Rabastan Meritt Lestrange
Nazwisko matki: Rosier
Miejsce zamieszkania: Anglia, wyspa Wight
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Wzrost: Kiedy tatuś mierzy mnie i brata, często staję na palcach, żeby być wyższym. On to widzi i każe mi się nie wiercić. Mam tylko 116 cm wzrostu, ale gdy tak troszkę oszukuję, to jestem o całe 4 centymetry wyższy.
Waga: Moje 18 kilogramów w kontakcie z masą Rudolfa sprawiają, że kiedy się ze sobą bijemy, obrywam zdecydowanie częściej. Opiekunki skarżą tacie, że jestem taki chudy, bo bardzo mało jem. To nieprawda, ale mój brat zawsze podrzuca mi na talerz swoje warzywa, kiedy nikt nie patrzy.
Kolor włosów: Tatuś twierdzi, że mają odcień mlecznej czekolady. Gdy byłem mały, bałem się, że jak będzie miał ochotę na słodycze, to wtedy mnie zje.
Kolor oczu: Niebieściutkie jak czyste niebo
Znaki szczególne: Kiedy się uśmiecham, Rudolf się ze mnie śmieje, bo wciąż brakuje mi górnej jedynki. Ale to nic, wróżka zębuszka przyniosła mi za nią fantastyczne wrzeszczące jo-jo, on takiego nie ma, a ja nie muszę się z nim dzielić.
Jeszcze nie mam swojej różdżki, ale chciałbym, żeby była taka dobra jak ta taty. Nie pozwala mi się nią bawić, ani nawet dotykać, mówi, że jestem jeszcze na to za mały.
Papa był w Slytherinie i nazywa to "rodzinną tradycją". Pewnie też tam trafię, bo bardzo mi zależy, żeby był ze mnie dumny.
Nie potrafię jeszcze go wyczarować, ale myślę, że przybierze postać wiewiórki. Jest ich tutaj mnóstwo i wyglądają jak małe, puchate, rude kuleczki. Martwię się, że Rudolf kiedyś jakąś zdusi, tak jak krzywdzi małe kotki...
Budzę się z krzykiem, ale powstrzymuję łkanie, żeby nie obudzić taty. Przed oczami staje mi trupio blade ciało małego dziecka z posiniałymi usteczkami i wodorostami wplątanymi we włosy. Wyglądają trochę jak korona, ale nie chciałbym takiej mieć. Ten chłopiec jest władcą syren, a syreny mieszkają przecież pod wodą...
Orchideami, cynamonem i atramentem
Siebie na ogromnej scenie, zasiadającego przy ogromnym czarnym fortepianie. Na widowni siedzi mnóstwo ludzi, wśród nich Rudolf i tata, a kiedy kończę występ, papa jest tym, który klaszcze najgłośniej
brytyjskimi legendami, alchemią
Jastrzębie z Falmouth
quidditch, gra na fortepianie, pisanie długich listów do cioci Evandry
Najbardziej lubię słuchać tatusia, kiedy gra na fortepianie. Wydaje się wtedy taki łagodny, a jego oczy przestają być smutne.
Neal Genys
Usiadłem na wygodnej sofie w naszym salonie i wziąłem na kolana ciężki album w skórzanej oprawie. Z fotografii machają do mnie ludzie, których nie pamiętam, ani nie poznaję, kiedy obojętnie przerzucam strony, aż docieram do połowy książki, gdzie w końcu natrafiam na coś interesującego. Ładna, ciemnowłosa kobieta trzyma w ramionach małe zawiniątko. Uśmiecha się do mnie z czułością, ale też jakby ze smutkiem. Nie musi nic mówić, bo wiem, że bardzo mnie kochała. Z wypiekami na twarzy oglądam kolejne zdjęcia, dokumentujące nasze życie, kiedy byliśmy wszyscy razem, w pięcioro. Teraz został tylko tata, Rudolf i ja. Mama i Celeste odeszły. Przykro mi, że ich z nami nie ma, ale przecież papa bardzo się stara. Nie potrafię sobie przypomnieć, jak było kiedyś. Nie chcę też pytać o to taty, ponieważ zawsze robi się wtedy bardzo przygnębiony. Patrzę tylko na fotografie i zastanawiam się, dlaczego tak szybko nas zostawiły. Chyba musiały, ale przykro mi, że nie wzięły mnie ze sobą. Mam nadzieję, że tam, gdzie teraz się znajdują, są szczęśliwe.
Nigdy jednak nie byłem sam. Miałem starszego brata, a opiekunki czuwały nade mną nieustannie. Tata chociaż bardzo zapracowany, też znajdował czas, żeby się ze mną pobawić. Podrzucał mnie wysoko, wysoko w górę, a ja śmiałem się wtedy dźwięcznie jak dzwoneczek. Nie lubiłem pań, które się mną zajmowały. One wszystkie były do siebie bardzo podobne i nie chciały się ze mną wygłupiać tak, jak tata. Głośno płakałem, kiedy odciągały mnie od drzwi jego gabinetu, mówiąc, że nie mogę mu przeszkadzać. Z czasem jednak przestałem wymuszać wszystko łzami. Podpatrzyłem to u Rudolfa – sam ton jego głosu zmuszał do posłuchu. Zastanawiałem się, jak on to robi, że opiekunki z taką łatwością mu ustępują, ale okazało się to naprawdę proste. Nie krzyczałem już więcej – to nie przynosiło skutków. Wystarczyło, że użyłem tego tonu. Kiedy zwróciłem się tak do panny Rebeki, spojrzała na mnie ze zgrozą, ale pozwoliła mi na zjedzenie deseru przed obiadem. Chyba bała się, że pociągnę ją za włosy, jak Rudolf. On był bardzo niegrzeczny, ale trochę mi imponował. Nie podobało mi się jednak, jak znęcał się nad zwierzątkami. Kiedy wychodził pobawić się w ogrodzie, dreptałem za nim i starałem się mu przeszkodzić, ale on był starszy, silniejszy i twierdził, że tak trzeba, bo te koty to szkodniki.
Wiedziałem, że on robi to po to, żeby mnie zezłościć. Był zazdrosny, ponieważ tata pokazywał mi, co trzeba zrobić, aby z fortepianu wydobywała się muzyka, a nie, szarpane dźwięki, przypominające skrzeki trytonów. Rudolf nie mógł dotykać instrumentu. To było tylko nasze, moje i taty.
Nie chciałem się dzielić tym z nikim, a już na pewno nie ze starszym bratem.
Kłóciliśmy się naprawdę często. Podziwiałem Rudolfa, ale jednocześnie go nie lubiłem. Miałem wrażenie, że mnie podpuszcza i że chce zabrać sobie tatę tylko dla siebie. Nie mogłem mu przecież na to pozwolić!
Kiedy on zwalał na mnie winę za nieposprzątany pokój, nie broniłem się, obmyślając plan zemsty. Zdarzało się, że przypadkowo wylałem sok dyniowy na jego ćwiczenia z kaligrafii albo że ukryłem jego siodło do jazdy konnej tuż przed lekcją magicznego polo. Rudolf był wtedy zły, tata wściekły, ale nikt, absolutnie nikt nie podejrzewał o to mnie – małego, wrażliwego aniołeczka.
Spędzałem czas słuchając opowieści opiekunek o brytyjskim folklorze, oglądając obrazki w wielkich woluminach, a odkąd nauczyłem się czytać, samemu pochłaniałem książki pełne legend i barwnych klechd. Lubiłem obserwować, jak ciocia Evandra warzy eliksiry, byłem zachwycony, kiedy pozwalała mi dodać jakiś składnik pod jej czujnym wzrokiem. Samemu tworzyłem mikstury ze wszystkiego, co znajdowałem w kuchennych szafkach. Nie mieszałem ich w kociołku, nie podgrzewałem palnikiem, nie wkrajałem tam ogonów traszki, ale bawiłem się wspaniale, przelewając, rozlewając, wylewając i… bałaganiąc.
Gdzie mi tam było do złośliwca, który z premedytacją psuł zabawki Rudolfa? Zwykła niedorzeczność…
Między nami panowała jednak zgoda, przypominająca sojusz. Byliśmy w końcu braćmi i powinniśmy się wspierać, tak przynajmniej twierdził tatko. Dlatego pomijając okresu buntu, wzajemnego dogryzania sobie, potrafiliśmy nieźle współpracować. Kiedy Rudolf opowiedział mi o jaskini syren, rozpaliła się we mnie autentyczna ciekawość. Ogromnie chciałem ją zobaczyć, wszak Lestrange’owie żyli w zgodzie z tymi stworzeniami – w zgodzie większej, niż z niektórymi czarodziejami. Byłem zafascynowany opowieścią brata i tak długo namawiałem go na wyprawę, aż w końcu się zgodził. Udało nam się oszukać opiekunki i niezauważeni wymknęliśmy się z domu. Popłynęliśmy zaczarowaną łódką, która gładko pruła przez spokojną wodę. Kiedy dotarliśmy do celu, byłem ogromnie rozemocjonowany; syreny zawsze zdawały mi się istotami niezwykłymi. Eterycznymi, tajemniczymi, nawet dla nas, którym przecież zostało dane nad nimi władztwo. Nigdy nie znajdowałem się tak blisko nich; przeważnie patrzyłem na nie z oddali, wystarczyło mi słuchanie ich cudownych pieśni, jakie przypominały mi piosenki śpiewane przez ciocię Evandrę. Nie dziwiłem się, iż żeglarze nabierają się na takie fortele, zwłaszcza, kiedy dojrzałem piękno syrenich twarzy. Stworzenia nagle zaczęły pląsać dziko dookoła łódki, fale się wzburzyły, niebo pociemniało… wylądowałem w wodzie, w mocnym uścisku syren, które momentalnie przestały być czarowne, stały się potworami, o wykrzywionych licach. Próbowałem krzyczeć, ale usta napełniły mi się wodą, więc tylko kopałem i wierzgałem rozpaczliwie, usiłując się wyrwać. Rudolfowi udało się mnie wyciągnąć, ale…
Przeżyłem straszne chwile, nigdy w życiu nie bałem się równie mocno. Ślady po mocnym uścisku druzgotków jeszcze długo utrzymywały się na moich rękach i szyi. Fizyczne blizny nie umywały się jednak do tych pozostawionych na psychice. Co noc budziłem się zlany potem, tocząc dookoła błędnym wzrokiem, wzywając ratunku… Zamknąłem się bezpiecznie w swoim pokoju i nie wychodziłem stamtąd – nawet tata nie potrafił mnie do tego skłonić. Z marazmu wyrwała mnie ciocia Evandra, pomógł jej też w tym wujek Bastian. Odwiedzali mnie i nie próbowali zmuszać do przełamania strachu przed wodą. Ciocia śpiewała mi piosenki i opowiadała o swojej pracy alchemika, a wujek snuł mrożące krew w żyłach historie o wilkołakach, potworach, jakie pokonał, co odwracało moją uwagę od własnej fobii. Pomogli mi, oboje. Zwłaszcza doceniłem jednak ciocię Evandrę - łaknąłem matczynej troski, a ona nie szczędziła mi pieszczot oraz kobiecej czułości. Często pisuję do niej długie listy, ponieważ brakuje mi jej obecności w naszym domu. Bez niej jest tu trochę inaczej, papa też jest zresztą inny...
Tatuś po wypadku rozpieszczał mnie jeszcze bardziej. Odwołał moją nauczycielkę gry na pianinie i wieczorami sam dawał mi lekcje. Byłem tym zachwycony, a w moim małym serduszku, zakiełkowała dziwna myśl, iż chyba dobrze, że zdarzył się ten wypadek. Nigdy nie czułem się tak blisko papy, nawet Rudolf przestał pchać się między nas.
Uważał, iż jest mi coś winien.
Rola brata w tym wypadku nie miała jednak większego znaczenia.
Może nawet specjalnie udawałem bardziej pokrzywdzonego, niż byłem w rzeczywistości?
dziecięca miotełka, wrzeszczące jo-jo, łajnobomba