Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire
Łąki pod Elkstone
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Łąki pod Elkstone
Odkąd z wioski w Gloucestershire odeszli przerażeni anomaliami mugole, tereny otaczające miejscowość powróciły w pełni pod władanie natury. Niekoszone trawy porosły chwastami, wydeptane niegdyś ścieżki zanikły pod pierzyną budzącej się do kwitnięcia roślinności, a zbudowane siłą rąk społeczności malutkie place zabaw pokryły się rdzą, drewniane konstrukcje ubogich altan podgniły i opadły bezwładnie na ziemię. Na próżno szukać tutaj ludzkiego kompana. Majaczący nieopodal las rozrósł się natomiast swobodnie: drzewa wciąż noszące ślady wspomnień anomalii hulających nad Brytanią wyglądają na powyginane w przeróżnych, wręcz nienaturalnych kierunkach, spoglądając na przylegające do ich ścian otwarte tereny w dość posępny sposób. Podobno nic tu nie jest już takie, jak być powinno.
|Wracamy z szafki
Gdy ostatni przeciwnik padł poczuł jak opuszczają go siły, jak energia magiczna wręcz powoduje zmęczenie i chęć snu. Przeciwnicy leżeli spętani na ziemi albo oszołomieni. Potoczył spojrzeniem po kobietach, które wraz z nim walczyły.
-Jak się czujecie? - Zapytał sam nie opuszczając jeszcze różdżki, cały czas w stanie gotowości do walki. Chciał już zakończyć misję, ale wiedział, że mieli jeszcze jedno zadanie do wykonania. Dotrzeć do obozowiska mugoli i pomóc im bezpiecznie dostać się do ziem sojuszu. Wyprostował się kiedy oddech już się wyrównał i stres zaczynał powoli z niego schodzić. Dał odpowiedni znak Kieranowi oraz Steviemu, tym samym wiedząc, że ci zaraz się zjawią i zajmą się odpowiednio jeńcami. -Obóz mugoli znajduje się tam, tak? - Wskazał kierunek, w którym rzeczony obóz miał się znajdować. Po czym skierował tam swoje kroki. Trasa na szczęście nie była bardzo długa, ale i tak go zmęczyła. Zapadając się w śniegu musiał walczyć z oporem zasp, zmuszać ciało do jeszcze większego wysiłku; mróz zaś niczego nie ułatwiał. Usłyszał głosy przed sobą i dostrzegł wartowników, którzy mierzyli do niego z broni. Doskonale ją znał, jego ojciec też taką posiadał. Natychmiast uniósł ręce do góry w geście poddania się.
-Nie strzelajcie! - Zawołał -Oczyściliśmy wam drogę. Szmalcownicy zostali obezwładnieni. Chcemy wam pomóc przejść dalej.
Dźwięk odkładanej broni bardzo go ucieszył, nie chciał jeszcze mierzyć się z kulami. Widział jakie spustoszenie potrafią siać w ludzkim organizmie.
-Wyglądasz koszmarnie człowieku. Myślałem, że to jeden nich. - Oznajmił jeden z wartowników podchodząc do Greya bliżej.
-Czyli dobrze się kamufluję. - Starał się obrócić wszystko w żart, w lekką rozmowę, ale nie było to proste gdy ciało domagało się odpoczynku a on je forsował dalej. -Zbierzcie swoje rzeczy jak najszybciej. To, że pokonaliśmy jednych nie znaczy, że zaraz nie wrócą nowi. - Wskazał na rozłożone na ziemi koce, ślady po ogniskach i puszki z resztkami jedzenia. Wartownicy kiwnęli głowami i zaczęli poganiać ludzi. To będzie długa noc…
Gdy ostatni przeciwnik padł poczuł jak opuszczają go siły, jak energia magiczna wręcz powoduje zmęczenie i chęć snu. Przeciwnicy leżeli spętani na ziemi albo oszołomieni. Potoczył spojrzeniem po kobietach, które wraz z nim walczyły.
-Jak się czujecie? - Zapytał sam nie opuszczając jeszcze różdżki, cały czas w stanie gotowości do walki. Chciał już zakończyć misję, ale wiedział, że mieli jeszcze jedno zadanie do wykonania. Dotrzeć do obozowiska mugoli i pomóc im bezpiecznie dostać się do ziem sojuszu. Wyprostował się kiedy oddech już się wyrównał i stres zaczynał powoli z niego schodzić. Dał odpowiedni znak Kieranowi oraz Steviemu, tym samym wiedząc, że ci zaraz się zjawią i zajmą się odpowiednio jeńcami. -Obóz mugoli znajduje się tam, tak? - Wskazał kierunek, w którym rzeczony obóz miał się znajdować. Po czym skierował tam swoje kroki. Trasa na szczęście nie była bardzo długa, ale i tak go zmęczyła. Zapadając się w śniegu musiał walczyć z oporem zasp, zmuszać ciało do jeszcze większego wysiłku; mróz zaś niczego nie ułatwiał. Usłyszał głosy przed sobą i dostrzegł wartowników, którzy mierzyli do niego z broni. Doskonale ją znał, jego ojciec też taką posiadał. Natychmiast uniósł ręce do góry w geście poddania się.
-Nie strzelajcie! - Zawołał -Oczyściliśmy wam drogę. Szmalcownicy zostali obezwładnieni. Chcemy wam pomóc przejść dalej.
Dźwięk odkładanej broni bardzo go ucieszył, nie chciał jeszcze mierzyć się z kulami. Widział jakie spustoszenie potrafią siać w ludzkim organizmie.
-Wyglądasz koszmarnie człowieku. Myślałem, że to jeden nich. - Oznajmił jeden z wartowników podchodząc do Greya bliżej.
-Czyli dobrze się kamufluję. - Starał się obrócić wszystko w żart, w lekką rozmowę, ale nie było to proste gdy ciało domagało się odpoczynku a on je forsował dalej. -Zbierzcie swoje rzeczy jak najszybciej. To, że pokonaliśmy jednych nie znaczy, że zaraz nie wrócą nowi. - Wskazał na rozłożone na ziemi koce, ślady po ogniskach i puszki z resztkami jedzenia. Wartownicy kiwnęli głowami i zaczęli poganiać ludzi. To będzie długa noc…
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie była pewna, ile trwały walki na barykadzie – kwadrans? A może znacznie dłużej? Zmęczenie, które objawiało się pod postacią dojmującego zimna, ciążących kończyn, sugerowało, że pojedynek trwał niemalże za długo. Potrzebowała odpoczynku, warunków odpowiednich do odzyskania nadwątlonych sił, lecz jeszcze nie mogła sobie na to pozwolić – żadne z nich nie mogło. Musieli upewnić się, że żaden z przeciwników nie powinien im już zagrozić, a między drzewami nie czai się żaden kolejny szmalcownik. Westchnęła z namiastką ulgi dopiero wtedy, gdy sprowadzili do siebie pilnujących jeńców towarzyszy. Z pomocą Kierana i Steviego udało im się rozbroić i spętać łańcuchami pozostałych agresorów; jeden z nich – ten, który stawiał tak zaciekły opór i sprawił im trochę problemów – wyglądał, jak gdyby potrzebował pilnej pomocy uzdrowiciela. Żołądek związał się jej w supeł; nieopodal znajdowali się tacy, którzy potrzebowali jeszcze pilniejszej opieki.
– Było blisko... – mruknęła to do Greya, to do pozostałych. I choć bezpośrednie zagrożenie zostało zażegnane, nie mogli opuszczać gardy. – Czy myśli pan, że w tej sytuacji możemy już poinformować lorda Abbotta, że udało nam się oczyścić teren? – dodała do Rinehearta w formie podsumowania ich dotychczasowych wysiłków, podejrzewając, że najpewniej wszyscy podzielają to samo zdanie. Nie było na co czekać, oczekujący ich powrotu sojusznicy powinni być gotowi na przybycie potrzebujących natychmiastowej pomocy mugoli. A także pojmanych wrogów. Kto wie, ile cennych informacji uda im się wyciągnąć od tej grupy? Oczywiście, kiedy już przeprowadzą serię wnikliwych przesłuchań. Potrzebowali kilku minut, by ustalić dalszy plan działania; zabezpieczający tyły mężczyźni mieli posłać do Dunster Castle patronusa z krótkim raportem, zaś ich grupa ruszyć w kierunku, gdzie powinni odnaleźć grupę pod przewodnictwem Cyrusa Feathera. Tylko jak głodujący, wyziębieni uciekinierzy mieli zareagować na ich widok...?
Miała szczerą nadzieję, że to już koniec przygód na dziś; wciąż jednak nie mogła się rozluźnić, dopóki nie nawiążą kontaktu z czarodziejem, który napisał swój rozpaczliwy list do sir Romulusa. Każda minuta była na wagę złota, śpieszyli się jak tylko mogli, lecz czy nie było za późno...? Stawianie kolejnych kroków w wysokich, grubych zaspach śniegu stanowiło dodatkowe wyzwanie. Starała się jednak stąpać po śladach towarzysza, który zaoferował się, że pójdzie przodem. Coś – zapewne zmęczenie – sprawiło, że zauważyła wartowników dopiero wtedy, gdy zaczęli mierzyć do nich z broni. Cholera. Zanim zdążyłaby się odezwać, powołać na nazwisko Abbottów, stery przejął Herbert. Wwierciła wzrok w jego plecy, gdy podnosił ręce może i chcąc okazać dobrą wolę, ale przy okazji stając się zupełnie bezbronnym. – Otrzymaliśmy list od Cyrusa Feathera, to dzięki niemu dowiedzieliśmy się o waszej sytuacji. I o barykadzie – postanowiła dodać na tyle spokojnie, na ile była w stanie, gdyby wartownicy z dziwnymi, przerażającymi przedmiotami w dłoniach wciąż mieli jakieś wątpliwości. Nigdy wcześniej nie napotkała mugoli, którzy posługiwaliby się takimi... rurkami. Słyszała jednak, że potrafiły pluć ogniem i nie chciałaby się o tym przekonywać na własnej skórze. Wyglądało jednak na to, że Grey skutecznie rozluźnił atmosferę, a wspomnienie Cyrusa – który niewiele później dołączył do nich i pomógł zmobilizować wymęczonych, zziębniętych ludzi do zebrania obozowiska – przekonało ich, że nie mają do czynienia z wrogiem.
Z ukłuciem smutku obserwowała krzątających się dookoła uciekinierów; niektórzy z nich nie dożyli tego momentu, tak przynajmniej usłyszeli od Feathera. Wciąż jednak wielu mogło mieć nadzieję na lepsze jutro. Byle tylko doprowadzić ich do pana Becketta, a później podzielić na grupy i skorzystać z jego świstoklików. Wtedy los potrzebujących miał zależeć już tylko od zebranych w Dolinie Godryka magomedyków i wolontariuszy.
– Było blisko... – mruknęła to do Greya, to do pozostałych. I choć bezpośrednie zagrożenie zostało zażegnane, nie mogli opuszczać gardy. – Czy myśli pan, że w tej sytuacji możemy już poinformować lorda Abbotta, że udało nam się oczyścić teren? – dodała do Rinehearta w formie podsumowania ich dotychczasowych wysiłków, podejrzewając, że najpewniej wszyscy podzielają to samo zdanie. Nie było na co czekać, oczekujący ich powrotu sojusznicy powinni być gotowi na przybycie potrzebujących natychmiastowej pomocy mugoli. A także pojmanych wrogów. Kto wie, ile cennych informacji uda im się wyciągnąć od tej grupy? Oczywiście, kiedy już przeprowadzą serię wnikliwych przesłuchań. Potrzebowali kilku minut, by ustalić dalszy plan działania; zabezpieczający tyły mężczyźni mieli posłać do Dunster Castle patronusa z krótkim raportem, zaś ich grupa ruszyć w kierunku, gdzie powinni odnaleźć grupę pod przewodnictwem Cyrusa Feathera. Tylko jak głodujący, wyziębieni uciekinierzy mieli zareagować na ich widok...?
Miała szczerą nadzieję, że to już koniec przygód na dziś; wciąż jednak nie mogła się rozluźnić, dopóki nie nawiążą kontaktu z czarodziejem, który napisał swój rozpaczliwy list do sir Romulusa. Każda minuta była na wagę złota, śpieszyli się jak tylko mogli, lecz czy nie było za późno...? Stawianie kolejnych kroków w wysokich, grubych zaspach śniegu stanowiło dodatkowe wyzwanie. Starała się jednak stąpać po śladach towarzysza, który zaoferował się, że pójdzie przodem. Coś – zapewne zmęczenie – sprawiło, że zauważyła wartowników dopiero wtedy, gdy zaczęli mierzyć do nich z broni. Cholera. Zanim zdążyłaby się odezwać, powołać na nazwisko Abbottów, stery przejął Herbert. Wwierciła wzrok w jego plecy, gdy podnosił ręce może i chcąc okazać dobrą wolę, ale przy okazji stając się zupełnie bezbronnym. – Otrzymaliśmy list od Cyrusa Feathera, to dzięki niemu dowiedzieliśmy się o waszej sytuacji. I o barykadzie – postanowiła dodać na tyle spokojnie, na ile była w stanie, gdyby wartownicy z dziwnymi, przerażającymi przedmiotami w dłoniach wciąż mieli jakieś wątpliwości. Nigdy wcześniej nie napotkała mugoli, którzy posługiwaliby się takimi... rurkami. Słyszała jednak, że potrafiły pluć ogniem i nie chciałaby się o tym przekonywać na własnej skórze. Wyglądało jednak na to, że Grey skutecznie rozluźnił atmosferę, a wspomnienie Cyrusa – który niewiele później dołączył do nich i pomógł zmobilizować wymęczonych, zziębniętych ludzi do zebrania obozowiska – przekonało ich, że nie mają do czynienia z wrogiem.
Z ukłuciem smutku obserwowała krzątających się dookoła uciekinierów; niektórzy z nich nie dożyli tego momentu, tak przynajmniej usłyszeli od Feathera. Wciąż jednak wielu mogło mieć nadzieję na lepsze jutro. Byle tylko doprowadzić ich do pana Becketta, a później podzielić na grupy i skorzystać z jego świstoklików. Wtedy los potrzebujących miał zależeć już tylko od zebranych w Dolinie Godryka magomedyków i wolontariuszy.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zwykle dzięki adrenalinie trzymała się na nogach. Niejednokrotnie widziała jak jej ciało choć kompletnie wycieńczone stawia kolejny krok. W takich chwilach człowiek nie myśli o odpoczynku, nie skupia się na tym by znaleźć bezpieczne miejsce do regeneracji. Podczas starcia liczy się jedynie wynik i możliwości. Dopiero gdy kurz opadnie, a w głowie pojawi się myśl, że to już koniec, człowiek zaczyna odczuwać zmęczenie każdą komórką ciała. Ten ostatni z przeciwników dał popis jakiego już dawno nie widziała. Nie wiedziała czy to szczęście mężczyzny czy może doświadczenie w boju, ale w starciu z trójką naprawdę zdolnych Zakonników szmalcownik nie oddał walki. Nie był to podziw, a jedynie zaskoczenie. Już dawno nie brała udziału w tak trudnym do zwyciężenia pojedynku. Na szczęście się udało, a ona zaczęła odczuwać nie tylko zmęczenie, ale też ból. Bolały ją mięśnie, bolała ją głowa, czuła, że czeka ją regeneracja, bo w takim stanie niewiele by mogła już zdziałać. – Jest lepiej niżeli wygląda – dodała chociaż pewnie trochę mijała się z prawdą. Wszyscy wyglądali na zmęczonych, ale przez to zmęczenie przebijała się też ulga. Porażka na ostatniej prostej bolała najbardziej.
Kiedy na horyzoncie pojawili się ich towarzysze Lucinda wiedziała, że to sygnał by doprowadzić do końca to starcie. Musieli zakomunikować mugolom, że są bezpieczni i już nie muszą się obawiać szmalcowników. Dla niej to wciąż było dzikie. Czasami miała wrażenie, że to wszystko nie może się dziać naprawdę, że ludzie nie mogą tak cierpieć tylko dlatego, że ktoś wyraził na głos swoją niechęć. Za każdym razem gdy docierała do takich miejsc miała wrażenie, że się budzi ze snu. Widząc rozpacz ludzi koczujących w prowizorycznych obozach czuła jakby ktoś kopnął ją w brzuch. Niby robili dużo, niby pomagali jak mogli, ale to wciąż było zbyt mało. To wciąż nie wystarczało. Blondynka podeszła bliżej kiedy mężczyzna celujący z broni do Greya opuścił pistolet. Nie chcąc kusić losu podeszła do jednej z kobiet, która starała się jak najszybciej zebrać swoje rzeczy. To samo zrobili inni mieszkańcy obozu. Powstał chaos, który musieli szybko ogarnąć aby wszystko poszło po ich myśli. – Niech pani weźmie dziecko, ja zbiorę te rzeczy. Wszyscy, którzy są już gotowi powinni zebrać się w jednym miejscu. Jak ktoś potrzebuje pomocy to śmiało krzyczcie, musimy to zrobić szybko i tak by nie zwrócić na siebie większej uwagi. – nie oszukujmy się… przy tak licznej grupie było to naprawdę trudne.
Kiedy na horyzoncie pojawili się ich towarzysze Lucinda wiedziała, że to sygnał by doprowadzić do końca to starcie. Musieli zakomunikować mugolom, że są bezpieczni i już nie muszą się obawiać szmalcowników. Dla niej to wciąż było dzikie. Czasami miała wrażenie, że to wszystko nie może się dziać naprawdę, że ludzie nie mogą tak cierpieć tylko dlatego, że ktoś wyraził na głos swoją niechęć. Za każdym razem gdy docierała do takich miejsc miała wrażenie, że się budzi ze snu. Widząc rozpacz ludzi koczujących w prowizorycznych obozach czuła jakby ktoś kopnął ją w brzuch. Niby robili dużo, niby pomagali jak mogli, ale to wciąż było zbyt mało. To wciąż nie wystarczało. Blondynka podeszła bliżej kiedy mężczyzna celujący z broni do Greya opuścił pistolet. Nie chcąc kusić losu podeszła do jednej z kobiet, która starała się jak najszybciej zebrać swoje rzeczy. To samo zrobili inni mieszkańcy obozu. Powstał chaos, który musieli szybko ogarnąć aby wszystko poszło po ich myśli. – Niech pani weźmie dziecko, ja zbiorę te rzeczy. Wszyscy, którzy są już gotowi powinni zebrać się w jednym miejscu. Jak ktoś potrzebuje pomocy to śmiało krzyczcie, musimy to zrobić szybko i tak by nie zwrócić na siebie większej uwagi. – nie oszukujmy się… przy tak licznej grupie było to naprawdę trudne.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Działania wojenne jakich się podejmowani nie należały do najłatwiejszych, ale moment, w którym mogli komuś pomóc wynagradzał wszystko. Ulga na twarzy jaka malowała się u ocalałych była warta tego zmęczenia. Wraz z kobietami rzucił się do pomocy. Zbierał koce, podawał rzeczy do schowania w plecakach, składał namioty, gasił ogień. Wszystko co mogło przyspieszyć ich ewakuację, bo nie mieli za wiele czasu. Każda minuta była na wagę złota. Mugole byli zziębnięci i zmęczeni, ale nie mogli pozwolić sobie teraz na przestój. Droga była czysta i musieli z tego skorzystać.
-Czekają już na was uzdrowiciele. - Powtarzał za każdym razem kiedy był zaczepiany, że są wśród uchodźców chorzy i wymagający opieki medycznej. On nie był wstanie już im pomóc, był na skraju wytrzymałości i musiał teraz dbać o samego siebie. Jeżeli padnie na nic się im zda, a tylko przysporzy kłopotu. Musiał ich ponaglać, zachęcać aby zbierali szybciej cały swój dobytek. Za każdym razem gdy patrzył na uciekinierów zastanawiał się czy byłby w stanie opuścić Greengrove Farm, porzucić dom i udać się w nieznane, nie mając pojęcia jaka przyszłość go czeka. -Pierwsza grupa za mną, proszę! - Zawołał widząc, że ludzie zbierają się już w skupiska zgodnie z poleceniami jakie wydawały im czarownice. Uniósł do góry dłoń aby uwaga jednej z grup skupiła się właśnie na nim. Po czym machnął i wskazał, w którym kierunku będą iść. Czekał już tam Stevie ze świstoklikami. Krótka instrukcja obsługi, informacja jak działa ten środek transportu i zapewnienie, że nic im się nie stanie. Bali się, nie ufali, ale w sumie nie mieli innego wyjścia jak uwierzyć na słowo, że nic im się nie stanie. Zebrali się wokół starego widelca i po chwili już ich nie było. Zawrócił aby zebrać kolejną grupę i następnie odprowadzić ją do wytwórcy świstoklików. Musieli być dla uchodźców łagodni, a jednocześnie stanowczy, nie pozwolić aby panika i strach przejęły nad nimi panowanie, co wcale nie było takie łatwe kiedy byli wygłodniali i zmęczeni.
-Czekają już na was uzdrowiciele. - Powtarzał za każdym razem kiedy był zaczepiany, że są wśród uchodźców chorzy i wymagający opieki medycznej. On nie był wstanie już im pomóc, był na skraju wytrzymałości i musiał teraz dbać o samego siebie. Jeżeli padnie na nic się im zda, a tylko przysporzy kłopotu. Musiał ich ponaglać, zachęcać aby zbierali szybciej cały swój dobytek. Za każdym razem gdy patrzył na uciekinierów zastanawiał się czy byłby w stanie opuścić Greengrove Farm, porzucić dom i udać się w nieznane, nie mając pojęcia jaka przyszłość go czeka. -Pierwsza grupa za mną, proszę! - Zawołał widząc, że ludzie zbierają się już w skupiska zgodnie z poleceniami jakie wydawały im czarownice. Uniósł do góry dłoń aby uwaga jednej z grup skupiła się właśnie na nim. Po czym machnął i wskazał, w którym kierunku będą iść. Czekał już tam Stevie ze świstoklikami. Krótka instrukcja obsługi, informacja jak działa ten środek transportu i zapewnienie, że nic im się nie stanie. Bali się, nie ufali, ale w sumie nie mieli innego wyjścia jak uwierzyć na słowo, że nic im się nie stanie. Zebrali się wokół starego widelca i po chwili już ich nie było. Zawrócił aby zebrać kolejną grupę i następnie odprowadzić ją do wytwórcy świstoklików. Musieli być dla uchodźców łagodni, a jednocześnie stanowczy, nie pozwolić aby panika i strach przejęły nad nimi panowanie, co wcale nie było takie łatwe kiedy byli wygłodniali i zmęczeni.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie mogła pozbyć się podskórnej obawy, która pojawiła się wraz z widokiem mugolskich wartowników, a raczej trzymanych przez nich przedmiotów. Nigdy wcześniej nie znalazła się tak blisko obcych, niezrozumianych, a przez to budzących lęk broni. Napięcie objawiało się w ściągniętych ramionach i palcach raz po raz wsuwających do kieszeni płaszcza, by w próbie dodania sobie otuchy muskać znajome drewienko różdżki; tylko dzięki niej nie była całkowicie bezbronna. W głowie uparcie powtarzała, że to już prawie koniec, że najtrudniejsze za nimi. Prawda? Pokonali i obezwładnili wszystkich przebywających w okolicy szmalcowników, a skoro żaden nie zdołał uciec, pozostali nie powinni dowiedzieć się o tej zasadzce. Przynajmniej – jeszcze nie teraz. Kwestią czasu było, aż dotrą tutaj nowi strażnicy lub obiecany przez Ministerstwo transport żywności.
Choć mięśnie paliły bólem, a w myśli zakradało zwątpienie, śladem towarzyszy ruszyła do rozemocjonowanych, próbujących naprędce zebrać cały swój dobytek ludzi. Było ich zbyt wielu, by działaniami całej grupy mógł koordynować sam Feather. Wymęczeni, zmarznięci, zapewne również głodni, balansowali między w pełni zrozumiałą ulgą a dyktowaną pośpiechem paniką. Musieli czuć, że goni ich czas, a jednocześnie nikt nie chciał zostać w tyle, przegapić swojej jedynej szansy na ratunek. Nad ich głowami nie wisiało obecnie widmo ataku łowców głów, lecz jak wielu spośród uciekinierów było chorych? Nie każdy uzdrowiciel znał się na anatomii niemagicznych, próbowała jednak wierzyć, że wystarczy im rąk do pomocy, by zaopiekować się wszystkimi, którzy tego potrzebowali.
Zachrypniętym głosem informowała kolejne napotykane osoby o planie działania – o czekających niewiele dalej środkach transportu i medykach, których mieli spotkać w Somerset. Nie zamierzali przecież pozwolić, by ktokolwiek został pominięty, zagubił się w tłumie, dlatego też zwróciła się do Cyrusa z prośbą o wsparcie przy ustalaniu priorytetów. On znał swoich ludzi najlepiej, ich problemy, dolegliwości. I wiedział, ilu spośród uciekinierów prowadziło ze sobą dzieci – maleńkie, znacznie podatniejsze na trudne warunki, z którymi przyszło im się mierzyć.
Herbert przywołał do siebie pierwszą grupę drżących, rozgorączkowanych ludzi, ona ruszyła jego śladem niewiele później, prowadząc ze sobą kilka rodzin, a także kulejącą kobietę, dla której przebycie tego dystansu było niemałym wyzwaniem; choć sama była już niezwykle zmęczona, starała się wesprzeć chwiejącą się, trawioną gorączką staruszkę własnym ramieniem. W końcu dotarli do polany, gdzie wciąż czekali na nich Rineheart z Beckettem, choć kwadrans ten ciągnął się niemalże w nieskończoność. Poinformowała towarzyszy o tym, co zastali w obozie i ilu osób powinni się jeszcze spodziewać. Czy świstoklików miało wystarczyć...? Ktoś również powinien zająć się zniszczeniem barykady, kiedy już zabiorą stąd wszystkich potrzebujących.
Chwyciła za prostą, zieloną chusteczkę, która powinna zabrać ich ku bezpieczeństwu i skupiła wokół siebie wyraźnie przestraszonych mugoli; musieli jej zaufać, uwierzyć na słowo, nawet jeśli przerażała ich wizja przeczącej prawom logiki, ich logiki, podróży. Nie mogła puścić ich samych, potrzebowali towarzysza, który był w stanie zrobić użytek z czarodziejskiego wynalazku. Wpierw poinstruowała pozostałych, jak działa ten środek transportu, że muszą się mocno trzymać oraz że ciągnięcie od żołądka jest czymś całkowicie normalnym, po czym uruchomiła świstoklik, by wraz z nimi zniknąć z zaśnieżonego, skąpanego w półmroku lasu.
Choć mięśnie paliły bólem, a w myśli zakradało zwątpienie, śladem towarzyszy ruszyła do rozemocjonowanych, próbujących naprędce zebrać cały swój dobytek ludzi. Było ich zbyt wielu, by działaniami całej grupy mógł koordynować sam Feather. Wymęczeni, zmarznięci, zapewne również głodni, balansowali między w pełni zrozumiałą ulgą a dyktowaną pośpiechem paniką. Musieli czuć, że goni ich czas, a jednocześnie nikt nie chciał zostać w tyle, przegapić swojej jedynej szansy na ratunek. Nad ich głowami nie wisiało obecnie widmo ataku łowców głów, lecz jak wielu spośród uciekinierów było chorych? Nie każdy uzdrowiciel znał się na anatomii niemagicznych, próbowała jednak wierzyć, że wystarczy im rąk do pomocy, by zaopiekować się wszystkimi, którzy tego potrzebowali.
Zachrypniętym głosem informowała kolejne napotykane osoby o planie działania – o czekających niewiele dalej środkach transportu i medykach, których mieli spotkać w Somerset. Nie zamierzali przecież pozwolić, by ktokolwiek został pominięty, zagubił się w tłumie, dlatego też zwróciła się do Cyrusa z prośbą o wsparcie przy ustalaniu priorytetów. On znał swoich ludzi najlepiej, ich problemy, dolegliwości. I wiedział, ilu spośród uciekinierów prowadziło ze sobą dzieci – maleńkie, znacznie podatniejsze na trudne warunki, z którymi przyszło im się mierzyć.
Herbert przywołał do siebie pierwszą grupę drżących, rozgorączkowanych ludzi, ona ruszyła jego śladem niewiele później, prowadząc ze sobą kilka rodzin, a także kulejącą kobietę, dla której przebycie tego dystansu było niemałym wyzwaniem; choć sama była już niezwykle zmęczona, starała się wesprzeć chwiejącą się, trawioną gorączką staruszkę własnym ramieniem. W końcu dotarli do polany, gdzie wciąż czekali na nich Rineheart z Beckettem, choć kwadrans ten ciągnął się niemalże w nieskończoność. Poinformowała towarzyszy o tym, co zastali w obozie i ilu osób powinni się jeszcze spodziewać. Czy świstoklików miało wystarczyć...? Ktoś również powinien zająć się zniszczeniem barykady, kiedy już zabiorą stąd wszystkich potrzebujących.
Chwyciła za prostą, zieloną chusteczkę, która powinna zabrać ich ku bezpieczeństwu i skupiła wokół siebie wyraźnie przestraszonych mugoli; musieli jej zaufać, uwierzyć na słowo, nawet jeśli przerażała ich wizja przeczącej prawom logiki, ich logiki, podróży. Nie mogła puścić ich samych, potrzebowali towarzysza, który był w stanie zrobić użytek z czarodziejskiego wynalazku. Wpierw poinstruowała pozostałych, jak działa ten środek transportu, że muszą się mocno trzymać oraz że ciągnięcie od żołądka jest czymś całkowicie normalnym, po czym uruchomiła świstoklik, by wraz z nimi zniknąć z zaśnieżonego, skąpanego w półmroku lasu.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wszyscy byli dla siebie obcy. Spotkanie dwóch światów, które istniały obok siebie, ale rzadko kiedy się przeplatały. Współczuła tym ludziom, bo przecież to nie była ich wojna, nie powinni poczuć na sobie jarzma kolejnej bitwy, bo przecież własną niedawno zakończyli. Lucinda nie znała się zbytnio na historii mugoli, nie wiedziała jakie są ich przyzwyczajenia, nie potrafiła prawdopodobnie zrozumieć ich w taki sposób w jaki by oczekiwali, ale znała strach. Potrafiła go rozpoznać, wyczuć i bez względu na to czy w danej osobie tkwiła magia czy też nie, to strach był ten sam. Właśnie strach mogli razem dzielić i idąca za nim wizja ucieczki. Każdy finalnie marzył jedynie o tym by się uratować. Znaleźć się w bezpiecznym miejscu daleko od reżimu, daleko od ludzi, którzy chcą zrobić im krzywdę.
Poruszenie było wskazane. Cieszyła się, że uniknęli niepewności, która przecież mogła się pojawić wraz z ich przybyciem. Mugole mogli odmówić, mogli ich obecność zrozumieć opatrznie, widzieć w tym pułapkę, ale na szczęście uniknęli namawiania ludzi do podjęcia jednej z najważniejszych decyzji w ich życiu. Blondynka cieszyła się też w duchu, że zdążyli. Chociaż mieli przesłanki co do tego by myśleć, że zdążą uchronić mugoli przed ich okropnym losem, to jednak bała się, że każda minuta, którą poświęcili na walkę ze szmalcownikami mogły przesądzić o ich losie.
Lucinda pomogła kolejnym obozowiczom zebrać swoje rzeczy. Nie było tego zbyt wiele, właściwie pojedyncze rzeczy, które mieli przy sobie zanim trafili do obozu, ale blondynka nie miała serca, żeby im to odebrać. W końcu nagle znaleźli się w obcym dla siebie miejscu, w obcym świecie, który był brutalny, pełen przemocy, cierpienia i krwi. Widząc jak Herbert prowadzi pierwszą grupę w stronę świstoklików zaczęła się organizować z kolejną. W ostatnim czasie wiele takich grup już trafiło w jej ręce. Zdawała sobie sprawę z tego, że ich uzdrowiciele mają ręce pełne roboty. Czasem zastanawiała się skąd biorą na to siłę. Odkrywali kolejne obozowiska i kolejni ludzie trafiali w ręce Zakonu. Potrzebowali jedzenia, wody, leków i miejsca do spania. Niby nie tak dużo, ale Oaza też miała swoje ograniczenia. Coraz częściej zdawała sobie z tego sprawę i coraz częściej zastanawiała się co jeszcze mogą zrobić by pomóc ich małej ojczyźnie się rozwijać. Magia też miała swoje limity, swoje granice.
Nagle do Lucindy podszedł mężczyzna będący podporą dla utykającej kobiety. – Jestem lekarzem – zaczęła spoglądając na blondynkę tak jakby ta miała wiedzieć co to właściwie oznacza. – Leczę ludzi, uzdrawiam – wyjaśnił widząc widocznie jej dezorientację. – Będę mógł pomóc waszym… uzdrowicielom. – dodał, a blondynka w końcu zrozumiała. Skinęła głową. – Proszę iść przodem, najlepiej jak znajdziesz się w kolejnej grupie, będziesz mógł podać uzdrowicielom najważniejsze informacje. – dodała i przejęła od mężczyzny pieczę nad utykającą kobietą. – Już niedaleko. – obiecała. – Już naprawdę niedaleko.
z.t x3
Poruszenie było wskazane. Cieszyła się, że uniknęli niepewności, która przecież mogła się pojawić wraz z ich przybyciem. Mugole mogli odmówić, mogli ich obecność zrozumieć opatrznie, widzieć w tym pułapkę, ale na szczęście uniknęli namawiania ludzi do podjęcia jednej z najważniejszych decyzji w ich życiu. Blondynka cieszyła się też w duchu, że zdążyli. Chociaż mieli przesłanki co do tego by myśleć, że zdążą uchronić mugoli przed ich okropnym losem, to jednak bała się, że każda minuta, którą poświęcili na walkę ze szmalcownikami mogły przesądzić o ich losie.
Lucinda pomogła kolejnym obozowiczom zebrać swoje rzeczy. Nie było tego zbyt wiele, właściwie pojedyncze rzeczy, które mieli przy sobie zanim trafili do obozu, ale blondynka nie miała serca, żeby im to odebrać. W końcu nagle znaleźli się w obcym dla siebie miejscu, w obcym świecie, który był brutalny, pełen przemocy, cierpienia i krwi. Widząc jak Herbert prowadzi pierwszą grupę w stronę świstoklików zaczęła się organizować z kolejną. W ostatnim czasie wiele takich grup już trafiło w jej ręce. Zdawała sobie sprawę z tego, że ich uzdrowiciele mają ręce pełne roboty. Czasem zastanawiała się skąd biorą na to siłę. Odkrywali kolejne obozowiska i kolejni ludzie trafiali w ręce Zakonu. Potrzebowali jedzenia, wody, leków i miejsca do spania. Niby nie tak dużo, ale Oaza też miała swoje ograniczenia. Coraz częściej zdawała sobie z tego sprawę i coraz częściej zastanawiała się co jeszcze mogą zrobić by pomóc ich małej ojczyźnie się rozwijać. Magia też miała swoje limity, swoje granice.
Nagle do Lucindy podszedł mężczyzna będący podporą dla utykającej kobiety. – Jestem lekarzem – zaczęła spoglądając na blondynkę tak jakby ta miała wiedzieć co to właściwie oznacza. – Leczę ludzi, uzdrawiam – wyjaśnił widząc widocznie jej dezorientację. – Będę mógł pomóc waszym… uzdrowicielom. – dodał, a blondynka w końcu zrozumiała. Skinęła głową. – Proszę iść przodem, najlepiej jak znajdziesz się w kolejnej grupie, będziesz mógł podać uzdrowicielom najważniejsze informacje. – dodała i przejęła od mężczyzny pieczę nad utykającą kobietą. – Już niedaleko. – obiecała. – Już naprawdę niedaleko.
z.t x3
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wieści o trudnej sytuacji zmierzających w stronę Półwyspu Kornwalijskiego uchodźców nie zostały zignorowane - a szybkie i zorganizowane działania pozwoliły członkom Zakonu Feniksa na skuteczne udzielenie pomocy mugolom. Wykonany przez czarodziejów rekonesans zdradził przed nimi liczebność i położenie wrogów, dzięki czemu rozbrojenie stworzonej przez szmalcowników barykady obyło się bez niepotrzebnych ofiar. Odnalezione obozowisko składało się z ludzi wycieńczonych, zmęczonych długim przebywaniem na mrozie, ale sprawna ewakuacja i udzielona w leśnej lecznicy pomoc sprawiła, że podróż przetrwali wszyscy - nawet jeśli niektórzy potrzebowali kilku tygodni na dojście do siebie. Odzyskawszy siły, odnaleźli schronienie w Somerset. Część z nich, wdzięczna czarodziejom za ratunek, zdecydowała się wesprzeć wysiłki Zakonu Feniksa i ich sojuszników - swoje usługi zaoferowali medycy, krawcowe i doświadczeni w pracach budowlanych mężczyźni, przyczyniając się do poprawy sytuacji w hrabstwie.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki.
12 VII 1958
okolice Cheltenham
okolice Cheltenham
Pasieki w okolicy Cheltenham w Gloucestershire od niepamiętnych czasów cieszyły się uznaniem oraz uwielbieniem mieszkańców nie tylko okolicy; ich sława sięgała wszak także całej południowo-zachodniej Anglii. Legenda głosi, że pierwsze ule zostały postawione w okolicy przy okazji ślubu panny Wallace z młodym czarodziejem z rodziny Pichard. Przez lata interes przechodził na kolejnych potomków rodziny, rozszerzając się także na tych, którzy do Pichardów się wżeniali. Dziś, w lipcu roku 1958 przyjemne bzyczenie pszczół rozlegało się już od bram miododajni, otoczonej gęsto roślinnością wszelkiego rodzaju. Spośród wielości zapachów najmocniej czuć było akację, lawendę i nawłoć, z których to pszczoły tworzyły najdroższe miody oferowane do sprzedaży.
Niestety — wraz z destabilizacją magii w wyniku zeszłorocznych anomalii, coś w pasiekach zaczęło się dziać nie tak. Pszczoły produkowały miód tak, jak wcześniej, lecz od jakiegoś czasu klientów bywało coraz mniej. Senior rodziny, pan Adonius Pichard, uznał zatem, że jest to następstwo mocnego zubożenia mieszkańców regionu, efekt wyniszczającej kraj wojny. Dopiero gdy jego własna żona po zjedzeniu ciasteczek przygotowanych z miodu z własnej pasieki popadła w dziwny stan otępienia, kategorycznie odmawiając dalszej pomocy w rodzinnej interesie, porzucił swe logiczne domysły, kierując swą uwagę w kierunku znajdującej się kilkadziesiąt kilometrów dalej konkurencyjną pasiekę, prowadzoną przez młodszego brata jego żony, z którym pokłócił się kilka lat wcześniej.
"To z pewnością klątwa, którą rzucił mój nieszczęsny szwagier." — Pisał w liście do młodej kobiety, łamaczki klątw, którą polecił mu w zaufaniu przyjaciel. "Rad byłbym, gdyby znalazła pani czas, aby odwiedzić naszą pasiekę i zerknąć, co za zło zaplątało się między nasze miody. Zapłacę odpowiednio."
Maria natomiast od dzieciństwa słyszała, że miody oferowane przez Pichardów są najlepszymi miodami, jakie można dostać w okolicy. Wciąż pamiętała, jak dużo prezentów dawała jej kuzynka Elvira, dlatego też postanowiła, że odpłaci jej się we właściwy dla siebie sposób. Kuzynka nie radziła sobie najlepiej w kuchni, ale na pewno doceni słodki prezent w postaci ciasta, albo nawet — jeżeli okaże się, że słodycze nie należą do jej ulubionej kategorii jedzenia — zastąpi miodem cukier, którego wciąż wszędzie brakowało. Pewnego parnego popołudnia, po zakończeniu pracy w rezerwacie jednorożców, wsiadła jak zwykle na miotłę, lecz zamiast do domu, skierowała się w stronę Cheltenham. Jasne włosy związane w warkocze trzepotały na wietrze, podobnie jak długi materiał błękitnej sukienki. Po wydostaniu się z chłodu i ciemności lasu chłonęła słońce niemalże zachłannie, pozwalając sobie na szeroki uśmiech. Niebo w zawieszenie broni było bezpieczne, mogła latać tak wysoko lub tak nisko, jak tylko jej się podobało, oczywiście do czasu, gdy w oddali zauważyła bramy miododajni Pichardów. Wtedy zniżyła się prędko w powietrzu, prostując trzonek miotły na około pół metra nad ziemią. Resztę dystansu przeleciała w swobodnym, spokojnym tempie, aż wreszcie zeskoczyła z miotły, chwytając ją w lewą rękę.
Przestąpiła otwarte bramy pasiek z wyraźnym zaciekawieniem, chłonąc wszystkie impulsy, którymi niemalże buchała okolica. Soczysta zieleń liści drzew i innych roślin, kolorowe płatki kwiatów, subtelne bzyczenie owadów, słodki aromat miodu i pyłków noszonych przez owady, a to wszystko pod piekącym, nieustępliwym słońcem. Czy nie była to kwintesencja lata?
Powoli przechadzała się w kierunku głównego budynku, w którym można było zakupić każdy rodzaj miodu, na jaki było danego delikwenta stać. I zapewne nie zboczyłaby z drogi, gdyby nie widok dwóch osób — niezwykle wysokiej jak na kobietę blondynki oraz niższego od niej, pulchnego starszego pana, który rozmawiając z nią niezwykle żywo gestykulował.
— I rozumie pani, teraz moja żona zupełnie nie chce nic robić. Gdy ją pytam o jej pszczółki ukochane, to patrzy na mnie tymi swoimi oczami, załzawiona cała, a mi się serce kraje. Przedtem wszystko było w porządku, więc to musiała być klątwa — mężczyzna położył dłoń na dachu ula, a niedługo później trzy pszczoły usiadły mu na ręce. Były łagodne, nie zamierzały atakować, a wokół unosił się zapach dymu. Po przestąpieniu kolejnych kilku kroków mogła dostrzec także białą strugę wypływającą leniwie z podkurzacza.
Nie wiedziała, czy rozmawiający ją widzieli, czy zwracali na nią uwagę. Pewnie nie powinna podsłuchiwać, ale sprawa wydała jej się dziwnie intrygująca, a wizja starszej pani we łzach, będącą ofiarą klątwy złapała ją za serce. Może powinna powiedzieć o tym przypadku też Elvirze i pani Cassandrze? Może one znalazłyby dla niej jakieś lekarstwo...?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Gudrun spróbowała rozmasować sobie skronie, powoli narastający ból głowy jednak nie zelżał. Powstrzymała się przed westchnieniem. O ile Londyn po wypędzeniu mugoli był oazą spokoju, o tyle tereny bardziej wiejskie… miała wrażenie, że pękały w szwach od życia. Soczysta zieleń przejmowała władanie nad każdym uwolnionym skrawku ziemi, kwiaty raziły jaskrawymi barwami, ptaki przekrzykiwała się wzajemnie swoim szwargotem, a bzyczenie napierało na człowieka z każdej strony. Słowem, panował, charakterystyczny dla większości żywych istot, całkowity chaos, z którego z trudem dało się wyciągnąć jakikolwiek łańcuch powiązań. Źródła treli i ćwierków zbyt skutecznie kryły się w koronach drzew, zarzewie bzyczenia zbyt małe, ruchliwe i rozproszone by dało się je jakkolwiek zlokalizować, zapachy zbyt liczne i intensywne by dało się je od siebie rozdzielić. Gudrun splotła dłonie, obleczone w już dość przetarte rękawiczki. Skupiła się na ich fakturze. Pierwszy i najpewniej ostatni raz zwiedzała tutejsze pasieki, co za tym idzie próba rozgryzienia wszechogarniającego ją chaosu oraz znalezienia w nim jakiegokolwiek schematu była zbędna. Po głębszym wdechu, zamknęła się więc, na ile umiała, na dźwięki, zapachy oraz barwy przyrody, po czym skupiła całą swą uwagę na zmierzającej ku niej, rozgorączkowanej sylwetce klienta. Na zadaniu do wykonania.
Słuchając słów pana Picharda, bezwiednie pogładziła równo złożony, schowany w kieszeni na piersi bawełnianej koszuli, list. Pszczelarz nie powiedział właściwie nic nowego, jedynie powtórzył całą historię i swoje podejrzenia w sposób bardziej łzawy, co odrobinę skonfundowało Gudrun. Zdążyła się na Nokturnie przyzwyczaić do wypowiedzi konkretnych, a nie tych naszpikowanych opiniami, rodzinnymi historiami i Odyn wie jeszcze czym.
— Mhm — Kiwnęła głową, próbując nie myśleć na razie o wszystkich alternatywnych przyczynach złego poczucia pani Pichard. Skwar, komety, widmo końca zawieszenia broni - skutecznie ignorowała te tematy na codzień, nie trudno było, więc jeszcze przez chwilę, nie wspominać o nich teraz. Występowała tu na pozycji znawcy klątw, na nich, więc zamierzała się skupić. — I jest pan, panie Pichard, pewny, że prócz obniżonego nastroju oraz niechęci do pracy pańska żona nie uskarżała się na bezsenność, bóle głowy? Wieczorem nie widywała ponuraków ani nie naprzykrzały jej się owady? — dopytała, schylając się nad pasieką i powstrzymując się od zerkania na pszczoły, które jakby nigdy nic spacerowały sobie po dłoni pana Picharda.
— Nie, nie, nawet gdy jej pszczółka przysiądzie na ramieniu, to nawet kącik ust jej nie drga, nic! Całusa nie da, nie zerknie, wzrok ma taki pusty, że człowieka litość ogarnia, tylko oczywiście szwagier niewzruszony, wczoraj ją widział, to tylko ramionami wzruszył i oczy mu się tak zaiskrzyły, tak źle, pani wie jak. — Zacisnął usta i podniósł zmartwione brwi, jakby chciał nimi wskazać skrytą gdzieś na niebie kometę.
Gudrun dyplomatycznie nie zaprzeczyła, cierpliwie czekając, aż otworzy dostęp do ulu. Nie kleiła jej się ta historia. Skąd sąsiedni, konkurencyjny pszczelarz miałby znać annały czarnej magii? Lub wziąć zaklinacza? Przeglądała zarchiwizowane zlecenia Borgin&Burke i żadne nie pasowało. Wprawdzie mógłby poprosić o wyjątkową dyskrecję, ale to dodatkowo kosztowało. Dało się pozbyć konkurencji w o wiele tańszy sposób, niż nakładając klątwę na… na co właściwie? Na miód się przecież nie dało, był zbyt płynny. Gdyby z kolei przeklęta była sama pasieka pand domu najpewniej też by ją złapał. Możliwe, że przeklęta była sama pani domu, ale to wykluczało Czarną Klątwę. Klątwa Achlys? To przecież absurdalne, kto by chciał marnować tyle energii na podrzędną pszczelarkę?
Gudrun mocniej naciągnęła rękawiczki. Pan Pichard natomiast czule wyjął pierwszą ramkę z ula.
— Co u li… — nie zdążył dokończyć.
Spomiędzy palet wystrzeliły nagle dwie grube chyba-pszczoły. Jedna zakręciła, o mało nie wpadłszy do oka zaskoczonego pana Picharda i wyleciała w niebo. Druga zaś, popędziła na oślep prosto w kierunku nowoprzybyłej dziewczynki? Młodej kobiety? Gudrun powstrzymała się od instynktownego podążania wzrokiem za szybkim, małym, szarym kształtem, nie zerknęła, więc też w kierunku Marii. Spięła jedynie i natychmiast rozluźniła ramiona, nie odrywając wzroku od wyjętego plastru miodu. Był nienaruszony.
Słuchając słów pana Picharda, bezwiednie pogładziła równo złożony, schowany w kieszeni na piersi bawełnianej koszuli, list. Pszczelarz nie powiedział właściwie nic nowego, jedynie powtórzył całą historię i swoje podejrzenia w sposób bardziej łzawy, co odrobinę skonfundowało Gudrun. Zdążyła się na Nokturnie przyzwyczaić do wypowiedzi konkretnych, a nie tych naszpikowanych opiniami, rodzinnymi historiami i Odyn wie jeszcze czym.
— Mhm — Kiwnęła głową, próbując nie myśleć na razie o wszystkich alternatywnych przyczynach złego poczucia pani Pichard. Skwar, komety, widmo końca zawieszenia broni - skutecznie ignorowała te tematy na codzień, nie trudno było, więc jeszcze przez chwilę, nie wspominać o nich teraz. Występowała tu na pozycji znawcy klątw, na nich, więc zamierzała się skupić. — I jest pan, panie Pichard, pewny, że prócz obniżonego nastroju oraz niechęci do pracy pańska żona nie uskarżała się na bezsenność, bóle głowy? Wieczorem nie widywała ponuraków ani nie naprzykrzały jej się owady? — dopytała, schylając się nad pasieką i powstrzymując się od zerkania na pszczoły, które jakby nigdy nic spacerowały sobie po dłoni pana Picharda.
— Nie, nie, nawet gdy jej pszczółka przysiądzie na ramieniu, to nawet kącik ust jej nie drga, nic! Całusa nie da, nie zerknie, wzrok ma taki pusty, że człowieka litość ogarnia, tylko oczywiście szwagier niewzruszony, wczoraj ją widział, to tylko ramionami wzruszył i oczy mu się tak zaiskrzyły, tak źle, pani wie jak. — Zacisnął usta i podniósł zmartwione brwi, jakby chciał nimi wskazać skrytą gdzieś na niebie kometę.
Gudrun dyplomatycznie nie zaprzeczyła, cierpliwie czekając, aż otworzy dostęp do ulu. Nie kleiła jej się ta historia. Skąd sąsiedni, konkurencyjny pszczelarz miałby znać annały czarnej magii? Lub wziąć zaklinacza? Przeglądała zarchiwizowane zlecenia Borgin&Burke i żadne nie pasowało. Wprawdzie mógłby poprosić o wyjątkową dyskrecję, ale to dodatkowo kosztowało. Dało się pozbyć konkurencji w o wiele tańszy sposób, niż nakładając klątwę na… na co właściwie? Na miód się przecież nie dało, był zbyt płynny. Gdyby z kolei przeklęta była sama pasieka pand domu najpewniej też by ją złapał. Możliwe, że przeklęta była sama pani domu, ale to wykluczało Czarną Klątwę. Klątwa Achlys? To przecież absurdalne, kto by chciał marnować tyle energii na podrzędną pszczelarkę?
Gudrun mocniej naciągnęła rękawiczki. Pan Pichard natomiast czule wyjął pierwszą ramkę z ula.
— Co u li… — nie zdążył dokończyć.
Spomiędzy palet wystrzeliły nagle dwie grube chyba-pszczoły. Jedna zakręciła, o mało nie wpadłszy do oka zaskoczonego pana Picharda i wyleciała w niebo. Druga zaś, popędziła na oślep prosto w kierunku nowoprzybyłej dziewczynki? Młodej kobiety? Gudrun powstrzymała się od instynktownego podążania wzrokiem za szybkim, małym, szarym kształtem, nie zerknęła, więc też w kierunku Marii. Spięła jedynie i natychmiast rozluźniła ramiona, nie odrywając wzroku od wyjętego plastru miodu. Był nienaruszony.
Dla osoby osiadłej w mieście z pewnością ciężko było przyzwyczaić się do wielości bodźców oferowanych przez wieś. Mieszczuchy co prawda często lubiły mówić o wsi spokojnej, lecz było to tylko idyllistyczne przedstawienie tego, jak naprawdę wyglądało życie tam, gdzie nie sięgały brukowane uliczki, gdzie często trudno było dostać się nawet z pomocą mapy, gdzie ludzie byli przede wszystkim tutejsi, nie j a c y ś. Maria, chcąc nie chcąc, znajdowała się na krawędzi światów. Swój spokój odnajdywała w leśnych ostępach Gloucestershire, w równie ciemnym, co przyjemnym Forest of Dean. To w mieście czuła się nieswojo, w dziwny sposób niepewnie, jakby zza każdego zakrętu czyhało na nią niebezpieczeństwo. Właściwie po części tak właśnie było, bo usunięcie mugoli nie usunęło czarodziejskiej przestępczości. Ale ciekawe było porównywanie tego, co inni uważają za dziwne, nietypowe, niebezpieczne. I jak bardzo wszystkie te opisy różniły się od siebie.
Taki atak roju pszczół na przykład mógł połączyć ze sobą Gudrun i Marię w myśli, że właśnie to było niebezpieczne. Podniesiony głos pana Picharda sprawił, że sama Maria, znajdująca się w pewnej odległości, zastygła w bezruchu, idealnie pomiędzy chęcią ucieczki, a chęcią chwycenia za różdżkę w próbie obrony. Wciąż pamiętała, jak słaba była rzucana przez nią tarcza protego, trening z kuzynką obdarł ją ze wszelkich nadziei na odbicie poważnego zaklęcia, ale na pszczoły, przynajmniej chwilowo, powinno zadziałać, czy nie?
Pewnie tak, gdyby miała do czynienia z prawdziwym rojem, a nie jednym, tłuściutkim trzmielem pędzącym w jej stronę. Postanowiła więc zareagować instynktownie — taka nagła reakcja pszczoły nie była naturalna, mogło się więc jej coś dolegać. Bezpieczniej byłoby oczywiście schwytać owada przy użyciu bardziej konwencjonalnych dla pszczelarza metod, ale gdy miała do dyspozycji swe własne dłonie, też nie mogła narzekać. Najwyżej przyjdzie jej złożyć Elvirze niezwykle wstydliwą wizytę po jakiś specyfik na ukąszenia i zaklęcie znoszące opuchliznę. Przygarbiła się nieco, wysuwając ręce do przodu — teraz liczyła się tylko prędka reakcja. Wyczucie momentu.
Ułamki sekund.
Zbliżające się bzyczenie.
I skok.
Blondynka wyskoczyła w powietrze, układając dłonie w kulę tak, aby pochwycić to, co uważała za zwykłego trzmiela w obie dłonie, bez zgniecenia go. Nie musiała nawet rozchylać palców by wiedzieć, że próba pochwycenia owada udała się; niezidentyfikowany jeszcze trzminorek odbijał się od skóry jej dłoni, lecz póki co nie atakował. Sporą zasługę miało w tym oczywiście wcześniejsze okadzenie ula.
W tym samym czasie pan Pichard z przymkniętym lewym okiem, w które niemal uderzył drugi z trzminorków zastygł w bezruchu, oczekując dalszego wysypu rozzłoszczonych pszczół. Drgnął tylko na chwilę, spoglądając na Gudrun z mieszanką przeprosin i zupełnego zdziwienia. Zupełnie nie spodziewał się takiego obrotu sytuacji, ale gdy bzyczenie gdzieś w okolicach głowy ucichło, a sam owad odleciał w kierunku graniczących z pasiekami drzew, pokręcił energicznie głową, jakby w ten sposób pragnął wybudzić się z szoku, którego właśnie doznał.
— Pani chwilę zaczeka... — mężczyzna poczerwieniał na twarzy, dodatkowo na czole pojawiło się kilka kropelek potu. Oddychał ciężko, wciąż jeszcze będąc pod emocjonalnym wpływem niespodziewanego zdarzenia, co dawało do myślenia i wskazywało wprost, że pan Pichard był może człowiekiem dobrych miodów, ale także strachliwej psychiki. Dopiero po kilkunastu sekundach ponownie, ostrożnie zajrzał do środka, a gdy upewnił się, że pozostałe pszczoły nie mają podobnie gwałtownych zamiarów co dwójka uciekinierów, wyciągnął kolejny plaster miodu. Pozornie nie do odróżnienia z pierwszym, może za wyjątkiem silniejszej, słodkiej woni wydobywającej się z niego.
— Ekhm — odchrząknął, spoglądając na Gudrun wyczekująco. — Jak pani widzi, miód jest taki, jaki być powinien. Struktura uporządkowana, boki nienadszarpnięte, królowa w ulu obecna. Ja już sam nie rozumiem, o co tu może chodzić, jeżeli nie o zemstę na mnie i mojej rodzinie... — zaraz po tym mężczyzna westchnął ciężko, niemalże płaczliwie, przenosząc wzrok na ul. Widać było, że kwestia potencjalnej zemsty, obłożenia żony klątwą, a i jeszcze postępujące pewnie problemy z interesem ciążyły mu na sercu dość mocno. — Ale po to po panią posłałem. Naprawdę, pieniądze roli nie grają, oby tylko pozbyła się pani tego świństwa... — Borgin słyszała pewnie podobne słowa wielokrotnie. Ludzie zgłaszający się po jej usługi nie znajdowali się w najprzyjemniejszej z sytuacji, a ich desperacja bywała ogromna. Podobnie jak ta, która wylewała się niemal z pana Picharda.
Z pana Picharda, który nie widział jeszcze nadchodzącej w ich kierunku młodej dziewczyny ze złączonymi dłońmi. Maria spacerowała natomiast powoli, nie chcąc dodatkowo rozwścieczyć schwytanego przez siebie owada. Ale jeżeli w jej zasięgu wzroku znalazł się już jakiś pracownik pasieki, uznała, że najbardziej logicznym byłoby oddanie mu tejże zguby.
— Dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzam — odezwała się cicho, przesuwając wzrokiem między Gudrun (musiała unieść głowę do góry, by zerknąć w jej twarz, choć nie robiła tego nachalnie), a panem Pichardem. — Ale złapałam pewnego uciekiniera. Wydaje mi się, że wypadł z tego ulu...
Taki atak roju pszczół na przykład mógł połączyć ze sobą Gudrun i Marię w myśli, że właśnie to było niebezpieczne. Podniesiony głos pana Picharda sprawił, że sama Maria, znajdująca się w pewnej odległości, zastygła w bezruchu, idealnie pomiędzy chęcią ucieczki, a chęcią chwycenia za różdżkę w próbie obrony. Wciąż pamiętała, jak słaba była rzucana przez nią tarcza protego, trening z kuzynką obdarł ją ze wszelkich nadziei na odbicie poważnego zaklęcia, ale na pszczoły, przynajmniej chwilowo, powinno zadziałać, czy nie?
Pewnie tak, gdyby miała do czynienia z prawdziwym rojem, a nie jednym, tłuściutkim trzmielem pędzącym w jej stronę. Postanowiła więc zareagować instynktownie — taka nagła reakcja pszczoły nie była naturalna, mogło się więc jej coś dolegać. Bezpieczniej byłoby oczywiście schwytać owada przy użyciu bardziej konwencjonalnych dla pszczelarza metod, ale gdy miała do dyspozycji swe własne dłonie, też nie mogła narzekać. Najwyżej przyjdzie jej złożyć Elvirze niezwykle wstydliwą wizytę po jakiś specyfik na ukąszenia i zaklęcie znoszące opuchliznę. Przygarbiła się nieco, wysuwając ręce do przodu — teraz liczyła się tylko prędka reakcja. Wyczucie momentu.
Ułamki sekund.
Zbliżające się bzyczenie.
I skok.
Blondynka wyskoczyła w powietrze, układając dłonie w kulę tak, aby pochwycić to, co uważała za zwykłego trzmiela w obie dłonie, bez zgniecenia go. Nie musiała nawet rozchylać palców by wiedzieć, że próba pochwycenia owada udała się; niezidentyfikowany jeszcze trzminorek odbijał się od skóry jej dłoni, lecz póki co nie atakował. Sporą zasługę miało w tym oczywiście wcześniejsze okadzenie ula.
W tym samym czasie pan Pichard z przymkniętym lewym okiem, w które niemal uderzył drugi z trzminorków zastygł w bezruchu, oczekując dalszego wysypu rozzłoszczonych pszczół. Drgnął tylko na chwilę, spoglądając na Gudrun z mieszanką przeprosin i zupełnego zdziwienia. Zupełnie nie spodziewał się takiego obrotu sytuacji, ale gdy bzyczenie gdzieś w okolicach głowy ucichło, a sam owad odleciał w kierunku graniczących z pasiekami drzew, pokręcił energicznie głową, jakby w ten sposób pragnął wybudzić się z szoku, którego właśnie doznał.
— Pani chwilę zaczeka... — mężczyzna poczerwieniał na twarzy, dodatkowo na czole pojawiło się kilka kropelek potu. Oddychał ciężko, wciąż jeszcze będąc pod emocjonalnym wpływem niespodziewanego zdarzenia, co dawało do myślenia i wskazywało wprost, że pan Pichard był może człowiekiem dobrych miodów, ale także strachliwej psychiki. Dopiero po kilkunastu sekundach ponownie, ostrożnie zajrzał do środka, a gdy upewnił się, że pozostałe pszczoły nie mają podobnie gwałtownych zamiarów co dwójka uciekinierów, wyciągnął kolejny plaster miodu. Pozornie nie do odróżnienia z pierwszym, może za wyjątkiem silniejszej, słodkiej woni wydobywającej się z niego.
— Ekhm — odchrząknął, spoglądając na Gudrun wyczekująco. — Jak pani widzi, miód jest taki, jaki być powinien. Struktura uporządkowana, boki nienadszarpnięte, królowa w ulu obecna. Ja już sam nie rozumiem, o co tu może chodzić, jeżeli nie o zemstę na mnie i mojej rodzinie... — zaraz po tym mężczyzna westchnął ciężko, niemalże płaczliwie, przenosząc wzrok na ul. Widać było, że kwestia potencjalnej zemsty, obłożenia żony klątwą, a i jeszcze postępujące pewnie problemy z interesem ciążyły mu na sercu dość mocno. — Ale po to po panią posłałem. Naprawdę, pieniądze roli nie grają, oby tylko pozbyła się pani tego świństwa... — Borgin słyszała pewnie podobne słowa wielokrotnie. Ludzie zgłaszający się po jej usługi nie znajdowali się w najprzyjemniejszej z sytuacji, a ich desperacja bywała ogromna. Podobnie jak ta, która wylewała się niemal z pana Picharda.
Z pana Picharda, który nie widział jeszcze nadchodzącej w ich kierunku młodej dziewczyny ze złączonymi dłońmi. Maria spacerowała natomiast powoli, nie chcąc dodatkowo rozwścieczyć schwytanego przez siebie owada. Ale jeżeli w jej zasięgu wzroku znalazł się już jakiś pracownik pasieki, uznała, że najbardziej logicznym byłoby oddanie mu tejże zguby.
— Dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzam — odezwała się cicho, przesuwając wzrokiem między Gudrun (musiała unieść głowę do góry, by zerknąć w jej twarz, choć nie robiła tego nachalnie), a panem Pichardem. — Ale złapałam pewnego uciekiniera. Wydaje mi się, że wypadł z tego ulu...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Życiorysy obu dziewczyn były bardzo podobne; najpierw wychowywanie się z dala od miasta, później edukacja w zagranicznej szkole, a następnie rzucenie się w wir pracy, która była im (po części przez los, po części przez rodziców) od zawsze przeznaczona.
Im bardziej się, jednak ich historiom przyglądało tym więcej różnic się unaoczniało. Kiedy Maria wychowywała się w pobliżu słonecznego przydomowego ogródka, Gudrun dopiero ośmielała się do wieczornego, samotnego wyjścia z sypialni. Gdy jedna z nich zachwycała się pięknem Beauxbatons i wiatrem we włosach, towarzyszącemu lataniu na miotle, druga dopiero przekonywała się do piękna gwiazd (obserwowanych oczywiście z bezpiecznej wieży) i biegania dookoła obszernego zamczyska. Jedna znalazła spokój w pracy między jednorożcami i drzewami dziewiczego Forest of Dean, druga między klątwami i ciasnym uliczkami Śmiertelnego Nokturnu.
Co za tym idzie były przyzwyczajone do skrajnie różnych przestrzeni. Naturalnym środowiskiem jednej było, nomen omen, to naturalne. Zaś tej drugiej, to zindustrializowane, sztucznie uporządkowane, niebezpieczne, owszem, ale niebezpieczne w ten znajomy, swojski sposób. Klątwy, czarnoksiężnicy, włamywaczy, kieszonkowcy oraz inni nieżyczliwi (eufemistycznie rzecz ujmując) ludzie - Gudrun była nauczona, jak choćby z grubsza, sobie z nimi radzić, ale z przyrodą? Wobec niej była bezradna i chyba właśnie ten nieuświadomiony strach drażnił ją nawet bardziej od faktu, iż przez swoją nieznajomość fauny i flory nie była w stanie odróżnić potencjalnych widziadeł od rzeczywistości.
Dlatego też widok przestraszonego pana Picharda, w jakiś pokrętny sposób, dodał jej otuchy. Przymknięte lewe oko stanowiło dowód na realność, już nieobecnych przy ulu, dwóch szarych uciekinierów. Przy czerwonej twarzy oraz ciężkim oddechu pszczelarza, krótkie spięcie się w sobie nie wydawało jej się już przesadną, świadczącą o tchórzostwie i słabości ducha reakcją, za którą powinna się zganić, a otwartość z jaką pan Pichard dzielił się oraz okazywał swoje emocje, choć trochę niezręczna, zaczynała chyba budzić w Gudrun sympatię.
— Spokojnie, o cenie porozmawiamy pod koniec, będzie ona zależna od miejsca nałożenia oraz rodzaju klątwy — spróbowała trochę nieporadnie uspokoić pana Picharda swoim beznamiętnym głosem, w ostatniej chwili powstrzymując się przed wspomnieniem, że przeklęta może być też sama kobieta, niekoniecznie pasieka. Im później zaczną wspólnie rozważać ten scenariusz tym lepiej dla jego nerwów. — Rozmawianie o niej teraz mija się więc z celem.
Nachyliła się nad wyjętym plastrem. Czy jej się wydawało czy pachniał jakoś inaczej od poprzedniego? I czemu na dwie pszczoły zadymianie nie zadziałało równie dobrze co na resztę roju? Pan Pichard znał się chyba na swoim fachu, a uciekinierki (uciekinierzy?) mimo to mocno go zaskoczyli. Gudrun powstrzymała się przed ponownym rozmasowaniem skroni. Dość teoretyzowania, pora przejść do konkretu.
Płynnym ruchem, z trochę przesadnym namaszczeniem wyjęła z połów ciemnej spódnicy różdżkę i wyraźnie wypowiedziała jedno z jej ulubionych zaklęć Hexa Revelio. Przez chwilę czuła jak różdżka drży pod jej palcami, rozgrzewa po czym… nic. Magia nie obległa otoczenia znajomym powiewem, jedynie dłoń Gudrun zaczęła się nieznacznie trząść od zbyt kurczowego ściskania drewna. Zbiła usta w wąską kreskę. Zignorowała pytające, podszyte nadzieją spojrzenie pszczelarza. Zaklęcia czasami się nie udawały, to normalne, a rozwodzenie się nad porażką, jedynie zwiększało prawdopodobieństwo wystąpienia kolejnej. Dlatego chciała ponowić czar jak najprędzej, zanim myśli oraz pytania pana Picharda ją dogonią, burząc jej resztki skupienia.
Na szczęście jej kolejną bezowocną próbę przerwał cichy głosik. Gudrun instynktownie wyprostowała się, niechcący jeszcze bardziej zaznaczając różnicę wzrostu. Szybko się jednak skorygowała i w ślad za subtelnym ruchem Marii, spróbowała równie nienachalnie się zgarbić.
— Dzień dobry — przywitała się z delikatnym zawahaniem.
Złapanie owada w locie nigdy by nawet nie przeszło przez głowę Borgin, zaś jeśli już to dopiero po poprzednim rzuceniu conajmniej kilku Arresto Momentum, tymczasem stojąca przed nią dziewczyna (czy raczej młoda kobieta) ewidentnie nie wspomagała się różdżką. Skinęła głową w wyrazie skromnego podziwu nad refleksem nieznajomej, która swoją atletyczną sylwetką, błękitną sukienką i długimi warkoczami zdawała się idealnie wpasowywać w krajobraz. Gdzieś z odmętów pamięci Gudrun wypłynęło wspomnienie sielskiego obrazu, na który niegdyś pomagała ojcu nałożyć klątwę. (O ironio, zapewne przeznaczoną dla jakiegoś mieszczucha, wielbiącego odległą mu naturę.) Polne kwiaty, drzewo obwieszone gromadką dzieci, a u jego stóp złotowłosa dziewczyna obejmująca delikatnie w garści jakiś niewidoczny skarb. Gudrun zamrugała intensywniej. Czemu na Odyna przypominała sobie to płótno?
— Och, proszę nie przepraszać. — Pan Pichard ciągle trochę roztrzęsiony stanem żony i nagłym owadzim zrywem, uśmiechnął się do Marii, odrywając wyczekujący wzrok od Gudrun. — To ja przepraszam za kłopot mam nadzieję, że ta mała awanturnica nie przysporzyła panience problemów? — Gotowy na przejęcie “małej awanturnicy” ostrożnie rozłożył ręce pod, napradcę przyrządzoną przez dłonie Marii, klatką. — Dziękuję, proszę mi przekazać tą małą uciekinier… a?
Im bardziej się, jednak ich historiom przyglądało tym więcej różnic się unaoczniało. Kiedy Maria wychowywała się w pobliżu słonecznego przydomowego ogródka, Gudrun dopiero ośmielała się do wieczornego, samotnego wyjścia z sypialni. Gdy jedna z nich zachwycała się pięknem Beauxbatons i wiatrem we włosach, towarzyszącemu lataniu na miotle, druga dopiero przekonywała się do piękna gwiazd (obserwowanych oczywiście z bezpiecznej wieży) i biegania dookoła obszernego zamczyska. Jedna znalazła spokój w pracy między jednorożcami i drzewami dziewiczego Forest of Dean, druga między klątwami i ciasnym uliczkami Śmiertelnego Nokturnu.
Co za tym idzie były przyzwyczajone do skrajnie różnych przestrzeni. Naturalnym środowiskiem jednej było, nomen omen, to naturalne. Zaś tej drugiej, to zindustrializowane, sztucznie uporządkowane, niebezpieczne, owszem, ale niebezpieczne w ten znajomy, swojski sposób. Klątwy, czarnoksiężnicy, włamywaczy, kieszonkowcy oraz inni nieżyczliwi (eufemistycznie rzecz ujmując) ludzie - Gudrun była nauczona, jak choćby z grubsza, sobie z nimi radzić, ale z przyrodą? Wobec niej była bezradna i chyba właśnie ten nieuświadomiony strach drażnił ją nawet bardziej od faktu, iż przez swoją nieznajomość fauny i flory nie była w stanie odróżnić potencjalnych widziadeł od rzeczywistości.
Dlatego też widok przestraszonego pana Picharda, w jakiś pokrętny sposób, dodał jej otuchy. Przymknięte lewe oko stanowiło dowód na realność, już nieobecnych przy ulu, dwóch szarych uciekinierów. Przy czerwonej twarzy oraz ciężkim oddechu pszczelarza, krótkie spięcie się w sobie nie wydawało jej się już przesadną, świadczącą o tchórzostwie i słabości ducha reakcją, za którą powinna się zganić, a otwartość z jaką pan Pichard dzielił się oraz okazywał swoje emocje, choć trochę niezręczna, zaczynała chyba budzić w Gudrun sympatię.
— Spokojnie, o cenie porozmawiamy pod koniec, będzie ona zależna od miejsca nałożenia oraz rodzaju klątwy — spróbowała trochę nieporadnie uspokoić pana Picharda swoim beznamiętnym głosem, w ostatniej chwili powstrzymując się przed wspomnieniem, że przeklęta może być też sama kobieta, niekoniecznie pasieka. Im później zaczną wspólnie rozważać ten scenariusz tym lepiej dla jego nerwów. — Rozmawianie o niej teraz mija się więc z celem.
Nachyliła się nad wyjętym plastrem. Czy jej się wydawało czy pachniał jakoś inaczej od poprzedniego? I czemu na dwie pszczoły zadymianie nie zadziałało równie dobrze co na resztę roju? Pan Pichard znał się chyba na swoim fachu, a uciekinierki (uciekinierzy?) mimo to mocno go zaskoczyli. Gudrun powstrzymała się przed ponownym rozmasowaniem skroni. Dość teoretyzowania, pora przejść do konkretu.
Płynnym ruchem, z trochę przesadnym namaszczeniem wyjęła z połów ciemnej spódnicy różdżkę i wyraźnie wypowiedziała jedno z jej ulubionych zaklęć Hexa Revelio. Przez chwilę czuła jak różdżka drży pod jej palcami, rozgrzewa po czym… nic. Magia nie obległa otoczenia znajomym powiewem, jedynie dłoń Gudrun zaczęła się nieznacznie trząść od zbyt kurczowego ściskania drewna. Zbiła usta w wąską kreskę. Zignorowała pytające, podszyte nadzieją spojrzenie pszczelarza. Zaklęcia czasami się nie udawały, to normalne, a rozwodzenie się nad porażką, jedynie zwiększało prawdopodobieństwo wystąpienia kolejnej. Dlatego chciała ponowić czar jak najprędzej, zanim myśli oraz pytania pana Picharda ją dogonią, burząc jej resztki skupienia.
Na szczęście jej kolejną bezowocną próbę przerwał cichy głosik. Gudrun instynktownie wyprostowała się, niechcący jeszcze bardziej zaznaczając różnicę wzrostu. Szybko się jednak skorygowała i w ślad za subtelnym ruchem Marii, spróbowała równie nienachalnie się zgarbić.
— Dzień dobry — przywitała się z delikatnym zawahaniem.
Złapanie owada w locie nigdy by nawet nie przeszło przez głowę Borgin, zaś jeśli już to dopiero po poprzednim rzuceniu conajmniej kilku Arresto Momentum, tymczasem stojąca przed nią dziewczyna (czy raczej młoda kobieta) ewidentnie nie wspomagała się różdżką. Skinęła głową w wyrazie skromnego podziwu nad refleksem nieznajomej, która swoją atletyczną sylwetką, błękitną sukienką i długimi warkoczami zdawała się idealnie wpasowywać w krajobraz. Gdzieś z odmętów pamięci Gudrun wypłynęło wspomnienie sielskiego obrazu, na który niegdyś pomagała ojcu nałożyć klątwę. (O ironio, zapewne przeznaczoną dla jakiegoś mieszczucha, wielbiącego odległą mu naturę.) Polne kwiaty, drzewo obwieszone gromadką dzieci, a u jego stóp złotowłosa dziewczyna obejmująca delikatnie w garści jakiś niewidoczny skarb. Gudrun zamrugała intensywniej. Czemu na Odyna przypominała sobie to płótno?
— Och, proszę nie przepraszać. — Pan Pichard ciągle trochę roztrzęsiony stanem żony i nagłym owadzim zrywem, uśmiechnął się do Marii, odrywając wyczekujący wzrok od Gudrun. — To ja przepraszam za kłopot mam nadzieję, że ta mała awanturnica nie przysporzyła panience problemów? — Gotowy na przejęcie “małej awanturnicy” ostrożnie rozłożył ręce pod, napradcę przyrządzoną przez dłonie Marii, klatką. — Dziękuję, proszę mi przekazać tą małą uciekinier… a?
Chociaż sytuacja nie wydawała się być prawdziwie ciężka — bo nie pasowała do tego, co wyobraźnia podsuwała jako wojenny obraz; scena działa się wszak w środku dnia, pośród spokojnej okolicy i pachniała przede wszystkim intensywnością kwiecia nie zaś krwią — każda z nich na swój sposób próbowała zebrać dla siebie najbardziej bliskie sercu elementy, aby poczuć się w niej jeszcze bardziej pewnie. Gudrun spoglądała więc w kierunku pana Picharda, który niespodziewanie dla siebie tracił kontrolę nad sytuacją. Ile razy widziała podobne miny, ile razy czuła unoszące się w powietrzu, a niewypowiedziane jeszcze prośby o pilną pomoc? Pszczelarz mógł zresztą stanowić coś w rodzaju powiewu świeżego powietrza pośród klienteli panny Borgin — otwarcie ukazujący swe emocje, bo tkwiący w przeświadczeniu, że nie ma niczego do ukrycia, całe życie uczciwie pracując na to, w jakim miejscu się znalazł. I ta otwartość właśnie mogła świadczyć o tym, że człowiek ten, nawet w obliczu porażki w namierzeniu klątwy bądź określeniu jej rodzaju, nie będzie miał tego za złe młodej jeszcze klątwołamaczce. Wiedział przecież, że ciężka praca, nawet przy najlepszych chęciach potrafiła z różnych powodów obrócić się wniwecz.
Maria z kolei, gdy tylko wyczuła w powietrzu napięcie, na które zwykła od kilku miesięcy uważać jeszcze bardziej, wszak gra często dotyczyła jej zdrowia lub dobrobytu, próbowała ugruntować się w scenerri wokół. Tym bardziej pragnęła czuć promienie słońca na swej skórze, źdźbła wyrośniętej, soczystozielonej trawy łaskoczące ją w okolicy łydki, drobne powiewy ciepłego wiatru i nieodzowne w miejscu takim jak to bzyczenie owadów. Jakikolwiek przestrach, który mógł dopaść płochliwe serce dziewczęcia rozpuszczał się więc w jej środku, im dłużej przekonana była, że to tylko widmo, że żadnego prawdziwego niebezpieczeństwa nie mogła się tu spodziewać. Najwyżej ukąszenia pszczoły, ale owady te nie atakowały bez powodów, zaś Maria potrafiła zachować się z konieczną ostrożnością, jak na fascynatkę magicznych stworzeń przystało. Gdyby nawet stało się najgorsze, mogła liczyć na pomoc kuzynki albo może pani Cassandry.
Cokolwiek miało się dziś stać, nie będzie z tym sama.
Samotność nie groziła także Gudrun, choć... Czy poczynała się już tego spodziewać? I czy będzie jej to na rękę?
Póki co mogła być pewna, że wąchany przez nią plaster miodu faktycznie pachniał delikatnie inaczej. Nuty słodyczy wciąż były dominujące, wciąż większość zapachu należała do klasycznego zapachu miodu, lecz było w tym coś jeszcze. Coś, co na myśl przywodziło raczej leczniczy napar. Smaczny, ale skąd ten zapach w plastrze miodu? I dlaczego pan Pichard tego nie wyczuł?
— Apsik! — odpowiedź na drugie pytanie przyszła pierwsza, w postaci donośnego kichnięcia, którego echo poniosło się dalej, w głąb pasieki. Gdy pan Pichard otworzył oczy, ściśnięte w odruchu bezwarunkowym, dostrzegając skupioną sylwetkę młodej kobiety, zreflektował się prędko, że mógł właśnie poważnie przeszkodzić jej w pracy. Dlatego też jedną ręką ścisnął płatki nosa, drugą przyłożył do swych ust, żeby w razie możliwości móc w dobrym momencie stłumić kolejne kichnięcie. I pozostał w tej pozycji do czasu, aż dołączyła do nich trzecia sylwetka.
Maria raz jeszcze zerknęła w kierunku wysokiej kobiety, posyłając jej nieśmiały, zakłopotany, ale wyraźnie szczery uśmiech w odpowiedzi na powitanie.
— Nie, nie, proszę się nie martwić. Była trochę duża, więc myślałam, że to może królowa — wyjaśniła swoje podejście, bowiem łapanie w locie byle pszczółki mogło zakrawać o początki szaleństwa. Mówiąc to zbliżyła się do pana Picharda, układając swoje dłonie zaraz nad jego, ułożonymi w koszyk. — Wypuszczę ją na raz... dwa... — rozpoczęła rozliczanie, łapiąc kontakt wzrokowy z właścicielem pasieki. Od jego prędkiej reakcji zależało przecież powodzenie całej operacji. — Trzy! — w tej samej sekundzie otwarła koszyk stworzony z dłoni, a w powietrze wzleciał, znacznie bardziej wolno niż przy otwarciu ula duży, szary... Bąk?
— Na gacie Merlina, toż to trzminorek — po raz kolejny szczególna ekspresywność pana Picharda nie zawiodła obu znajdujących się przy nich kobiet. Szarozielone oczy Marii rozszerzyły się w zaskoczeniu na tę wiadomość, podobnie wargi rozchyliły się w niewypowiedzianym jeszcze pytaniu. Zamiast je sformułować, raz jeszcze próbowała skrzyżować spojrzenie swoje i wysokiej nieznajomej. Tymczasem pan Pichard wydawał się kurczeć pod wpływem realizacji swej sytuacji coraz bardziej wraz z każdą mijającą sekundą. Gdy obie młode kobiety znów poświęciły mu swoją uwagę, ten opierał się o ul, a poprawnie zidentyfikowany trzminorek siedział na jego otwartej dłoni, jak gdyby nigdy nic. Nie był to wszak gatunek agresywny — jego szkodliwość dla ludzi skupiała się wszak na wydzielanej przez nie substancji podobnej łudząco do miodu, choć przez to, że żywiły się one przede wszystkim pokrzywami, substancja wyróżniała się subtelną wonią pokrzywy. I to też mogła poczuć Gudrun, gdy egzaminowała wyciągnięty plaster miodu.
— Proszę pana? Wszystko w porządku? — Maria w żadnym wypadku nie spodziewała się aż takiej reakcji na jednego trzminorka. Mężczyzna wydawał się być zupełnie załamany, oparł czoło w zgięciu łokcia trzymanego na otwartym ulu. Niższa z blondynek zebrała się w sobie, łagodnie układając dłoń na ramieniu mężczyzny. Może potrzebował tylko chwili samotności, a może już widać było efekty trzminorkowej działalności?
— Oj, kochaniutka, nic nie jest w porządku... — mruknął niemalże płaczliwie, wciąż nie pokazując twarzy. Zamiast tego, w drżeniu jego głosu wyraźnie było widać, że walczył ze swymi, z pewnością negatywnymi emocjami i ledwo powstrzymywał od płaczu. — Ale pani Borgin, chciałbym panią przeprosić... Jeżeli to naprawdę trzminorki... To niepotrzebnie panią fatygowałem...
Maria z kolei, gdy tylko wyczuła w powietrzu napięcie, na które zwykła od kilku miesięcy uważać jeszcze bardziej, wszak gra często dotyczyła jej zdrowia lub dobrobytu, próbowała ugruntować się w scenerri wokół. Tym bardziej pragnęła czuć promienie słońca na swej skórze, źdźbła wyrośniętej, soczystozielonej trawy łaskoczące ją w okolicy łydki, drobne powiewy ciepłego wiatru i nieodzowne w miejscu takim jak to bzyczenie owadów. Jakikolwiek przestrach, który mógł dopaść płochliwe serce dziewczęcia rozpuszczał się więc w jej środku, im dłużej przekonana była, że to tylko widmo, że żadnego prawdziwego niebezpieczeństwa nie mogła się tu spodziewać. Najwyżej ukąszenia pszczoły, ale owady te nie atakowały bez powodów, zaś Maria potrafiła zachować się z konieczną ostrożnością, jak na fascynatkę magicznych stworzeń przystało. Gdyby nawet stało się najgorsze, mogła liczyć na pomoc kuzynki albo może pani Cassandry.
Cokolwiek miało się dziś stać, nie będzie z tym sama.
Samotność nie groziła także Gudrun, choć... Czy poczynała się już tego spodziewać? I czy będzie jej to na rękę?
Póki co mogła być pewna, że wąchany przez nią plaster miodu faktycznie pachniał delikatnie inaczej. Nuty słodyczy wciąż były dominujące, wciąż większość zapachu należała do klasycznego zapachu miodu, lecz było w tym coś jeszcze. Coś, co na myśl przywodziło raczej leczniczy napar. Smaczny, ale skąd ten zapach w plastrze miodu? I dlaczego pan Pichard tego nie wyczuł?
— Apsik! — odpowiedź na drugie pytanie przyszła pierwsza, w postaci donośnego kichnięcia, którego echo poniosło się dalej, w głąb pasieki. Gdy pan Pichard otworzył oczy, ściśnięte w odruchu bezwarunkowym, dostrzegając skupioną sylwetkę młodej kobiety, zreflektował się prędko, że mógł właśnie poważnie przeszkodzić jej w pracy. Dlatego też jedną ręką ścisnął płatki nosa, drugą przyłożył do swych ust, żeby w razie możliwości móc w dobrym momencie stłumić kolejne kichnięcie. I pozostał w tej pozycji do czasu, aż dołączyła do nich trzecia sylwetka.
Maria raz jeszcze zerknęła w kierunku wysokiej kobiety, posyłając jej nieśmiały, zakłopotany, ale wyraźnie szczery uśmiech w odpowiedzi na powitanie.
— Nie, nie, proszę się nie martwić. Była trochę duża, więc myślałam, że to może królowa — wyjaśniła swoje podejście, bowiem łapanie w locie byle pszczółki mogło zakrawać o początki szaleństwa. Mówiąc to zbliżyła się do pana Picharda, układając swoje dłonie zaraz nad jego, ułożonymi w koszyk. — Wypuszczę ją na raz... dwa... — rozpoczęła rozliczanie, łapiąc kontakt wzrokowy z właścicielem pasieki. Od jego prędkiej reakcji zależało przecież powodzenie całej operacji. — Trzy! — w tej samej sekundzie otwarła koszyk stworzony z dłoni, a w powietrze wzleciał, znacznie bardziej wolno niż przy otwarciu ula duży, szary... Bąk?
— Na gacie Merlina, toż to trzminorek — po raz kolejny szczególna ekspresywność pana Picharda nie zawiodła obu znajdujących się przy nich kobiet. Szarozielone oczy Marii rozszerzyły się w zaskoczeniu na tę wiadomość, podobnie wargi rozchyliły się w niewypowiedzianym jeszcze pytaniu. Zamiast je sformułować, raz jeszcze próbowała skrzyżować spojrzenie swoje i wysokiej nieznajomej. Tymczasem pan Pichard wydawał się kurczeć pod wpływem realizacji swej sytuacji coraz bardziej wraz z każdą mijającą sekundą. Gdy obie młode kobiety znów poświęciły mu swoją uwagę, ten opierał się o ul, a poprawnie zidentyfikowany trzminorek siedział na jego otwartej dłoni, jak gdyby nigdy nic. Nie był to wszak gatunek agresywny — jego szkodliwość dla ludzi skupiała się wszak na wydzielanej przez nie substancji podobnej łudząco do miodu, choć przez to, że żywiły się one przede wszystkim pokrzywami, substancja wyróżniała się subtelną wonią pokrzywy. I to też mogła poczuć Gudrun, gdy egzaminowała wyciągnięty plaster miodu.
— Proszę pana? Wszystko w porządku? — Maria w żadnym wypadku nie spodziewała się aż takiej reakcji na jednego trzminorka. Mężczyzna wydawał się być zupełnie załamany, oparł czoło w zgięciu łokcia trzymanego na otwartym ulu. Niższa z blondynek zebrała się w sobie, łagodnie układając dłoń na ramieniu mężczyzny. Może potrzebował tylko chwili samotności, a może już widać było efekty trzminorkowej działalności?
— Oj, kochaniutka, nic nie jest w porządku... — mruknął niemalże płaczliwie, wciąż nie pokazując twarzy. Zamiast tego, w drżeniu jego głosu wyraźnie było widać, że walczył ze swymi, z pewnością negatywnymi emocjami i ledwo powstrzymywał od płaczu. — Ale pani Borgin, chciałbym panią przeprosić... Jeżeli to naprawdę trzminorki... To niepotrzebnie panią fatygowałem...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Gudrun zmarszczyła minimalnie nos, wyczuwszy nową, ledwo przebijającą się przez niezwykle intensywną słodycz miodu, zapachową nutę. W pewien luźny sposób przywoływała jej skojarzenia z cieniem szkolnych murów, rozpędzoną wiosną, może zroszoną trawą? Albo jakimś innym zielskiem. Problem w tym, iż cała okolica kipiała od może trochę mniej rześkich i bardziej dusznych, ale jednak bardzo podobnych, zapachów. Pszczoły wytwarzały miód pewnie na podstawie nektarów czy pyłków (Borginowie raczej nie kultywowali u swoich dzieci wiedzy na ten temat) kwiatów z okolicznych łąk, nic chyba dziwnego, iż miody upodobniały się do nich nie tylko w smaku? Gudrun spojrzała na swojego klienta trochę z ukosa, rozważając, na ile byłby w stanie potwierdzić jej domysły i czy uzyskanie tej informacji byłoby dla niej jakkolwiek przydatne. Kichnięcie, jednak szybko rozwiało jej wątpliwości.
Tak przynajmniej jej się zdawało. Czyżby przyczyną nieudanego zaklęcia była jej niepewność? Zirytowała się na samą myśli. Czy gdyby się upewniła, czy zróżnicowanie plastrów w obrębie jednego ula jest normą, czar wyszedłby idealnie? Czy rzeczywiście niewiedza na temat tak błahych faktów mogła kłaść się tak dużym cieniem na jakości jej skupienia? Zaczęła delikatnie wystukiwać na różdżce (ciągle dzierżonej w opuszczonej lewej ręce), tylko sobie znaną melodię.
Gudrun nie odrywała spojrzenia od Marii. Nieśmiało kiwnęła głową w odpowiedzi na uśmiech. Nie mogła się pozbyć wrażenia, że choć tkwiła między tymi pasiekami od dłuższego czasu, to w przeciwieństwie do nowoprzybyłej - była tu gościem, ot zagubionym turystą bardziej. I jakoś podskórnie chyba już przeczuwała, iż nie będzie musiała, ba, nie będzie wogóle w stanie, poradzić sobie z tutejszym problemem sama.
Uniosła nieznacznie czubek tamaryszkowego drewna ku górze, instynktownie rozstawiła szerzej nogi, jak zawsze, gdy szykowała się do potencjalnego rzucenia defensywnego czaru. Królowa, czym właściwie mogła się ona różnić od pozostałych robotnic? Zapewne rozmiarem. Może dlatego oczadzanie nie zadziałało na nią równie dobrze co na resztę ula? Czy druga uciekinierka też mogła być królową? Bądź królem? Księżniczką? Gudrun ani trochę nie uśmiechało się ganianie za owadami. Zwłaszcza królewskimi. Nie chciała się przekonywać na własnej skórze czy takowe mogą żądlić bez skazywania się na śmierć, albo czy ich ukłucia ze względu na rozmiar odwłoków są bardziej jadowite. Jakim cudem ktoś o tak słabym sercu, jak pan Pichard podjął się pracy z tymi stworzeniami? Wzięła najdyskretniej jak tylko potrafiła, głębszy wdech. Ta pszczoła nie mogła być skrajnie groźna, skoro tej zwinnej duszy udało się ją pochwycić i (dotąd) bezproblemowo przenieść. Istotę bezpieczeństwa stanowiła ostrożności, jeśli ją zachowa - nie zrobi sobie przez niewiedzę krzywdy.
Podejrzliwie przyglądnęła się szaremu tłuściochowi, który jakby nigdy nic, zasiadł na otwartej dłoni pszczelarza. Trzminorek? Podchwyciła wzrok nieznajomej. Ku swojemu niezadowoleniu ujrzała w szarozielonych oczach, odbicie własnego - lecz nie chłodnego, a zagubionego - spojrzenia. Trzminorki, trzminorki… chyba kiedyś coś o nich słyszała, może nawet je widywała? Czyli to one w jakiś sposób psuły miód? Czuła się w tematach biologicznych równie zielona co okoliczne tereny, ale szybko zacisnęła usta, nie chcąc zdradzać stopnia swojej niewiedzy. W większości przypadków przecież do uzupełniania luk we własnej edukacji, wystarczała jej obserwacja.
Nieznacznie odsunęła się od ula, by dać pozostałej dwójce więcej przestrzeni. Nieznajoma wydawała się o wiele odpowiedniejszą osobą do opanowywania kolejnej fali rozpaczy pana Picharda. Zresztą Gudrun już jednej próbowała zaradzić z miernymi skutkami, pozostawienia pola działania młodszej wydawało się, właściwsze. Może, prócz nauki o trzminorkach, wyciągnie z tego spotkania jeszcze dodatkową lekcję radzenia sobie z cudzymi, bardziej ekspresyjnymi emocjami? Nie przyszło jej wogóle przez myśl, iż gorsze samopoczucie pszczelarza może wynikać z trzminorkowego wpływu. Zapewne przez wzgląd na pobieżne poznanie już jego natury, po części też przez fakt, iż nie spożył on miodu ani objawiał równie głębokiej apatii i melancholii co żona, jedynie (lub aż) emocjonalne roztrzęsienie.
— Przyczyna złego samopoczucia pańskiej żony została wyjaśniona. To jest najważniejsze — dobitnie (może zanadto?) podkreśliła ostatnie zdanie, ułożywszy prawą dłoń na ulu, w lewej ciągle tkwiła różdżka. — A teraz nadeszła najwyższa pora na jej zni… — wyobraźnia Gudrun sprzeciwiła się próbie zwizualizowania sobie pana Pricharda niszczącego cokolwiek — welowanie. — Przedstawienie twardych, odpowiednio jasno ujętych faktów uspokajało większość jej klienteli, ale… to zlecenie, te okolice, tutejsze osobistości były inne. Co za tym idzie, zwyczajowe zasady nie aplikowały się tutaj bezbłędnie, a Borgin (pani Borgin - choć nie chciała się do tego przyznać, oddany tymi słowami szacunek osładzał trochę jej stratę czasu) była gotowa na kolejną porażkę.
— Jeśli ukoi to pańskie sumienie — wbiła wzrok w czubek posiwiałej głowy — nie będę się wzbraniać przed przyjęciem zwrotu kosztów za podróż. — Wprawdzie teleportowała się tutaj, ale przecież poświęciła na przybycie tu swój cenny czas, który mogła poświęcić doedukowaniu się bądź podsumowaniu kosztów za poprzedni miesiąc w księgach. — Teraz natomiast proponuję zajęcie się kwestią tych owadów. — Przeniosła zdeterminowany, już opanowany i przez to być może chłodniejszy w odbiorze, wzrok na Marię, ewidentnie wyczekując od niej jakichś wskazówek.
Skoro już je obydwie rzucił tu los, to mogą się na coś przydać.
Tak przynajmniej jej się zdawało. Czyżby przyczyną nieudanego zaklęcia była jej niepewność? Zirytowała się na samą myśli. Czy gdyby się upewniła, czy zróżnicowanie plastrów w obrębie jednego ula jest normą, czar wyszedłby idealnie? Czy rzeczywiście niewiedza na temat tak błahych faktów mogła kłaść się tak dużym cieniem na jakości jej skupienia? Zaczęła delikatnie wystukiwać na różdżce (ciągle dzierżonej w opuszczonej lewej ręce), tylko sobie znaną melodię.
Gudrun nie odrywała spojrzenia od Marii. Nieśmiało kiwnęła głową w odpowiedzi na uśmiech. Nie mogła się pozbyć wrażenia, że choć tkwiła między tymi pasiekami od dłuższego czasu, to w przeciwieństwie do nowoprzybyłej - była tu gościem, ot zagubionym turystą bardziej. I jakoś podskórnie chyba już przeczuwała, iż nie będzie musiała, ba, nie będzie wogóle w stanie, poradzić sobie z tutejszym problemem sama.
Uniosła nieznacznie czubek tamaryszkowego drewna ku górze, instynktownie rozstawiła szerzej nogi, jak zawsze, gdy szykowała się do potencjalnego rzucenia defensywnego czaru. Królowa, czym właściwie mogła się ona różnić od pozostałych robotnic? Zapewne rozmiarem. Może dlatego oczadzanie nie zadziałało na nią równie dobrze co na resztę ula? Czy druga uciekinierka też mogła być królową? Bądź królem? Księżniczką? Gudrun ani trochę nie uśmiechało się ganianie za owadami. Zwłaszcza królewskimi. Nie chciała się przekonywać na własnej skórze czy takowe mogą żądlić bez skazywania się na śmierć, albo czy ich ukłucia ze względu na rozmiar odwłoków są bardziej jadowite. Jakim cudem ktoś o tak słabym sercu, jak pan Pichard podjął się pracy z tymi stworzeniami? Wzięła najdyskretniej jak tylko potrafiła, głębszy wdech. Ta pszczoła nie mogła być skrajnie groźna, skoro tej zwinnej duszy udało się ją pochwycić i (dotąd) bezproblemowo przenieść. Istotę bezpieczeństwa stanowiła ostrożności, jeśli ją zachowa - nie zrobi sobie przez niewiedzę krzywdy.
Podejrzliwie przyglądnęła się szaremu tłuściochowi, który jakby nigdy nic, zasiadł na otwartej dłoni pszczelarza. Trzminorek? Podchwyciła wzrok nieznajomej. Ku swojemu niezadowoleniu ujrzała w szarozielonych oczach, odbicie własnego - lecz nie chłodnego, a zagubionego - spojrzenia. Trzminorki, trzminorki… chyba kiedyś coś o nich słyszała, może nawet je widywała? Czyli to one w jakiś sposób psuły miód? Czuła się w tematach biologicznych równie zielona co okoliczne tereny, ale szybko zacisnęła usta, nie chcąc zdradzać stopnia swojej niewiedzy. W większości przypadków przecież do uzupełniania luk we własnej edukacji, wystarczała jej obserwacja.
Nieznacznie odsunęła się od ula, by dać pozostałej dwójce więcej przestrzeni. Nieznajoma wydawała się o wiele odpowiedniejszą osobą do opanowywania kolejnej fali rozpaczy pana Picharda. Zresztą Gudrun już jednej próbowała zaradzić z miernymi skutkami, pozostawienia pola działania młodszej wydawało się, właściwsze. Może, prócz nauki o trzminorkach, wyciągnie z tego spotkania jeszcze dodatkową lekcję radzenia sobie z cudzymi, bardziej ekspresyjnymi emocjami? Nie przyszło jej wogóle przez myśl, iż gorsze samopoczucie pszczelarza może wynikać z trzminorkowego wpływu. Zapewne przez wzgląd na pobieżne poznanie już jego natury, po części też przez fakt, iż nie spożył on miodu ani objawiał równie głębokiej apatii i melancholii co żona, jedynie (lub aż) emocjonalne roztrzęsienie.
— Przyczyna złego samopoczucia pańskiej żony została wyjaśniona. To jest najważniejsze — dobitnie (może zanadto?) podkreśliła ostatnie zdanie, ułożywszy prawą dłoń na ulu, w lewej ciągle tkwiła różdżka. — A teraz nadeszła najwyższa pora na jej zni… — wyobraźnia Gudrun sprzeciwiła się próbie zwizualizowania sobie pana Pricharda niszczącego cokolwiek — welowanie. — Przedstawienie twardych, odpowiednio jasno ujętych faktów uspokajało większość jej klienteli, ale… to zlecenie, te okolice, tutejsze osobistości były inne. Co za tym idzie, zwyczajowe zasady nie aplikowały się tutaj bezbłędnie, a Borgin (pani Borgin - choć nie chciała się do tego przyznać, oddany tymi słowami szacunek osładzał trochę jej stratę czasu) była gotowa na kolejną porażkę.
— Jeśli ukoi to pańskie sumienie — wbiła wzrok w czubek posiwiałej głowy — nie będę się wzbraniać przed przyjęciem zwrotu kosztów za podróż. — Wprawdzie teleportowała się tutaj, ale przecież poświęciła na przybycie tu swój cenny czas, który mogła poświęcić doedukowaniu się bądź podsumowaniu kosztów za poprzedni miesiąc w księgach. — Teraz natomiast proponuję zajęcie się kwestią tych owadów. — Przeniosła zdeterminowany, już opanowany i przez to być może chłodniejszy w odbiorze, wzrok na Marię, ewidentnie wyczekując od niej jakichś wskazówek.
Skoro już je obydwie rzucił tu los, to mogą się na coś przydać.
Wydawało się, że im dłużej Gudrun spogląda na Marię, tym bardziej ta się kurczyła. Nie lubiwszy skupiać na sobie przesadnej uwagi Multon starała się stać się nieco mniejsza, a przez to też mniej interesująca dla nieznajomej. Zazwyczaj wystarczyło drobne skurczenie w sobie, ściągnęcie ramion do środka i ugięcie kolan wraz z opuszczeniem głowy. Jednakże nie dość, że wciąż czuła na sobie wzrok drugiej młodej kobiety, to wraz z upływem czasu czuła się z nim jakoś... komfortowo? Niewiele bardziej, ale jednak. A to z kolei sprawiało, że stopniowo powracała do wcześniejszej pozycji, wyprostowując się w pełni dopiero w chwili, w której trzminorek usiadł na dłoni pszczelarza.
W tym momencie również skrzyżowały się spojrzenia jej i dotychczas nieznajomej kobiety. Nie wyglądała jak ktoś stąd, nie tylko dlatego, że gdyby faktycznie żyła w okolicy, Maria słyszałaby o niej (w wiejskich osadach jeszcze bardziej niż w mieście istotna była reputacja, która dotykała wszystkich dziedzin życia, a najmocniej łapała się fizyczności; wieści o niestandardowo wysokiej kobiecie dotarłyby do Marii w ten sam sposób, co przekazywane szeptem od czasu do czasu informacje o kolejnej ciąży, czy też nosie rozbitym przez pijane wygłupy na miotle), ale także przez wzgląd na ten nietypowy chłód, który wokół siebie rozprowadzała. Ale było w jej spojrzeniu coś jeszcze, coś, co pozwoliło Marii na wyjście przed szereg, na uratowanie pana Picharda przed koniecznością tłumaczenia bardzo bolesnych, a przy tym także porażająco przyziemnych okoliczności całego zamieszania.
— Trzminorki psują miód — powiedziała z mieszanką żalu oraz ulgi; napięcie powstałe w wyniku tajemnicy stanu pani Pichard mogło powoli się rozrzedzać, na tyle chętnie, na ile właściciel pasieki był w stanie przyjąć to — oczywiste już — wytłumaczenie. Przeczucie podpowiadało jednak Marii, że o ile sprawa była już jasna dla pszczelarza i dla niej, o tyle dla Gudrun wcale tak nie było. — Proszę spojrzeć, gdyby nie to, że ma szary puszek zamiast żółtego, można byłoby wziąć go za zwykłego trzmiela. W locie za królową — kontynuowała zatem, a gdy Borgin odsuwała się od ula, Maria (źle interpretując ten sygnał jako próbę ucieczki), uśmiechnęła się jeszcze szerzej, zachęcającym gestem dłoni zapraszając ją do ponownego podejścia bliżej. — Lubią pyłki pokrzywowe, z których później wydzielają... coś, co jest podobne do miodu. Też smakuje słodko, jest do złudzenia podobne do prawdziwego, ale można go rozróżnić, jeżeli w pasiece nigdy nie było miodów pokrzywowych. Bo ten ma inny zapach, taki jak właśnie wydzielina trzminorka — pozornie porozrzucane bez ładu fragmenty tej historii poczynały składać się w jedność, nawet pomimo wyraźnie pogarszającego się stanu pana Picharda. Ten pociągnął głośno nosem, a usłyszawszy to, Maria podniosła wreszcie wzrok z trzminorka, posłała przepraszające spojrzenie Gudrun i wedle jej życzenia, podeszła bliżej rozpaczającego mężczyzny, kładąc ostrożnie dłoń na jego ramieniu.
— Nie wiem, co stało się pana żonie, ale jeżeli tego przyczyną są trzminorki, to przecież jest to uleczalne — uśmiechnęła się szeroko, próbując wlać w swoje słowa jak najwięcej nadziei. W myślach już widziała siebie proszącą o pomoc Elvirę i szczerze wierzyła, że kuzynka nie odmówi jej prośbie i jeżeli ktoś naprawdę potrzebował tutaj pomocy uzdrowiciela, uzyska ją. — Moja kuzynka jest uzdrowicielką. Jeżeli będzie pan chciał, poproszę ją o złożenie państwu wizyty. Poradzimy sobie — zacisnęła nawet mocniej palce na ramieniu załamanego człowieka, który pociągnąwszy jeszcze raz nosem, najpierw otarł twarz rękawem koszuli (próbując udawać, że ściera pot z czoła, a nie łzy z oczu), dopiero później spoglądając na obie blondynki. Jego twarz, spaloną słońcem, rozjaśnił na moment uśmiech, który mógł sugerować wyłącznie jedno. Nadzieja, która trzymała go w ryzach do tej pory, wciąż nie zamierzała go opuszczać.
— Tak, tak, ma pani racje... Właściwie... To nawet się cieszę, że to trzminorki, a nie klątwa... — podniósł rękę do góry, aby podrapać się w tył głowy. Wydawało się, że słowa Gudrun wprawiły go w niemałe zamyślenie. Milczał przez dobrą minutę, od czasu do czasu jedynie stukając się w tył głowy opuszkiem palca, aż wreszcie westchnął donośnie i przykrył niczego niespodziewającego się trzminorka wierzchem drugiej dłoni. — To będzie moja ostatnia prośba na dziś, pani Borgin i pani... Panno... — jego spojrzenie spoczęło wyczekująco na Marii, gdy próbował domyśleć się, z kim właściwie miał przyjemność. Nie mieli jeszcze czasu na przedstawienie się, wszystko działo się tak szybko. Tylko jedna myśl przemknęła pod łysiejącą czaszką, że gdyby wszyscy byli mężczyznami, mówiliby sobie per pan i nie byłoby problemu.
— Multon — wtrąciła się prędko, kiwając na przywitanie głową raz jeszcze. Wraz z upływem czasu pan Pichard powracał do siebie; jeszcze raz okazywało się, że wobec narastającej paniki czy też stresu najlepiej działało przekierowanie uwagi na coś innego. Tym razem był to plan wygonienia trzminorków z terenu pasieki.
— Także pani Borgin, panno Multon, proszę tutaj chwilę zaczekać — mówiąc to, ruszył żwawym krokiem w kierunku głównego budynku pasieki, w którym zniknął na kilka dobrych minut. Gdy wrócił, trzymał w rękach dwie sporych rozmiarów donice z kwitnącymi na biało roślinami — Gudrun mogła bez problemu poczuć charakterystyczny zapach, ten sam, który mieszał się z wonią miodu. Maria zaś, po kształcie liści poznała, że roślinami tymi były nic innego, jak tylko pokrzywy. Pan Pichard bez słowa postawił je niedaleko ulu, a zaraz później zniknął ponownie, tym razem na krócej. Gdy wrócił, trzymał w rękach coś w rodzaju drewnianego, podłużnego pudełka, które miało przesuwaną pokrywkę, oraz jedną z mniejszych ścian zastąpioną drobną siateczką.
— To rojnica — szepnęła z przejęciem Maria, korzystając z chwili, gdy zapadła między nimi zupełna cisza. — Służy do transportu pszczół — dodała, nie mogąc ukryć w swych słowach rosnącej ekscytacji. Jakikolwiek plan miał pan Pichard wydawało się, że Maria już go kupiła.
— Jeszcze raz dziękuję za pomoc. Plan mam taki, żeby otworzyć wszystkie ule i okadzić pszczoły tak, żeby nie pragnęły uciekać. Zamiast tego, gdy będę wyjmował plastry, trzminorki powinny się rozbudzić i uciec do ich ulubionego zapachu, czyli pokrzyw. Stamtąd, gdyby panie mogły zebrać je z rośliny i ostrożnie wstawić do rojnicy... Byłbym zobowiązany — plan wydawał się o tyle prosty, że nie wymagał ani od Gudrun ani od Marii praktycznej ani profesjonalnej wiedzy z zakresu owadów. Jedyną niedogodnością mogło być ewentualne poparzenie pokrzywą, ale... To z kolei dobrze działało na przyszły reumatyzm!
W tym momencie również skrzyżowały się spojrzenia jej i dotychczas nieznajomej kobiety. Nie wyglądała jak ktoś stąd, nie tylko dlatego, że gdyby faktycznie żyła w okolicy, Maria słyszałaby o niej (w wiejskich osadach jeszcze bardziej niż w mieście istotna była reputacja, która dotykała wszystkich dziedzin życia, a najmocniej łapała się fizyczności; wieści o niestandardowo wysokiej kobiecie dotarłyby do Marii w ten sam sposób, co przekazywane szeptem od czasu do czasu informacje o kolejnej ciąży, czy też nosie rozbitym przez pijane wygłupy na miotle), ale także przez wzgląd na ten nietypowy chłód, który wokół siebie rozprowadzała. Ale było w jej spojrzeniu coś jeszcze, coś, co pozwoliło Marii na wyjście przed szereg, na uratowanie pana Picharda przed koniecznością tłumaczenia bardzo bolesnych, a przy tym także porażająco przyziemnych okoliczności całego zamieszania.
— Trzminorki psują miód — powiedziała z mieszanką żalu oraz ulgi; napięcie powstałe w wyniku tajemnicy stanu pani Pichard mogło powoli się rozrzedzać, na tyle chętnie, na ile właściciel pasieki był w stanie przyjąć to — oczywiste już — wytłumaczenie. Przeczucie podpowiadało jednak Marii, że o ile sprawa była już jasna dla pszczelarza i dla niej, o tyle dla Gudrun wcale tak nie było. — Proszę spojrzeć, gdyby nie to, że ma szary puszek zamiast żółtego, można byłoby wziąć go za zwykłego trzmiela. W locie za królową — kontynuowała zatem, a gdy Borgin odsuwała się od ula, Maria (źle interpretując ten sygnał jako próbę ucieczki), uśmiechnęła się jeszcze szerzej, zachęcającym gestem dłoni zapraszając ją do ponownego podejścia bliżej. — Lubią pyłki pokrzywowe, z których później wydzielają... coś, co jest podobne do miodu. Też smakuje słodko, jest do złudzenia podobne do prawdziwego, ale można go rozróżnić, jeżeli w pasiece nigdy nie było miodów pokrzywowych. Bo ten ma inny zapach, taki jak właśnie wydzielina trzminorka — pozornie porozrzucane bez ładu fragmenty tej historii poczynały składać się w jedność, nawet pomimo wyraźnie pogarszającego się stanu pana Picharda. Ten pociągnął głośno nosem, a usłyszawszy to, Maria podniosła wreszcie wzrok z trzminorka, posłała przepraszające spojrzenie Gudrun i wedle jej życzenia, podeszła bliżej rozpaczającego mężczyzny, kładąc ostrożnie dłoń na jego ramieniu.
— Nie wiem, co stało się pana żonie, ale jeżeli tego przyczyną są trzminorki, to przecież jest to uleczalne — uśmiechnęła się szeroko, próbując wlać w swoje słowa jak najwięcej nadziei. W myślach już widziała siebie proszącą o pomoc Elvirę i szczerze wierzyła, że kuzynka nie odmówi jej prośbie i jeżeli ktoś naprawdę potrzebował tutaj pomocy uzdrowiciela, uzyska ją. — Moja kuzynka jest uzdrowicielką. Jeżeli będzie pan chciał, poproszę ją o złożenie państwu wizyty. Poradzimy sobie — zacisnęła nawet mocniej palce na ramieniu załamanego człowieka, który pociągnąwszy jeszcze raz nosem, najpierw otarł twarz rękawem koszuli (próbując udawać, że ściera pot z czoła, a nie łzy z oczu), dopiero później spoglądając na obie blondynki. Jego twarz, spaloną słońcem, rozjaśnił na moment uśmiech, który mógł sugerować wyłącznie jedno. Nadzieja, która trzymała go w ryzach do tej pory, wciąż nie zamierzała go opuszczać.
— Tak, tak, ma pani racje... Właściwie... To nawet się cieszę, że to trzminorki, a nie klątwa... — podniósł rękę do góry, aby podrapać się w tył głowy. Wydawało się, że słowa Gudrun wprawiły go w niemałe zamyślenie. Milczał przez dobrą minutę, od czasu do czasu jedynie stukając się w tył głowy opuszkiem palca, aż wreszcie westchnął donośnie i przykrył niczego niespodziewającego się trzminorka wierzchem drugiej dłoni. — To będzie moja ostatnia prośba na dziś, pani Borgin i pani... Panno... — jego spojrzenie spoczęło wyczekująco na Marii, gdy próbował domyśleć się, z kim właściwie miał przyjemność. Nie mieli jeszcze czasu na przedstawienie się, wszystko działo się tak szybko. Tylko jedna myśl przemknęła pod łysiejącą czaszką, że gdyby wszyscy byli mężczyznami, mówiliby sobie per pan i nie byłoby problemu.
— Multon — wtrąciła się prędko, kiwając na przywitanie głową raz jeszcze. Wraz z upływem czasu pan Pichard powracał do siebie; jeszcze raz okazywało się, że wobec narastającej paniki czy też stresu najlepiej działało przekierowanie uwagi na coś innego. Tym razem był to plan wygonienia trzminorków z terenu pasieki.
— Także pani Borgin, panno Multon, proszę tutaj chwilę zaczekać — mówiąc to, ruszył żwawym krokiem w kierunku głównego budynku pasieki, w którym zniknął na kilka dobrych minut. Gdy wrócił, trzymał w rękach dwie sporych rozmiarów donice z kwitnącymi na biało roślinami — Gudrun mogła bez problemu poczuć charakterystyczny zapach, ten sam, który mieszał się z wonią miodu. Maria zaś, po kształcie liści poznała, że roślinami tymi były nic innego, jak tylko pokrzywy. Pan Pichard bez słowa postawił je niedaleko ulu, a zaraz później zniknął ponownie, tym razem na krócej. Gdy wrócił, trzymał w rękach coś w rodzaju drewnianego, podłużnego pudełka, które miało przesuwaną pokrywkę, oraz jedną z mniejszych ścian zastąpioną drobną siateczką.
— To rojnica — szepnęła z przejęciem Maria, korzystając z chwili, gdy zapadła między nimi zupełna cisza. — Służy do transportu pszczół — dodała, nie mogąc ukryć w swych słowach rosnącej ekscytacji. Jakikolwiek plan miał pan Pichard wydawało się, że Maria już go kupiła.
— Jeszcze raz dziękuję za pomoc. Plan mam taki, żeby otworzyć wszystkie ule i okadzić pszczoły tak, żeby nie pragnęły uciekać. Zamiast tego, gdy będę wyjmował plastry, trzminorki powinny się rozbudzić i uciec do ich ulubionego zapachu, czyli pokrzyw. Stamtąd, gdyby panie mogły zebrać je z rośliny i ostrożnie wstawić do rojnicy... Byłbym zobowiązany — plan wydawał się o tyle prosty, że nie wymagał ani od Gudrun ani od Marii praktycznej ani profesjonalnej wiedzy z zakresu owadów. Jedyną niedogodnością mogło być ewentualne poparzenie pokrzywą, ale... To z kolei dobrze działało na przyszły reumatyzm!
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Skrępowana własną niewiedzą oderwała wreszcie spojrzenie od nieznajomej. Całe obecne życie Gudrun kręciło się wokół klątw, szkołę zdała praktycznie tylko dzięki starożytnym runom, powtarzała sobie ich nazwy do poduszki właściwie od dziecka i przewyższała większość swoich równieśników wiedzą na ich temat od tak dawna, aż (jakkolwiek głupio, by to nie zabrzmiało) zapominała o istnieniu innych dziedzin. Zapominała jak to jest, nie móc skonfrontować podawanych informacji z własną wiedzą, czuć dyskomfort związany z tym, ale przedewszystkim z koniecznością zaufania na słowo całkowicie obcym osobom.
Wytłumaczenia jednak, mimo swojego zagubienia przyjęła z ulgą oraz (ku swojemu zdziwieniu) wdzięcznością. Problem przed którym stali był skomplikowany jedynie dla Gudrun, nie wiązał się z żadnym dużym ryzykiem. Może właśnie dlatego przekazanie pałeczki nie stresowało Gudrun, aż tak jak zwykle? A może po prostu temu łagodnemu spojrzeniu polnej panny nie dało się nie zaufać.
Na zachęcający gest i szeroki uśmiech Marii, ramiona Borgin samoistnie się spięły, lecz usta, powstrzymane przed zbiciem się w cienką kreskę, nawet nie drgnęły. Krzywieni się nie było dobrym odruchem, mógł łatwo być opacznie rozumiany, lecz… Co jeśli wieś, soczysta zieleń, upalne, lecz nie duszne (w przeciwieństwie do skwarnych, ciasnych miastowych uliczek) powietrze, zapłakany pszczelarz, młoda dziewczyna łapiąca owady w locie i szare pszczoły… Co jeśli to wszystko było tylko halucynacją? Gudrun ścisnęła różdżkę jeszcze mocniej, wcisnęła pięty w ziemię, wbiła trochę pusty wzrok w ul. Spokojnie, tylko spokojnie. Stała ciągle na twardym gruncie, jej stan zdrowia ostatnio wcale nie był taki zły, napad tak szeroko zakrojonych zwidów był naprawdę mało prawdopodobny (czy to samo powtarzali sobie wszyscy chorzy przed spadnięciem z klifu, który zdawał się stabilnym i realnym domem?). Zamrugała kilkakrotnie. Bardzo ostrożnie stawiając najpierw piętę, a później resztę stopy, podeszła odrobinkę bliżej.
Słowa nieznajomej były spójne, działania jeszcze bardziej. Dźwięki, zapachy, na których intensywnością zresztą narzekała jeszcze kilka chwil temu, wszystko składało się w całość. To musiało być prawdziwe. Albo być snem. Ale przecież pod wpływem eliksiru słodkiego nie da się śnić! Rzeczywistość była jedyną logiczną opcją. Czemu, więc pozwoliła myślom o zwidach wogóle przemknąć przez głowę? Jedno z jej tysiąca zleceń wymykało się zwyczajowym ramom i tyle, tylko i aż tyle. Gudrun, korzystając ze zniknięcia pszczelarza westchnęła najdyskretniej jak mogła. Żadnych więcej zleceń na łonie natury, przynajmniej na ten miesiąc. I żadnego spełniania wyjątkowych, dodatkowych próśb..
— Gudrun. — Odchrząknęła, łudząc się, że głos po tym będzie brzmiał choć odrobinę mniej monotonnie. — Wystarczy Gudrun. Jedynie klienci zwracają się do mnie pani Borgin. — Trochę nieporadnie wysunęła prawą rękę w kierunku Marii. Zazwyczaj ściskała rękę jedynie w ramach symbolicznego dobicia targu, ale jak miała inaczej się przywitać? Wypowiedzenie dzień dobry, po długich minutach od ujrzenia się, wydawało się opcją jeszcze gorszą od nieruchomego stania w oczekiwaniu na…
pana Picharda z dwoma pokrzywami w doniczkach (po co na Odyna, je hodował?) oraz z czymś w rodzaju drewnianych piórników, tylko że z siatką zamiast jednej ze ścian? Gudrun ostrożnie schyliła się nad Marią, żeby lepiej usłyszeć nazwę tego cudacznego przedmiotu. W kącikach niebieskich, zmęczonych oczu zamigotały iskierki rozbawienia. Rojnica - dziewczyna wypowiedziała to słowo niczym dziecko nazwę swojej pierwszej miotły. Chyba. Gudrun delikatnie zmarszczyła brwi, próbując przypomnieć sobie jak dzieci w Durmstrangu ekscytowały się pierwszymi lekcjami latania, ale zamiast tego nawiedziło ją wspomnienie jej pierwszego lotu. Powstrzymała się przed mocniejszym zmarszczeniem brwi, szybko wyrzuciła ten obraz z głowy.
Przytaknęła, panu Pichardowi na znak, że doskonale zrozumiała jego plan działania. Brzmiał prosto, opierał się bezpośrednio na wiedzy panny Multon i na zaobserwowanym osłabionym wpływie oczadzania na trzminorki. Był bez wad, jedynie co musiały zrobić to złapać palcami mniej więcej wielkości ich paznokcia i ruchome żyjątka, przynajmniej nie żądliły, raczej. Gudrun nerwowo pociągnęła za rozpruty szew rękawiczki. Spojrzała kątem oka na Marię, ustawiła się w bliźniaczej pozycji co ona. Skupionym, ostrym spojrzeniem wodziła od pokrzyw do dłoni towarzyszącej jej panienki. Wyczekiwała.
— Zaczynam!— zdeterminowany, radosny okrzyk wybił się ponad szmer otaczającej ich przyrody. Cichy stuk wiek otwieranych ul, narastające i łagodnie opadające bzyczenie, szum odymiacza - Gudrun nie była pewna czy rzeczywiście to słyszała czy jej umysł na siłę doszukiwał się w otoczeniu tych odgłosów. Pewna za to była przylotu pierwszego trzminorka (a dokładniej rzecz ujmując towarzyszącego mu podekscytowane wdechu Marii) i kolejnego, i kolejnego i jeszcze kolejnej zgrai. Zamrugała. Czyżby każdy ul, słowem cała pasieka była zainfekowana przez te szare pasożyty? Wzięła trochę głębszy wdech, namierzyła najgęściej usłany trzminorkami liść. A gdyby tak go po prostu zerwała razem z owadami? I później jakoś wcisnęła go w całości do rojnicy? Pokręciła głową. Zbędne kombinatorstwo. Musi po prostu śladem młodszej ująć je ostrożnym, ale szybkim zdecydowanym ruchem albo… Zmarszczyła nos. Złożyła dłonie w koszyczki, niczym Prichard gdy przechwycał pierwszego mąciciela spokoju, po czym zakleszczyła je na liściu. Kilka szaraków wymknęło się, ale zignorowała to, bardziej skupiona na powolnym zagarnięciu wszystkich owadów do siebie oraz nie rozwarciu stworzonej klatki mimo jej buzującego i trochę łaskoczącej zawartości. Podeszła do rojnicy, przyłożyła do niej dłonie i ostrożnie rozwarła palce, tak by jedynym wyjściem z objęć jej rękawiczek było równocześnie wejściem do rojnicy. Cierpliwie czekała, aż jej dłonie się zwolnią, po czym szybko powróciła do pokrzyw, by powtórzyć całą operację od nowa. Wymagało to od niej absurdalnego skupienia, lecz było nawet satysfakcjonujące. Nawet delikatnie się uśmiechnęła, widząc jak Maria łapie pojedynczych zbiegów. Chyba całkiem nieźle się uzupełniały.
Wytłumaczenia jednak, mimo swojego zagubienia przyjęła z ulgą oraz (ku swojemu zdziwieniu) wdzięcznością. Problem przed którym stali był skomplikowany jedynie dla Gudrun, nie wiązał się z żadnym dużym ryzykiem. Może właśnie dlatego przekazanie pałeczki nie stresowało Gudrun, aż tak jak zwykle? A może po prostu temu łagodnemu spojrzeniu polnej panny nie dało się nie zaufać.
Na zachęcający gest i szeroki uśmiech Marii, ramiona Borgin samoistnie się spięły, lecz usta, powstrzymane przed zbiciem się w cienką kreskę, nawet nie drgnęły. Krzywieni się nie było dobrym odruchem, mógł łatwo być opacznie rozumiany, lecz… Co jeśli wieś, soczysta zieleń, upalne, lecz nie duszne (w przeciwieństwie do skwarnych, ciasnych miastowych uliczek) powietrze, zapłakany pszczelarz, młoda dziewczyna łapiąca owady w locie i szare pszczoły… Co jeśli to wszystko było tylko halucynacją? Gudrun ścisnęła różdżkę jeszcze mocniej, wcisnęła pięty w ziemię, wbiła trochę pusty wzrok w ul. Spokojnie, tylko spokojnie. Stała ciągle na twardym gruncie, jej stan zdrowia ostatnio wcale nie był taki zły, napad tak szeroko zakrojonych zwidów był naprawdę mało prawdopodobny (czy to samo powtarzali sobie wszyscy chorzy przed spadnięciem z klifu, który zdawał się stabilnym i realnym domem?). Zamrugała kilkakrotnie. Bardzo ostrożnie stawiając najpierw piętę, a później resztę stopy, podeszła odrobinkę bliżej.
Słowa nieznajomej były spójne, działania jeszcze bardziej. Dźwięki, zapachy, na których intensywnością zresztą narzekała jeszcze kilka chwil temu, wszystko składało się w całość. To musiało być prawdziwe. Albo być snem. Ale przecież pod wpływem eliksiru słodkiego nie da się śnić! Rzeczywistość była jedyną logiczną opcją. Czemu, więc pozwoliła myślom o zwidach wogóle przemknąć przez głowę? Jedno z jej tysiąca zleceń wymykało się zwyczajowym ramom i tyle, tylko i aż tyle. Gudrun, korzystając ze zniknięcia pszczelarza westchnęła najdyskretniej jak mogła. Żadnych więcej zleceń na łonie natury, przynajmniej na ten miesiąc. I żadnego spełniania wyjątkowych, dodatkowych próśb..
— Gudrun. — Odchrząknęła, łudząc się, że głos po tym będzie brzmiał choć odrobinę mniej monotonnie. — Wystarczy Gudrun. Jedynie klienci zwracają się do mnie pani Borgin. — Trochę nieporadnie wysunęła prawą rękę w kierunku Marii. Zazwyczaj ściskała rękę jedynie w ramach symbolicznego dobicia targu, ale jak miała inaczej się przywitać? Wypowiedzenie dzień dobry, po długich minutach od ujrzenia się, wydawało się opcją jeszcze gorszą od nieruchomego stania w oczekiwaniu na…
pana Picharda z dwoma pokrzywami w doniczkach (po co na Odyna, je hodował?) oraz z czymś w rodzaju drewnianych piórników, tylko że z siatką zamiast jednej ze ścian? Gudrun ostrożnie schyliła się nad Marią, żeby lepiej usłyszeć nazwę tego cudacznego przedmiotu. W kącikach niebieskich, zmęczonych oczu zamigotały iskierki rozbawienia. Rojnica - dziewczyna wypowiedziała to słowo niczym dziecko nazwę swojej pierwszej miotły. Chyba. Gudrun delikatnie zmarszczyła brwi, próbując przypomnieć sobie jak dzieci w Durmstrangu ekscytowały się pierwszymi lekcjami latania, ale zamiast tego nawiedziło ją wspomnienie jej pierwszego lotu. Powstrzymała się przed mocniejszym zmarszczeniem brwi, szybko wyrzuciła ten obraz z głowy.
Przytaknęła, panu Pichardowi na znak, że doskonale zrozumiała jego plan działania. Brzmiał prosto, opierał się bezpośrednio na wiedzy panny Multon i na zaobserwowanym osłabionym wpływie oczadzania na trzminorki. Był bez wad, jedynie co musiały zrobić to złapać palcami mniej więcej wielkości ich paznokcia i ruchome żyjątka, przynajmniej nie żądliły, raczej. Gudrun nerwowo pociągnęła za rozpruty szew rękawiczki. Spojrzała kątem oka na Marię, ustawiła się w bliźniaczej pozycji co ona. Skupionym, ostrym spojrzeniem wodziła od pokrzyw do dłoni towarzyszącej jej panienki. Wyczekiwała.
— Zaczynam!— zdeterminowany, radosny okrzyk wybił się ponad szmer otaczającej ich przyrody. Cichy stuk wiek otwieranych ul, narastające i łagodnie opadające bzyczenie, szum odymiacza - Gudrun nie była pewna czy rzeczywiście to słyszała czy jej umysł na siłę doszukiwał się w otoczeniu tych odgłosów. Pewna za to była przylotu pierwszego trzminorka (a dokładniej rzecz ujmując towarzyszącego mu podekscytowane wdechu Marii) i kolejnego, i kolejnego i jeszcze kolejnej zgrai. Zamrugała. Czyżby każdy ul, słowem cała pasieka była zainfekowana przez te szare pasożyty? Wzięła trochę głębszy wdech, namierzyła najgęściej usłany trzminorkami liść. A gdyby tak go po prostu zerwała razem z owadami? I później jakoś wcisnęła go w całości do rojnicy? Pokręciła głową. Zbędne kombinatorstwo. Musi po prostu śladem młodszej ująć je ostrożnym, ale szybkim zdecydowanym ruchem albo… Zmarszczyła nos. Złożyła dłonie w koszyczki, niczym Prichard gdy przechwycał pierwszego mąciciela spokoju, po czym zakleszczyła je na liściu. Kilka szaraków wymknęło się, ale zignorowała to, bardziej skupiona na powolnym zagarnięciu wszystkich owadów do siebie oraz nie rozwarciu stworzonej klatki mimo jej buzującego i trochę łaskoczącej zawartości. Podeszła do rojnicy, przyłożyła do niej dłonie i ostrożnie rozwarła palce, tak by jedynym wyjściem z objęć jej rękawiczek było równocześnie wejściem do rojnicy. Cierpliwie czekała, aż jej dłonie się zwolnią, po czym szybko powróciła do pokrzyw, by powtórzyć całą operację od nowa. Wymagało to od niej absurdalnego skupienia, lecz było nawet satysfakcjonujące. Nawet delikatnie się uśmiechnęła, widząc jak Maria łapie pojedynczych zbiegów. Chyba całkiem nieźle się uzupełniały.
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Łąki pod Elkstone
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire