Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire
Łąki pod Elkstone
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Łąki pod Elkstone
Odkąd z wioski w Gloucestershire odeszli przerażeni anomaliami mugole, tereny otaczające miejscowość powróciły w pełni pod władanie natury. Niekoszone trawy porosły chwastami, wydeptane niegdyś ścieżki zanikły pod pierzyną budzącej się do kwitnięcia roślinności, a zbudowane siłą rąk społeczności malutkie place zabaw pokryły się rdzą, drewniane konstrukcje ubogich altan podgniły i opadły bezwładnie na ziemię. Na próżno szukać tutaj ludzkiego kompana. Majaczący nieopodal las rozrósł się natomiast swobodnie: drzewa wciąż noszące ślady wspomnień anomalii hulających nad Brytanią wyglądają na powyginane w przeróżnych, wręcz nienaturalnych kierunkach, spoglądając na przylegające do ich ścian otwarte tereny w dość posępny sposób. Podobno nic tu nie jest już takie, jak być powinno.
27 stycznia '58
Nie było czasu do stracenia. Nawet jeśli niekoniecznie komfortowo czuł się z całym tym przesytem bodźców wzroku, które niby wcale nie były wzmocnione, a jednak wydawało się, że każdy ruch i szelest wyłapywał z o wiele większą czujnością. Przez czas swojej ślepoty musiał wykorzystywać wszystko poza wzrokiem, toteż jego skupienie zaczęło centrować się na dotychczas niezauważalnych elementach własnych zmysłów. Zapach, smak, nawet ten wiatr, który dął zimą, kiedy zbliżali się na miotłach w stronę okolic Elkstone. Niecałe dwie godziny wcześniej odbyli rozmowę z Wujem Lordem, którego niepokój wywoływał w nim pewne poczucie obowiązku, jakiego dawno już nie posiadał. Pomimo braku Ministerstwa Magii i przełożonych, którzy rozdawali zadania, czuł się jak za dawnych czasów, teraz z pełną świadomością wiedząc, za czym stoi, a było to dobro mieszkańców. Nawet obecność Meave nie mogła tego zepsuć, choć świadomość tego, że Elkstone było tym miejscem, gdzie... zbliżył się do Clearwater na swojej pożyczonej miotle, bo ta jego pozostała w miejscowości hrabstwa sąsiadującego z Sojuszem Półwyspu Kornwalijskiego. Ciekawe, czy byłby w stanie pozbierać te odłamki i odbudować ją na nowo, tak jak próbował to zrobić z samym sobą.
- To już niedaleko. - powiedział do niej bez tej szczypty ekscytacji i dziecięcego wręcz zadzierania nosa. Nie było mu do śmiechu, już nie, wszystko zmieniło się od momentu, kiedy zrozumiał. Teraz nawet nie krzyczał, był ostrożny, przemienił jedynie swoją twarz w jedną z tych, które spotkał na Londyńskiej ulicy. Zwolnił nieco lot na miotle, również go obniżając. Jeśli dotychczas zasłyszane informacje miały pokrycie w rzeczywistości, to rozsądnym wydawało się lądowanie gdzieś w połowie lasu, gdzie mogli czaić się jacyś zwiadowcy. Pytanie tylko, czy potrafili oni wyczuwać magię, czy nałożyli jakieś pułapki? Musieli być ostrożni, żeby nie wywołać niepotrzebnego alarmu.
- Carpiene - szepnął pod nosem, jedną ręką poruszając różdżką w powietrzu, kiedy zbliżał się do ziemi w celu zejścia z miotły. Był na tyle wprawiony w lataniu, że potrafił swobodnie utrzymać się z jedną ręką na trzonku, a drugą w powietrzu. Nic nie uleciało z różdżki przemienionego rudzielca, który po raz kolejny spróbował cicho z nikłym skutkiem - Carpiene - co jest do cholery?
Przynajmniej miękko wylądował na ziemi. Może to kwestia tego wiatru? A licho go wie!
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Wiedziała, że to nie koniec. Że otrzymanie kolejnego listu od lorda Abbotta było jedynie kwestią czasu. I nie pomyliła się, niestety – szmalcownicy nie mieli zamiaru odpuścić, wciąż grasując po całych Wyspach, polując na kolejne grupy uchodźców. A im niższe wskazywano temperatury, tym łatwiejsze stawało się ich zadanie. Doskonałym przykładem takiej sytuacji byli opadający z sił, walczący nie tylko z bezlitosnym żywiołem, ale i stojącą na drodze barykadą mugole prowadzeni przez Cyrusa Feathera. Musieli im pomóc. Tylko czy nie mieli przybyć za późno? Odnaleźć samych zasypanych śniegiem trupów...? Zgodnie z treścią spisanej ręką wiadomości stawiła się na wezwanie, o poranku przekraczając progi Dunster Castle w pełnym rynsztunku – w szacie ze skóry wsiąkiewki, z nakładką na pas pełną potencjalnie przydatnych eliksirów i kompasem od Justine. Tym, który zawsze wskazywał drogę ku bezpieczeństwu.
Nie spodziewała się tylko, że w teren nie ruszy sama. Z kamienną twarzą wysłuchała wszystkich informacji, którymi mógł się z nimi podzielić lord Romulus, naprędce układając w myślach plan działania, jedynie kątem oka obserwując towarzyszącego im Uriena. Słyszała przecież, że wspierał ich sprawę, teraz zaś miała okazję przekonać się o jego oddaniu w praktyce.
Pozwoliła mu prowadzić; zdawało się, że wiedział, gdzie powinni skierować swe miotły, by odnaleźć właściwy trakt. Nim jeszcze zbliżyli się do celu wyprawy, przemieniła rysy swej twarzy, upodabniając się do kobiety, którą ochrzciła w myślach Hesper, nie chcąc ryzykować rozpoznania. Z czarowaniem jednak poczekała, aż obniżyli lot, ostrożnie wyminęli nagie, odarte z liści gałęzie okolicznych drzew i wylądowali na niewielkiej polanie. – Mam nadzieję, że jesteś gotowy – mruknęła tylko, darując sobie bardziej rozbudowane komentarze. – Carpiene – powtórzyła po nim, dbając o odpowiedni ruch nadgarstkiem, ignorując ulatującą spomiędzy warg chmurę pary; było zimno, zbyt zimno, to jednak nie miało znaczenia. Narastający z każdym dniem konflikt nie miał poczekać, aż śniegi stopnieją, a ziemia na nowo skąpie się w kwieciu. – Carpiene – powtórzyła dla pewności, gdy poczuła, że magia nie odpowiedziała na wezwanie, nie w pełni. Westchnęła; za drugim razem wcale nie poszło jej lepiej. – Nic nie wykryłam. Albo znajdujemy się zbyt daleko, w co szczerze wątpię, albo są zwyczajnie głupi i nie nałożyli żadnych zabezpieczeń – mruknęła pod nosem, mimowolnie rozglądając się dookoła, badając uważnym wzrokiem najbliższe otoczenie. – Możesz jednak spróbować jeszcze raz, by wykluczyć możliwość, że coś przeoczyłam. – Nie mrugnęła nawet okiem, choć wypowiedzenie tych słów przyszło jej z trudem; przełknęła gorycz przyznania się do ewentualnej pomyłki. Duma musiała zostać odsunięta na bok, o ile chcieli wywiązać się z powierzonego im zadania bez zarzutu. – Sprawdzisz też, czy w pobliżu nie kręci się żaden intruz? – zaproponowała, unosząc wyżej brwi. Cierpliwie poczekała na odpowiedź drugiego strażnika, a następnie ruszyła w stronę, gdzie powinna znajdować się barykada. Podbite skórą wsiąkiewki buty pomagały stąpać bezszelestnie, nie mogła jednak polegać na nich w pełni, dbała więc o to, by stawiać kolejne kroki z należytą, wypracowaną latami treningów ostrożnością. Robiła też wszystko, by skrywać się przed wzrokiem ewentualnych obserwatorów za pniami kolejnych drzew i wytyczać szlak tak, by omijać największe zaspy.
| mam na sobie szatę ze skóry wsiąkiewki, w ekwipunku różdżkę, dwa kryształy: ten i ten, nakładkę na pas z sakwami, a w nich: kompas, świstoklik statek w butelce, eliksir niezłomności, kameleona, smoczą łzę, eliksir przeciwbólowy
Nie spodziewała się tylko, że w teren nie ruszy sama. Z kamienną twarzą wysłuchała wszystkich informacji, którymi mógł się z nimi podzielić lord Romulus, naprędce układając w myślach plan działania, jedynie kątem oka obserwując towarzyszącego im Uriena. Słyszała przecież, że wspierał ich sprawę, teraz zaś miała okazję przekonać się o jego oddaniu w praktyce.
Pozwoliła mu prowadzić; zdawało się, że wiedział, gdzie powinni skierować swe miotły, by odnaleźć właściwy trakt. Nim jeszcze zbliżyli się do celu wyprawy, przemieniła rysy swej twarzy, upodabniając się do kobiety, którą ochrzciła w myślach Hesper, nie chcąc ryzykować rozpoznania. Z czarowaniem jednak poczekała, aż obniżyli lot, ostrożnie wyminęli nagie, odarte z liści gałęzie okolicznych drzew i wylądowali na niewielkiej polanie. – Mam nadzieję, że jesteś gotowy – mruknęła tylko, darując sobie bardziej rozbudowane komentarze. – Carpiene – powtórzyła po nim, dbając o odpowiedni ruch nadgarstkiem, ignorując ulatującą spomiędzy warg chmurę pary; było zimno, zbyt zimno, to jednak nie miało znaczenia. Narastający z każdym dniem konflikt nie miał poczekać, aż śniegi stopnieją, a ziemia na nowo skąpie się w kwieciu. – Carpiene – powtórzyła dla pewności, gdy poczuła, że magia nie odpowiedziała na wezwanie, nie w pełni. Westchnęła; za drugim razem wcale nie poszło jej lepiej. – Nic nie wykryłam. Albo znajdujemy się zbyt daleko, w co szczerze wątpię, albo są zwyczajnie głupi i nie nałożyli żadnych zabezpieczeń – mruknęła pod nosem, mimowolnie rozglądając się dookoła, badając uważnym wzrokiem najbliższe otoczenie. – Możesz jednak spróbować jeszcze raz, by wykluczyć możliwość, że coś przeoczyłam. – Nie mrugnęła nawet okiem, choć wypowiedzenie tych słów przyszło jej z trudem; przełknęła gorycz przyznania się do ewentualnej pomyłki. Duma musiała zostać odsunięta na bok, o ile chcieli wywiązać się z powierzonego im zadania bez zarzutu. – Sprawdzisz też, czy w pobliżu nie kręci się żaden intruz? – zaproponowała, unosząc wyżej brwi. Cierpliwie poczekała na odpowiedź drugiego strażnika, a następnie ruszyła w stronę, gdzie powinna znajdować się barykada. Podbite skórą wsiąkiewki buty pomagały stąpać bezszelestnie, nie mogła jednak polegać na nich w pełni, dbała więc o to, by stawiać kolejne kroki z należytą, wypracowaną latami treningów ostrożnością. Robiła też wszystko, by skrywać się przed wzrokiem ewentualnych obserwatorów za pniami kolejnych drzew i wytyczać szlak tak, by omijać największe zaspy.
| mam na sobie szatę ze skóry wsiąkiewki, w ekwipunku różdżkę, dwa kryształy: ten i ten, nakładkę na pas z sakwami, a w nich: kompas, świstoklik statek w butelce, eliksir niezłomności, kameleona, smoczą łzę, eliksir przeciwbólowy
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Maeve Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Waśnie sprzed lat musiały odejść na bok, bo nawet jeśli jedno za drugim niekoniecznie przepadało (choć rudzielec w rzeczywistości nie posiadał tak ognistych uczuć względem Meave, jak ona i jej przekonanie, że jest niekompetentny), to teraz liczyło się coś ważniejszego. Robić zwiad dla Wuja Lorda wydawało się przywilejem i obowiązkiem, który należało wypełnić bez marudzenia i zbędnych komentarzy, dlatego właśnie odpuścił sobie kierowanie odpowiedzi na słowa o gotowości. Gdyby nie posiadał przekonania, że im się uda, to... z pewnością w jakiś sposób znalazłby rozwiązanie albo chociaż poinformował o swoich wątpliwościach, jak było to w przypadku Steffena i ulotek dotyczących jakiejś zupy. Teraz miał pewność, że w towarzystwie Meave, która zwykle świeciła przykładem pośród współpracowników, dadzą radę.
- Carpiene - mruknął pod nosem, chcąc samemu się upewnić co do pułapek. Zakreślony obszar nijak wykazał się czymkolwiek, a różdżka nie wydała z siebie charakterystycznego, cichego szumu zaklęcia filtrującego teren. Bez tego nie byli w stanie ruszyć dalej, musieli odnaleźć jakiś haczyk, który pozwoliłby im na podejście bliżej brzegu drzew, gdzie czarodzieje mogli utworzyć pułapki. Drugi raz nie zamierzał dać się nabrać, choć dobrze wiedział, że wtedy... tam w centrum było całkiem inaczej. Ona nie mogła być na tyle sprytna, a może właśnie to był główny problem? Za mało wierzył w jej przebiegłość? Przecież dobrze wiedział, w jaki sposób potrafiła działać, a przynajmniej tak mu się zdawało - do pamiętnego piątku 13 grudnia. Zacisnął różdżkę w ręku, skupiając się na tym, co tu i teraz. Nie mógł zawieść Wuja Lorda, a tym bardziej swojej towarzyszki, która powiedziała coś, co zdecydowanie pokrzepiło go do wykonania ponownego ruchu nadgarstkiem z tym samym zaklęciem w ruchach warg, zakreślając obszar lasu przed sobą, gdzie poza linią drzew była droga - Carpiene. - Różdżką próbował objąć obszar nieopodal kończącego się lasu, za którym powinny znajdować się okolice barykady, a co za tym idzie również patrol; o ile oczywiście oprychy potrafiły spędzać czas na tak podstawowych elementach okupacji drogi, wychodzącej za linią drzew.
Nie czekając na zwłokę, spróbował z kolejnym, które powinno zidentyfikować, gdzie znajdowali się ich przeciwnicy, a przede wszystkim - ilu ich było! - Homenum Revelio - szepnął, próbując zaklęcia, a jednak jakiś zły ruch, może nawet myśl, ten przerażający dreszcz na plecach, kiedy zaraz po nieudanym zaklęciu otrzymał zaklęciem w plecy. Po nieudanym zaklęciu obrócił głowę do tyłu, sprawdzając, czy przypadkiem jej tam nie ma. Cholera, miał być skupionym zawodowcem, musiał skupić myśli na czymś innym... ratując się myślami o tym, kto czekał na niego w chatce, złapał wzrok Meave. Ściągnął brwi i odetchnął głęboko, zaciągając się zimnym powietrzem. Tu i teraz, musiał się bardziej skupić. Zaszczypało w gardło, prawie jakby wypił coś wysokoprocentowego.
| ekwipunek jak we wsiąkiewce
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Carpiene - mruknął pod nosem, chcąc samemu się upewnić co do pułapek. Zakreślony obszar nijak wykazał się czymkolwiek, a różdżka nie wydała z siebie charakterystycznego, cichego szumu zaklęcia filtrującego teren. Bez tego nie byli w stanie ruszyć dalej, musieli odnaleźć jakiś haczyk, który pozwoliłby im na podejście bliżej brzegu drzew, gdzie czarodzieje mogli utworzyć pułapki. Drugi raz nie zamierzał dać się nabrać, choć dobrze wiedział, że wtedy... tam w centrum było całkiem inaczej. Ona nie mogła być na tyle sprytna, a może właśnie to był główny problem? Za mało wierzył w jej przebiegłość? Przecież dobrze wiedział, w jaki sposób potrafiła działać, a przynajmniej tak mu się zdawało - do pamiętnego piątku 13 grudnia. Zacisnął różdżkę w ręku, skupiając się na tym, co tu i teraz. Nie mógł zawieść Wuja Lorda, a tym bardziej swojej towarzyszki, która powiedziała coś, co zdecydowanie pokrzepiło go do wykonania ponownego ruchu nadgarstkiem z tym samym zaklęciem w ruchach warg, zakreślając obszar lasu przed sobą, gdzie poza linią drzew była droga - Carpiene. - Różdżką próbował objąć obszar nieopodal kończącego się lasu, za którym powinny znajdować się okolice barykady, a co za tym idzie również patrol; o ile oczywiście oprychy potrafiły spędzać czas na tak podstawowych elementach okupacji drogi, wychodzącej za linią drzew.
Nie czekając na zwłokę, spróbował z kolejnym, które powinno zidentyfikować, gdzie znajdowali się ich przeciwnicy, a przede wszystkim - ilu ich było! - Homenum Revelio - szepnął, próbując zaklęcia, a jednak jakiś zły ruch, może nawet myśl, ten przerażający dreszcz na plecach, kiedy zaraz po nieudanym zaklęciu otrzymał zaklęciem w plecy. Po nieudanym zaklęciu obrócił głowę do tyłu, sprawdzając, czy przypadkiem jej tam nie ma. Cholera, miał być skupionym zawodowcem, musiał skupić myśli na czymś innym... ratując się myślami o tym, kto czekał na niego w chatce, złapał wzrok Meave. Ściągnął brwi i odetchnął głęboko, zaciągając się zimnym powietrzem. Tu i teraz, musiał się bardziej skupić. Zaszczypało w gardło, prawie jakby wypił coś wysokoprocentowego.
| ekwipunek jak we wsiąkiewce
[bylobrzydkobedzieladnie]
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Ostatnio zmieniony przez Reggie Weasley dnia 20.08.21 19:08, w całości zmieniany 4 razy
Reggie przez lata poznawał tajniki obrony przed czarną magią, a ta kryła przed nim coraz mniej tajemnic. Chociaż nie miał dobrych skojarzeń z tym regionem, bo był w stanie skupić się na tyle, aby potężny czar wystrzelił z jego różdżki. Carpiene miało sprawdzić pułapki i wszelkie zabezpieczenia na obszarze kawałka lasu, na którym według jego informacji, szmalcownicy założyli pułapki. Strużka światła oświetliła teren, a każdy, kto obserwowałby to zjawisko, mógł stwierdzić, że była ona wyjątkowo mocna. Mgiełka rozlała się po lesie, a zaraz potem opadła w dół pozostając niewidoczną. Teren okazał się być zabezpieczony dwoma pułapkami. Repello Mugoletum i Szklane domy obejmowały coś na rodzaj starej leśniczówki, która zdawała się być zupełnie opuszczona. Dziurawy dach i deski popękane na wysokości ganka sugerowałyby, że od lat nikt tam nie mieszka, ale w dzisiejszych czasach niczego nie można było być pewnym. Gdy ta informacja doszła do Weasleya, mógł poczuć, jak wraca do niego coś jeszcze. Część mocy Carpiene, która otoczyła teren, teraz zdawała się z powrotem kumulować w jego dłoni. Potężna biała magia defensywna, z której korzystał, miała dzisiaj służyć mu pomocą.
Jest to jednorazowa interwencja Mistrza Gry w związku z wyrzuceniem przez Reggiego krytycznego sukcesu. W lesie pomiędzy drzewami dostrzegacie leśniczówkę zabezpieczoną Repello Mugoletum i Szklanymi domami. Jeśli zdecydujecie się tam wejść, w środku znajdziecie 150g suszonej wieprzowiny i 20g tytoniu niskiej jakości (post należy zalinkować w zaopatrzeniu). Oprócz tego Reggie czuje moc, która wróciła do niego wraz ze sprawdzeniem terenu i otrzymuje +5 do wszystkich rzutów na obronę przed czarną magią, aż do końca tego wątku.
– I jak, wyczułeś coś? – wyszeptała w jego kierunku, nie chcąc ruszać wiele dalej, nim nie otrzyma jednoznacznej odpowiedzi. Z tego, co zobaczyła sama, najbliższa okolica powinna być bezpieczna, lecz to tyle. Czy między majaczącymi przed nimi drzewami zostały rozciągnięte jakiekolwiek sidła, nie mogła wiedzieć. W lewej dłoni wciąż ściskała trzonek miotły, na której tu przyleciała; nie chciała jej jeszcze pomniejszać, na wypadek gdyby musieli jak najszybciej uciekać, a teleportacja – która wciąż wzbudzała w niej niepokój, odkąd doznała rozszczepienia – okazała się niemożliwa. – Homenum revelio – zawtórowała towarzyszowi, cicho, ledwie dosłyszalnie. O ile informacją na temat ewentualnej obecności pułapek mógł się z nią podzielić, choć była święcie przekonana, że ich tu nie ma, o tyle przeciwników, którzy musieli kręcić się w pobliżu, wolała zobaczyć sama, na własne oczy. Ściśle oblegali barykadę, czy raczej rozproszyli po całej okolicy, niestrudzenie patrolując zaśnieżone zarośla? Ukrywali się, czy nie zadali sobie nawet trudu, by zyskać jeszcze większą przewagę, zaopatrzyć strażników w eliksiry kameleona czy noszoną choćby na zmianę pelerynę niewidkę...? Gardziła nimi, nie chciała jednak pozwolić, by uczucie to zaślepiło ją, odsunęło rozsądek na dalszy plan; i wśród tych odrażających, oportunistycznych kreatur mogli się znaleźć tacy, którzy mieli choćby trochę oleju w głowie.
– Widzę ich – poinformowała Weasleya krótko, odruchowo kryjąc się za pniem najbliższego drzewa, nie przestając jednak rozglądać się dookoła, we wszystkich możliwych kierunkach, by jak najlepiej wykorzystać działanie rzuconego poprawnie zaklęcia. Wiedziała przecież, że efekt ten nie potrwa długo. Sylwetki nieznajomych rozjarzyły się wyraźnym blaskiem; bez trudu rozróżniała mniejsze, wątlejsze źródła światła, te należące do kryjących się w leśnych ostępach zwierząt, od rosłych, wyraźnie męskich sylwetek. A jeśli nie męskich, to świadczących o tym, że mieli do czynienia z innymi ludźmi. Czarodziejami. – Widzę... pięciu. Dwóch tam, na prawo, trochę za nami. Południowy zachód. Kawałek dalej, na wschód od tamtej dwójki, jeszcze jeden, powinien być sam. – Zmarszczyła brwi, próbując zapamiętać jak najwięcej szczegółów; czas naglił. – I dwie kolejne postacie. Poruszają się w przeciwnych kierunkach. Patrole? – Podchwyciła wzrok odmienionego towarzysza, chcąc sprawdzić, czy myślał o tym samym, co i ona. – Nie powinniśmy zakładać, że to wszyscy. Z powietrza wyglądało na to, że barykada jest szeroka, dużo szersza niż sam trakt. – Istniała szansa, że obszar zaklęcia objął ich wszystkich, nie mogli jednak wyciągać pochopnych wniosków, jeśli nie chcieli ryzykować życiem nie tylko grupy mugoli, która ich tu przygnała, ale i angażujących się w tę sprawę towarzyszy broni. Powinni przeczesać całą okolicę, najlepiej również skonfrontować pozyskane w ten sposób informacje z innym źródłem. – Możemy podejść bliżej? – dopytała, po czym ostrożnie ruszyła dalej, w stronę drogi, przy której myślała, że powinni dostrzec jednego ze szmalcowników. Trzymała się cieni, stale uważając na to, gdzie stawia kolejne kroki. Miotłę oparła o jedno z mijanych drzew; mogłaby przeszkadzać w realizacji dalszej części formułowanego powoli planu. – Jeśli będzie sam, spróbuję go rozproszyć. Później jak najszybciej musimy go unieruchomić i przetransportować do lasu. Przesłuchać. Nie będziemy mieć na to wiele czasu. Zgoda? – Poprawiła chwyt na kurczowo ściskanej w dłoni różdżce, błagając w myślach, by nie zaczął kwestionować jej decyzji. Nie przywykła do współpracowania z innymi strażnikami, do współpracowania z nim samym.
Przyczaiła się za szerokim, ośnieżonym dębem i zamarła w bezruchu; byli ostrożni, nie zakradli się do samej linii drzew, ale z tego miejsca mogli obserwować biegnącą opodal drogę. A kiedy po kilku minutach cierpliwego oczekiwania usłyszeli kroki zbliżającego się mężczyzny, skinęła Urienowi głową. – Caneteria Ficta – wyszeptała, celując za plecy nieznajomego. Chciała sprawić, by usłyszał kroki i to kroki, które dobiegałyby zza jego pleców. W ten sposób wystawiłby się na atak.
Nie musieli długo czekać na efekt zaklęcia. Dryblas drgnął, a jego zaczerwienioną od mrozu twarz wykrzywił grymas zdziwienia. I już obracał się przez ramię, już miał zobaczyć, że nikogo tam nie ma... – Drętwota – dodała, tym razem mierząc w niego samego. Zgodnie z życzeniem czarownicy przeciwnik zesztywniał, po czym runął na ziemię w dziwnej, nienaturalnej pozycji.
Musieli się śpieszyć.
– Widzę ich – poinformowała Weasleya krótko, odruchowo kryjąc się za pniem najbliższego drzewa, nie przestając jednak rozglądać się dookoła, we wszystkich możliwych kierunkach, by jak najlepiej wykorzystać działanie rzuconego poprawnie zaklęcia. Wiedziała przecież, że efekt ten nie potrwa długo. Sylwetki nieznajomych rozjarzyły się wyraźnym blaskiem; bez trudu rozróżniała mniejsze, wątlejsze źródła światła, te należące do kryjących się w leśnych ostępach zwierząt, od rosłych, wyraźnie męskich sylwetek. A jeśli nie męskich, to świadczących o tym, że mieli do czynienia z innymi ludźmi. Czarodziejami. – Widzę... pięciu. Dwóch tam, na prawo, trochę za nami. Południowy zachód. Kawałek dalej, na wschód od tamtej dwójki, jeszcze jeden, powinien być sam. – Zmarszczyła brwi, próbując zapamiętać jak najwięcej szczegółów; czas naglił. – I dwie kolejne postacie. Poruszają się w przeciwnych kierunkach. Patrole? – Podchwyciła wzrok odmienionego towarzysza, chcąc sprawdzić, czy myślał o tym samym, co i ona. – Nie powinniśmy zakładać, że to wszyscy. Z powietrza wyglądało na to, że barykada jest szeroka, dużo szersza niż sam trakt. – Istniała szansa, że obszar zaklęcia objął ich wszystkich, nie mogli jednak wyciągać pochopnych wniosków, jeśli nie chcieli ryzykować życiem nie tylko grupy mugoli, która ich tu przygnała, ale i angażujących się w tę sprawę towarzyszy broni. Powinni przeczesać całą okolicę, najlepiej również skonfrontować pozyskane w ten sposób informacje z innym źródłem. – Możemy podejść bliżej? – dopytała, po czym ostrożnie ruszyła dalej, w stronę drogi, przy której myślała, że powinni dostrzec jednego ze szmalcowników. Trzymała się cieni, stale uważając na to, gdzie stawia kolejne kroki. Miotłę oparła o jedno z mijanych drzew; mogłaby przeszkadzać w realizacji dalszej części formułowanego powoli planu. – Jeśli będzie sam, spróbuję go rozproszyć. Później jak najszybciej musimy go unieruchomić i przetransportować do lasu. Przesłuchać. Nie będziemy mieć na to wiele czasu. Zgoda? – Poprawiła chwyt na kurczowo ściskanej w dłoni różdżce, błagając w myślach, by nie zaczął kwestionować jej decyzji. Nie przywykła do współpracowania z innymi strażnikami, do współpracowania z nim samym.
Przyczaiła się za szerokim, ośnieżonym dębem i zamarła w bezruchu; byli ostrożni, nie zakradli się do samej linii drzew, ale z tego miejsca mogli obserwować biegnącą opodal drogę. A kiedy po kilku minutach cierpliwego oczekiwania usłyszeli kroki zbliżającego się mężczyzny, skinęła Urienowi głową. – Caneteria Ficta – wyszeptała, celując za plecy nieznajomego. Chciała sprawić, by usłyszał kroki i to kroki, które dobiegałyby zza jego pleców. W ten sposób wystawiłby się na atak.
Nie musieli długo czekać na efekt zaklęcia. Dryblas drgnął, a jego zaczerwienioną od mrozu twarz wykrzywił grymas zdziwienia. I już obracał się przez ramię, już miał zobaczyć, że nikogo tam nie ma... – Drętwota – dodała, tym razem mierząc w niego samego. Zgodnie z życzeniem czarownicy przeciwnik zesztywniał, po czym runął na ziemię w dziwnej, nienaturalnej pozycji.
Musieli się śpieszyć.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie oczekiwał niczego więcej jak tylko sukcesu, kiedy zaklęcie sprawdzające teren przed pułapkami czmychnęło do lasu. Wiedział, że się udało, czuł w dłoni, że porządnie rzucony sonda sprowadzi mu wynik, bo właśnie w taki sposób działała magia - była kompatybilna względem czarującego. Dziwnie było przez miesiąc zrobić sobie cholerną przerwę, mimo to umiejętności nie zaniknęły, wręcz przeciwnie; rwał się do rzucania zaklęć, a one widocznie chciały być rzucane - poczuł to w palcach, które oplatały różdżkę. Jakieś niezidentyfikowane wewnętrzne uczucie zapewniało go, że sobie poradzi pomimo przerwy w takich akcjach.
- Czysto, w okolicy jest jakaś leśniczówka z dwoma pułapkami, nic wielkiego - jedna aktywuje Abspectus, drugie jest na mugoli. - wyjaśnił pokrótce szeptem, uznając punkt w lesie za całkiem ciekawy do zbadania, być może obsadzili tam straże? Z drugiej strony wydawało się, że bandyci nie mieli pojęcia, w jaki sposób działa porządna taktyka, bo przecież nie chodziło o to, by być widocznym, wręcz przeciwnie!
Na jej krótki komunikat zacisnął różdżkę w dłoni nieco bardziej. Miotła oparta już była o drzewo, wystarczyło przecież tylko jedno zaklęcie, żeby do niego przyleciała. Nie próbował wodzić wzrokiem za nią, choć dzięki obracającej się głowie był w stanie wizualizować sobie w głowie położenie wszystkich oprychów. Złapał jej sekundowo zawieszone spojrzenie i kiwnął głową na znak zgody - patrole.
Bez słowa ruszył za nią, starając się stawiać kroki od palców, pochylając się do przodu i przenosząc tam również cały ciężar swojego ciała. Biała kołderka śniegu na szczęście nie była na tyle gruba, aby cokolwiek głośno chrupało pod butami. Nie odchodził od niej zbyt daleko, trzymał się drzew położonych tuż obok tych, w których cieniu starała się trzymać. Dopiero kiedy zauważył, że zamierza mu coś powiedzieć, podszedł bliżej. Starał się być bezszelestny, choć wiadomo, że słyszalne były dźwięki, to większość maskował zimowy wiatr wpadający za kołnierz. - Do leśniczówki. - przytaknął na jej propozycję, samemu dodając swoje pięć groszy, bo przecież w trakcie rozglądania się mówiła, że czarodzieje są jedynie poza linią drzew, oczywiście trafił im się ten szczęśliwy rodzynek.
Momentalnie odnalazł na tyle szerokie drzewo, które mogło spokojnie go zasłaniać i poinstruowany gestami ze strony Meave oczekiwał na nowe towarzystwo. Różdżkę trzymał tuż przy piersi, gotów w każdej chwili wysunąć się zza kory drzewnej z zaklęciem na ustach. Czuł, jak serce głośno bije mu w piersi, jednak to nie na nim się skupiał. Musiał usłyszeć kroki, musiał być przygotowany, na chwilę nawet zamknął oczy, chcąc wsłuchać się w tętno lasu i przemierzającego go patrolującego czarodzieja. Na odgłos zbliżających się kroków szybko znalazł wzrok Meave schowanej za dębem dwa metry od niego. Kiwnięcie głowy wystarczyło mu na potwierdzenie własnych obaw - przyszedł. Wykorzystując zmysły przeciwnika, towarzyszka rozproszyła i w pewien sposób obezwładniła mężczyznę. Nie czekał ani chwili dłużej, w rzeczywistości jak tylko zaklęcie Drętwoty ugodziło go w pierś, Weasley sam zawyrokował szeptem - Wingardium Leviosa - nie mogli sobie pozwolić na głośne dźwięki, szczególnie te, które mogłyby przyciągnąć uwagę. Szczęście, że całe poszycie lasu było na tyle gęste, że wszelkie błyski wydawały się jedynie wietrznymi tańcami liści. Nie pozwolił dryblasowi uderzyć plecami o zimowe podłoże. Momentalnie zaczął lewitować go na wysokości niezbyt dużej, tak aby nie otrzymał zbyt dużo śladów od miejscami wystających gałązek, powinien być nienaruszony. Przyspieszonym tempem zaczął prowadzić do miejsca, w którym znajdowała się leśniczówka. Na szczęście nie musieli maszerować zbyt długo, kiedy mała leśniczówka pojawiła się w zasięgu ich wzroku. Ani przez myśl mu nie przeszło, że Meave mogłaby go skłamać i pozwolić, aby wpadli w łapska wroga, nawet jeśli go nie lubiła - miała dobre serce.
Wejście było wąskie, dlatego machnął różdżką na ułożenie mężczyzny na podłożu. Bez zbędnych pardonów podszedł do niego i na klęczkach zarzucił go sobie na ramię, zataczając się lekko w bok przy wyprostowaniu sylwetki. Skurczybyk był ciężki, chyba ważył tyle samo co on, jak nie więcej! Z pomocą szybkich, krótkich oddechów wprowadził go do środka, układając na pierwszym lepszym siedzeniu przy ścianie. Bezwładne ciało łatwo przewróciłoby chybotliwe drewno, a ryzykowanie rozwalonym łbem nie było dobrym pomysłem. W pomieszczeniu wyczuwalna była starość drewna, które przesiąkło już zimową porą roku. Z kwadratowych okiennic padało światło, oświetlające trochę wnętrze. Ponownie dobył różdżki odłożonej przed podźwignięciem nieznajomego.
- Incarcerous - spróbował już nieco konkretniejszym głosem. Nic nie wydobyło się z różdżki, odchrząknął pod nosem. Serio, teraz kiedy miał okazję pokazać się nie od strony patałacha przed swoją towarzyszką? Bez spoglądania w jej kierunku zaczął rozglądać się w poszukiwaniu jakiejś szmaty. Skoro zaklęcie nie zamierzało mu pomóc, to sam znajdzie sposób na skrępowanie jegomościa. Niedługo potem bezwładnie siedzący na krześle mężczyzna miał w buzi szmatę, bo przecież z rękoma i nogami mógł sobie poradzić czysto fizycznie; jeden prosty i po kłopocie, albo... - Amicus - spróbował nieco inaczej, posiłkując się tym, że mogą przekonać mężczyznę do pomocy. Śmierdziało od niego potem, pewnie już długo siedzieli w tych barykadach, a kto wie... może to właśnie on był tym popychadłem w grupie? Jaki mógłby być inny powód na zmuszanie go do łażenia po lesie w samotności!
- Czysto, w okolicy jest jakaś leśniczówka z dwoma pułapkami, nic wielkiego - jedna aktywuje Abspectus, drugie jest na mugoli. - wyjaśnił pokrótce szeptem, uznając punkt w lesie za całkiem ciekawy do zbadania, być może obsadzili tam straże? Z drugiej strony wydawało się, że bandyci nie mieli pojęcia, w jaki sposób działa porządna taktyka, bo przecież nie chodziło o to, by być widocznym, wręcz przeciwnie!
Na jej krótki komunikat zacisnął różdżkę w dłoni nieco bardziej. Miotła oparta już była o drzewo, wystarczyło przecież tylko jedno zaklęcie, żeby do niego przyleciała. Nie próbował wodzić wzrokiem za nią, choć dzięki obracającej się głowie był w stanie wizualizować sobie w głowie położenie wszystkich oprychów. Złapał jej sekundowo zawieszone spojrzenie i kiwnął głową na znak zgody - patrole.
Bez słowa ruszył za nią, starając się stawiać kroki od palców, pochylając się do przodu i przenosząc tam również cały ciężar swojego ciała. Biała kołderka śniegu na szczęście nie była na tyle gruba, aby cokolwiek głośno chrupało pod butami. Nie odchodził od niej zbyt daleko, trzymał się drzew położonych tuż obok tych, w których cieniu starała się trzymać. Dopiero kiedy zauważył, że zamierza mu coś powiedzieć, podszedł bliżej. Starał się być bezszelestny, choć wiadomo, że słyszalne były dźwięki, to większość maskował zimowy wiatr wpadający za kołnierz. - Do leśniczówki. - przytaknął na jej propozycję, samemu dodając swoje pięć groszy, bo przecież w trakcie rozglądania się mówiła, że czarodzieje są jedynie poza linią drzew, oczywiście trafił im się ten szczęśliwy rodzynek.
Momentalnie odnalazł na tyle szerokie drzewo, które mogło spokojnie go zasłaniać i poinstruowany gestami ze strony Meave oczekiwał na nowe towarzystwo. Różdżkę trzymał tuż przy piersi, gotów w każdej chwili wysunąć się zza kory drzewnej z zaklęciem na ustach. Czuł, jak serce głośno bije mu w piersi, jednak to nie na nim się skupiał. Musiał usłyszeć kroki, musiał być przygotowany, na chwilę nawet zamknął oczy, chcąc wsłuchać się w tętno lasu i przemierzającego go patrolującego czarodzieja. Na odgłos zbliżających się kroków szybko znalazł wzrok Meave schowanej za dębem dwa metry od niego. Kiwnięcie głowy wystarczyło mu na potwierdzenie własnych obaw - przyszedł. Wykorzystując zmysły przeciwnika, towarzyszka rozproszyła i w pewien sposób obezwładniła mężczyznę. Nie czekał ani chwili dłużej, w rzeczywistości jak tylko zaklęcie Drętwoty ugodziło go w pierś, Weasley sam zawyrokował szeptem - Wingardium Leviosa - nie mogli sobie pozwolić na głośne dźwięki, szczególnie te, które mogłyby przyciągnąć uwagę. Szczęście, że całe poszycie lasu było na tyle gęste, że wszelkie błyski wydawały się jedynie wietrznymi tańcami liści. Nie pozwolił dryblasowi uderzyć plecami o zimowe podłoże. Momentalnie zaczął lewitować go na wysokości niezbyt dużej, tak aby nie otrzymał zbyt dużo śladów od miejscami wystających gałązek, powinien być nienaruszony. Przyspieszonym tempem zaczął prowadzić do miejsca, w którym znajdowała się leśniczówka. Na szczęście nie musieli maszerować zbyt długo, kiedy mała leśniczówka pojawiła się w zasięgu ich wzroku. Ani przez myśl mu nie przeszło, że Meave mogłaby go skłamać i pozwolić, aby wpadli w łapska wroga, nawet jeśli go nie lubiła - miała dobre serce.
Wejście było wąskie, dlatego machnął różdżką na ułożenie mężczyzny na podłożu. Bez zbędnych pardonów podszedł do niego i na klęczkach zarzucił go sobie na ramię, zataczając się lekko w bok przy wyprostowaniu sylwetki. Skurczybyk był ciężki, chyba ważył tyle samo co on, jak nie więcej! Z pomocą szybkich, krótkich oddechów wprowadził go do środka, układając na pierwszym lepszym siedzeniu przy ścianie. Bezwładne ciało łatwo przewróciłoby chybotliwe drewno, a ryzykowanie rozwalonym łbem nie było dobrym pomysłem. W pomieszczeniu wyczuwalna była starość drewna, które przesiąkło już zimową porą roku. Z kwadratowych okiennic padało światło, oświetlające trochę wnętrze. Ponownie dobył różdżki odłożonej przed podźwignięciem nieznajomego.
- Incarcerous - spróbował już nieco konkretniejszym głosem. Nic nie wydobyło się z różdżki, odchrząknął pod nosem. Serio, teraz kiedy miał okazję pokazać się nie od strony patałacha przed swoją towarzyszką? Bez spoglądania w jej kierunku zaczął rozglądać się w poszukiwaniu jakiejś szmaty. Skoro zaklęcie nie zamierzało mu pomóc, to sam znajdzie sposób na skrępowanie jegomościa. Niedługo potem bezwładnie siedzący na krześle mężczyzna miał w buzi szmatę, bo przecież z rękoma i nogami mógł sobie poradzić czysto fizycznie; jeden prosty i po kłopocie, albo... - Amicus - spróbował nieco inaczej, posiłkując się tym, że mogą przekonać mężczyznę do pomocy. Śmierdziało od niego potem, pewnie już długo siedzieli w tych barykadach, a kto wie... może to właśnie on był tym popychadłem w grupie? Jaki mógłby być inny powód na zmuszanie go do łażenia po lesie w samotności!
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Leśniczówka? Przez jej twarz przemknął grymas zaskoczenia, nie trwało to jednak długo, ledwie mgnienie; już po chwili znów była opanowana, profesjonalna, a przynajmniej takie chciała sprawiać pozory, choć serce waliło o żebra, zaś palce to rozluźniały się, to znów zaciskały na chłodnym drewienku różdżki. Magia sprawiła psikusa, nie ostrzegła przed obłożoną zabezpieczeniami, skrytą opodal chatką – a przynajmniej nie ją. Pozwoliła sobie na niedokładność? Na szczęście Weasley sięgnął po to samo zaklęcie, dokładnie sprawdzając okolicę pod kątem pułapek, które mogłyby pokrzyżować im plany. Skinęła mu nieznacznie głową, zaczynając rozważać w duchu, czy może przypadkiem nie była zbyt ostra, gdy nazywała go w myślach skończonym, pozbawionym choćby krztyny rozsądku osłem. – Przyjęłam – odparła cicho, odnotowując w pamięci, gdzie powinna znajdować się leśniczówka; nie dostrzegła wcześniej żadnej podświetlonej Homenum revelio sylwetki, która mogłaby znajdować się we wspomnianym budynku, nie pokusiła się więc o żaden bardziej rozbudowany komentarz; wróg nie powinien zaatakować od tamtej strony. Wtedy nie podejrzewała jeszcze, że znalezisko Uriena okaże się przydatne. Kiedy jednak w trakcie ustalania planu działania zaproponował, by obezwładnionego szmalcownika zabrać właśnie tam, do zapomnianej, skrytej wśród gęsto rosnących drzew chatki, nie oponowała.
Krążąca po ciele adrenalina, a może także świadomość popełnionego błędu, pomogły skupić się na nowym zadaniu. Nim przeciwnik zdołałby zrozumieć, że dźwięki, które dobiegły do jego uszu, były sztuczne, wywołane działaniem magii, ugodził go promień rzuconej wprawnie Drętwoty. Nie upadł jednak, przed wyrżnięciem w ziemię uratowało go zaklęcie jej towarzysza. Poczekała, aż unieruchomione ciało przelewituje pod osłonę drzew, uważnie obserwując okolicę; czy na pewno nikt ich nie usłyszał? Nikt nie ujrzał, choćby z oddali, rażonego urokiem kamrata...? Ubezpieczała tyły, gdy żwawo, lecz wciąż ostrożnie, wycofywali się w kierunku odnalezionej przez Weasleya leśniczówki. Zmarszczyła nos w reakcji na charakterystyczny zapach butwiejącego drewna, który uderzył ją w nozdrza zaraz po przekroczeniu progu trzeszczącego złowieszczo budynku; wystarczyła chwila, by zrozumieć, że ostatni mieszkaniec musiał porzucić niewielki dom dawno temu. Wnętrze było w nieładzie, po oprószonej wpadającym przez dziurę w dachu śniegiem podłodze walały się poprzewracane meble, rozpadające się księgi, nie miała jednak czasu, by zastanawiać się nad przyczyną tego stanu rzeczy.
Prędko zamknęła za nimi drzwi, rzucając ostatnie spojrzenie na zostawianą za sobą polanę; nikt ich nie gonił, nikt nie krzyczał, mieli szczęście. Kiedy towarzysz siłował się z bezwładnym dryblasem, ona pozwoliła sobie na sprawdzenie kilku szuflad i szafek; nieczytelne już papiery, połamane bibeloty, nic szczególnie interesującego. Zdziwił ją dopiero widok czegoś, co wyglądało na suszone mięso, a także niewielkiej paczuszki z tytoniem, nie zamierzała jednak narzekać. Ani też zawłaszczać sobie przypadkowych znalezisk; to Weasley doprowadził ich do tej leśniczówki, to on decydował o losie odnalezionych we wnętrzu skarbów. – Znalazłam coś, co może cię zainteresować. Ale najpierw... – Pochyliła się w kierunku wciąż unieruchomionego, zakneblowanego szmatą mężczyzny, by wyrwać mu z dłoni różdżkę; prawie mu współczuła. Prawie. – Gotowy? – upewniła się niemalże szeptem, odwracając się w stronę towarzysza, wznosząc na jego twarz poważne spojrzenie zmrużonych oczu. Jeśli wybrane przez niego zaklęcie było skuteczne, nie powinien mieć problemu z przekonaniem nieznajomego do wyjawienia im wszelkich sekretów stacjonującej przy barykadzie bandy. Bardzo sprytnie. O ile zadziała.
Bez ostrzeżenia zaczęła poklepywać go po torsie, po kolejnych kieszeniach, by w końcu odnaleźć to, czego szukała – złożony niechlujnie certyfikat rejestracji różdżki. Zacmokała cicho, zapoznając się z imieniem i nazwiskiem pochwyconego. – Vernon Levine. Masz szansę odejść stąd żywy, jeśli tylko będziesz z nami współpracować. Nie zależy nam na tobie, na twojej głowie, czy twoich bliskich, musimy jednak wiedzieć, ilu kręci się tutaj strażników. Gdzie znajduje się dowódca. Rozumiesz? – Prawie nie kłamała. Cofnęła się o krok, nawet dwa, na wypadek, gdyby szmalcownik miał się na nią rzucić z gołymi rękoma, gdy tylko odzyska swobodę ruchów – wszak Amicus powinien zmienić jego nastawienie, lecz jedynie względem Reggiego – po czym przerwała działanie rzuconego wcześniej uroku. I oby towarzysz podchwycił zapoczątkowaną przez nią grę.
Krążąca po ciele adrenalina, a może także świadomość popełnionego błędu, pomogły skupić się na nowym zadaniu. Nim przeciwnik zdołałby zrozumieć, że dźwięki, które dobiegły do jego uszu, były sztuczne, wywołane działaniem magii, ugodził go promień rzuconej wprawnie Drętwoty. Nie upadł jednak, przed wyrżnięciem w ziemię uratowało go zaklęcie jej towarzysza. Poczekała, aż unieruchomione ciało przelewituje pod osłonę drzew, uważnie obserwując okolicę; czy na pewno nikt ich nie usłyszał? Nikt nie ujrzał, choćby z oddali, rażonego urokiem kamrata...? Ubezpieczała tyły, gdy żwawo, lecz wciąż ostrożnie, wycofywali się w kierunku odnalezionej przez Weasleya leśniczówki. Zmarszczyła nos w reakcji na charakterystyczny zapach butwiejącego drewna, który uderzył ją w nozdrza zaraz po przekroczeniu progu trzeszczącego złowieszczo budynku; wystarczyła chwila, by zrozumieć, że ostatni mieszkaniec musiał porzucić niewielki dom dawno temu. Wnętrze było w nieładzie, po oprószonej wpadającym przez dziurę w dachu śniegiem podłodze walały się poprzewracane meble, rozpadające się księgi, nie miała jednak czasu, by zastanawiać się nad przyczyną tego stanu rzeczy.
Prędko zamknęła za nimi drzwi, rzucając ostatnie spojrzenie na zostawianą za sobą polanę; nikt ich nie gonił, nikt nie krzyczał, mieli szczęście. Kiedy towarzysz siłował się z bezwładnym dryblasem, ona pozwoliła sobie na sprawdzenie kilku szuflad i szafek; nieczytelne już papiery, połamane bibeloty, nic szczególnie interesującego. Zdziwił ją dopiero widok czegoś, co wyglądało na suszone mięso, a także niewielkiej paczuszki z tytoniem, nie zamierzała jednak narzekać. Ani też zawłaszczać sobie przypadkowych znalezisk; to Weasley doprowadził ich do tej leśniczówki, to on decydował o losie odnalezionych we wnętrzu skarbów. – Znalazłam coś, co może cię zainteresować. Ale najpierw... – Pochyliła się w kierunku wciąż unieruchomionego, zakneblowanego szmatą mężczyzny, by wyrwać mu z dłoni różdżkę; prawie mu współczuła. Prawie. – Gotowy? – upewniła się niemalże szeptem, odwracając się w stronę towarzysza, wznosząc na jego twarz poważne spojrzenie zmrużonych oczu. Jeśli wybrane przez niego zaklęcie było skuteczne, nie powinien mieć problemu z przekonaniem nieznajomego do wyjawienia im wszelkich sekretów stacjonującej przy barykadzie bandy. Bardzo sprytnie. O ile zadziała.
Bez ostrzeżenia zaczęła poklepywać go po torsie, po kolejnych kieszeniach, by w końcu odnaleźć to, czego szukała – złożony niechlujnie certyfikat rejestracji różdżki. Zacmokała cicho, zapoznając się z imieniem i nazwiskiem pochwyconego. – Vernon Levine. Masz szansę odejść stąd żywy, jeśli tylko będziesz z nami współpracować. Nie zależy nam na tobie, na twojej głowie, czy twoich bliskich, musimy jednak wiedzieć, ilu kręci się tutaj strażników. Gdzie znajduje się dowódca. Rozumiesz? – Prawie nie kłamała. Cofnęła się o krok, nawet dwa, na wypadek, gdyby szmalcownik miał się na nią rzucić z gołymi rękoma, gdy tylko odzyska swobodę ruchów – wszak Amicus powinien zmienić jego nastawienie, lecz jedynie względem Reggiego – po czym przerwała działanie rzuconego wcześniej uroku. I oby towarzysz podchwycił zapoczątkowaną przez nią grę.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Jedną z wad pracy jako Wiedźmi Strażnik jest cisza i skupienie, które rudzielec czuć mógł tylko w takich momentach jak ten. Dudniące serce, potliwe dłonie, a przede wszystkim nieodbiegające od głównego zadania myśli. To ostatnie nie do końca było tak łatwe i proste do osiągnięcia, ale starania często miewały skutek o dobrym efekcie. Nawet teraz potrafił, a przynajmniej próbował pokonać bariery własnego umysłu, naginając wszelkie zdolności dla ułatwienia misji powierzonej przez Wuja Lorda. Nie zamierzał zawieść. Przestawało już nawet chodzić o to, żeby Meave nie widziała w nim totalnej porażki zamiast czarodzieja. Opinie innych powoli schodziły na drugi plan, bo walczył z własnymi demonami ciemności, które zachodziły mu za kołnierz prosto wzdłuż kręgosłupa, wzmagając jedynie poczucie przerażenia w dreszczach przebiegających po ciele. Inni powiedzieliby, że to zwyczajny, zimowy wiatr. Dla niego nie było już niczego, co można nazwać normą.
Wnętrze nie było przytulne, ale lepsze to, niż narażanie się na kogokolwiek widok, a tym bardziej ziąb; nie żeby w środku mieścił się rozgrzewający kominek, wręcz przeciwnie. Stare drewno na przestrzeni lat spróchniało na tyle, żeby utworzyć szczeliny i przepuścić nieco zimowego powietrza, a może powodem była niezbyt porządna konstrukcja? Dopiero uczył się o całym tym budownictwie, nie wiedział wszystkiego, teraz nawet nie zamierzał sobie przypominać, bo nie o to w tym wszystkim chodziło. Nawet nie pomyślał o małym, acz zdecydowanie istotnym fakcie - Meave mogła wierzyć w te wszystkie pogłoski, że wrócił sam nie z własnej winy...
Na chwilę zawiesił na niej wzrok, pozwalając sobie odetchnąć przed całą atrakcją w postaci przesłuchania. Nienawidził tego rodzaju interwencji, nie bez powodu wolał wyciągać informacje w nieco odmienny sposób; bezpośrednie podchodzenie oczywiście było wręcz naturalne, ale zwykł powiedzieć coś na tyle głupiego, że aż oczy szczypały! Po co się narażać? Teraz było inaczej. Nie miał w głowie miliona myśli jak zwykle, jakby ta adrenalina krążąca w żyłach i zimno przypominające mu o tym, że żyje, napędzało go do działania i główkowania. W odpowiedzi na jej słowa tylko kiwnął głową, trzymając się nadziei, że plan tworzony na żywo się powiedzie.
Wysłuchał słów towarzyszki, obserwował również, co robi, czy nie przesadzała lub przesadnie artykułowała zgłoski, choć w rzeczywistości nie miałby nawet możliwości powstrzymania jej. Każdy brał odpowiedzialność za swoje czyny i choć dobrze wiedział, że wypowiedziane zdania niekoniecznie brzmią na przekonujące, to praktycznie od razu zorientował się w pewnym błędzie ich postrzegania. W przypadku powodzenia w zaklęciu, które wydawał się czuć w końcówkach palców, mężczyzna miał mieć przyjazne nastawienie do niego, nie do niej! Oprych uwolniony od drętwoty wydawał się podnosić z siedzenia, próbując nabrać impetu z całej tej farsy sytuacji, gdzie miał dodatkowo zakneblowane szmatą usta. Weasley bez słowa podszedł do niego, stając na linii pomiędzy nieznajomym, a Meave. Jeśli zaklęcie faktycznie zadziałało, to nie powinien go skrzywdzić, nie mógł... i tak też się stało. Cielsko oklapło na siedzeniu po raz kolejny, bo przecież nie mógł wpaść z impetem i wyciągniętymi rękoma prosto na niego.
- Spokojnie, nie zamierzamy zrobić Ci krzywdy. Chcemy jedynie pomóc. - zaproponował mu niemal natychmiast, starając się, by głos nie skrzeczał, a tym bardziej przerywał się od zimnego powietrza. - Moja koleżanka ma rację... staramy się jedynie dowiedzieć o dowódcy, a to przecież nic takiego, nie sądzisz? - zaproponował mu chwilę do namysłu, starając się przy tym zasłaniać cały czas całym ciałem Meave. - Powoli wyciągnę tę szmatę, tylko proszę, nie krzycz. Nie chcemy zrobić Ci krzywdy... chcemy pomóc... takie ciężkie warunki... na pewno jest zimno... głodni jesteście... ktoś wam pomaga? Przywozi jedzenie? Powinniście mieć jakieś wsparcie w kolegach, bo przecież teraz umrzeć z głodu, to nie problem, prawda Vernon? Może zorganizować Ci jakieś jedzenie? - starał się możliwie najłagodniej, choć stanowczo przeciągnąć go na przyjazną stronę, dzięki której dostaliby nieco informacji o ich zapasach, dostawach, a nawet innych watażkach. - Pewnie dowódca mocno o was dba, żebyście mieli krzepę, hm? Zapomniałem, jak on się nazywa? - zrównał się z jego poziomem, sięgając po krzesło, które zaraz postawił przed siebie, siadając na nim okrakiem. Nie mógł dopuścić do tego, żeby Meave weszła w wolne pole zasięgu mężczyzny, spłoszony mógł przecież nie powiedzieć im kompletnie nic! Widywał już takich typów, przecież miał doświadczenie i potrafił kłamać obcym.
Wnętrze nie było przytulne, ale lepsze to, niż narażanie się na kogokolwiek widok, a tym bardziej ziąb; nie żeby w środku mieścił się rozgrzewający kominek, wręcz przeciwnie. Stare drewno na przestrzeni lat spróchniało na tyle, żeby utworzyć szczeliny i przepuścić nieco zimowego powietrza, a może powodem była niezbyt porządna konstrukcja? Dopiero uczył się o całym tym budownictwie, nie wiedział wszystkiego, teraz nawet nie zamierzał sobie przypominać, bo nie o to w tym wszystkim chodziło. Nawet nie pomyślał o małym, acz zdecydowanie istotnym fakcie - Meave mogła wierzyć w te wszystkie pogłoski, że wrócił sam nie z własnej winy...
Na chwilę zawiesił na niej wzrok, pozwalając sobie odetchnąć przed całą atrakcją w postaci przesłuchania. Nienawidził tego rodzaju interwencji, nie bez powodu wolał wyciągać informacje w nieco odmienny sposób; bezpośrednie podchodzenie oczywiście było wręcz naturalne, ale zwykł powiedzieć coś na tyle głupiego, że aż oczy szczypały! Po co się narażać? Teraz było inaczej. Nie miał w głowie miliona myśli jak zwykle, jakby ta adrenalina krążąca w żyłach i zimno przypominające mu o tym, że żyje, napędzało go do działania i główkowania. W odpowiedzi na jej słowa tylko kiwnął głową, trzymając się nadziei, że plan tworzony na żywo się powiedzie.
Wysłuchał słów towarzyszki, obserwował również, co robi, czy nie przesadzała lub przesadnie artykułowała zgłoski, choć w rzeczywistości nie miałby nawet możliwości powstrzymania jej. Każdy brał odpowiedzialność za swoje czyny i choć dobrze wiedział, że wypowiedziane zdania niekoniecznie brzmią na przekonujące, to praktycznie od razu zorientował się w pewnym błędzie ich postrzegania. W przypadku powodzenia w zaklęciu, które wydawał się czuć w końcówkach palców, mężczyzna miał mieć przyjazne nastawienie do niego, nie do niej! Oprych uwolniony od drętwoty wydawał się podnosić z siedzenia, próbując nabrać impetu z całej tej farsy sytuacji, gdzie miał dodatkowo zakneblowane szmatą usta. Weasley bez słowa podszedł do niego, stając na linii pomiędzy nieznajomym, a Meave. Jeśli zaklęcie faktycznie zadziałało, to nie powinien go skrzywdzić, nie mógł... i tak też się stało. Cielsko oklapło na siedzeniu po raz kolejny, bo przecież nie mógł wpaść z impetem i wyciągniętymi rękoma prosto na niego.
- Spokojnie, nie zamierzamy zrobić Ci krzywdy. Chcemy jedynie pomóc. - zaproponował mu niemal natychmiast, starając się, by głos nie skrzeczał, a tym bardziej przerywał się od zimnego powietrza. - Moja koleżanka ma rację... staramy się jedynie dowiedzieć o dowódcy, a to przecież nic takiego, nie sądzisz? - zaproponował mu chwilę do namysłu, starając się przy tym zasłaniać cały czas całym ciałem Meave. - Powoli wyciągnę tę szmatę, tylko proszę, nie krzycz. Nie chcemy zrobić Ci krzywdy... chcemy pomóc... takie ciężkie warunki... na pewno jest zimno... głodni jesteście... ktoś wam pomaga? Przywozi jedzenie? Powinniście mieć jakieś wsparcie w kolegach, bo przecież teraz umrzeć z głodu, to nie problem, prawda Vernon? Może zorganizować Ci jakieś jedzenie? - starał się możliwie najłagodniej, choć stanowczo przeciągnąć go na przyjazną stronę, dzięki której dostaliby nieco informacji o ich zapasach, dostawach, a nawet innych watażkach. - Pewnie dowódca mocno o was dba, żebyście mieli krzepę, hm? Zapomniałem, jak on się nazywa? - zrównał się z jego poziomem, sięgając po krzesło, które zaraz postawił przed siebie, siadając na nim okrakiem. Nie mógł dopuścić do tego, żeby Meave weszła w wolne pole zasięgu mężczyzny, spłoszony mógł przecież nie powiedzieć im kompletnie nic! Widywał już takich typów, przecież miał doświadczenie i potrafił kłamać obcym.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Im dłużej przebywała w jego towarzystwie, tym trudniej było odsunąć na bok wspomnienia ministerialnych korytarzy, wspólnych treningów, narad; dawnego życia, które odeszło wraz z rozłamem departamentu – lecz na pierwszy plan wysuwało się coś innego, poważniejszego niż słodko-gorzkie obrazy przecierania szlaków, nieustającej rywalizacji, wytrwałego walczenia o szacunek. Coś, czego nie mogła doświadczyć na własnej skórze, a o czym szeptano ukradkiem, od kiedy do ich przełożonych dotarła informacja o śmierci jednego z posłanych do Norwegii strażników. Ten jakże istotny, niewygodny szczegół, przez który Weasley nigdy nie wrócił do wykonywania swych obowiązków. Co się z nim działo, kiedy zniknął?
Nie bała się go, choć może powinna. Patrzyła na niego – i nie widziała wyrachowanego, bezlitosnego mordercy, którym musiałby być, by odebrać życie podróżującego z nim wtedy mentora. Nie sprawiało to jednak, że miała zamiar opuszczać gardę, obdarzać go bezgranicznym zaufaniem tylko dlatego, że przyświecał im ten sam cel. Czy potrafiłby kłamać na tyle wprawnie, by wywieść ją w pole? Omamić? I co z Tonksem, który wprowadził go w sprawy Zakonu...? Dlatego właśnie była ostrożna i zachowawcza, choć nie traktowała go jak prawdziwego zagrożenia. Bardziej martwiła się szmalcownikiem, którego uwolniła spod działania Drętwoty; mogła odebrać mu różdżkę, mogła mieć nad nim przewagę, lecz gdyby tylko dorwał ją w swoje ręce, znalazłaby się w potrzasku. Ryzykowali, jednak czas naglił, a rzucone przez Weasleya zaklęcie stanowiło dodatkowy atut. Dryblas nie powinien móc go skrzywdzić, dopóki ten nie wykaże się agresją pierwszy, tym samym przełamując działanie Amicusa. A przynajmniej tak mówiła teoria.
Może słowa, które wybrała, nie były najlepsze. Może przemawiała przez nią pogarda, do głosu dochodziły gnieżdżące się pod skórą emocje, z którymi wciąż nie potrafiła sobie poradzić. A może właśnie tego potrzebowali, wyraźnego kontrastu, przyjaciela i wroga; czy dzięki temu Vernon miał spojrzeć na jej towarzysza jeszcze przychylniej...? Nie oponowała, gdy odmieniony Reggie stanął na drodze wzburzonego szmalcownika, zasłonił ją własnym ciałem. Pobladła, lecz nie powiedziała nawet słowa sprzeciwu, milczeniem przyzwalając mu na działanie.
Nie zrobimy ci krzywdy, chcemy pomóc – dobre sobie. Skrzywiła się, wybiegając myślami w przyszłość; ilu z nich zginie, a ilu zostanie pojmanych, przetransportowanych do tymczasowego aresztu...? Nie powinna się tym teraz rozpraszać. Słuchała miękkich, przyjaznych słów o jedzeniu, o mrozie, żałując, że tym razem nie zabrała ze sobą choćby racji sucharów. Wtedy jednak przypomniała sobie o swym znalezisku; suszone mięso, tak? Ponad ramieniem Uriena spoglądała na skonfundowanego, podejrzliwego nieznajomego; nie chciała spuszczać ich z oka, więc do szafki, w której miała odnaleźć żywność, wycofywała się tyłem. W jednej dłoni wciąż ściskała różdżkę, drugą namacała wieprzowinę, z niejaką ulgą odnotowując fakt, że pochwycony czarodziej nie zaczął krzyczeć, drzeć się wniebogłosy. Może to zasługa magii, może przemowy Weasleya, a może po prostu przejaw zdrowego rozsądku. Zanim odnaleźliby tu ich jego kompani, mogliby potraktować go wieloma paskudnymi urokami.
– Nie kłamiemy, Vernonie – odezwała się cicho, gdy podeszła już bliżej; wciąż jednak chowała się za plecami towarzysza. – Proszę, weź to. Musisz być głodny, zmęczony. Kiedy ostatnio mogłeś odpocząć? Schować się przed tym mrozem? – wtórowała mu, ostrożnie wyciągając niewielką porcję suszonego mięsa przed siebie, w stronę Levine'a. Zupełnie jak gdyby chciała oswoić dzikie, schwytane przemocą zwierzę. Próbowała wybadać, w którą stronę powinna ruszyć, dolewać oliwy do ognia, pchnąć ich ofiarę wprost w ramiona Uriena, czy raczej spróbować odegnać jego w pełni uzasadnioną podejrzliwość gestami pojednania. A może po prostu zamilknąć, dać drugiemu strażnikowi działać.
– Dowódca... Fudge. Leonard Fudge – wychrypiał w końcu z czymś na kształt bólu, niechęci, nie mogąc oderwać wzroku od podstawionego pod nos jedzenia. Najwidoczniej i oni mieli problem z zaopatrzeniem, głodowali. Wahał się tylko chwilę; później wyrwał jej z dłoni kusząco wyglądające mięso, nie próbując jednak sięgać do niej samej. – Cholerna zima. I cholerny śnieg. Nie tak miało to wyglądać... Fudge robi co może, ale obiecany transport nie dotarł, od kilku dni kompletna cisza. Może to przez tę pogodę, a może to zapchlone Ministerstwo już o nas zapomniało... – umilkł, pakując sobie do ust pierwszy kawałek wieprzowiny. Czasem przez jego twarz przemykał cień złości, w końcu pozbawiła go różdżki, sprawiła, że był niemalże bezbronny, lecz siedzący mu na drodze Weasley, jego przyjaciel, skutecznie utrzymywał go w ryzach.
Nie bała się go, choć może powinna. Patrzyła na niego – i nie widziała wyrachowanego, bezlitosnego mordercy, którym musiałby być, by odebrać życie podróżującego z nim wtedy mentora. Nie sprawiało to jednak, że miała zamiar opuszczać gardę, obdarzać go bezgranicznym zaufaniem tylko dlatego, że przyświecał im ten sam cel. Czy potrafiłby kłamać na tyle wprawnie, by wywieść ją w pole? Omamić? I co z Tonksem, który wprowadził go w sprawy Zakonu...? Dlatego właśnie była ostrożna i zachowawcza, choć nie traktowała go jak prawdziwego zagrożenia. Bardziej martwiła się szmalcownikiem, którego uwolniła spod działania Drętwoty; mogła odebrać mu różdżkę, mogła mieć nad nim przewagę, lecz gdyby tylko dorwał ją w swoje ręce, znalazłaby się w potrzasku. Ryzykowali, jednak czas naglił, a rzucone przez Weasleya zaklęcie stanowiło dodatkowy atut. Dryblas nie powinien móc go skrzywdzić, dopóki ten nie wykaże się agresją pierwszy, tym samym przełamując działanie Amicusa. A przynajmniej tak mówiła teoria.
Może słowa, które wybrała, nie były najlepsze. Może przemawiała przez nią pogarda, do głosu dochodziły gnieżdżące się pod skórą emocje, z którymi wciąż nie potrafiła sobie poradzić. A może właśnie tego potrzebowali, wyraźnego kontrastu, przyjaciela i wroga; czy dzięki temu Vernon miał spojrzeć na jej towarzysza jeszcze przychylniej...? Nie oponowała, gdy odmieniony Reggie stanął na drodze wzburzonego szmalcownika, zasłonił ją własnym ciałem. Pobladła, lecz nie powiedziała nawet słowa sprzeciwu, milczeniem przyzwalając mu na działanie.
Nie zrobimy ci krzywdy, chcemy pomóc – dobre sobie. Skrzywiła się, wybiegając myślami w przyszłość; ilu z nich zginie, a ilu zostanie pojmanych, przetransportowanych do tymczasowego aresztu...? Nie powinna się tym teraz rozpraszać. Słuchała miękkich, przyjaznych słów o jedzeniu, o mrozie, żałując, że tym razem nie zabrała ze sobą choćby racji sucharów. Wtedy jednak przypomniała sobie o swym znalezisku; suszone mięso, tak? Ponad ramieniem Uriena spoglądała na skonfundowanego, podejrzliwego nieznajomego; nie chciała spuszczać ich z oka, więc do szafki, w której miała odnaleźć żywność, wycofywała się tyłem. W jednej dłoni wciąż ściskała różdżkę, drugą namacała wieprzowinę, z niejaką ulgą odnotowując fakt, że pochwycony czarodziej nie zaczął krzyczeć, drzeć się wniebogłosy. Może to zasługa magii, może przemowy Weasleya, a może po prostu przejaw zdrowego rozsądku. Zanim odnaleźliby tu ich jego kompani, mogliby potraktować go wieloma paskudnymi urokami.
– Nie kłamiemy, Vernonie – odezwała się cicho, gdy podeszła już bliżej; wciąż jednak chowała się za plecami towarzysza. – Proszę, weź to. Musisz być głodny, zmęczony. Kiedy ostatnio mogłeś odpocząć? Schować się przed tym mrozem? – wtórowała mu, ostrożnie wyciągając niewielką porcję suszonego mięsa przed siebie, w stronę Levine'a. Zupełnie jak gdyby chciała oswoić dzikie, schwytane przemocą zwierzę. Próbowała wybadać, w którą stronę powinna ruszyć, dolewać oliwy do ognia, pchnąć ich ofiarę wprost w ramiona Uriena, czy raczej spróbować odegnać jego w pełni uzasadnioną podejrzliwość gestami pojednania. A może po prostu zamilknąć, dać drugiemu strażnikowi działać.
– Dowódca... Fudge. Leonard Fudge – wychrypiał w końcu z czymś na kształt bólu, niechęci, nie mogąc oderwać wzroku od podstawionego pod nos jedzenia. Najwidoczniej i oni mieli problem z zaopatrzeniem, głodowali. Wahał się tylko chwilę; później wyrwał jej z dłoni kusząco wyglądające mięso, nie próbując jednak sięgać do niej samej. – Cholerna zima. I cholerny śnieg. Nie tak miało to wyglądać... Fudge robi co może, ale obiecany transport nie dotarł, od kilku dni kompletna cisza. Może to przez tę pogodę, a może to zapchlone Ministerstwo już o nas zapomniało... – umilkł, pakując sobie do ust pierwszy kawałek wieprzowiny. Czasem przez jego twarz przemykał cień złości, w końcu pozbawiła go różdżki, sprawiła, że był niemalże bezbronny, lecz siedzący mu na drodze Weasley, jego przyjaciel, skutecznie utrzymywał go w ryzach.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Widocznie zarówno zaklęcie, jak i zakneblowanie w postaci szmaty wewnątrz ust nie przemieniło oprycha w nazbyt agresywnego jegomościa; pewnie był jeszcze nazbyt zdezorientowany po zaklęciu, a może sam fakt posiadania nagle jedzenia pod ręką sprowadził go na nieco przyjaźniejsze myśli.
Nie widział, jak Meave cofa się po jedzenie, dlatego nic dziwnego, że jego brwi powędrowały ku górze, gdy spostrzegł kawałek suszonego mięsa. Wyczuł, jak jego ślinianki zbombardowały go naturalnym płynem w jamie ustnej. Zdecydowanie nie spodziewał się tego, że przez cały czas jego koleżanka miała coś na ząb i ani razu nie dała mu znać! Oczywiście nie chodziło o jakiś tam szczególny głód, ale dobrze wiedzieć, że ktoś z ich duetu miał cokolwiek przy sobie, z drugiej strony, czy faktycznie byłby w stanie z tego skorzystać? Szczerze wątpił, żeby nawet w przypadku propozycji ze strony Meave był w stanie cokolwiek przełknąć. Zadanie dla Wuja Lorda sprawiało, że musiał być skupiony, nieważne jak bardzo chciał sprawdzić przez prześwitujące z powodu założonej pułapki ściany, czy przypadkiem gdzieś nie kręci się znajoma sylwetka, którą przez miesiąc musiał wspominać jako ostatnią. Inną kwestią było samo podejście Clearwater do niego... wierzyła tym wszystkim plotkom, które powstały od przedłużającego się zniknięcia? Zbyt dużo pytań, a za mało odpowiedzi.
Wysłuchał jego odpowiedzi z uwagą, nie krzywiąc się nawet na wieść o tym, że sponsorowało ich Ministerstwo. Bardzo ciekawe.
- Dobrze... dobrze, że chociaż wiecie o kogoś przyjeździe... właśnie uciekliśmy z tego Somerset. Wyobrażasz sobie, że tam szanują wszystkich tak samo? - spytał zdziwiony bardziej faktem, że takie słowa zdołały przejść mu przez gardło, ale akt musiał trwać. Pora na zgrywanie ról, byli przecież do tego ćwiczeni! - Szukamy jakiegoś miejsca, żeby no wiesz... pomóc panującej polityce. Przenieśli nas z Londynu, chociaż żadne nie prosiło o pomoc, głupota jak cholera. - zaklął z mocą, choć ani razu nie podniósł głosu. Powietrze dobrze mu przypominało, w jakim są miejscu i jakie stoi przed nimi zadanie. - A Ci Abbott'ci... - machnął ręką, jakby prosząc gościa, który de facto był ich więźniem o skończenie tematu. W rzeczywistości przestał zbytnio ufać swojemu głosowi, bo co by powiedział? Komplementowanie wujostwa nie było zbyt rozsądne, nawet tu i teraz. Zadrżał lekko, co nie mogło umknąć uwadze siedzącego mężczyzny. Złapał jego wzrok w trymiga. - Ten chłód... może pójdziemy do waszego obozu? Przedstawisz nas swojemu dowódcy? - spytał go z tchnieniem nadziei, cholera tak dawno nie wykonywał swojego zawodu, a jednak życie pod wieloma przykrywkami dawało mu wręcz naturalną rolę w wykazywaniu się kłamstwem przy nieznajomych bandytach. Chciał ich przyłapać i przyszpilić do ściany, bo przez właśnie takich czarodziejów cierpieli inni - im łatwo było mówić nieprawdę w oczy, bo przecież nie mieli żadnych sprawiedliwych, błękitnych tęczówek Wuja Lorda, a już tym bardziej nie tych znajomych piwnych, za którymi był w stanie na niemalże wszystkie poświęcenia.
Zauważył kiwnięcie głowy ze strony pałaszującego mężczyzny, co uznał za dobry znak. Powoli wycofał się, pozwalając tamtemu rozprostować kości. Przez cały czas był gotów na rzucenie się do zasłonięcia Meave, jednak nieznajomy nie zamierzał tak szybko rozstać się z możliwością siedzenia przez chwilę. Naprawdę mieli, aż tak złe warunki? Działało to jedynie na korzyść Clearwater i Weasley'a.
- Powiedz jeszcze... - zaczął powoli, starając się nie powtarzać pytań padających ze strony Meave. Wiele z niedopowiedzianych kwestii zostało jeszcze trochę przemaglowanych w sposób nader delikatny, tak aby nie próbować wzbudzić żadnej wątpliwości, że są z obozu wroga i kiedy już byli gotowi wyjść. Reggie zaczął zajmować się tuszowaniem śladów. Poprosił oprycha, aby zaprowadził ich do obozu, choć sam gestem dłoni zaprosił Meave do wędrówki jako pierwszej po śladach, które zostawili. Zamierzał zatuszować wszystko, idąc na końcu i zamykając nowego przyjaciela pomiędzy ich dwójką. Zamykając drzwi, zauważył otwartą szafkę, w której znajdowało się jeszcze trochę suszonej wieprzowiny i tytoniu niskiej jakości!! W mig pojął, że jego towarzyszka właśnie stąd musiała zabrać jedzenie, częstując nim mężczyznę. Spryciula. Szybko zgarnął znalezisko do kieszeni, nie pozwalając na to, aby którekolwiek z jego towarzystwa odwróciło się do tyłu i go przyłapało. Musiał mieć szybkie, choć niepodejrzliwe ruchy, co w połączeniu z zimowym powietrzem stawało się ciężkie. Zamknął za sobą drzwi do leśniczówki ze zdobyczami w kieszeni i żadnym krzywym spojrzeniem ze strony swoich kompanów, którzy cicho rozmawiali. Nikt nie lubił krzyczeć w lesie, szczególnie tak mroźnym, bo przecież każdy głębszy wdech jedynie powodował szczypanie w gardle! Nic przyjemnego.
Idąc w stronę miejsca, z którego 'uprowadzili' swojego aktualnego sojusznika, przemieniony rudzielec szedł przez chwilę tyłem, próbując rzucić szeptem - Vestitio - trzykrotnie, jednak ani razu nie skończyło się to z powodzeniem. Niech to diabli, będzie musiał tu wrócić. Złapał wzrok Vernona i wytłumaczył mu szybko, że to takie przyzwyczajenie, żeby nie daj Merlinie ktokolwiek z tych, którzy mogą ich śledzić z Somerset, wpadł na jakikolwiek trop, bo co jak wezwie posiłki? Fudge zdawał się rozumieć, choć w rzeczywistości nie miał pojęcia o niczym. Zdawali się już dojść do miejsca, z którego zabrali mężczyznę i właśnie wtedy przemieniony metamorfomag oparł się o drzewo, zwracając również uwagę Vernoana na siebie, by Clearwater miała czysty strzał. Wiedziała, co należy zrobić, przecież była znana ze swoich zdolności ofensywnych, a to było coś, czego praktycznie od zawsze mu brakowało. Miał zwyczajnie inny styl.
| zabieram co zostało w szafce - 100g suchej wieprzowiny, 20g taniej jakości tytoniu
Nie widział, jak Meave cofa się po jedzenie, dlatego nic dziwnego, że jego brwi powędrowały ku górze, gdy spostrzegł kawałek suszonego mięsa. Wyczuł, jak jego ślinianki zbombardowały go naturalnym płynem w jamie ustnej. Zdecydowanie nie spodziewał się tego, że przez cały czas jego koleżanka miała coś na ząb i ani razu nie dała mu znać! Oczywiście nie chodziło o jakiś tam szczególny głód, ale dobrze wiedzieć, że ktoś z ich duetu miał cokolwiek przy sobie, z drugiej strony, czy faktycznie byłby w stanie z tego skorzystać? Szczerze wątpił, żeby nawet w przypadku propozycji ze strony Meave był w stanie cokolwiek przełknąć. Zadanie dla Wuja Lorda sprawiało, że musiał być skupiony, nieważne jak bardzo chciał sprawdzić przez prześwitujące z powodu założonej pułapki ściany, czy przypadkiem gdzieś nie kręci się znajoma sylwetka, którą przez miesiąc musiał wspominać jako ostatnią. Inną kwestią było samo podejście Clearwater do niego... wierzyła tym wszystkim plotkom, które powstały od przedłużającego się zniknięcia? Zbyt dużo pytań, a za mało odpowiedzi.
Wysłuchał jego odpowiedzi z uwagą, nie krzywiąc się nawet na wieść o tym, że sponsorowało ich Ministerstwo. Bardzo ciekawe.
- Dobrze... dobrze, że chociaż wiecie o kogoś przyjeździe... właśnie uciekliśmy z tego Somerset. Wyobrażasz sobie, że tam szanują wszystkich tak samo? - spytał zdziwiony bardziej faktem, że takie słowa zdołały przejść mu przez gardło, ale akt musiał trwać. Pora na zgrywanie ról, byli przecież do tego ćwiczeni! - Szukamy jakiegoś miejsca, żeby no wiesz... pomóc panującej polityce. Przenieśli nas z Londynu, chociaż żadne nie prosiło o pomoc, głupota jak cholera. - zaklął z mocą, choć ani razu nie podniósł głosu. Powietrze dobrze mu przypominało, w jakim są miejscu i jakie stoi przed nimi zadanie. - A Ci Abbott'ci... - machnął ręką, jakby prosząc gościa, który de facto był ich więźniem o skończenie tematu. W rzeczywistości przestał zbytnio ufać swojemu głosowi, bo co by powiedział? Komplementowanie wujostwa nie było zbyt rozsądne, nawet tu i teraz. Zadrżał lekko, co nie mogło umknąć uwadze siedzącego mężczyzny. Złapał jego wzrok w trymiga. - Ten chłód... może pójdziemy do waszego obozu? Przedstawisz nas swojemu dowódcy? - spytał go z tchnieniem nadziei, cholera tak dawno nie wykonywał swojego zawodu, a jednak życie pod wieloma przykrywkami dawało mu wręcz naturalną rolę w wykazywaniu się kłamstwem przy nieznajomych bandytach. Chciał ich przyłapać i przyszpilić do ściany, bo przez właśnie takich czarodziejów cierpieli inni - im łatwo było mówić nieprawdę w oczy, bo przecież nie mieli żadnych sprawiedliwych, błękitnych tęczówek Wuja Lorda, a już tym bardziej nie tych znajomych piwnych, za którymi był w stanie na niemalże wszystkie poświęcenia.
Zauważył kiwnięcie głowy ze strony pałaszującego mężczyzny, co uznał za dobry znak. Powoli wycofał się, pozwalając tamtemu rozprostować kości. Przez cały czas był gotów na rzucenie się do zasłonięcia Meave, jednak nieznajomy nie zamierzał tak szybko rozstać się z możliwością siedzenia przez chwilę. Naprawdę mieli, aż tak złe warunki? Działało to jedynie na korzyść Clearwater i Weasley'a.
- Powiedz jeszcze... - zaczął powoli, starając się nie powtarzać pytań padających ze strony Meave. Wiele z niedopowiedzianych kwestii zostało jeszcze trochę przemaglowanych w sposób nader delikatny, tak aby nie próbować wzbudzić żadnej wątpliwości, że są z obozu wroga i kiedy już byli gotowi wyjść. Reggie zaczął zajmować się tuszowaniem śladów. Poprosił oprycha, aby zaprowadził ich do obozu, choć sam gestem dłoni zaprosił Meave do wędrówki jako pierwszej po śladach, które zostawili. Zamierzał zatuszować wszystko, idąc na końcu i zamykając nowego przyjaciela pomiędzy ich dwójką. Zamykając drzwi, zauważył otwartą szafkę, w której znajdowało się jeszcze trochę suszonej wieprzowiny i tytoniu niskiej jakości!! W mig pojął, że jego towarzyszka właśnie stąd musiała zabrać jedzenie, częstując nim mężczyznę. Spryciula. Szybko zgarnął znalezisko do kieszeni, nie pozwalając na to, aby którekolwiek z jego towarzystwa odwróciło się do tyłu i go przyłapało. Musiał mieć szybkie, choć niepodejrzliwe ruchy, co w połączeniu z zimowym powietrzem stawało się ciężkie. Zamknął za sobą drzwi do leśniczówki ze zdobyczami w kieszeni i żadnym krzywym spojrzeniem ze strony swoich kompanów, którzy cicho rozmawiali. Nikt nie lubił krzyczeć w lesie, szczególnie tak mroźnym, bo przecież każdy głębszy wdech jedynie powodował szczypanie w gardle! Nic przyjemnego.
Idąc w stronę miejsca, z którego 'uprowadzili' swojego aktualnego sojusznika, przemieniony rudzielec szedł przez chwilę tyłem, próbując rzucić szeptem - Vestitio - trzykrotnie, jednak ani razu nie skończyło się to z powodzeniem. Niech to diabli, będzie musiał tu wrócić. Złapał wzrok Vernona i wytłumaczył mu szybko, że to takie przyzwyczajenie, żeby nie daj Merlinie ktokolwiek z tych, którzy mogą ich śledzić z Somerset, wpadł na jakikolwiek trop, bo co jak wezwie posiłki? Fudge zdawał się rozumieć, choć w rzeczywistości nie miał pojęcia o niczym. Zdawali się już dojść do miejsca, z którego zabrali mężczyznę i właśnie wtedy przemieniony metamorfomag oparł się o drzewo, zwracając również uwagę Vernoana na siebie, by Clearwater miała czysty strzał. Wiedziała, co należy zrobić, przecież była znana ze swoich zdolności ofensywnych, a to było coś, czego praktycznie od zawsze mu brakowało. Miał zwyczajnie inny styl.
| zabieram co zostało w szafce - 100g suchej wieprzowiny, 20g taniej jakości tytoniu
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Zmiana narracji nie była dla niej problemem. Ćwiczona od lat, niechlubna umiejętność łgania jak z nut weszła jej już w krew. Szybko kalkulowała, za które sznurki pociągnąć, jaką pozę przybrać, by rozmówca podążył odpowiednim tokiem rozumowania i nieświadomie poddał się jej woli. Dlatego właśnie przywołała na usta krzywy, nie sięgający oczu uśmiech, pozwoliła pochwyconemu szmalcownikowi w spokoju pałaszować odnalezioną w leśniczówce wieprzowinę – wciąż podejrzliwa, próbująca jednak zatrzeć pierwsze, jakże niefortunne, wrażenie. W przelocie podchwyciła spojrzenie Weasleya; czy i jemu żołądek skręcił się w supeł na widok suszonego rarytasu? Odchrząknęła cicho, gdy słowo po słowie urabiali Levine'a. Czas ich naglił, lecz i ona wolała załatwić tę sprawę po dobroci; nie mogła mu obiecać, co stanie się, kiedy przybędzie odsiecz, będą walczyć na śmierć i życie, jednak w tej chwili – wciąż oddychał. – Wybacz mi wcześniejszą surowość... Nie są to czasy, które sprzyjają nawiązywaniu nowych znajomości – mruknęła zza pleców towarzysza, pozwalając sobie na wykalkulowany, podszyty irytacją gest: niedbałe machnięcie ręką. Zmarszczyła przy tym brwi, chmurna, gniewna. Niech poczuje, że nie tylko on był niezadowolony z faktu, jak to wszystko wygląda. Z tego mrozu, śniegu i chaotycznej organizacji działań. – Może faktycznie moglibyśmy się tutaj zatrzymać na dłużej, ogrzać, przydać na coś... Bo chyba nie sterczycie tutaj bez dobrego powodu, nie? Na pewno nie pogardzicie parą dodatkowych różdżek. – Ulokowała wzrok na zaczerwienionej od niskich temperatur twarzy Vernona, chcąc nie tylko pozbyć się niesmaku, który mogło w nim wywołać jej powitanie, ale też zachęcić go do podzielenia się z nimi szczegółami funkcjonowania grupy. Mieli napadać na wędrowców? Sprawdzać ich certyfikaty i wyłapywać tych, którzy nie stawili się, by zarejestrować swe różdżki? Mordować osobników, którzy tych różdżek w ogóle nie mieli...? Im więcej mogli dowiedzieć się o ich celach, o liczebności grupy, a także o jej zapleczu, tym lepiej.
Nie powinni zadawać zbyt oczywistych, bezpośrednich pytań, jednak uraczony suszonym mięsem dryblas – z tendencją do narzekania – nie miał większych oporów przed wymienieniem wszystkich kręcących się w okolicy strażników, ani też bezmyślnym narzekaniem na brak odpowiedniego wsparcia ze stolicy, na odgórną decyzję o braku zabezpieczeń; wszak ostatnim razem, kiedy jeden z nich nałożył na okolicę Błyskotka, pułapka nie została przystosowana do rozpoznawania wszystkich członków grupy jako swoich, co zaowocowało nieszczęśliwym wypadkiem. Z trudem powstrzymała się przed posłaniem mu pogardliwego, jakże wymownego spojrzenia; żenujące. Jeszcze przez chwilę ciągnęli go za język, lecz nie za długo. Nie mogli pozwolić, by ktokolwiek zauważył zniknięcie towarzyszącego im Levine'a. – W porządku, pójdę przodem, poprowadzę nas w stronę drogi – przytaknęła na sugestię drugiego strażnika, choć nijak nie uśmiechało się jej zwracanie Vernonowi różdżki, ani też wystawianie ku niemu pleców. I niech ci nie przyjdzie do głowy, Weasley, spuszczanie mnie teraz z oka. Ruszyła po wydeptanych nie tak dawno w śniegu śladach, dbając o to, by nie dokładać do nich nowych odcisków stóp. Będą musieli się ich pozbyć, miała tego świadomość. W trakcie ich krótkiego spaceru raczyła Vernona cichymi pytaniami, również po to, by móc spoglądać ku niemu przez ramię i kontrolować sytuację; naprawdę nie chciałaby oberwać paskudnym urokiem prosto między łopatki.
Byli coraz bliżej miejsca, w którym go pochwycili, a więc miejsca, które powinien patrolować. Wiedziała, że zaraz dojdzie do nieuniknionej konfrontacji, będzie musiała być szybka i skuteczna. Tylko czy podoła? – Obliviate – mruknęła pod nosem, bez śladu zawahania celując w szmalcownika. Towarzysz rozproszył jego uwagę, tym samym zapewniając idealną okazję do potraktowania wartownika zaklęciem zapomnienia – a mimo to nie wykorzystała jej. Cholera. – Obliviate – wyartykułowała po raz drugi, wyraźniej, z naciskiem. Dopiero wtedy podziałało. W odwracającego się ku niej, wznoszącego różdżkę mężczyznę trafił promień udanego zaklęcia. I oby nic z tego spotkania nie zapamiętał. – Ruchy – syknęła do Uriena, choć przecież nie ociągał się, nie zwlekał z odwrotem. Jak najszybciej schowała się za najbliższym drzewem, znikając z pola widzenia wciąż dochodzącego do siebie Vernona. – Vestitio – spróbowała jeszcze, niemalże szeptem, chcąc pozbyć się śladów, które dopiero co za sobą zostawiła, lecz magia znów odmówiła posłuszeństwa. Z bijącym szybciej sercem odszukała wzrokiem drugiego Zakonnika; co teraz?
| rzuty: raz, dwa, trzy
Nie powinni zadawać zbyt oczywistych, bezpośrednich pytań, jednak uraczony suszonym mięsem dryblas – z tendencją do narzekania – nie miał większych oporów przed wymienieniem wszystkich kręcących się w okolicy strażników, ani też bezmyślnym narzekaniem na brak odpowiedniego wsparcia ze stolicy, na odgórną decyzję o braku zabezpieczeń; wszak ostatnim razem, kiedy jeden z nich nałożył na okolicę Błyskotka, pułapka nie została przystosowana do rozpoznawania wszystkich członków grupy jako swoich, co zaowocowało nieszczęśliwym wypadkiem. Z trudem powstrzymała się przed posłaniem mu pogardliwego, jakże wymownego spojrzenia; żenujące. Jeszcze przez chwilę ciągnęli go za język, lecz nie za długo. Nie mogli pozwolić, by ktokolwiek zauważył zniknięcie towarzyszącego im Levine'a. – W porządku, pójdę przodem, poprowadzę nas w stronę drogi – przytaknęła na sugestię drugiego strażnika, choć nijak nie uśmiechało się jej zwracanie Vernonowi różdżki, ani też wystawianie ku niemu pleców. I niech ci nie przyjdzie do głowy, Weasley, spuszczanie mnie teraz z oka. Ruszyła po wydeptanych nie tak dawno w śniegu śladach, dbając o to, by nie dokładać do nich nowych odcisków stóp. Będą musieli się ich pozbyć, miała tego świadomość. W trakcie ich krótkiego spaceru raczyła Vernona cichymi pytaniami, również po to, by móc spoglądać ku niemu przez ramię i kontrolować sytuację; naprawdę nie chciałaby oberwać paskudnym urokiem prosto między łopatki.
Byli coraz bliżej miejsca, w którym go pochwycili, a więc miejsca, które powinien patrolować. Wiedziała, że zaraz dojdzie do nieuniknionej konfrontacji, będzie musiała być szybka i skuteczna. Tylko czy podoła? – Obliviate – mruknęła pod nosem, bez śladu zawahania celując w szmalcownika. Towarzysz rozproszył jego uwagę, tym samym zapewniając idealną okazję do potraktowania wartownika zaklęciem zapomnienia – a mimo to nie wykorzystała jej. Cholera. – Obliviate – wyartykułowała po raz drugi, wyraźniej, z naciskiem. Dopiero wtedy podziałało. W odwracającego się ku niej, wznoszącego różdżkę mężczyznę trafił promień udanego zaklęcia. I oby nic z tego spotkania nie zapamiętał. – Ruchy – syknęła do Uriena, choć przecież nie ociągał się, nie zwlekał z odwrotem. Jak najszybciej schowała się za najbliższym drzewem, znikając z pola widzenia wciąż dochodzącego do siebie Vernona. – Vestitio – spróbowała jeszcze, niemalże szeptem, chcąc pozbyć się śladów, które dopiero co za sobą zostawiła, lecz magia znów odmówiła posłuszeństwa. Z bijącym szybciej sercem odszukała wzrokiem drugiego Zakonnika; co teraz?
| rzuty: raz, dwa, trzy
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przysłuchiwał się wszystkiemu dosyć dokładnie, zmuszając się do zapamiętania wszystkiego. Komfort posiadania towarzyszki w postaci Meave dawał mu pewność, że każda informacja z tego spotkania zostanie przekazana do Wuja Lorda. Na całe szczęście Clearwater podjęła jego próbę wmówienia mężczyźnie, że są oni poszukiwaczami żądnymi braku równouprawnień i solidarności względem mugolaków, jak rządcy Somerset. Słowa ciężko przechodziły przez gardło, ale czasem, żeby coś mieć należało coś poświęcić, robili to przecież z dobrymi intencjami.
Rozproszył mężczyznę, przykuwając do siebie jego uwagę, którą tamten zaraz przykuł do rzucającej zaklęcie kobiety. W trymiga promień zaklęcia ugodził go w pierś zamraczając na kilka kroków do tyłu. Przemienionemu rudzielcowi ani przez myśl nie przebiegło, żeby oponować na proste polecenie wzywające do przyspieszenia tempa. Z mocno kołatającym sercem w piersi rzucił się do pobliskiego drzewa, chowając się za nim. Na szczęście było na wyciągnięcie ręki, a to oznaczało jedno - musiał szybko pozbyć się tych śladów zanim mężczyzna dobudzi się z chwilowego letargu myśli. - Vestitio - szepnął niemalże bezgłośnie, nie wyszło, nie przerywał zakreślać obszaru - Vestitio - intensywność sytuacji nieco zaogniła się w jego głowie, bo przecież lada moment Vernon mógł się ocucić z chwilowej niedyspozycji. Zacisnął wolną rękę w pięść i niemalże zasyczał szeptem - Vestitio - nadgarstkiem zakreślił obszar, od którego przyszli, aż po ten, gdzie spotkali się z imiennym oprychem. Nie mogli pozostawić śladów! Jakby na zawołanie cały zakreślony obszar, po którym się poruszali wygładził się, pozostawiając nietknięty, mizerny puch śniegu. Chciał głęboko odetchnąć z zadowoleniem na twarzy, jednakże dokładnie cztery sekundy później usłyszał dźwięk oprzytomniałego mężczyzny. Wydawało mu się, że ręka z różdżką świsnęła mu w powietrzu, kiedy szybko przyciągał ją do piersi, żeby tylko nie dać oponentowi możliwości na zorientowanie się, że nie jest sam.
Do uszu dotarły dźwięki stawianych kroków. Z początku były niepewne, wydawało się, że Vernon trochę jakby się zataczał... dopiero po chwili dźwięk ciężaru opadającego na śnieg zabrzmiał naturalnie. Oddalał się. Odwrócony tyłem do niego nie miał możliwości zauważyć jego umykającej z tła lasu ręki. Mieli szczęście.
Kiedy kroki i przekleństwa rzucane pod nosem ucichły wyłonił się zza drzewa, szukając Meave. Nie musiał czekać na ponaglenie do mioteł i ponownie nie oponował! Po drodze przekazał jej do ręki połowę suszonej wołowiny, którą znalazł w chatce. Nie mając jak przekazać jej połowy tytoniu, żeby nie rozsypał się po lesie zachował to na potem. U Wuja Lorda z pewnością znajdzie się chwila, żeby wszystko rozdysponować, a nawet zapalić. Należało im się, bo pierwsza misja była wykonana.
Wzbijając się ponad linię drzew przemknęli nieopodal zapory, musieli wiedzieć, jak wyglądał teren wroga i potwierdzić wszystkie informacje uzyskane od swojego kolegi Vernona. Ciekawe, czy zdoła przeżyć to starcie. Rudzielec życzył mu dużo szczęścia.
| przekazuję Meave 50g suszonej wieprzowiny
| energia magiczna Meave 32/50; Reggie 28/50
| zt x2
Rozproszył mężczyznę, przykuwając do siebie jego uwagę, którą tamten zaraz przykuł do rzucającej zaklęcie kobiety. W trymiga promień zaklęcia ugodził go w pierś zamraczając na kilka kroków do tyłu. Przemienionemu rudzielcowi ani przez myśl nie przebiegło, żeby oponować na proste polecenie wzywające do przyspieszenia tempa. Z mocno kołatającym sercem w piersi rzucił się do pobliskiego drzewa, chowając się za nim. Na szczęście było na wyciągnięcie ręki, a to oznaczało jedno - musiał szybko pozbyć się tych śladów zanim mężczyzna dobudzi się z chwilowego letargu myśli. - Vestitio - szepnął niemalże bezgłośnie, nie wyszło, nie przerywał zakreślać obszaru - Vestitio - intensywność sytuacji nieco zaogniła się w jego głowie, bo przecież lada moment Vernon mógł się ocucić z chwilowej niedyspozycji. Zacisnął wolną rękę w pięść i niemalże zasyczał szeptem - Vestitio - nadgarstkiem zakreślił obszar, od którego przyszli, aż po ten, gdzie spotkali się z imiennym oprychem. Nie mogli pozostawić śladów! Jakby na zawołanie cały zakreślony obszar, po którym się poruszali wygładził się, pozostawiając nietknięty, mizerny puch śniegu. Chciał głęboko odetchnąć z zadowoleniem na twarzy, jednakże dokładnie cztery sekundy później usłyszał dźwięk oprzytomniałego mężczyzny. Wydawało mu się, że ręka z różdżką świsnęła mu w powietrzu, kiedy szybko przyciągał ją do piersi, żeby tylko nie dać oponentowi możliwości na zorientowanie się, że nie jest sam.
Do uszu dotarły dźwięki stawianych kroków. Z początku były niepewne, wydawało się, że Vernon trochę jakby się zataczał... dopiero po chwili dźwięk ciężaru opadającego na śnieg zabrzmiał naturalnie. Oddalał się. Odwrócony tyłem do niego nie miał możliwości zauważyć jego umykającej z tła lasu ręki. Mieli szczęście.
Kiedy kroki i przekleństwa rzucane pod nosem ucichły wyłonił się zza drzewa, szukając Meave. Nie musiał czekać na ponaglenie do mioteł i ponownie nie oponował! Po drodze przekazał jej do ręki połowę suszonej wołowiny, którą znalazł w chatce. Nie mając jak przekazać jej połowy tytoniu, żeby nie rozsypał się po lesie zachował to na potem. U Wuja Lorda z pewnością znajdzie się chwila, żeby wszystko rozdysponować, a nawet zapalić. Należało im się, bo pierwsza misja była wykonana.
Wzbijając się ponad linię drzew przemknęli nieopodal zapory, musieli wiedzieć, jak wyglądał teren wroga i potwierdzić wszystkie informacje uzyskane od swojego kolegi Vernona. Ciekawe, czy zdoła przeżyć to starcie. Rudzielec życzył mu dużo szczęścia.
| przekazuję Meave 50g suszonej wieprzowiny
| energia magiczna Meave 32/50; Reggie 28/50
| zt x2
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
[31.01.1958]
Słońce powoli wychylało się zza horyzontu, gdy Henrietta wraz z Moirą teleportowały się na tereny hrabstwa Gloucester. To właśnie w tych okolicach miało znajdować się ukryte przed niechcianym wzrokiem obozowisko mugoli i mugolaków, chronione przez sojuszników Zakonu. Etta bez zastanowienia i z nieskrywanym entuzjazmem przyjęła propozycję i samą możliwość pomocy w zadaniu powierzonym kobiecie, którą w myślach nazywała swoją transmutacyjną mentorką. Chociaż nie wiedziała jak dokładnie działa urządzenie, które miały tutaj dostarczyć, sam pomysł stworzenia specjalnej rozgłośni radiowej działającej na rzecz Zakonu od razu wydał jej się nie tylko niezwykle potrzebny, ale i odważny. Czasy były trudne, a chociaż zwolennicy Lorda Voldemorta rozciągali swoje złowieszcze macki na coraz większe tereny, Henrietta wciąż wierzyła, że jeszcze uda się przechylić szalę zwycięstwa na odpowiednią stronę. Przerażało ją okrucieństwo i bezduszność ludzi, którzy bez zastanowienia potrafili pozbawić niewinne osoby życia jedynie ze względu na ich pochodzenie w imię przekonań, które wydawały jej wyssane z palca i zupełnie bezpodstawne. Była w końcu namacalnym dowodem na to, że płynąca w jej żyłach krew nie miała żadnego przełożenia na jej umiejętności, może nawet wręcz przeciwnie, posiadana przez nią wiedza o świecie mugoli jeszcze bardziej ją wzbogacała, poszerzała horyzonty i pozwalała doceniać różnorodność środowisk i ludzi zamieszkujących nie tylko Wielką Brytanię, ale cały świat.
Uważnie rozglądała się na wszystkie strony, doskonale zdając sobie sprawę, że znajdowały się na ziemiach będących pod wpływem rodu Parkinson, musiały więc zachować szczególną ostrożność i czujność. Henrietta posiadała jednak odpowiednie doświadczenie, niejednokrotnie asystowała przy incydentach z rodzaju naprawdę krytycznych, choć w przypadku sytuacji powiązanych z jej zawodem, grożące jej niebezpieczeństwo bywało zazwyczaj proste do zneutralizowania. Tutaj jednak nie wiedziała do końca czego mogły się spodziewać, nie wypuszczała więc z dłoni różdżki, czekając na znak jakiś znak ze strony towarzyszki, która posiadała więcej informacji na temat całego przedsięwzięcia.
I’ll just keep playing back
These fragments of time Everywhere I go, These moments will shine Familiar faces I’ve never seen Living the gold and the silver dream
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Łąki pod Elkstone
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire