Kuchnia
AutorWiadomość
Kuchnia
Niezbyt rozległa kuchnia, właściwie dość ciasna. Po całym pomieszczeniu ciepło rozprowadza piec kaflowy, który wykorzystywany jest do gotowania i podgrzewania wody. Do kamiennych ścian w piaskowym kolorze przytwierdzono mnóstwo prostych, drewnianych półek, gdzie ustawione są naczynia - ceramiczne i metalowe talerze, kubki, patelnie oraz garnki.
Ostatnio zmieniony przez Kieran Rineheart dnia 25.08.24 14:48, w całości zmieniany 1 raz
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
27 XII
Daleko mu było do zostania kuchmistrzem i dobitnie zrozumiał to w ciągu tych ostatnich tygodni, kiedy przyszło mu gotować w warunkach z lekka utrudnionych. Brak składników przypraw, właściwie sam brak szans na zdobycie dodatkowych racji mógł zaiste przerazić. To nie tak, że nie potrafił nic zrobić, bo przecież każdy umie ugotować w czajniku i garnku wody, ukroić kromkę chleba czy też rozpuścić tłuszcz na patelni. Kieranowi najzwyczajniej w świecie brakowało fantazji w kuchni. Niby co takiego można wyczarować z samych ziemniaków? Nie zjesz surowych kartofli, a po prostu je ugotować i zjeść też nie było spełnieniem marzeń. Jednak przez jakiś czas przede wszystkim opanowywał sztukę radzenia sobie z ziemniakami. Chociaż tyle dobrego, że obierał je dokładnie, nie tracąc z nich zbyt wiele – korzystanie z noża od wielu lat nie sprawiało mu żadnego problemu. Właściwie cały dramat zaczynał się po włożeniu ziemniaków do garnka i zalaniu ich wodą. Przy pierwszym podejściu je rozgotował, prawie cała woda wykipiała, innego dnia były za twarde, bo doprowadził wodę do wrzenia, ale zbyt szybko zdjął metalowe naczynie z płyty kaflowego pieca. Za trzecim razem ugotował je na znośnym poziomie, lecz nie mógł się cieszyć ich smakiem w pełni, skoro nie miał pod ręką soli.
Niedoprawione mięso też było dla niego pewnym utrapieniem. Pierwszą przeszkodą było samo oporządzenie drobiu, bo jakimś cudem dopadł świeżego gołębia, a po jakimś czasie kurę. Jakoś łatwiej było mu oskubać mniejsze ptaszysko. Zrobił tak, jak kiedyś usłyszał, oba ptaszyska zalał wrzątkiem i chwilę odczekał, aby rozprawić się z piórami, jednak jego grube palce nie potrafiły chwycić za to najmniejsze pierze. Miał zresztą ogromną ochotę napisać do panny Pomfrey i zapytać o radę – to ona kiedyś podczas leczenia, celem rozproszenia jego uwagi, wspomniała mu o skorzystaniu z wrzątku przy usuwaniu piór – ale było zwyczajnie wstyd przyznać się do tego, że on, od dawna dorosły już mężczyzna, nie ma najmniejszego pojęcia o gotowaniu. Zapewne żywiłby się samymi kanapkami, ale jakoś nigdy nie miał okazji kupić chleba. Suchary, o tak, sucharami się żywił! I kilka razy popił je mlekiem. Cóż za pożywny posiłek. Biednego gołębia spalił, był suchy jak wiór, ale jakoś dało się go przełknąć. Oskubany, wypatroszony i ogólnie oczyszczony wylądował w brytfannie, a ta została wpakowana do kaflowego pieca. Kieran za długo trzymał mięso, już samo w sobie dość suche, w wysokiej temperaturze. Z kurą postąpił prawie tak samo, bo najpierw ugotował ją w sporym garze, a potem wpakował do brytfanny i upiekł. Gdzieniegdzie była jakby rozmoknięta, w innym miejscu przylgnęła do metalowej powierzchni, a podczas konsumpcji natrafiał na te najmniejsze piórka. Istny koszmar!
Dopiero w grudniu udało mu się znaleźć przyprawy i smalec, na którym mógłby coś usmażyć. Niby jajecznica nie była dla niego żadnym wyzwaniem, w przeszłości już ją robił, ale dopiero w czasie wojny zrozumiał, że więcej jej wyrzucał niż zjadał, bo tak łatwo przywierała mu do patelni. Ale przy drugim podejściu do jajecznicy (objętościowo mniejszej, bo z dwóch jajek jakie mu pozostały) pamiętał o swoich błędach i bardzo starał się ich nie popełnić. Na patelni rozgrzał łyżkę smalcu, potem w misce rozbił dwa jajka, roztrzepał, a po rozlaniu ich na metalową powierzchnię nieustannie mieszał żółtą masę drewnianą łyżką, aby uniknąć spalenia jedzenia. I jakimś cudem udała mu się ta sztuka! Jajka ścięły się, nie były wodniste, jakoś też smakowały, a z jajecznicą to jest o tyle dobrze, że wcale nie trzeba jej solić, aby były jadalne.
Gdy w połowie grudnia wpadła w jego ręce rzepa, to nawet wiedział co ma z nią zrobić. Wydawało się, że minęły całe wieki, od kiedy jego matka przyrządzała pieczoną rzepę, jego także zagarniając do pracy przy tym daniu. W pierwszej kolejności dorzucił drewna i mocno napalił w piecu kaflowym, aby mieć pewność, że temperatura będzie wystarczająco wysoka, potem dopadł niezawodną brytfannę. Rzepki umysł, uciął natki, większe sztuki przekroił na pół. Dodał majeranku, cząber, bazylię i smalcu, który miał w jego mniemaniu jakimś cudem zastąpić miód, którego używała mama Rineheart. Piekł wszystko ponad pół godziny, ale nie był to smak, jaki pamiętał. Znacznie bardziej suche, żadnej słodyczy, ale przynajmniej nie twarde, a więc zjadliwe.
Dwa dni później zdecydował się znów wziąć za ziemniaki. Nie był głupi, wiedział przecież, że nie musi ich tylko gotować, można je także upiec czy podsmażyć, ale zwyczajnie mu się zapomniało. Zdecydował się na pewien eksperyment, przypominając sobie o istnieniu czegoś takiego jak chłopski garnek. Wrzuca się pokrojone w kostkę czy plastry składniki i miesza. Nie wystraszył się, umył ziemniaki, obrał, pokroił w plastry, potem resztkę kiełbasy, jaka mu została, też pokroił w plastry. Smalec rozgrzał na patelni, wrzucił na nią przygotowane składniki i posypał przyprawami, cząbrem i tymiankiem. Może kilka plastrów ziemniaka przywarło mu do patelni, może inne były z lekka twarde, a kiełbasa raz podgrzana, a raz nie. Jakoś mu smakowało, nie dostał potem biegunki, ogólnie to przeżył.
Dwie świeże plumki zagościły w jego domu w grudniu. Co prawda uśmiercone, ale i tak ugoszczone bardzo starannie W sumie to Kieran nigdy nie był wielkim fanem ryb – za dużo ości, czasem zbyt małych, więc łatwo było je pominąć, a w zależności od gatunku smak był mniej lub bardziej znośny – lecz przy wojennej zawierusze nie zamierzał grymasić. Zapewne nie wiedziałby jak wziąć się za przyrządzenie ryby, gdyby nie pozostawiona przez poprzednich właścicieli domu w kącie kuchni książka kucharska. Zauważył ją dopiero wtedy, gdy kiedyś musiał sięgnąć po głębszą miskę z najwyższej półki. To właśnie w niej znalazł przepis na dorsza. Inny gatunek ryby, ale w sumie działaś trzeba tak samo. Musiał oczyścić ryby z łusek, czyli wpierw umyć, aby pozbyć się śluzu, potem polać wrzątkiem i znów zimną wodą, a na sam koniec skrobać nożem kuchennym „pod łuskę”, czyli od ogona do głowy. Nie miał w tym wprawy i choć pewnie trzymał nóż, ten czasem umykał mu w bok. Potem znowu przemył obie ryby w wodzie, wypłukując z oderwanych łusek. Kiedy kolejny raz sięgnął po nóż, złapał rybę i przekroił brzuch zdecydowanym cięciem od głowy do ogona. Usunął ręką wnętrzności – kalecząc przy tym środkowy palec ością – jeszcze wykroił skrzela, odciął płetwy, głowę i opłukał to, co z ryby zostało w wodzie. Rozsądnie nie położył obu ryb na patelni w tym samym czasie. Położenie ryby na rozpuszczonym smalcu sprawiło, że tłuszcz zaczął pryskać, dorzucone potem przyprawy przykleiły się bardziej do powłoki niż do ryby, potem z kolei skóra z ryby też przylgnęła do patelni, przypalając się mocno. Ledwie zeskrobał rybę z patelni, ale dokładnie sprawdził co może jeszcze zjeść. Wydłubywał ości, wypluł jakieś pojedyncze łuski, ale ostatecznie jakoś sobie poradził. Drugą rybę zostawił na następny dzień, zawiniętą w gazetę i tym razem zdecydował się upiec w brytfannie wraz z ziemniakami pokrojonymi w plasterki, a wszystko posypał przyprawami ziołowymi.
| z tematu (~1100 słów)
Daleko mu było do zostania kuchmistrzem i dobitnie zrozumiał to w ciągu tych ostatnich tygodni, kiedy przyszło mu gotować w warunkach z lekka utrudnionych. Brak składników przypraw, właściwie sam brak szans na zdobycie dodatkowych racji mógł zaiste przerazić. To nie tak, że nie potrafił nic zrobić, bo przecież każdy umie ugotować w czajniku i garnku wody, ukroić kromkę chleba czy też rozpuścić tłuszcz na patelni. Kieranowi najzwyczajniej w świecie brakowało fantazji w kuchni. Niby co takiego można wyczarować z samych ziemniaków? Nie zjesz surowych kartofli, a po prostu je ugotować i zjeść też nie było spełnieniem marzeń. Jednak przez jakiś czas przede wszystkim opanowywał sztukę radzenia sobie z ziemniakami. Chociaż tyle dobrego, że obierał je dokładnie, nie tracąc z nich zbyt wiele – korzystanie z noża od wielu lat nie sprawiało mu żadnego problemu. Właściwie cały dramat zaczynał się po włożeniu ziemniaków do garnka i zalaniu ich wodą. Przy pierwszym podejściu je rozgotował, prawie cała woda wykipiała, innego dnia były za twarde, bo doprowadził wodę do wrzenia, ale zbyt szybko zdjął metalowe naczynie z płyty kaflowego pieca. Za trzecim razem ugotował je na znośnym poziomie, lecz nie mógł się cieszyć ich smakiem w pełni, skoro nie miał pod ręką soli.
Niedoprawione mięso też było dla niego pewnym utrapieniem. Pierwszą przeszkodą było samo oporządzenie drobiu, bo jakimś cudem dopadł świeżego gołębia, a po jakimś czasie kurę. Jakoś łatwiej było mu oskubać mniejsze ptaszysko. Zrobił tak, jak kiedyś usłyszał, oba ptaszyska zalał wrzątkiem i chwilę odczekał, aby rozprawić się z piórami, jednak jego grube palce nie potrafiły chwycić za to najmniejsze pierze. Miał zresztą ogromną ochotę napisać do panny Pomfrey i zapytać o radę – to ona kiedyś podczas leczenia, celem rozproszenia jego uwagi, wspomniała mu o skorzystaniu z wrzątku przy usuwaniu piór – ale było zwyczajnie wstyd przyznać się do tego, że on, od dawna dorosły już mężczyzna, nie ma najmniejszego pojęcia o gotowaniu. Zapewne żywiłby się samymi kanapkami, ale jakoś nigdy nie miał okazji kupić chleba. Suchary, o tak, sucharami się żywił! I kilka razy popił je mlekiem. Cóż za pożywny posiłek. Biednego gołębia spalił, był suchy jak wiór, ale jakoś dało się go przełknąć. Oskubany, wypatroszony i ogólnie oczyszczony wylądował w brytfannie, a ta została wpakowana do kaflowego pieca. Kieran za długo trzymał mięso, już samo w sobie dość suche, w wysokiej temperaturze. Z kurą postąpił prawie tak samo, bo najpierw ugotował ją w sporym garze, a potem wpakował do brytfanny i upiekł. Gdzieniegdzie była jakby rozmoknięta, w innym miejscu przylgnęła do metalowej powierzchni, a podczas konsumpcji natrafiał na te najmniejsze piórka. Istny koszmar!
Dopiero w grudniu udało mu się znaleźć przyprawy i smalec, na którym mógłby coś usmażyć. Niby jajecznica nie była dla niego żadnym wyzwaniem, w przeszłości już ją robił, ale dopiero w czasie wojny zrozumiał, że więcej jej wyrzucał niż zjadał, bo tak łatwo przywierała mu do patelni. Ale przy drugim podejściu do jajecznicy (objętościowo mniejszej, bo z dwóch jajek jakie mu pozostały) pamiętał o swoich błędach i bardzo starał się ich nie popełnić. Na patelni rozgrzał łyżkę smalcu, potem w misce rozbił dwa jajka, roztrzepał, a po rozlaniu ich na metalową powierzchnię nieustannie mieszał żółtą masę drewnianą łyżką, aby uniknąć spalenia jedzenia. I jakimś cudem udała mu się ta sztuka! Jajka ścięły się, nie były wodniste, jakoś też smakowały, a z jajecznicą to jest o tyle dobrze, że wcale nie trzeba jej solić, aby były jadalne.
Gdy w połowie grudnia wpadła w jego ręce rzepa, to nawet wiedział co ma z nią zrobić. Wydawało się, że minęły całe wieki, od kiedy jego matka przyrządzała pieczoną rzepę, jego także zagarniając do pracy przy tym daniu. W pierwszej kolejności dorzucił drewna i mocno napalił w piecu kaflowym, aby mieć pewność, że temperatura będzie wystarczająco wysoka, potem dopadł niezawodną brytfannę. Rzepki umysł, uciął natki, większe sztuki przekroił na pół. Dodał majeranku, cząber, bazylię i smalcu, który miał w jego mniemaniu jakimś cudem zastąpić miód, którego używała mama Rineheart. Piekł wszystko ponad pół godziny, ale nie był to smak, jaki pamiętał. Znacznie bardziej suche, żadnej słodyczy, ale przynajmniej nie twarde, a więc zjadliwe.
Dwa dni później zdecydował się znów wziąć za ziemniaki. Nie był głupi, wiedział przecież, że nie musi ich tylko gotować, można je także upiec czy podsmażyć, ale zwyczajnie mu się zapomniało. Zdecydował się na pewien eksperyment, przypominając sobie o istnieniu czegoś takiego jak chłopski garnek. Wrzuca się pokrojone w kostkę czy plastry składniki i miesza. Nie wystraszył się, umył ziemniaki, obrał, pokroił w plastry, potem resztkę kiełbasy, jaka mu została, też pokroił w plastry. Smalec rozgrzał na patelni, wrzucił na nią przygotowane składniki i posypał przyprawami, cząbrem i tymiankiem. Może kilka plastrów ziemniaka przywarło mu do patelni, może inne były z lekka twarde, a kiełbasa raz podgrzana, a raz nie. Jakoś mu smakowało, nie dostał potem biegunki, ogólnie to przeżył.
Dwie świeże plumki zagościły w jego domu w grudniu. Co prawda uśmiercone, ale i tak ugoszczone bardzo starannie W sumie to Kieran nigdy nie był wielkim fanem ryb – za dużo ości, czasem zbyt małych, więc łatwo było je pominąć, a w zależności od gatunku smak był mniej lub bardziej znośny – lecz przy wojennej zawierusze nie zamierzał grymasić. Zapewne nie wiedziałby jak wziąć się za przyrządzenie ryby, gdyby nie pozostawiona przez poprzednich właścicieli domu w kącie kuchni książka kucharska. Zauważył ją dopiero wtedy, gdy kiedyś musiał sięgnąć po głębszą miskę z najwyższej półki. To właśnie w niej znalazł przepis na dorsza. Inny gatunek ryby, ale w sumie działaś trzeba tak samo. Musiał oczyścić ryby z łusek, czyli wpierw umyć, aby pozbyć się śluzu, potem polać wrzątkiem i znów zimną wodą, a na sam koniec skrobać nożem kuchennym „pod łuskę”, czyli od ogona do głowy. Nie miał w tym wprawy i choć pewnie trzymał nóż, ten czasem umykał mu w bok. Potem znowu przemył obie ryby w wodzie, wypłukując z oderwanych łusek. Kiedy kolejny raz sięgnął po nóż, złapał rybę i przekroił brzuch zdecydowanym cięciem od głowy do ogona. Usunął ręką wnętrzności – kalecząc przy tym środkowy palec ością – jeszcze wykroił skrzela, odciął płetwy, głowę i opłukał to, co z ryby zostało w wodzie. Rozsądnie nie położył obu ryb na patelni w tym samym czasie. Położenie ryby na rozpuszczonym smalcu sprawiło, że tłuszcz zaczął pryskać, dorzucone potem przyprawy przykleiły się bardziej do powłoki niż do ryby, potem z kolei skóra z ryby też przylgnęła do patelni, przypalając się mocno. Ledwie zeskrobał rybę z patelni, ale dokładnie sprawdził co może jeszcze zjeść. Wydłubywał ości, wypluł jakieś pojedyncze łuski, ale ostatecznie jakoś sobie poradził. Drugą rybę zostawił na następny dzień, zawiniętą w gazetę i tym razem zdecydował się upiec w brytfannie wraz z ziemniakami pokrojonymi w plasterki, a wszystko posypał przyprawami ziołowymi.
| z tematu (~1100 słów)
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Families are messy. Sometimes the best we can do is to remind each other that we're related for better or for worse... and try to keep the maiming and killing to a minimum.
25 X 1958
Położona w lesie, nieopodal rzeki Wye Opoka kojarzyła mu się z ciszą. Rzeczywiście można tu było odnaleźć spokój i odpoczynek, lecz miejscu temu brakowało ciepła, którego płomienie trzaskające w kominku nie mogły dać. W murach tego domu nie kryły się dobre wieloletnie wspomnienia, jakie budowałyby do niego przywiązanie. Na próżno w jego kątach było też szukać i tych niemiłych, bo to miejsce nijak nie stanowiło części historii rodziny Rineheart. Z drugiej strony nie z taką myślą został zakupiony, miał być raptem bezpieczną przystanią dla domowników, miejscem gdzie po napotkanych trudach umyją się, wyśpią, czasem coś zjedzą. Kieran czasem łapał się na tym, że myślał o tym miejscu jako o swoistej przechowalni, bo w pamięci wciąż miał dom, ten prawdziwy, najprawdziwszy, bo tworzony niegdyś z ukochaną Abigail. Ich mieszkanie w Londynie, po którym mógł już nie istnieć żaden ślad wskutek wojennych działań lub ostatniej sierpniowej katastrofy. Nawet nie było możliwości, aby to sprawdzić, gdy tak trudno było mu odciąć się od przeszłości, kiedy naznaczona jest wyrzutami sumienia. Dawne błędy lubią się ciągnąć jak najgorszy smród po gaciach.
W głowie miał jeszcze pełno informacji zdobytych podczas spotkania Zakonu Feniksa, nad niektórymi chciał się bardziej pochylić, ale nie tej nocy. Zaraz po powrocie udał się do kuchni, gdzie długi, ciężki płaszcz pozostawił na jednym z drewnianych krzeseł. Napalił w kaflowym piecu, odnalazł czajnik, napełnił go wodą i ustawił na metalowej płycie. Po kuchennych szafkach szukał liści herbaty, którą wyszperał z najciemniejszych czeluści najdalszego kąta jednej z nich. Nie miał żadnej pewności czy jest w ogóle sens oczekiwania gości, ale trzymał się resztek nadziei, chciał wierzyć, że ktoś się zjawi, przynajmniej jedno z jego dzieci. Na stole postawił trzy porcelanowe kubki, tak na wszelki wypadek.
Powinien źle czuć się z tym, że ponownie czynił z osoby Jackie pomost pomiędzy nim a Vincentem, ale nie widział dla nich innej drogi. W jego mniemaniu nie istniał żaden sposób, który mógłby pomóc mu trafić do syna bez wywoływania awantury, tym razem niepotrzebnej bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Każde z nich w najbliższym czasie miało zaryzykować własnym życiem w walce z plugawymi mocami, więc może to był najlepszy moment, aby tak po prostu usiedli i porozmawiali. Mogą właściwie przemilczeć tyle sekund, minut, godzin, tyle czasu ile będzie trzeba, jeśli jego dzieci nie będą miały chęci go słuchać. Sam nie wiedział skąd ta potrzeba spotkania z jego strony, skoro był nieodłącznym elementem tej trudnej części życia swoich dzieci, bo obrzydził im dzieciństwo rygorem i krzykiem. Ciężko było mu przyznać przed samym sobą, że prędzej był dla nich źródłem traumy niźli dumy z pochodzenia. Bał się chwili, w której spróbuje na nowo stać się dla nich rodzicem, gdy przez te wszystkie lata był ledwie ojcem, co więcej jest nieobecny, a kiedy już się zjawia, to w pierwszej kolejności wylewa z siebie wszystkie frustracje.
Ustawił dłonie nad piecem, próbując złapać trochę z rosnącego stopniowo ciepła. Zostało mu już tylko czekać, wsłuchiwać się w otoczenia, aby ewentualnie do jego uszu dotarły trzaski teleportacji.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Kuchnia
Szybka odpowiedź