mugola, który zobaczyłby ich w trudnych do wyjaśnienia okolicznościach. - Sam...? Samuel? - odezwała się szeptem czarownica, z ulgą dostrzegając, że pojawił się obok niej. Ostatnie wybryki z magicznym przemieszczaniem się zaszczepiły w jej pamięci uzasadnione zdenerwowanie, wszystko przez jedno głupie czknięcie. - Zabezpieczysz ten budynek? Możemy też... ukryć go przed mugolami, na wszelki wypadek. Powiem, że szopę zburzono. Jak myślisz? - poprosiła po chwili i wyprostowała się z klęczek, otrzepując przy okazji płaszcz. Wylądowali wprost idealnie, tuż obok drzwi prowadzących do środka opuszczonej konstrukcji. - Wingardium leviosa - wycelowała różdżką w maleńkie krosno, zmusiwszy je do lewitacji w powietrzu. Chociaż jego waga była drastycznie mniejsza, Trixie musiałaby się nieźle namachać przy wprowadzaniu jej do środka; razem z maszyną na niewidzialnej smyczy ruszyła zatem do wnętrza zaniedbanej szopy, zapomnianej przez czas i właścicieli pogrążonych w żałobie, a kiedy krosno opadło łagodnie na ziemię, natychmiast zabrała się za cofanie na nim skutków wcześniejszej transmutacji. - Reparifarge.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Magia przenikała wszystko. Nawet tutaj, w opuszczonej fabryce, która w teorii zalewana była tylko opadającym na uśpionych maszynach kurzem. Nie tylko płynęła we krwi czarodziejów, ale otaczała ich - w powietrzu, w wodzie i w ziemi. Za każdym razem, gdy Skamander sięgał po magię, ta zdawała się drgać wokoło, nie tylko kumulując się przez palce i werbalizowane zaklęcia. Te - oczywiście formowały wolę w cel, ale wiedział zbyt dobrze, że moc sama z siebie była bardziej czysta. I chaotyczna. A geniuszem był ten, kto po raz pierwszy utkał jej nicy w ramach inkantacji. I jej niewidzialnych splotów, choćby przy nakładaniu pułapek. Czy całej gamy umiejętności, jakie formowały się w genach. I więcej. Zdarzało mu się zastanawiać, w jaki sposób się działo, ze jedni ludzi mieli predyspozycje do konkretnej dziedziny mocy, nie mogąc się odnaleźć w drugich. Jak zdążył zauważyć, Trixie biegle władała sferą transmutacji, z jakąś łatwością sięgając po jej arkanami gdy przyszło im zająć się wielkimi krosnami. On - kontaktował się z transmutacyjnymi nićmi tylko, gdy wymagała tego konieczność. Niezależnie od czasu, czując nieoczekiwane dreszcze, jakby sięgał wiotkiego węża, który akurat miał mu pomóc.
Zadawała trafne pytania. A sposób w jaki je stawiała mówił też o tym, że kryła się za nimi historia. Z łatwością potrafił odnaleźć znamiona umykającej pospiesznie mieszanki emocji, ale dopóki sama nie chciała się z nim dzielić ukrytą za nimi prawdą - nie wnikał. Nie bez konieczności. Wiedział zbyt dobrze, że potrafił dociekać potrzebnych mu informacji bardzo dokładnie. Aurorskie nawyki starał się hamować, jeśli nie wymagały tego okoliczności. Uwagę jednak, na krótko wtrącił do potwierdzenia, jakie wymienili - Znasz się na magicznych istotach? - zagaił, pozostawiając czarownicy pole także do przemilczenia. Mieli na dziś sporo pracy, a pogrążeni w cieniu wielkiego budynku, pośród nieruchomych mechanizmów, wszystko zdawało się jakby działać jednocześnie wolniej i szybciej, na różnych poziomach obecności. I to również objęło jego własną redakcję, gdy usłyszał tak żywą, wypełnioną autentyczną przyjemnością deklarację. Ta dawna, nie tak często goszcząca w ciemnych ślepiach iskra, błysnęła jasno, gdy odwracał głowę w stronę czarownicy. W porę ugryzł się w język, nim powiedział coś zdecydowanie zbyt wieloznacznego, opierając się niemal całkowicie na powadze. Niemal. - taka jego natura, że głęboko rozpala. Jego płomień zależy od mocy autora - to jednak co zapaliło się jasno - i w myśli i w słowach, umknęło pod wpływem efektu, jaki otrzymał sięgając po magię transmutacji - Tak powiedziałem - zgodził się, nie uciekając od odpowiedzialności za własne słowa. Było też coś zaraźliwego w uśmiechu i lekkości, z jaką wypowiadała kolejne wyrazy. Uśmiechnął się, na moment utrzymując wzrok na licach czarownicy, by zaraz zgasić grymas - Wystarczająco, bym mógł zaskoczyć także wrogów - odezwał się już poważniej, wracając do zwyczajowej struktury swego zachowania, sięgając przy okazji wolną dłonią po opadające jak pióro krosno. Dziwne uczucie, ale zadbał, by nie wymknęło mu się z ujęcia, nawet, gdy zdecydowali się opuścić hangar.
- Tak, wiem gdzie to jest - zgodził się - na miejscu zaczekaj na mnie, jeśli nie pojawimy się blisko siebie - przykazał jeszcze, chociaż prośba wydawała się retoryczna. Zgodziła się raz oddać pod jego przewodnictwo, nie sądził by zmieniła zdanie. Nawet, jeśli kilkukrotnie miał wrażenie, ze coś ciągnęło ją do przodu. Nie tylko w działaniu, ale i w słowach. W jakiś sposób wymykała się.
Wzdrygnął się tylko początkowo, gdy magia teleportacji szarpnęła i przeniosła go w nową lokalizację. Bardziej znajomą. Pogrążoną w podobnej jednak ciszy, co opuszczony budynek - Jestem. Wszystko w porządku - z konieczności czy nie, powtórzył zabieg, który wcześniej zastosował. Wolną dłonią dotknął kobiecego ramienia, zaznaczając tym samym swoją obecność - Wiem co mam zrobić - dodał spokojnie, gdy podsunęła mu dyspozycje - Wygląda na to, że dobrze odnalazłabyś się też w roli przewodnika - mówił cicho, nie chcąc przyciągnąć niepotrzebnej uwagi. Znajdowali się na przyjaznym terenie, ale wciąż nie miał zamiaru dokładać do misji potencjalnych problemów, związanych z jakimikolwiek tłumaczeniem - co i dlaczego tu robili - Repello Mugoletum i ... Strach na gremliny- wymienił pułapki, które można było nałożyć wystarczająco szybko - to na teraz, ale warto przyjść później i nałożyć ich więcej. Zajmą więcej czasu w przygotowaniu - zanim przeszedł do działania, odstawił niesione krosno. Musiał się skupić na nakładaniu zabezpieczeń, a nawet jeśli maszyna była lekka, wciąż nie tak poręczna - Myślę, że poradzisz sobie z tym lepiej niż ja - zerknął na czarownicę kontrolnie, gdy sięgała po magię - Będę w pobliżu - obrócił w palcach własną różdżkę wiedząc, że nałożenie obu pułapek zajmie mu nieco więcej czasu.
Zadawała trafne pytania. A sposób w jaki je stawiała mówił też o tym, że kryła się za nimi historia. Z łatwością potrafił odnaleźć znamiona umykającej pospiesznie mieszanki emocji, ale dopóki sama nie chciała się z nim dzielić ukrytą za nimi prawdą - nie wnikał. Nie bez konieczności. Wiedział zbyt dobrze, że potrafił dociekać potrzebnych mu informacji bardzo dokładnie. Aurorskie nawyki starał się hamować, jeśli nie wymagały tego okoliczności. Uwagę jednak, na krótko wtrącił do potwierdzenia, jakie wymienili - Znasz się na magicznych istotach? - zagaił, pozostawiając czarownicy pole także do przemilczenia. Mieli na dziś sporo pracy, a pogrążeni w cieniu wielkiego budynku, pośród nieruchomych mechanizmów, wszystko zdawało się jakby działać jednocześnie wolniej i szybciej, na różnych poziomach obecności. I to również objęło jego własną redakcję, gdy usłyszał tak żywą, wypełnioną autentyczną przyjemnością deklarację. Ta dawna, nie tak często goszcząca w ciemnych ślepiach iskra, błysnęła jasno, gdy odwracał głowę w stronę czarownicy. W porę ugryzł się w język, nim powiedział coś zdecydowanie zbyt wieloznacznego, opierając się niemal całkowicie na powadze. Niemal. - taka jego natura, że głęboko rozpala. Jego płomień zależy od mocy autora - to jednak co zapaliło się jasno - i w myśli i w słowach, umknęło pod wpływem efektu, jaki otrzymał sięgając po magię transmutacji - Tak powiedziałem - zgodził się, nie uciekając od odpowiedzialności za własne słowa. Było też coś zaraźliwego w uśmiechu i lekkości, z jaką wypowiadała kolejne wyrazy. Uśmiechnął się, na moment utrzymując wzrok na licach czarownicy, by zaraz zgasić grymas - Wystarczająco, bym mógł zaskoczyć także wrogów - odezwał się już poważniej, wracając do zwyczajowej struktury swego zachowania, sięgając przy okazji wolną dłonią po opadające jak pióro krosno. Dziwne uczucie, ale zadbał, by nie wymknęło mu się z ujęcia, nawet, gdy zdecydowali się opuścić hangar.
- Tak, wiem gdzie to jest - zgodził się - na miejscu zaczekaj na mnie, jeśli nie pojawimy się blisko siebie - przykazał jeszcze, chociaż prośba wydawała się retoryczna. Zgodziła się raz oddać pod jego przewodnictwo, nie sądził by zmieniła zdanie. Nawet, jeśli kilkukrotnie miał wrażenie, ze coś ciągnęło ją do przodu. Nie tylko w działaniu, ale i w słowach. W jakiś sposób wymykała się.
Wzdrygnął się tylko początkowo, gdy magia teleportacji szarpnęła i przeniosła go w nową lokalizację. Bardziej znajomą. Pogrążoną w podobnej jednak ciszy, co opuszczony budynek - Jestem. Wszystko w porządku - z konieczności czy nie, powtórzył zabieg, który wcześniej zastosował. Wolną dłonią dotknął kobiecego ramienia, zaznaczając tym samym swoją obecność - Wiem co mam zrobić - dodał spokojnie, gdy podsunęła mu dyspozycje - Wygląda na to, że dobrze odnalazłabyś się też w roli przewodnika - mówił cicho, nie chcąc przyciągnąć niepotrzebnej uwagi. Znajdowali się na przyjaznym terenie, ale wciąż nie miał zamiaru dokładać do misji potencjalnych problemów, związanych z jakimikolwiek tłumaczeniem - co i dlaczego tu robili - Repello Mugoletum i ... Strach na gremliny- wymienił pułapki, które można było nałożyć wystarczająco szybko - to na teraz, ale warto przyjść później i nałożyć ich więcej. Zajmą więcej czasu w przygotowaniu - zanim przeszedł do działania, odstawił niesione krosno. Musiał się skupić na nakładaniu zabezpieczeń, a nawet jeśli maszyna była lekka, wciąż nie tak poręczna - Myślę, że poradzisz sobie z tym lepiej niż ja - zerknął na czarownicę kontrolnie, gdy sięgała po magię - Będę w pobliżu - obrócił w palcach własną różdżkę wiedząc, że nałożenie obu pułapek zajmie mu nieco więcej czasu.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
- Mhm, całkiem - wymruczała miękko w odpowiedzi, wciąż cicha, wzrokiem taksująca świat, w którym przyszło im się znaleźć z polecenia Ministra Longbottoma. Do pełnej biegłości było jej daleko - ale pasja czyniła swoje, zachęcała do sięgania po coraz to cięższe woluminy, do zaspokajania ciekawości kiełkującej wśród myśli spętanych wyobraźnią podjudzaną przez krawieckie projekty. W pracy wykorzystywała wiele materiałów pochodzenia zwierzęcego właśnie. Ich właściwości, często imponujące, nieodłącznie związane były z charakterystyką samej fauny - i Trixie chłonęła to wszystko pokornie, wdzięczna za możliwość nadania im swego rodzaju nieśmiertelności. Choć w płucach brakowało oddechu a forma nie przypominała już konkretnego gatunku, przeżywały w jej twórczości, uwiecznione i zapamiętane przez przyjazne serce krawcowej. - Chyba najbardziej lubię dirikraki. To jak znikają i trzeba je gonić - przyznała szeptem; wielu odnajdywało nieodwzajemnioną miłość w gatunkach wielkich, niebezpiecznych, jak trójgłowe psy czy egzotyczne zouwu, na Merlina, jak smoki - tymczasem dla niej największy urok krył się w ptactwie, które nie raz i nie dwa zagrało jej na nosie, wymknąwszy się z zagrody dzięki swoim magicznym talentom. Pamiętała pisklaki, które zmuszona była śledzić sposobem na farmie zaprzyjaźnionych czarodziejów - to, jak nie była w stanie utrzymać ich w ryzach, mimowolnie teraz uśmiechnięta. Wtedy wszystko wydawało się inne. Prostsze. Wierzyła, że będzie tak zawsze - tymczasem świat znów pochłonęła wojna i beztroska, nastoletnia radość odeszła w niepamięć. - A ty? - spytała z niewymuszoną ciekawością, zakładając, że dzielili i tę pasję. Co fascynuje ciebie, Samuelu? W czym widzisz wolność, w czym siłę?
Ogień zaklęcia wciąż igrał z jej własną magią, oplatał ją jak bluszcz porastający stabilną konstrukcję, upiększał, dodawał charakteru - jego zimno i jej gorąc tworzyły razem coś naprawdę wspaniałego. Nigdy wcześniej nie czuła w sobie takiej potęgi, przekonana nagle, że mogłaby jednym zaklęciem przenieść górę. Mrowiły ją mięśnie dominującej ręki, tej, w której dzierżyła różdżkę, oddychając głęboko, prawie z namaszczeniem, żeby zapamiętać ten moment.
- Skoro tak, pewnie nawet nie odczułbyś mojego - przyznała bez zażenowania, wciąż swobodna, niezawstydzona; jej królestwo nie kryło się wśród pól walki i wojennego kurzu spowijającego wszechrzecz, otaczały ją za to tkaniny, z których mogła szyć zbroje, a do tego - magicus extremos nigdy nie był jej potrzebny. Ale Skamander miał w sobie moc. Miał siłę, która sprawiała, że od środka Trixie zalewało ciepło, prowadziło ją naprzód z przekonaniem, że wszystko będzie dobrze - i wszystko się uda.
Polecił, by czekała - i właśnie to uczyniła, rozglądając się raz po raz dookoła, dziwnie poddenerwowana, że może coś jednak poszło nie tak. Że może los postanowił ich rozdzielić, zniweczyć starania na ostatniej prostej, ale to nie stało się dziś. Nie tutaj. Czarodziej objawił się wreszcie za jej plecami i dotknął jej ramienia, na co Beckettówna odwróciła się szybko, z ulgą wydając z siebie długi wydech. Może właśnie dlatego spomiędzy warg uleciał potok słów kierujących go po znanych wodach, wzdłuż kursu, który dla Samuela był chlebem powszednim, dla Trix zaś nowością. Nie chciała zawieść Ministra Longbottoma, który własną ręką nakreślił polecenie na liście, nie kiedy zwrócił się do niej bezpośrednio, nie przez gwardzistów czy kapitułę.
- Och - czarownica przygryzła lekko dolną wargę i zmarszczyła brwi; tylko tego jej brakowało, wydawać polecenia aurorom. - Wybacz. To chyba przez to wychowywanie się z chłopcami w Dolinie... - uśmiechnęła się lekko, przepraszająco; nawet do wujka Kierana potrafiła mówić w ten sposób, chociaż przed niedźwiedzim majestatem szefa zdelegalizowanego biura aurorów drżeli chyba niemal wszyscy na świecie. Kiwnęła, gdy wymieniał pułapki. - Co uważasz za stosowne - zgodziła się - znów podporządkowana -, samej z kolei zajmując się krosnem zmniejszonym wcześniejszym imponującym zaklęciem Samuela. Kolejne mhm uleciało spomiędzy zaciśniętych warg, gdy kontynuowała cofanie transmutacji: krosno przyniesione przez nią stało już dumnie pod gmachem nieużywanej stodoły, a to, które na ziemi położył Skamander, przesunęła nieco dalej, inkantując potem ciche reparifarge. Zwiększony między agregatami dystans upewnił ją o tym, że nie otrą się o siebie przy powracaniu do swoich naturalnych wymiarów, nie zniszczą - ale czy były w pełni sprawne? Trixie przekonała się o tym rzucając facere najpierw na jedno, potem na drugie, wlewając w mechanizm swą magię, a wnętrze szopy zaraz wypełniło się kojącym dźwiękiem dobrej przyszłości. Wystarczyło jedynie naprawić niewielki element w nieco wolniejszej maszynie za pomocą reparo, by czarownicę usatysfakcjonować w pełni. Oto wypełniła się wola Ministra - i Zakon zyskał na swój użytek dwie potężne machiny, które nie potrzebowały nawet ludzkiej ręki do pracy, jedynie oka mogącego je nadzorować.
- Skończyłam - odezwała się cicho Trixie po niewerbalnym finite, wyprostowała i odnalazła wzrokiem Samuela. Policzki miała rumiane - pełne zwykłego, ludzkiego szczęścia. - Oba krosna są sprawne, niedługo będę mogła zrobić z nich użytek - zapewniła. Oaza odetchnie - odetchną też mugole, którym pomagali w doraźnych punktach zorganizowanych na terenach wielu hrabstw złączonych Sojuszem Prewetta, na świadomość czego wzrok Beckett opadł na chwilę na ziemię, w zamyśleniu, a ona znów uśmiechnęła się do siebie, nim ekspresją zawładnęła wdzięczność. - Teraz mogę ci podziękować? - mówił przecież, że nadejdzie na to czas po wszystkim. - Może nie natknęliśmy się na psy Malfoya, ale napracowaliśmy się tak czy inaczej. Pozwolisz, że zaproszę cię na kolację? Zrobię kanapki. Mieszkamy tu niedaleko - gładkim ruchem głowy wskazała na drewniane drzwi odcinające ich od reszty Doliny. - Albo jutro... Mogę cię odwiedzić z obiadem - dodała jeszcze, może tak byłoby mu wygodniej.
Ogień zaklęcia wciąż igrał z jej własną magią, oplatał ją jak bluszcz porastający stabilną konstrukcję, upiększał, dodawał charakteru - jego zimno i jej gorąc tworzyły razem coś naprawdę wspaniałego. Nigdy wcześniej nie czuła w sobie takiej potęgi, przekonana nagle, że mogłaby jednym zaklęciem przenieść górę. Mrowiły ją mięśnie dominującej ręki, tej, w której dzierżyła różdżkę, oddychając głęboko, prawie z namaszczeniem, żeby zapamiętać ten moment.
- Skoro tak, pewnie nawet nie odczułbyś mojego - przyznała bez zażenowania, wciąż swobodna, niezawstydzona; jej królestwo nie kryło się wśród pól walki i wojennego kurzu spowijającego wszechrzecz, otaczały ją za to tkaniny, z których mogła szyć zbroje, a do tego - magicus extremos nigdy nie był jej potrzebny. Ale Skamander miał w sobie moc. Miał siłę, która sprawiała, że od środka Trixie zalewało ciepło, prowadziło ją naprzód z przekonaniem, że wszystko będzie dobrze - i wszystko się uda.
Polecił, by czekała - i właśnie to uczyniła, rozglądając się raz po raz dookoła, dziwnie poddenerwowana, że może coś jednak poszło nie tak. Że może los postanowił ich rozdzielić, zniweczyć starania na ostatniej prostej, ale to nie stało się dziś. Nie tutaj. Czarodziej objawił się wreszcie za jej plecami i dotknął jej ramienia, na co Beckettówna odwróciła się szybko, z ulgą wydając z siebie długi wydech. Może właśnie dlatego spomiędzy warg uleciał potok słów kierujących go po znanych wodach, wzdłuż kursu, który dla Samuela był chlebem powszednim, dla Trix zaś nowością. Nie chciała zawieść Ministra Longbottoma, który własną ręką nakreślił polecenie na liście, nie kiedy zwrócił się do niej bezpośrednio, nie przez gwardzistów czy kapitułę.
- Och - czarownica przygryzła lekko dolną wargę i zmarszczyła brwi; tylko tego jej brakowało, wydawać polecenia aurorom. - Wybacz. To chyba przez to wychowywanie się z chłopcami w Dolinie... - uśmiechnęła się lekko, przepraszająco; nawet do wujka Kierana potrafiła mówić w ten sposób, chociaż przed niedźwiedzim majestatem szefa zdelegalizowanego biura aurorów drżeli chyba niemal wszyscy na świecie. Kiwnęła, gdy wymieniał pułapki. - Co uważasz za stosowne - zgodziła się - znów podporządkowana -, samej z kolei zajmując się krosnem zmniejszonym wcześniejszym imponującym zaklęciem Samuela. Kolejne mhm uleciało spomiędzy zaciśniętych warg, gdy kontynuowała cofanie transmutacji: krosno przyniesione przez nią stało już dumnie pod gmachem nieużywanej stodoły, a to, które na ziemi położył Skamander, przesunęła nieco dalej, inkantując potem ciche reparifarge. Zwiększony między agregatami dystans upewnił ją o tym, że nie otrą się o siebie przy powracaniu do swoich naturalnych wymiarów, nie zniszczą - ale czy były w pełni sprawne? Trixie przekonała się o tym rzucając facere najpierw na jedno, potem na drugie, wlewając w mechanizm swą magię, a wnętrze szopy zaraz wypełniło się kojącym dźwiękiem dobrej przyszłości. Wystarczyło jedynie naprawić niewielki element w nieco wolniejszej maszynie za pomocą reparo, by czarownicę usatysfakcjonować w pełni. Oto wypełniła się wola Ministra - i Zakon zyskał na swój użytek dwie potężne machiny, które nie potrzebowały nawet ludzkiej ręki do pracy, jedynie oka mogącego je nadzorować.
- Skończyłam - odezwała się cicho Trixie po niewerbalnym finite, wyprostowała i odnalazła wzrokiem Samuela. Policzki miała rumiane - pełne zwykłego, ludzkiego szczęścia. - Oba krosna są sprawne, niedługo będę mogła zrobić z nich użytek - zapewniła. Oaza odetchnie - odetchną też mugole, którym pomagali w doraźnych punktach zorganizowanych na terenach wielu hrabstw złączonych Sojuszem Prewetta, na świadomość czego wzrok Beckett opadł na chwilę na ziemię, w zamyśleniu, a ona znów uśmiechnęła się do siebie, nim ekspresją zawładnęła wdzięczność. - Teraz mogę ci podziękować? - mówił przecież, że nadejdzie na to czas po wszystkim. - Może nie natknęliśmy się na psy Malfoya, ale napracowaliśmy się tak czy inaczej. Pozwolisz, że zaproszę cię na kolację? Zrobię kanapki. Mieszkamy tu niedaleko - gładkim ruchem głowy wskazała na drewniane drzwi odcinające ich od reszty Doliny. - Albo jutro... Mogę cię odwiedzić z obiadem - dodała jeszcze, może tak byłoby mu wygodniej.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Uczestniczył w bardzo różnych misjach. Tych otrzymywanych w pracy aurorskiej i tych zakonnych. W tych, gdzie wymagano od niego umiejętności bojowych, ale zdarzały się mniej ingerencyjne ofensywą. Nawet, jeśli w złażeniu znajdowała się podobna opcja. Nie każdy był stworzony do walki. Tak, jak nie każdy do naukowych dywagacji. Byle - nie starać się wmówić jedni drugim, że ich pespektywa jest lepsza. Kiedyś drażniło go, w jaki sposób uczestnicy organizacji postrzegali ich działanie. Wydawało się, że wojna pozwoliła większości przejrzeć na oczy. Ani miłością, ani naiwnością nie dało się pokonać wroga, a wiara "nawrócenia" była wciąż jawną kpiną z wysiłków walczących i ze śmiercią poległych przez zdrady. Starał się nie zamykać na inną niż własna perspektywa, w ujęciu innym niż jego własna droga. I doceniał, gdy spotykani - obcy i nie - potrafili pójść własną ścieżką, nie imitującą innych "na siłę". Aktualna towarzyszka wydawała się rozumieć tę zależność. świadomie czy nie - zyskując sobie jego uznanie. Wciąż milczące, pozostające w obrębie jego myśli, ale istniejące. Nie próbowała samej podjąć się działania, narażając na niebezpieczeństwo - tak siebie, jak innych, którym - powierzonym zadaniem - miała pomóc - Kojarzę - nie krępował się odpowiadać krótko. Prowadzona do tej pory rozmowa udowadniała, że czarownica ani się nie przejmowała, ani też nie starała się forsować niepotrzebnych szczegółów - Aetonany - słowo niemal spłynęło na usta. Z przyjemnością, która znaczyła każdą głoskę określającą dumne, skrzydlate wierzchowce - podobno taka rodowa zależność - dopowiedział, urywając jednak. Ile zostało z planów, które mu kiedyś wieszczono? I mimo oczywistej tęsknoty, która tliła się w sercu, za kontaktem z rodową tradycją, nie żałował decyzji. Cel widział gdzieś dalej, poza zasięgiem ogrodzeń, dalej niż nawet mogły ponieść skrzydła aetonanów. I dlatego stał w tym miejscu, z misją ochrony i pomocy prawdopodobnie przyszłej zakonniczce. Jego działania wpisywały się w plany, jakie prowadziły go szlakiem Feniksa - Poczuję za to coś innego - spokojność wcześniejszej powagi wracała na właściwy tor, wyznaczając dalsze kroki prowadzonego zadania. Być może, znalezione maszyny, nie fascynowały go tak, jak widział to u Beckett, ale rozumiał, jaką rolę miały odegrać w przyszłości. Co mogli osiągnąć w przypadku zakładanego sukcesu. Głód zakreślał coraz szersze żniwa wśród społeczności, a zima wyrywała dodatkowo ciepło szczególnie z tej niemagicznej części ukrywającego się społeczeństwa. Nie znał zasad działania krosen, ale wierzył, że istnieli tacy, którzy słusznie wykorzystają jego ukryte zdolności. Że wykorzysta je Trixie.
Nie umiał pozbyć się napięcia, które kołysało jego poczynaniami. Teleportacja nie gwarantowała bezpieczeństwa - przynajmniej, jeśli chodził o lokalizację. Dolina Godryka, chociaż znajdująca się na terenie chronionym paktem, wciąż znajdowała się blisko Londyńskich granic, by uznać jej niezależność. Zachował więc czujność postępując tak, jak zrobiłby każdy porządny auror, a wymykająca się z ujęć jego działań czarownica, nie rozproszyła uwagi. Przyjął do wiadomości tłumaczenia. Umiała przyznać się do błędu i nie naciskała, gdy raz wskazał kierunek. Nie dlatego, ze byłą uległa. Nie o to chodziło. Rozumiała zadanie. Tak to leżące na jej barkach, jak i jego rolę i obecność w przedsięwzięciu. I ostatecznie, podczas gdy dziewczyna skupiała się na wracających do normalnych rozmiarów krosnach i ich naprawie, Skamander zajął się nakładaniem wymienionych pułapek. Wybrał takie, które nie zajmowały czasu, ale dawały też potencjalnym agresorom nieprzyjemną niespodziankę w razie najścia. Liczył jednak, że do tej pory zdążą wrócić z większym zapleczem rąk do pomocy.
Nie było mu trudno zebrać z otoczenia wiązki magii, tak, tej opartej na obronie, jak drugiej, ofensywnej, po którą sięgał z równym zapałem. Splatanie tak buzującej energią mocy, wydawało się równie fascynujące, dalekie od zwyczajowych "nakładań" pułapek. Magia, rządziła się swoimi prawami - Jeszcze moment - odezwał się, nie odwracając głowy, by nie stracić połączenia, jakie kończył magią zaplatać. Dopiero potem, niemal czując na sobie magiczny upływ, zwracając się do kobiety - W porządku - odnalazł wzrokiem twarz towarzyszki - nie zapomnij zdać raportu - było w wypowiedzianym "poleceniu" coś jednocześnie poważnego i żartobliwego, być może nawiązując do wcześniejszej uwagi, a być może po prostu odgrywając rolę przypomnienia. Ruszył w stronę miejsca, gdzie znajdowała się Trixie, po drodze, wsuwając różdżkę bezpiecznie w rękaw. Nawet jeśli nie była mu niezbędna do władania magią, czuł się lepiej posiadając jej wsparcie przy sobie.
- Możesz - zgodził się i pozwolił sobie na krótki uśmiech. Rzeczywiście, słuchała tego co mówił, zapamiętując odsuwane w czasie podziękowania - To była moja powinność - zaczął, ale przerwał, gdy usłyszał drugą część zdania. Niemal jak na wspomnienie poczuł zacisk żołądka, który dopominał się o uwagę - ...z odwiedzinami może być ciężko - zmrużył oczy. Wciąż nie miał stałego miejsca, w którym nocował - ale kolacją nie pogardzę - zdecydował ostatecznie, przyglądając się młodziutkiej czarownicy - twój ojciec nie będzie miał nic przeciw? - zakończył pytaniem, jednocześnie wskazując drogę wyjścia, zostawiając za plecami wielkie krosna i ich rozbudzony potencjał na lepszą przyszłość.
| zt x2
Nie umiał pozbyć się napięcia, które kołysało jego poczynaniami. Teleportacja nie gwarantowała bezpieczeństwa - przynajmniej, jeśli chodził o lokalizację. Dolina Godryka, chociaż znajdująca się na terenie chronionym paktem, wciąż znajdowała się blisko Londyńskich granic, by uznać jej niezależność. Zachował więc czujność postępując tak, jak zrobiłby każdy porządny auror, a wymykająca się z ujęć jego działań czarownica, nie rozproszyła uwagi. Przyjął do wiadomości tłumaczenia. Umiała przyznać się do błędu i nie naciskała, gdy raz wskazał kierunek. Nie dlatego, ze byłą uległa. Nie o to chodziło. Rozumiała zadanie. Tak to leżące na jej barkach, jak i jego rolę i obecność w przedsięwzięciu. I ostatecznie, podczas gdy dziewczyna skupiała się na wracających do normalnych rozmiarów krosnach i ich naprawie, Skamander zajął się nakładaniem wymienionych pułapek. Wybrał takie, które nie zajmowały czasu, ale dawały też potencjalnym agresorom nieprzyjemną niespodziankę w razie najścia. Liczył jednak, że do tej pory zdążą wrócić z większym zapleczem rąk do pomocy.
Nie było mu trudno zebrać z otoczenia wiązki magii, tak, tej opartej na obronie, jak drugiej, ofensywnej, po którą sięgał z równym zapałem. Splatanie tak buzującej energią mocy, wydawało się równie fascynujące, dalekie od zwyczajowych "nakładań" pułapek. Magia, rządziła się swoimi prawami - Jeszcze moment - odezwał się, nie odwracając głowy, by nie stracić połączenia, jakie kończył magią zaplatać. Dopiero potem, niemal czując na sobie magiczny upływ, zwracając się do kobiety - W porządku - odnalazł wzrokiem twarz towarzyszki - nie zapomnij zdać raportu - było w wypowiedzianym "poleceniu" coś jednocześnie poważnego i żartobliwego, być może nawiązując do wcześniejszej uwagi, a być może po prostu odgrywając rolę przypomnienia. Ruszył w stronę miejsca, gdzie znajdowała się Trixie, po drodze, wsuwając różdżkę bezpiecznie w rękaw. Nawet jeśli nie była mu niezbędna do władania magią, czuł się lepiej posiadając jej wsparcie przy sobie.
- Możesz - zgodził się i pozwolił sobie na krótki uśmiech. Rzeczywiście, słuchała tego co mówił, zapamiętując odsuwane w czasie podziękowania - To była moja powinność - zaczął, ale przerwał, gdy usłyszał drugą część zdania. Niemal jak na wspomnienie poczuł zacisk żołądka, który dopominał się o uwagę - ...z odwiedzinami może być ciężko - zmrużył oczy. Wciąż nie miał stałego miejsca, w którym nocował - ale kolacją nie pogardzę - zdecydował ostatecznie, przyglądając się młodziutkiej czarownicy - twój ojciec nie będzie miał nic przeciw? - zakończył pytaniem, jednocześnie wskazując drogę wyjścia, zostawiając za plecami wielkie krosna i ich rozbudzony potencjał na lepszą przyszłość.
| zt x2
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Strona 1 z 2 • 1, 2
Opuszczone zakłady tkackie
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire