That's the last you'll see of me...
AutorWiadomość
lipiec 1955; okolice Newcastle
Czuł ich oddech na karku, wiedział doskonale co na nich wszystkich sprowadził. Nie wiedział co robić, nie potrafił znaleźć odpowiedniego wyjścia. Dostał ultimatum. Miał się im oddać, ale... Bał się. Nie chciał ich zostawić. Taboru, rodziny, Jeanie. Chyba pierwszy raz w życiu tak bardzo po nim było widać, że gnębi go coś. Ona to zauważała i próbowała z nim porozmawiać, ale nie chciał jej tym obarczać - nie dopóki nie znajdzie na to rozwiązania. Musiał je znaleźć... Nie mógł przecież zawieść wszystkich rodzin, które składały się na podróżnych w taborze. James, Eve, Sheila... Jeanie. Tak się cieszył, że starsi zaakceptowali ją w końcu po roku, że mogli się pobrać.
A teraz to wszystko miało zostać zaprzepaszczone.
W końcu znalazł - w końcu wymyślił. To było idealne rozwiązanie! Dlaczego nie pomyślał o nim wcześniej?! Przecież to coś na co powinien wpaść na samym początku!
- Hej... - rzucił do brata, kiedy znalazł go nad jeziorem pod wieczór. Zetknął też na jego żonę. Nie potrzebowali jej tutaj, powinni o tym pierw porozmawiać sami. Chociaż Thomas był pewny, że James się go posłucha. Zawsze się go słuchał.
- Eve, dasz nam moment? To wciąż mój brat, nie tylko twój mąż - rzucił do dziewczyny z uśmiechem, czekając aż ta się nieco oddali. Dopiero po tym przysiadł do młodszego, podając mu kubek z ognistą whisky - jedną z już niewielu pozostałych po weselach.
- Myślałem trochę ostatnio... i... Co ty na to, żeby... Wiesz, zacząć nasz własny tabor? - rzucił dopiero, kiedy James upił nieco alkoholu. Nie chciał bratu mówić o ucieczce, bo w życiu by się nie zgodził! Ale jeśli przestawi mu to jako inny koncept...
- Zabrać nasze żony, zabrać też Sheilę... Może kilka osób by chciało się z nami zabrać? Zacząć odbierać nowe kursy, znaleźć je... - mówił spokojnie, starając się ukryć swój niepokój i strach, które towarzyszyły mu od dłuższego czasu. Nie proponował mu przecież niczego... Złego. Ot ucieczka, dzięki której będą bezpieczni. Nie znajdą go - ci ludzie nie znajdą ich. Jeśli ucieknie, to nawet jeśli przyjdą, nie znajdą go i odejdą. Miał przynajmniej taką nadzieję, że odejdą.
- Mógłbyś być odpowiedzialny za nasze konie, tak jak dziadek teraz. Ja mógłbym... Zajmować się większymi i mniejszymi naprawami. Mam trochę do nauki, ale wiesz, magia mogłaby mi w tym stanowczo pomóc. Co o tym myślisz? - rzucił w końcu, może nieco niepewnie, obserwując kątem oka Jamesa. Wiedział, że on nie miał pragnień o wyrwaniu się z taboru - ucieczce gdzieś daleko. Czuł się tutaj dobrze. A nawet jeśli sam Thomas z Jeanie cicho marzyli o niewielkim domku gdzieś w Szkocji, nie chciał przecież zostawić rodzeństwa tutaj za sobą. Mogli się spotkać gdzieś pośrodku. Ale przede wszystkim - mogli uciec.
Uciec od zbliżającego się niebezpieczeństwa.
Patrząc na nią po tylu latach dopiero teraz dostrzegał te wszystkie piękne niuanse. To, że jej tęczówki nie były identyczne, jedna zdawała się być ciemniejsza od drugiej. Zauważał te wszystkie drobne pieprzyki na jej ciele, które przeoczył tyle razy, nie mając powodu, by śledzić każdy centymetr jej skóry, gdy się przyjaźnili. Czy zawsze kąciki jej ust były skierowane w ten sposób ku górze, czy dopiero od niedawna? Jak to możliwe, że nie czuł, jak gładka była jej dłoń, jak smukłe i subtelne palce? Jak to się stało, że pojął to dopiero teraz? Poznawał ją na nowo, dzień po dniu obserwując ją ze stron, których dotąd nie miał szans ujrzeć. Czasem zawstydzony, czasem niepewny, a czasem szczeniacko ryzykowny w spojrzeniach, uśmiechach i drobnych zbliżeniach. Był za to rozdarty. Bo te chwile szczęścia, które niespodziewanie dzięki niej zyskał przeplatały chwile niepewności, w których dostrzegał brata coraz mniej przypominającego samego siebie. Źle sypiał — widział to po jego podkrążonych oczach i słabszym niż zwykle refleksie w tym wszystko mówiących uśmiechu. Zauważał, że był zamyślony, pytał go czasem dwukrotnie, a nawet trzykrotnie o tą samą rzecz, a on nawet się nie orientował. Obserwował go, ale nie pytał. Nawet między nimi były takie sprawy, o które żaden nie chciał pytać, żaden nie chciał opowiadać. Unikanie pewnych tematów nie sprawiało, że znikały, może dlatego jego śmiech ucichł, kiedy wieczorną porą nad brzegiem jeziora pojawił się brat. Spoważniał, unosząc na niego wzrok z ziemi i podniósł się do pozycji siedzącej.
—Hej, co tam? Może z nami siądziesz? Wcale nie przeszkadzasz — powitał go uszczypliwie, po chwili spoglądając na zbierającą się Eve. Wzruszył dłońmi i zaplótł je przed sobą, na ugiętych w kolanach nogach. Obserwował jak dziewczyna zbiera się z trawy, a drobne, zielone źdźbła wraz z nią, przylepione do jej kolorowej spódnicy podkreślającej jej kształtne biodra. Dopiero, kiedy odeszła przeniósł wzrok na wodę. Wygrzebał dwa kamienie, a raczej kamyczki. Więcej wokół niego nic nie było, potrząsł nimi w dłoniach i zaczął czyścić palcami, jakby to miały być ostatnie dwa kamienie na całym świecie. Odebrał od brata kubek i upił łyk, z przyjemnością oblizując wargi.
— Co?— spytał głupio i zaśmiał się, spoglądając na Thomasa z boku. — O czym ty mówisz? Jak własny? — Szybko znalazł zielonkawe oczy brata i uniósł brwi, wciąż niewiele rozumiejąc z tego. — Po co mielibyśmy to robić? — W kupie byli silniejsi, a wszyscy, którzy z nimi mieszkali byli przecież ich rodziną. Prawdziwą rodziną, taką, którą wybrała im mama. —Sheila ma tu koleżanki, Eve siostrę, braci… — Pokręcił głową i upił jeszcze łyk po czym oddał kubek bratu. — Nie wiem wciąż za wiele o nich, Tommy. Dziadek zajmuje się nimi całe życie. — A on miał ledwie siedemnaście lat, stanął w progu dorosłości, biorąc sobie dziewczynę, którą znał i szanował za żonę ze świadomością, że lepszej nigdy nie znajdzie. — To przez Jeanie?— spytał nagle, zerkając na niego niepewnie, w jego twarzy szukając zrozumienia. — Źle się tutaj czuje? Źle ją traktują? — Zdawało mu się, że była akceptowana. Mylił się? Nie potrafiła tu odnaleźć siebie? Nie miał do niej nic, akceptował ją i tolerował — głównie dlatego, że musiał. Była miłą, uroczą dziewczyną. Ale wciąż obcą.— Wyjeżdżając jej sytuacja się nie zmieni. — Dalej będzie obcą. — A by stworzyć tabor potrzebujesz paru osób więcej niż my. Zresztą co powiedziałaby babka? — Pokręcił głową.
—Hej, co tam? Może z nami siądziesz? Wcale nie przeszkadzasz — powitał go uszczypliwie, po chwili spoglądając na zbierającą się Eve. Wzruszył dłońmi i zaplótł je przed sobą, na ugiętych w kolanach nogach. Obserwował jak dziewczyna zbiera się z trawy, a drobne, zielone źdźbła wraz z nią, przylepione do jej kolorowej spódnicy podkreślającej jej kształtne biodra. Dopiero, kiedy odeszła przeniósł wzrok na wodę. Wygrzebał dwa kamienie, a raczej kamyczki. Więcej wokół niego nic nie było, potrząsł nimi w dłoniach i zaczął czyścić palcami, jakby to miały być ostatnie dwa kamienie na całym świecie. Odebrał od brata kubek i upił łyk, z przyjemnością oblizując wargi.
— Co?— spytał głupio i zaśmiał się, spoglądając na Thomasa z boku. — O czym ty mówisz? Jak własny? — Szybko znalazł zielonkawe oczy brata i uniósł brwi, wciąż niewiele rozumiejąc z tego. — Po co mielibyśmy to robić? — W kupie byli silniejsi, a wszyscy, którzy z nimi mieszkali byli przecież ich rodziną. Prawdziwą rodziną, taką, którą wybrała im mama. —Sheila ma tu koleżanki, Eve siostrę, braci… — Pokręcił głową i upił jeszcze łyk po czym oddał kubek bratu. — Nie wiem wciąż za wiele o nich, Tommy. Dziadek zajmuje się nimi całe życie. — A on miał ledwie siedemnaście lat, stanął w progu dorosłości, biorąc sobie dziewczynę, którą znał i szanował za żonę ze świadomością, że lepszej nigdy nie znajdzie. — To przez Jeanie?— spytał nagle, zerkając na niego niepewnie, w jego twarzy szukając zrozumienia. — Źle się tutaj czuje? Źle ją traktują? — Zdawało mu się, że była akceptowana. Mylił się? Nie potrafiła tu odnaleźć siebie? Nie miał do niej nic, akceptował ją i tolerował — głównie dlatego, że musiał. Była miłą, uroczą dziewczyną. Ale wciąż obcą.— Wyjeżdżając jej sytuacja się nie zmieni. — Dalej będzie obcą. — A by stworzyć tabor potrzebujesz paru osób więcej niż my. Zresztą co powiedziałaby babka? — Pokręcił głową.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wiedział, że zadanie które przed sobą postawił nie miało być łatwe - ale kto jak nie on? Naczelny krętacz i kłamca Doe, który potrafił się wyłgać z niejednej nieprzyjemnej sytuacji, a teraz potrzebował tego dokonać bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Dla bezpieczeństwa ich rodzin, dla bezpieczeństwa ich ludzi. Nie chciał, żeby oni przyszli po niego i nie chciał im się oddać - a przede wszystkim nie chciał zginąć.
I wiedział, że brat miał po części rację, jednak jedynie się uśmiechał pod nosem, choć kiedy ten wspomniał o Jeanie i o tym jak się odnajdywała, jedynie się roześmiał radośnie.
- Odnajduje się tutaj świetnie. Brakuje jej co prawda bibliotek czasem… Ale dla niej to czysta przyjemność, że może się uczyć i języka, i tańców… Nawet coraz piękniej jej wychodzą, nawet te potknięcia mają swój urok… - rzucił z uśmiechem, bo chociaż i jego ukochana była tancerką bardzo przeciętną, a na tle Eve wyglądała jakby nie panowała nad własnymi nogami, Thomasowi to nie przeszkadzało. Dla niego te tańce i próby to było wystarczająco - to, że znajdywała się przy nim było wystarczające. Nie musiała być zdolna w tym, w czym wszyscy, bo znacznie lepiej radziła sobie w kuchni czy z roślinami, uczyła się zwyczajów i jak zadbać o wóz i robiła to nienagannie. A starsi, a ich kuzyni i ciotki - może nie każdy, ale w znacznej większości udawało jej się zdobyć przychylność taboru przez ostatni rok.
- Hej, właśnie dlatego przychodzę do ciebie, a nie do babki, nie uważasz? No i dziadek zajmuje się nimi całe życie, fakt. Ale ty mu całe życie pomagasz, w końcu przejmiesz od niego tę rolę. Jestem pewny, że jesteś bardziej niż gotowy. No i kiedy jak nie teraz? Mamy jeszcze pieniądze na zapas, na cięższe czasy… Moglibyśmy zabrać jeszcze kogoś tak naprawdę. No nie powiesz mi, że czasem nie chciałbyś zboczyć z tych ścieżek, którymi jeździmy rok w rok, co? - rzucił do brata z uśmiechem, zaraz lekko popychając jego ramię.
- Wyobraź sobie naszą własną trasę… No i Jeanie zna się na mapach, na rejonach. Moglibyśmy coś wspólnie ustalić, wiesz. Nie musimy się ograniczać tylko do Anglii… - rzucił luźno, chociaż może w jego spojrzeniu było coś niepokojącego - coś co chciało ponaglić Jamesa do decyzji, coś co wołało do młodszego z braci, aby po prostu się zgodził.
Nie chciał mu tego tłumaczyć jak ważne to było - nie dlatego, że nie uważał aby James go zrozumiał, ale… nie chciał się przyznać do własnego błędu. Przecież w oczach młodszego nie mógł popełnić błędu na tym polu, nie tak amatorskiego. Przecież nie mógł zdradzić, że właściciele skradzionych przez niego pieniędzy chcieli się o nie upomnieć z nawiązką.
I wiedział, że brat miał po części rację, jednak jedynie się uśmiechał pod nosem, choć kiedy ten wspomniał o Jeanie i o tym jak się odnajdywała, jedynie się roześmiał radośnie.
- Odnajduje się tutaj świetnie. Brakuje jej co prawda bibliotek czasem… Ale dla niej to czysta przyjemność, że może się uczyć i języka, i tańców… Nawet coraz piękniej jej wychodzą, nawet te potknięcia mają swój urok… - rzucił z uśmiechem, bo chociaż i jego ukochana była tancerką bardzo przeciętną, a na tle Eve wyglądała jakby nie panowała nad własnymi nogami, Thomasowi to nie przeszkadzało. Dla niego te tańce i próby to było wystarczająco - to, że znajdywała się przy nim było wystarczające. Nie musiała być zdolna w tym, w czym wszyscy, bo znacznie lepiej radziła sobie w kuchni czy z roślinami, uczyła się zwyczajów i jak zadbać o wóz i robiła to nienagannie. A starsi, a ich kuzyni i ciotki - może nie każdy, ale w znacznej większości udawało jej się zdobyć przychylność taboru przez ostatni rok.
- Hej, właśnie dlatego przychodzę do ciebie, a nie do babki, nie uważasz? No i dziadek zajmuje się nimi całe życie, fakt. Ale ty mu całe życie pomagasz, w końcu przejmiesz od niego tę rolę. Jestem pewny, że jesteś bardziej niż gotowy. No i kiedy jak nie teraz? Mamy jeszcze pieniądze na zapas, na cięższe czasy… Moglibyśmy zabrać jeszcze kogoś tak naprawdę. No nie powiesz mi, że czasem nie chciałbyś zboczyć z tych ścieżek, którymi jeździmy rok w rok, co? - rzucił do brata z uśmiechem, zaraz lekko popychając jego ramię.
- Wyobraź sobie naszą własną trasę… No i Jeanie zna się na mapach, na rejonach. Moglibyśmy coś wspólnie ustalić, wiesz. Nie musimy się ograniczać tylko do Anglii… - rzucił luźno, chociaż może w jego spojrzeniu było coś niepokojącego - coś co chciało ponaglić Jamesa do decyzji, coś co wołało do młodszego z braci, aby po prostu się zgodził.
Nie chciał mu tego tłumaczyć jak ważne to było - nie dlatego, że nie uważał aby James go zrozumiał, ale… nie chciał się przyznać do własnego błędu. Przecież w oczach młodszego nie mógł popełnić błędu na tym polu, nie tak amatorskiego. Przecież nie mógł zdradzić, że właściciele skradzionych przez niego pieniędzy chcieli się o nie upomnieć z nawiązką.
Odprowadził Eveline wzrokiem, szybko powracając spojrzeniem do swojego starszego brata. Zmarszczył brwi, przyglądając mu się przez chwilę. Nie podejrzewał początkowo, do czego zmierzał, co właściwie chodziło mu po głowie. Próbował go przejrzeć. Od zawsze wiedział, że Thomasa ciągnęło na zewnątrz. Do tamtego świata — w Hogwarcie czuł się jak ryba w wodzie, kiedy on, gdy trafił do szkoły, zupełnie nie mógł się odnaleźć w tak dużym i obcym środowisku. Kiedy starszego z braci ciągło na zewnątrz, James próbował zapierać się nogami, by zostać wewnątrz małej, znanej społeczności. Nie spodobał mu się pomysł wyjazdu.
— Chyba lubią się z Eve — zauważył, odwracając na chwilę wzrok i zrywając źdźbło trawy, które włożył sobie między zęby. Wydawało mu się, że pomimo tych wszystkich różnic to właśnie one dwie złapały ze sobą najlepszy kontakt. Sheila wydawała się zła od odkąd zdecydował się poprosić Eve, by związała z nim swój los, ale nie wiedział skąd bierze się jej rozdrażnienie, przyjaźniły się tak samo. Nie rozumiał dziewczyn, chociaż sądził, że siostrę znał jak własną kieszeń. W milczeniu wysłuchał brata, poważniejąc powoli, jakby każde wypowiadane przez niego słowo niosło ze sobą jakąś dziwną ciężkość i gorycz. W końcu, gdy go szturchnął ramieniem nabrał powietrza w płuca i spojrzał przed siebie.
— To przez tą kasę? — spytał sucho, wręcz cierpko, kiedy ten skończył. Brew uniosła mu się wysoko, gubiąc pod zakręconą grzywką ciemnych, czarnych wręcz włosów. — Chcesz żebyśmy się uniezależnili? Hm? — ale w tym pytaniu nie było pewności. Błąkała się w nim nieśmiała ironia. — Myślisz, że nie widzę? — Źdźbło zatańczyło w jego ustach, kiedy mówił. Młoda twarz, która nabrała ciemnych, zupełnie cygańskich odcieni z powodu letniego słońca, od którego nie stronił, zdradzała niezadowolenie. — Dręczy cię to, prawda? To o to chodzi?— Przeniósł na niego wzrok, a potem obejrzał się dookoła, by upewnić, że nikt się do nich nie zbliża i nie będzie mógł ich podsłuchać. Eve była już kawałek od nich, na horyzoncie zamajaczyła sylwetka Jeanie.Spojrzał mu w oczy głęboko; kiedy on miał ciemne tęczówki w kolorze portera, Thomasa spojrzenie błyszczało magnetyczną zielenią. — Nie traktuj mnie jak dziecko, Tommy, powiedz mi wprost o co ci chodzi. Dlaczego chcesz nagle wszystkich zostawić? Mamy tu dom, rodzinę. Bliskich. Eve ma tu wszystkich, mamy to zostawić za sobą i tak po prostu odejść? Zostać w piątkę? Co z Sheilą? Nigdy nikogo nie znajdzie dla siebie jeśli dzisiaj ich zostawimy. — Wiedział, że siostra myślała o tym. Młodsze od niej brały śluby i choć miał ciarki za każdym razem, gdy o tym myślał i gdy patrzył na tego chłopaka, który się do niej zalecał, czasem dopuszczał do siebie głos rozsądku. Tak musiało być, wiedziała to sama Sheila, wiedział czasem i on — Thomas także musiał. — Boisz się, że przyjdą po to, tak? Kto to? — Nie powiedział mu wtedy, musiał powiedzieć teraz. Obrócił w dłoni butelkę z whisky i upił łyk, nie wyciągając trawy z ust, która zsunęła się aż do kącika. — Wiedzą, że to ty? Co chwilę mieszkamy gdzie indziej, niemożliwe, by wiedzieli, gdzie cię szukać — mruknął z rosnącym protestem w głosie.
— Chyba lubią się z Eve — zauważył, odwracając na chwilę wzrok i zrywając źdźbło trawy, które włożył sobie między zęby. Wydawało mu się, że pomimo tych wszystkich różnic to właśnie one dwie złapały ze sobą najlepszy kontakt. Sheila wydawała się zła od odkąd zdecydował się poprosić Eve, by związała z nim swój los, ale nie wiedział skąd bierze się jej rozdrażnienie, przyjaźniły się tak samo. Nie rozumiał dziewczyn, chociaż sądził, że siostrę znał jak własną kieszeń. W milczeniu wysłuchał brata, poważniejąc powoli, jakby każde wypowiadane przez niego słowo niosło ze sobą jakąś dziwną ciężkość i gorycz. W końcu, gdy go szturchnął ramieniem nabrał powietrza w płuca i spojrzał przed siebie.
— To przez tą kasę? — spytał sucho, wręcz cierpko, kiedy ten skończył. Brew uniosła mu się wysoko, gubiąc pod zakręconą grzywką ciemnych, czarnych wręcz włosów. — Chcesz żebyśmy się uniezależnili? Hm? — ale w tym pytaniu nie było pewności. Błąkała się w nim nieśmiała ironia. — Myślisz, że nie widzę? — Źdźbło zatańczyło w jego ustach, kiedy mówił. Młoda twarz, która nabrała ciemnych, zupełnie cygańskich odcieni z powodu letniego słońca, od którego nie stronił, zdradzała niezadowolenie. — Dręczy cię to, prawda? To o to chodzi?— Przeniósł na niego wzrok, a potem obejrzał się dookoła, by upewnić, że nikt się do nich nie zbliża i nie będzie mógł ich podsłuchać. Eve była już kawałek od nich, na horyzoncie zamajaczyła sylwetka Jeanie.Spojrzał mu w oczy głęboko; kiedy on miał ciemne tęczówki w kolorze portera, Thomasa spojrzenie błyszczało magnetyczną zielenią. — Nie traktuj mnie jak dziecko, Tommy, powiedz mi wprost o co ci chodzi. Dlaczego chcesz nagle wszystkich zostawić? Mamy tu dom, rodzinę. Bliskich. Eve ma tu wszystkich, mamy to zostawić za sobą i tak po prostu odejść? Zostać w piątkę? Co z Sheilą? Nigdy nikogo nie znajdzie dla siebie jeśli dzisiaj ich zostawimy. — Wiedział, że siostra myślała o tym. Młodsze od niej brały śluby i choć miał ciarki za każdym razem, gdy o tym myślał i gdy patrzył na tego chłopaka, który się do niej zalecał, czasem dopuszczał do siebie głos rozsądku. Tak musiało być, wiedziała to sama Sheila, wiedział czasem i on — Thomas także musiał. — Boisz się, że przyjdą po to, tak? Kto to? — Nie powiedział mu wtedy, musiał powiedzieć teraz. Obrócił w dłoni butelkę z whisky i upił łyk, nie wyciągając trawy z ust, która zsunęła się aż do kącika. — Wiedzą, że to ty? Co chwilę mieszkamy gdzie indziej, niemożliwe, by wiedzieli, gdzie cię szukać — mruknął z rosnącym protestem w głosie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Oczywiście, że się lubią - zgodził się z uśmiechem, kiwając lekko głową, będąc absolutnie pewnym swego. I chyba wolałby, żeby ten temat zastąpił to, o czym naprawdę chciał porozmawiać; a raczej do czego chciał nakłonić młodszego brata. Nie chciał z nim dyskutować, zacząć się zastanawiać - chciał go przekonać do swojej racji i zmusić do uległości. Nie chciał się przyznawać, że zjebał coś i teraz potrzebował pomocy. Po prostu... Musiał się tym zająć sam. Ale jednocześnie potrzebował pomocy w tym rozwiązaniu, które przyszło mu do głowy.
- Nic mnie nie dręczy - odpowiedział twardo, zbywając brata. Nie przyzna się do błędu, nie powie że z czymś sobie nie radził. Po co by miał? To nie na ten temat rozmawiali, rozmawiali na temat ucieczki od taboru. Czy raczej założenia nowego… chociaż tak naprawdę może miał jeden brudny trik, który mógł wykorzystać.
- Jest zaręczona, to dobry chłopak. Może przecież jechać z nami - stwierdził, uśmiechając się wciąż wesoło, a przynajmniej starając się zachować pozory wesołości i swobody. Zaraz jednak umilkł, odwracając na moment wzrok od brata, jakby pochmurniejąc. Zagryzł wargę, zupełnie jakby walczył ze sobą i z tym, co chciał mu powiedzieć, jak w ogóle zacząć ten temat - jakby była to niezwykle ważna, a jednocześnie trudna kwestia do poruszenia dla najstarszego Doe.
- To nie chodzi o nich, James… To… ja myślałem też o tym… Słuchaj, nie chciałbyś, no wiesz, żeby mama była z nami? - rzucił, bo mimo że sam wciąż odczuwał ogromny żal do tej kobiety, wiedział doskonale jak jego bajki i opowieści wpłynęły na młodszego brata.
Raz, dwa, trzy… odliczył w rytmiczny sposób, po tym odwracając proszące spojrzenie w stronę Jamesa. Jakby go ten temat bolał, jakby ta kwestia była czymś istotnym dla niego.
- Nie ma szans na to, żeby ją tutaj przyjęto z powrotem, wiesz… oboje o tym wiemy, prawda? Ale… może gdybyśmy się odcięli, może wtedy… może wtedy mogłaby być przy nas? - kontynuował swoje kłamstwo, starając się żeby zarówno słowa jak i jego mimika grały do jednej bramki. Nie mógł zdradzić kłamstwa, nie teraz kiedy pierwsze próby wciśnięcia bajeczki dla młodszego się nie powiodły. Musiał po prostu szybko zmienić technikę, zmienić kłamstwo na jedno z wielu, które mogło być skuteczne.
- Nie boję się, nie bądź głupi. Po prostu myślałem o tym, no wiesz… My mamy dziadków, są świetni, nie uważasz? Ale… słuchaj, chcesz mieć dzieci, prawda? My z Jeanie chcemy, bardzo… Ale nasze dzieci będą miały tylko nas. Może kilku kuzynów, ale nie będą mieli dziadków… Przynajmniej nie moi. Rodzicie Eve są świetni, ale nie myślisz, że będzie nam brakować mamy? Że może to czas, żebyśmy jej poszukali… Co jeśli nigdy do nas nie wróciła przez tego skurwiela? Jeśli on coś jej zrobił… nie chciałbyś wiedzieć? Udać się do Birmingham, sprawdzić tego? - zapytał, podkulajac nogi i obejmując je, zerkając przybitym na brata i wciąż pamiętając o zachowaniu każdej części historii i ciała spójnej. Nie mógł zdradzić, że to wszystko były kłamstwa i wymówki. Musieli przecież działać szybko i sprawnie, nie miał czasu na kłócenie się z Jamesem na ten temat teraz - nie dopóki nie byli bezpieczni. - Londyn jest niedaleko Birmingham, może wstąpilibyśmy na Arenę? Zobaczyć jak radzi sobie Marcel. Odwiedzili Steffena, też chyba mieszkał w tamtych okolicach… gdzieś… A później obrali własną trasę. Nie chciałbyś, żeby dzieci twoje i Eve miały naszą mamę dla siebie..?
No dalej, zgódź się, wiem że chcesz. Zawsze chciałeś, żeby mama była obok, nie udawaj że nie.
- Nic mnie nie dręczy - odpowiedział twardo, zbywając brata. Nie przyzna się do błędu, nie powie że z czymś sobie nie radził. Po co by miał? To nie na ten temat rozmawiali, rozmawiali na temat ucieczki od taboru. Czy raczej założenia nowego… chociaż tak naprawdę może miał jeden brudny trik, który mógł wykorzystać.
- Jest zaręczona, to dobry chłopak. Może przecież jechać z nami - stwierdził, uśmiechając się wciąż wesoło, a przynajmniej starając się zachować pozory wesołości i swobody. Zaraz jednak umilkł, odwracając na moment wzrok od brata, jakby pochmurniejąc. Zagryzł wargę, zupełnie jakby walczył ze sobą i z tym, co chciał mu powiedzieć, jak w ogóle zacząć ten temat - jakby była to niezwykle ważna, a jednocześnie trudna kwestia do poruszenia dla najstarszego Doe.
- To nie chodzi o nich, James… To… ja myślałem też o tym… Słuchaj, nie chciałbyś, no wiesz, żeby mama była z nami? - rzucił, bo mimo że sam wciąż odczuwał ogromny żal do tej kobiety, wiedział doskonale jak jego bajki i opowieści wpłynęły na młodszego brata.
Raz, dwa, trzy… odliczył w rytmiczny sposób, po tym odwracając proszące spojrzenie w stronę Jamesa. Jakby go ten temat bolał, jakby ta kwestia była czymś istotnym dla niego.
- Nie ma szans na to, żeby ją tutaj przyjęto z powrotem, wiesz… oboje o tym wiemy, prawda? Ale… może gdybyśmy się odcięli, może wtedy… może wtedy mogłaby być przy nas? - kontynuował swoje kłamstwo, starając się żeby zarówno słowa jak i jego mimika grały do jednej bramki. Nie mógł zdradzić kłamstwa, nie teraz kiedy pierwsze próby wciśnięcia bajeczki dla młodszego się nie powiodły. Musiał po prostu szybko zmienić technikę, zmienić kłamstwo na jedno z wielu, które mogło być skuteczne.
- Nie boję się, nie bądź głupi. Po prostu myślałem o tym, no wiesz… My mamy dziadków, są świetni, nie uważasz? Ale… słuchaj, chcesz mieć dzieci, prawda? My z Jeanie chcemy, bardzo… Ale nasze dzieci będą miały tylko nas. Może kilku kuzynów, ale nie będą mieli dziadków… Przynajmniej nie moi. Rodzicie Eve są świetni, ale nie myślisz, że będzie nam brakować mamy? Że może to czas, żebyśmy jej poszukali… Co jeśli nigdy do nas nie wróciła przez tego skurwiela? Jeśli on coś jej zrobił… nie chciałbyś wiedzieć? Udać się do Birmingham, sprawdzić tego? - zapytał, podkulajac nogi i obejmując je, zerkając przybitym na brata i wciąż pamiętając o zachowaniu każdej części historii i ciała spójnej. Nie mógł zdradzić, że to wszystko były kłamstwa i wymówki. Musieli przecież działać szybko i sprawnie, nie miał czasu na kłócenie się z Jamesem na ten temat teraz - nie dopóki nie byli bezpieczni. - Londyn jest niedaleko Birmingham, może wstąpilibyśmy na Arenę? Zobaczyć jak radzi sobie Marcel. Odwiedzili Steffena, też chyba mieszkał w tamtych okolicach… gdzieś… A później obrali własną trasę. Nie chciałbyś, żeby dzieci twoje i Eve miały naszą mamę dla siebie..?
No dalej, zgódź się, wiem że chcesz. Zawsze chciałeś, żeby mama była obok, nie udawaj że nie.
Thomas swoją nieustępliwością wzbudzał w nim poczucie niepewności. Chwile, w których był pewien tego, co działo się z jego własnym bratem pryskały jak bańki mydlane. Pieniądze, które znajdowały się dobrze ukryte w jednej ze skrzyń mogły zapewnić im godziwy byt przez kolejne miesiące, a może i przy odpowiednim zagospodarowaniu na najbliższy rok. To dość czasu, by zbudować bezpieczną przestrzeń, umocnić najbliższą rodzinę. Plan starszego brata nie był zły. Posiadał jeden szkopuł: wiązał się z opuszczeniem rodziny. Ci ludzie byli dla Jamesa rodziną. Nie był w stanie zbudować nowej w szkole, bo w przeciwieństwie do Thomasa cechował się większą nieufnością i potrzebą dystansu od ludzi. I nie wiedział, że w mniejszym stopniu stali za to cyganie, którzy go wychowali, a w większym ojciec, którego nienawidził z całego serca, i którego brakowało mu w życiu jednocześnie. A teraz Thomas chciał, by ich opuścili. Po tym, jak przyjęli ich do siebie, jak swoich, wyżywili, wychowali, przekazali wszystko, co umieli.
Nie był pewien, czy to sentymenty, uczucia, czy irracjonalny lęk nim kierował.
— Może — odparł mu markotnie, bawiąc się źdźbłem w ustach jeszcze przez chwilę, dopóki temat nie zszedł na coś, co zmusiło go do reakcji. — Mama?— spytał nagle, marszcząc brwi i spoglądając na brata. Dlaczego o niej wspominał? Dlaczego teraz nagle uznał, że to odpowiednia chwila, by się ku niej zwrócić. Wiedział, że chciał ją odszukać, wrócić do Birmingham. Wiedzieli od niedawna przecież, że urodziła jeszcze córkę. Mieli młodszą siostrę. Powinni je obie zabrać z tego zapyziałego miasta i zacząć nowe życie. Spojrzał na niego, szukając w jego twarzy potwierdzenia. Mówił prawdę? W jego oczach zaiskrzyła nadzieja skąpana z mroku naiwności. — Znajdziemy ją. I sprowadzimy, tutaj, Tommy. Spróbujemy pomówić z dziadkami, może... może... Jest jakiś sposób na to, by jej wybaczyli. Wtedy moglibyśmy być razem, wszyscy! Dziadkowie cieszyliby się, gdyby odzyskali córkę przecież! Musimy tylko znaleźć sposób na to, by mogła tu wrócić. Na pewno jest jakaś zasada, która na to pozwoli — powiedział z ekscytacją, słowa wypływające z jego ust nabrały tempa, głos na intensywności. Widział to wszystko już oczami wyobraźni, ich, jako wielką, szczęśliwą wspólnotę. Uśmiechnął się pod nosem wesoło, utrzymując ten wyraz twarzy przez chwilę, a Thomas kontynuował o dzieciach. Przewrócił oczami i prychnął z rozbawieniem.— Wiesz, nie myślałem o tym jeszcze. Próbuję się nacieszyć urokami życia małżeńskiego — odparł zaczepnie, zerkając na brata; sprawa była już prawie postanowiona. Poszukają matki. Widząc jego minę spoważniał. Powiedział coś nie tak? — Nie mogę... Nie mogę podjąć teraz takiej decyzji, Tom. Muszę porozmawiać z Eve. Jej rodzina jest tutaj. — To nie była tylko jego decyzja, jej także. Tak przynajmniej sądził. Podejmując ją za nią odebrałby jej niezależność, którą chciał, by zachowała pomimo tego, jak bardzo jej rola w jego życiu się zmieniła, odkąd ich dłonie i serca spętała cygańska przysięga. Była jego przyjaciółką, nie mógł jej tego odmówić.— Zrozum, Tommy — przechylił głowę i odbił się od ziemi, prostując na nogach. Wydawał się być pewny i zdecydowany, tym razem on. Podejmą z Eve tą decyzję wspólnie. We dwoje. Wtedy da odpowiedź Thomasowi, tak powinno być. Nie powiedział tego głośno, przeczuwając, że brat go wyśmieje. Wyciągnął trawę z ust i odrzucił ją na bok, zdejmując cienką, lnianą koszulę. — Jeszcze dziś jej o tym powiem. Gdyby mama tu mogła być... Byłoby wspaniale, co nie? Pewnie też polubiłaby Jeanie — mruknął pod nosem, zerkając w kierunku, w którym odeszła Eve, a potem spojrzał na brata. — Stawiam pięć knutów, że prześcignę cię w drodze na środek jeziora — mruknął cwanie, zerkając na niego prowokująco. Wyciągnął ku niemu dłoń, by pomóc mu wstać i dołączyć do niego.
Nie był pewien, czy to sentymenty, uczucia, czy irracjonalny lęk nim kierował.
— Może — odparł mu markotnie, bawiąc się źdźbłem w ustach jeszcze przez chwilę, dopóki temat nie zszedł na coś, co zmusiło go do reakcji. — Mama?— spytał nagle, marszcząc brwi i spoglądając na brata. Dlaczego o niej wspominał? Dlaczego teraz nagle uznał, że to odpowiednia chwila, by się ku niej zwrócić. Wiedział, że chciał ją odszukać, wrócić do Birmingham. Wiedzieli od niedawna przecież, że urodziła jeszcze córkę. Mieli młodszą siostrę. Powinni je obie zabrać z tego zapyziałego miasta i zacząć nowe życie. Spojrzał na niego, szukając w jego twarzy potwierdzenia. Mówił prawdę? W jego oczach zaiskrzyła nadzieja skąpana z mroku naiwności. — Znajdziemy ją. I sprowadzimy, tutaj, Tommy. Spróbujemy pomówić z dziadkami, może... może... Jest jakiś sposób na to, by jej wybaczyli. Wtedy moglibyśmy być razem, wszyscy! Dziadkowie cieszyliby się, gdyby odzyskali córkę przecież! Musimy tylko znaleźć sposób na to, by mogła tu wrócić. Na pewno jest jakaś zasada, która na to pozwoli — powiedział z ekscytacją, słowa wypływające z jego ust nabrały tempa, głos na intensywności. Widział to wszystko już oczami wyobraźni, ich, jako wielką, szczęśliwą wspólnotę. Uśmiechnął się pod nosem wesoło, utrzymując ten wyraz twarzy przez chwilę, a Thomas kontynuował o dzieciach. Przewrócił oczami i prychnął z rozbawieniem.— Wiesz, nie myślałem o tym jeszcze. Próbuję się nacieszyć urokami życia małżeńskiego — odparł zaczepnie, zerkając na brata; sprawa była już prawie postanowiona. Poszukają matki. Widząc jego minę spoważniał. Powiedział coś nie tak? — Nie mogę... Nie mogę podjąć teraz takiej decyzji, Tom. Muszę porozmawiać z Eve. Jej rodzina jest tutaj. — To nie była tylko jego decyzja, jej także. Tak przynajmniej sądził. Podejmując ją za nią odebrałby jej niezależność, którą chciał, by zachowała pomimo tego, jak bardzo jej rola w jego życiu się zmieniła, odkąd ich dłonie i serca spętała cygańska przysięga. Była jego przyjaciółką, nie mógł jej tego odmówić.— Zrozum, Tommy — przechylił głowę i odbił się od ziemi, prostując na nogach. Wydawał się być pewny i zdecydowany, tym razem on. Podejmą z Eve tą decyzję wspólnie. We dwoje. Wtedy da odpowiedź Thomasowi, tak powinno być. Nie powiedział tego głośno, przeczuwając, że brat go wyśmieje. Wyciągnął trawę z ust i odrzucił ją na bok, zdejmując cienką, lnianą koszulę. — Jeszcze dziś jej o tym powiem. Gdyby mama tu mogła być... Byłoby wspaniale, co nie? Pewnie też polubiłaby Jeanie — mruknął pod nosem, zerkając w kierunku, w którym odeszła Eve, a potem spojrzał na brata. — Stawiam pięć knutów, że prześcignę cię w drodze na środek jeziora — mruknął cwanie, zerkając na niego prowokująco. Wyciągnął ku niemu dłoń, by pomóc mu wstać i dołączyć do niego.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Właśnie przez wzgląd na to jak wiele dostali od rodziny - od całego taboru, od wujków i kuzynów, od dziadków i każdego innego członka ich społeczności, nie chciał ich narażać. Co jeśli... nie, co będzie kiedy oni przyjdą? Bo przyjdą, prędzej czy później, ale się pojawią tutaj. Co miał innego zrobić poza tym, żeby odciągnąć ich od tego miejsca? W mniejszej grupie było łatwiej uciekać, a jedocześnie nie chciał zostawić brata i siostry tutaj, szczególnie że Sheila zdawała się być zła na nich za ślub. A może za coś innego? Nigdy nie był tego pewny, bo w końcu czasem przesadzała, najpewniej najchętniej ich obu zamykając w wozie, żeby na pewno nigdzie nie wyszli iw nic się nie wpakowali. Ale przecież nie na tym polegało życie, żeby z niego nie korzystać!
Absolutnie nie był zadowolony, że jego propozycja została... obrócona przeciwko niemu. Co miał powiedzieć bratu? Jak go jeszcze przekonać do swojej racji? Jakie działa wyciągnąć, żeby go przekonać, że nie było nawet opcji, aby do tego doszło..?
- To głupie, Jimmy, nie pozwolą na to - rzucił, zagryzając wnętrze policzka, zastanawiając się przez dłuższy moment. Powinien... powinien coś wymyślić. No dalej! Przecież udawało mu się nie raz i nie dwa namówić brata do czegoś innego...
- Ona wybrała jego, prawie dwadzieścia lat temu. Nie chciała zostać tutaj wtedy to i teraz nie będzie chciała. W innym wypadku by próbowała, nie uważasz? - rzucił, mając chociaż minimalną nadzieję, że to pomoże, chociaż... tyle lat opowiadał bratu, że mam ich nie porzuciła, że nie miał serca teraz robić nagle z niej czarnego charakteru w jego oczach. - Wybrała inne życie, a starsi nie pozwolą, żeby wróciła. Wiesz o tym przecież...
Zaraz jednak wywrócił oczami, słysząc co też brat mówił. No naprawdę! Od kiedy zrobił się z niego taki mięczak? Eve w życiu by się nie zgodziła na to, ale ona przecież nie rozumiała sytuacji! Nie tak jak Thomas rozumiał, nie tak jak James mógłby zrozumieć...
- Co? Jeszcze ci fartuch pewnie na głowę narzuca, co? - prychnął, kiedy brat się podniósł. Oczywiście, że próbował go sprowokować do bójki, do zaprzeczenia, do... do czegokolwiek, byleby tylko się zgodził! Chciał podważyć go, jego autorytet!
- Taki potulny się zrobiłeś, że nie potrafisz podjąć decyzji jak mężczyzna? - dodał spokojnie, zatrzymując na moment powietrze w płucach i wbijając drwiące spojrzenie w brata. - No tak na ciebie działa żona, całkiem nad tobą kontrolę przejęła, no spodziewałem się więcej po tobie Jimmy, a nie że dasz się sobą tak pomiatać.
Chciał go sprowokować. Czymkolwiek... I nawet nie skomentował słów o mamie. Sam... nie, nie chciał jej tutaj. Nie chciał jej w ich życiu. Nie chciał, żeby się tutaj nagle pojawiała i była, bo... bo nie było jej wtedy! Nie uciekła z nimi, po prostu ich porzuciła. Co miał powiedzieć? Co miałby jej powiedzieć po tych wszystkich latach? A ona? Miałaby cokolwiek na swoje usprawiedliwienie, na to dlaczego ich nie szukała?
Odtrącił rękę Jamesa, zaraz się podnosząc.
- Nie, idę się pakować - rzucił, mając cichą nadzieję, że jeśli poprzednie słowa nie sprowokują Jamesa, zrobi to teraz tym.
No już, knypku. Nie mam czasu, my nie mamy czasu. Nie zostawię cię przecież tak po prostu, musisz jechać ze mną!
Wsunął dłonie do kieszeni, zerkając na młodszego. - Zresztą, i tak byś przegrał. Nie zapominaj, kto cię uczył pływać.
Absolutnie nie był zadowolony, że jego propozycja została... obrócona przeciwko niemu. Co miał powiedzieć bratu? Jak go jeszcze przekonać do swojej racji? Jakie działa wyciągnąć, żeby go przekonać, że nie było nawet opcji, aby do tego doszło..?
- To głupie, Jimmy, nie pozwolą na to - rzucił, zagryzając wnętrze policzka, zastanawiając się przez dłuższy moment. Powinien... powinien coś wymyślić. No dalej! Przecież udawało mu się nie raz i nie dwa namówić brata do czegoś innego...
- Ona wybrała jego, prawie dwadzieścia lat temu. Nie chciała zostać tutaj wtedy to i teraz nie będzie chciała. W innym wypadku by próbowała, nie uważasz? - rzucił, mając chociaż minimalną nadzieję, że to pomoże, chociaż... tyle lat opowiadał bratu, że mam ich nie porzuciła, że nie miał serca teraz robić nagle z niej czarnego charakteru w jego oczach. - Wybrała inne życie, a starsi nie pozwolą, żeby wróciła. Wiesz o tym przecież...
Zaraz jednak wywrócił oczami, słysząc co też brat mówił. No naprawdę! Od kiedy zrobił się z niego taki mięczak? Eve w życiu by się nie zgodziła na to, ale ona przecież nie rozumiała sytuacji! Nie tak jak Thomas rozumiał, nie tak jak James mógłby zrozumieć...
- Co? Jeszcze ci fartuch pewnie na głowę narzuca, co? - prychnął, kiedy brat się podniósł. Oczywiście, że próbował go sprowokować do bójki, do zaprzeczenia, do... do czegokolwiek, byleby tylko się zgodził! Chciał podważyć go, jego autorytet!
- Taki potulny się zrobiłeś, że nie potrafisz podjąć decyzji jak mężczyzna? - dodał spokojnie, zatrzymując na moment powietrze w płucach i wbijając drwiące spojrzenie w brata. - No tak na ciebie działa żona, całkiem nad tobą kontrolę przejęła, no spodziewałem się więcej po tobie Jimmy, a nie że dasz się sobą tak pomiatać.
Chciał go sprowokować. Czymkolwiek... I nawet nie skomentował słów o mamie. Sam... nie, nie chciał jej tutaj. Nie chciał jej w ich życiu. Nie chciał, żeby się tutaj nagle pojawiała i była, bo... bo nie było jej wtedy! Nie uciekła z nimi, po prostu ich porzuciła. Co miał powiedzieć? Co miałby jej powiedzieć po tych wszystkich latach? A ona? Miałaby cokolwiek na swoje usprawiedliwienie, na to dlaczego ich nie szukała?
Odtrącił rękę Jamesa, zaraz się podnosząc.
- Nie, idę się pakować - rzucił, mając cichą nadzieję, że jeśli poprzednie słowa nie sprowokują Jamesa, zrobi to teraz tym.
No już, knypku. Nie mam czasu, my nie mamy czasu. Nie zostawię cię przecież tak po prostu, musisz jechać ze mną!
Wsunął dłonie do kieszeni, zerkając na młodszego. - Zresztą, i tak byś przegrał. Nie zapominaj, kto cię uczył pływać.
Nie przejął się jego pierwszymi słowami, tym jak próbował zgasić rosnący w nim zapał. Przewrócił oczami teatralnie i zrobił głupią minę znudzonego gderaniem starszego brata chłopca. Głupie-srupie, nie mieli niczego do stracenia. Jeśli istniał choćby cień szansy, że może się udać to warto było spróbować, tym bardziej, że minęło tak wiele czasu.
— Może to był błąd, może chce go naprawić, ale sądzi, że nie może, skąd wiesz?— zmierzył go wzrokiem, powoli coraz silniej marszcząc brwi. — Przecież mówiłeś…— szybko wychwycił zmianę narracji, tonu kiedy wspominał o mamie. A może mu się wydawało, kiedy próbował odwodzić go od tego pomysłu z niezrozumiałego dla niego powodu. — Przecież nie pozbyła się nas. Nie mogła do nas dołączyć. Dlaczego zakładasz, że nie chciała?—Nie wierzył w to. Musiała chcieć. Musiała za nimi tęsknić, szukać sposobu na to, by mogli się skontaktować. Nie wierzył, że po prostu wymazała ich ze swojego życia, nawet jeśli robiła to dla ich dobra. Gdyby tylko starszyzna się zgodziła ją przyjąć z powrotem, samą, bez tego drania, wróciłaby. Był tego pewien.— O co naprawdę ci chodzi, Thomas? — spytał cierpko, patrząc na brata. — Nie wiemy tego — zaprzeczył od razu, nawet jeśli przeczucie mówiło mu, że brat miał rację. Zasady były dla nich świętością, ale nigdy nie byli okrutni. Może nie wszystko było stracone. A jeśli była w niebezpieczeństwie, musieliby jej pomóc, była przecież Doe.
Gdy stanął nad nim z wyciągniętą ręką, a brat odrzucił ją z tymi słowami pełnymi drwiny w pierwszej chwili zupełnie stracił rezon. Zamurowało go na dobre kilka sekund. Patrzył na Thomasa niepewnie — żartował? Musiał. Po prostu naigrywał się z niego, jak zawsze. A jednak swoimi prostymi słowami zakorzenił w nim uczucie niepewności.
— Odczep się — odszczeknął, nie wiedząc co innego powinien zrobić. Przyjaźnili się długo, ale odkąd Eve została jego żoną między nimi wiele się zmieniło. Czasem myślał, że wszystko. Chciał postępować dobrze. Z szacunkiem i oddaniem, jakie względem niej czuł nie tylko jako towarzyszki szalonych wypraw, ale teraz kobiety, z którą zdecydował się spędzić resztę życia. Jej rola się zmieniła. Jej pozycja u jego boku. Była jego rodziną, tak samo jak Thomas i musiał ją przed nim chronić. A może teraz musiał chronić siebie. — Potrafię podjąć decyzję jak mężczyzna, po prostu… próbuję… — zawahał się, parząc na Thomasa w dziwnej obawie, że nagle to co myślał może wydać mu się śmieszne. — Liczyć się z jej uczuciami. — Miejsce żony było przy mężu, była zobligowana by kroczyć razem z nim jedną ścieżką, ale nie chciał jej niczego odbierać. A może nie tak wcześnie, dopiero się pobrali. Drwiące spojrzenie Thomasa wbiło się w niego, jak salwa igieł, dotkliwie przenikając przez cienką jak papier skórę. Dreszcz przebiegł mu po plecach na myśl, że zaczął nim gardzić. Nie był taki, jak sądził. Był mężczyzną. Mógł decydować. I decydował. — Stul pysk — warknął rozdygotany, niemalże wchodząc mu w słowa. Wiedział, gdzie uderzyć, by to odczuł, by zabolało. Trafił prosto w serce, świadom, że wpatrzony w niego słysząc podobne słowa zareaguje zgodnie z jego przewidywaniami. Dłonie zacisnął w pięści. Nie wytrzymał. Popchnął go z całej siły w tył, nie mając na tyle odwagi, by go uderzyć, a jednocześnie wkładając w to tyle energii, by go przewalić. By odczuł, by zabolało. — A ty? — spytał, unosząc brwi, czując jak w nim zaczyna wrzeć. Miał go za kretyna? Myślał, że wierzył w tą bajeczkę o nowym cygańskim taborze, składającym się z cyganki, trzech mieszańców, zdrajczyni i gadzia?— Masz mnie za kretyna, co? Ciągnie cię do świata, zawsze ciągnęło tam, na zewnątrz, do obcych. Idziesz za nią jak kundel, zawsze zostawiasz nas za sobą, zawsze wybierasz ich wszystkich tylko nie nas. Myślisz, że biorąc mnie za sobą kierujesz się dobrą wolą? Pieprzoną troską? Mam być twoją kulą u nogi dla twojego świętego spokoju? Nam tu jest dobrze, Thomas. Jesteśmy wśród swoich. — Głos mu zadrżał, zdradzał rozdrażnienie zmieniające się w złość. Nie był pod niczyim pantoflem, a już na pewno nie Eve. Ruszył w jego kierunku, mając ochotę przewalić go na ziemię, obłożyć pięściami, ale czuł jakiś dziwny opór, może szacunek, może wciąż ślepą wiarę w niego. Był jego starszym bratem, powinien to respektować.— Idź w cholerę, proszę bardzo! Bierz tą swoją Jeanie i idź w świat, wybuduj sobie ten pieprzony domek za całe to złoto. Ale wiesz co? Nigdy się nie zmienisz. Nigdy nie staniesz się kimś innym. Nigdy nie będziesz jednym z nich. Zawsze będziesz dla nich wszystkich tym brudnym, głodnym cyganem, oszustem. A dla nas będziesz zdrajcą. Jak mama.— Zakończył cierpko.
— Może to był błąd, może chce go naprawić, ale sądzi, że nie może, skąd wiesz?— zmierzył go wzrokiem, powoli coraz silniej marszcząc brwi. — Przecież mówiłeś…— szybko wychwycił zmianę narracji, tonu kiedy wspominał o mamie. A może mu się wydawało, kiedy próbował odwodzić go od tego pomysłu z niezrozumiałego dla niego powodu. — Przecież nie pozbyła się nas. Nie mogła do nas dołączyć. Dlaczego zakładasz, że nie chciała?—Nie wierzył w to. Musiała chcieć. Musiała za nimi tęsknić, szukać sposobu na to, by mogli się skontaktować. Nie wierzył, że po prostu wymazała ich ze swojego życia, nawet jeśli robiła to dla ich dobra. Gdyby tylko starszyzna się zgodziła ją przyjąć z powrotem, samą, bez tego drania, wróciłaby. Był tego pewien.— O co naprawdę ci chodzi, Thomas? — spytał cierpko, patrząc na brata. — Nie wiemy tego — zaprzeczył od razu, nawet jeśli przeczucie mówiło mu, że brat miał rację. Zasady były dla nich świętością, ale nigdy nie byli okrutni. Może nie wszystko było stracone. A jeśli była w niebezpieczeństwie, musieliby jej pomóc, była przecież Doe.
Gdy stanął nad nim z wyciągniętą ręką, a brat odrzucił ją z tymi słowami pełnymi drwiny w pierwszej chwili zupełnie stracił rezon. Zamurowało go na dobre kilka sekund. Patrzył na Thomasa niepewnie — żartował? Musiał. Po prostu naigrywał się z niego, jak zawsze. A jednak swoimi prostymi słowami zakorzenił w nim uczucie niepewności.
— Odczep się — odszczeknął, nie wiedząc co innego powinien zrobić. Przyjaźnili się długo, ale odkąd Eve została jego żoną między nimi wiele się zmieniło. Czasem myślał, że wszystko. Chciał postępować dobrze. Z szacunkiem i oddaniem, jakie względem niej czuł nie tylko jako towarzyszki szalonych wypraw, ale teraz kobiety, z którą zdecydował się spędzić resztę życia. Jej rola się zmieniła. Jej pozycja u jego boku. Była jego rodziną, tak samo jak Thomas i musiał ją przed nim chronić. A może teraz musiał chronić siebie. — Potrafię podjąć decyzję jak mężczyzna, po prostu… próbuję… — zawahał się, parząc na Thomasa w dziwnej obawie, że nagle to co myślał może wydać mu się śmieszne. — Liczyć się z jej uczuciami. — Miejsce żony było przy mężu, była zobligowana by kroczyć razem z nim jedną ścieżką, ale nie chciał jej niczego odbierać. A może nie tak wcześnie, dopiero się pobrali. Drwiące spojrzenie Thomasa wbiło się w niego, jak salwa igieł, dotkliwie przenikając przez cienką jak papier skórę. Dreszcz przebiegł mu po plecach na myśl, że zaczął nim gardzić. Nie był taki, jak sądził. Był mężczyzną. Mógł decydować. I decydował. — Stul pysk — warknął rozdygotany, niemalże wchodząc mu w słowa. Wiedział, gdzie uderzyć, by to odczuł, by zabolało. Trafił prosto w serce, świadom, że wpatrzony w niego słysząc podobne słowa zareaguje zgodnie z jego przewidywaniami. Dłonie zacisnął w pięści. Nie wytrzymał. Popchnął go z całej siły w tył, nie mając na tyle odwagi, by go uderzyć, a jednocześnie wkładając w to tyle energii, by go przewalić. By odczuł, by zabolało. — A ty? — spytał, unosząc brwi, czując jak w nim zaczyna wrzeć. Miał go za kretyna? Myślał, że wierzył w tą bajeczkę o nowym cygańskim taborze, składającym się z cyganki, trzech mieszańców, zdrajczyni i gadzia?— Masz mnie za kretyna, co? Ciągnie cię do świata, zawsze ciągnęło tam, na zewnątrz, do obcych. Idziesz za nią jak kundel, zawsze zostawiasz nas za sobą, zawsze wybierasz ich wszystkich tylko nie nas. Myślisz, że biorąc mnie za sobą kierujesz się dobrą wolą? Pieprzoną troską? Mam być twoją kulą u nogi dla twojego świętego spokoju? Nam tu jest dobrze, Thomas. Jesteśmy wśród swoich. — Głos mu zadrżał, zdradzał rozdrażnienie zmieniające się w złość. Nie był pod niczyim pantoflem, a już na pewno nie Eve. Ruszył w jego kierunku, mając ochotę przewalić go na ziemię, obłożyć pięściami, ale czuł jakiś dziwny opór, może szacunek, może wciąż ślepą wiarę w niego. Był jego starszym bratem, powinien to respektować.— Idź w cholerę, proszę bardzo! Bierz tą swoją Jeanie i idź w świat, wybuduj sobie ten pieprzony domek za całe to złoto. Ale wiesz co? Nigdy się nie zmienisz. Nigdy nie staniesz się kimś innym. Nigdy nie będziesz jednym z nich. Zawsze będziesz dla nich wszystkich tym brudnym, głodnym cyganem, oszustem. A dla nas będziesz zdrajcą. Jak mama.— Zakończył cierpko.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zamilkł, orientując się, że James zauważył jego wahanie. Nie mógłby mu tego zrobić, zniszczyć tego obrazu mamy, który mu przedstawiał - którego tak kurczowo się trzymał. Zagryzł policzek od środka, zastanawiając się co miał zrobić i co powiedzieć. Dlaczego to było tak trudne teraz? Mógłby przecież skłamać - zawsze kłamał, to mu przychodziło naturalnie! Ale żeby skłamać potrzebował mieć o czym skłamać... No i nie chciał krzywdzić brata. Nie chciał mu rujnować tego, że mamie na nich zależało, nawet jeśli samemu miał spore wątpliwości co do tej kwestii. Nawet jeśli...
O co ci chodzi?
Jak miał mu powiedzieć, że zjebał? Jak miał mu powiedzieć, że musieli uciekać - najlepiej oboje. Ale jeśli... jeśli będzie trzeba to sam ucieknie. Zabierze Jeanie, ucieknie gdzieś daleko, odwiedzie ich od taboru. Chociaż ta myśl ściskała go w klatce piersiowej, bo nie chciał tego zrobić. Nie chciał być jak ona. Nie chciał uciekać od tych ludzi, od przyjaciół i rodziny, od rodzeństwa, z którymi przecież dzielił ten sam los! Ona ich porzuciła! Nie chciał zachować się tak samo! Nie mógłby tego zrobić Sheili ani Jamesowi.
Ale jeśli mieliby być w ten sposób bezpieczniejsi..?
Im dłużej milczał tym bardziej wiedział, że tracił przewagę - tracił swój autorytet i pewność w tej rozmowie. Zawsze musiał być pewny, zawsze musiał szybko mówić, szybko odpowiadać - tego się nauczył przez lata, że pewnością siebie i odpowiednimi słowami, mógł dokonać wszystkiego. Nawet namówić brata na ucieczkę z taboru, ale czuł jak ta opcja mu się wymyka. Im dłużej milczał. On nigdy nie milczał! Nie, kiedy zadawano mu pytanie! Nie, kiedy nie próbował uniknąć jakiegoś tematu.
- Jak sobie życzysz - odpowiedział w końcu, słysząc typową pyskówkę brata, samemu nie wiedząc co miałby innego powiedzieć. Denerwował się, stresował i coraz bardziej to pokazywał po sobie, co tym bardziej go irytowało. Nie mógł tego pokazywać, to przecież było słabością!
Próbował go sprowokować, ale do poddania się. Nie do ataku na siebie, bo popchnięcie absolutnie go zaskoczyło i wylądował na ziemi. Zmarszczył brwi, wbijając niezadowolone spojrzenie w brata i opierając się na przedramionach. Słuchał go i... Zaraz się poderwał zirytowany, tracąc kompletnie swój wieczny spokój i łapiąc Jamesa za koszulę, mocno do siebie przyciągając.
- Nie jestem jak ona, pierdol się - warknął na niego jak nigdy. Nie był nią, nie był ich matką, nie był do niej podobny! Nie chciał uciec, bo był tchórzem! Chciał uciec, żeby oni byli bezpieczni - żeby ich rodzina była bezpieczna, a nie z jakiejś zachcianki. - I może pójdę. Co zrobisz? Nie poradzisz sobie beze mnie - rzucił zaraz, chcąc się złapać czegokolwiek. Potrzebował, żeby James nie mógł sobie bez niego poradzić - potrzebował, żeby James był od niego uzależniony do pewnego stopnia. W końcu był jego młodszym bratem i chciał, żeby ten przychodził do niego o pomoc!
- A jesteśmy jak inni z taboru? Tak? To gdzie jest nasz ojciec cygan, gdzie jest nasza matka, co? Ile sierot mamy w taborze, ile dzieciaków porzuconych, bo ich starzy nie chcieli? - warknął znów, odpychając w końcu brata od siebie. Był zły, musiał to rozchodzić. Albo nie, rzeczywiście się spakować. Rzeczywiście spróbować odciągnąć tych ludzi od taboru...
Może mógł zostawić to złoto Sheili i Jamesowi? To był dobry pomysł, dobry plan. Zabierze trochę dla siebie i Jeanie, żeby mieli chociaż odrobinę. Nikt nie będzie zaskoczony, wszyscy stwierdzą, że przecież to było do przewidzenia, że ucieknie. Że jest jak matka...
I jeszcze bardziej go to denerwowało.
Zerknął znów na brata zmieszany. Tym co mówił, tym co myślał, tym co chciał zrobić. Zostawić go tak po prostu? Ich wszystkich?
Nie, nie mógł o tym myśleć. Powinien po prostu iść. Może w nocy, Jeanie na pewno będzie zadawała pytania, ale...
- No co? Uderzysz brata gnoju? - warknął na Jamesa sfrustrowany. Już przed chwilą się na niego rzucił, zrobi to znowu?
O co ci chodzi?
Jak miał mu powiedzieć, że zjebał? Jak miał mu powiedzieć, że musieli uciekać - najlepiej oboje. Ale jeśli... jeśli będzie trzeba to sam ucieknie. Zabierze Jeanie, ucieknie gdzieś daleko, odwiedzie ich od taboru. Chociaż ta myśl ściskała go w klatce piersiowej, bo nie chciał tego zrobić. Nie chciał być jak ona. Nie chciał uciekać od tych ludzi, od przyjaciół i rodziny, od rodzeństwa, z którymi przecież dzielił ten sam los! Ona ich porzuciła! Nie chciał zachować się tak samo! Nie mógłby tego zrobić Sheili ani Jamesowi.
Ale jeśli mieliby być w ten sposób bezpieczniejsi..?
Im dłużej milczał tym bardziej wiedział, że tracił przewagę - tracił swój autorytet i pewność w tej rozmowie. Zawsze musiał być pewny, zawsze musiał szybko mówić, szybko odpowiadać - tego się nauczył przez lata, że pewnością siebie i odpowiednimi słowami, mógł dokonać wszystkiego. Nawet namówić brata na ucieczkę z taboru, ale czuł jak ta opcja mu się wymyka. Im dłużej milczał. On nigdy nie milczał! Nie, kiedy zadawano mu pytanie! Nie, kiedy nie próbował uniknąć jakiegoś tematu.
- Jak sobie życzysz - odpowiedział w końcu, słysząc typową pyskówkę brata, samemu nie wiedząc co miałby innego powiedzieć. Denerwował się, stresował i coraz bardziej to pokazywał po sobie, co tym bardziej go irytowało. Nie mógł tego pokazywać, to przecież było słabością!
Próbował go sprowokować, ale do poddania się. Nie do ataku na siebie, bo popchnięcie absolutnie go zaskoczyło i wylądował na ziemi. Zmarszczył brwi, wbijając niezadowolone spojrzenie w brata i opierając się na przedramionach. Słuchał go i... Zaraz się poderwał zirytowany, tracąc kompletnie swój wieczny spokój i łapiąc Jamesa za koszulę, mocno do siebie przyciągając.
- Nie jestem jak ona, pierdol się - warknął na niego jak nigdy. Nie był nią, nie był ich matką, nie był do niej podobny! Nie chciał uciec, bo był tchórzem! Chciał uciec, żeby oni byli bezpieczni - żeby ich rodzina była bezpieczna, a nie z jakiejś zachcianki. - I może pójdę. Co zrobisz? Nie poradzisz sobie beze mnie - rzucił zaraz, chcąc się złapać czegokolwiek. Potrzebował, żeby James nie mógł sobie bez niego poradzić - potrzebował, żeby James był od niego uzależniony do pewnego stopnia. W końcu był jego młodszym bratem i chciał, żeby ten przychodził do niego o pomoc!
- A jesteśmy jak inni z taboru? Tak? To gdzie jest nasz ojciec cygan, gdzie jest nasza matka, co? Ile sierot mamy w taborze, ile dzieciaków porzuconych, bo ich starzy nie chcieli? - warknął znów, odpychając w końcu brata od siebie. Był zły, musiał to rozchodzić. Albo nie, rzeczywiście się spakować. Rzeczywiście spróbować odciągnąć tych ludzi od taboru...
Może mógł zostawić to złoto Sheili i Jamesowi? To był dobry pomysł, dobry plan. Zabierze trochę dla siebie i Jeanie, żeby mieli chociaż odrobinę. Nikt nie będzie zaskoczony, wszyscy stwierdzą, że przecież to było do przewidzenia, że ucieknie. Że jest jak matka...
I jeszcze bardziej go to denerwowało.
Zerknął znów na brata zmieszany. Tym co mówił, tym co myślał, tym co chciał zrobić. Zostawić go tak po prostu? Ich wszystkich?
Nie, nie mógł o tym myśleć. Powinien po prostu iść. Może w nocy, Jeanie na pewno będzie zadawała pytania, ale...
- No co? Uderzysz brata gnoju? - warknął na Jamesa sfrustrowany. Już przed chwilą się na niego rzucił, zrobi to znowu?
Popchnięcie brata było czymś, co na moment go zmroziło, ale krew w jego żyłach była tak gorąca i bulgocąca, że nie potrafił się zatrzymać. Patrzył na Thomasa rozeźlony, zaciskając mocno pięści — tak mocno, że czuł jak paznokcie wbijały mu się w skórę. Nie potrafił myśleć trzeźwo. Gdyby umiał, pewnie dostrzegłby te wszystkie dziwactwa, które nie pasowały kompletnie do jego brata. Jego milczenie przetykane drwiną niewiadomego pochodzenia. Słowa, które nie trzymały się kupy z tym, co dotąd mu powtarzał. Próbował go rozwścieczyć i mu się to udało. Gotów był się odgrażać, ale nie był pewien, czy mógł pójść jeszcze dalej. Szacunek, jakim darzył starszego brata nie pozwalał mu podnieść na niego ręki. Kiedy ten złapał go za koszule poczuł jak krew odpływa mu z twarzy — w dziwacznym strachu i złości jednocześnie. Zachłysnął się powietrzem, otworzył szerzej oczy, patrząc na Thomasa z niedowierzaniem. To był moment, w którym na chwilę zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak.
— O co ci, do cholery, chodzi? — spytał raz jeszcze, patrząc na niego ze złością. — Dlaczego ci na tym tak zależy, hę? Żebyśmy stąd odeszli. Nigdy nie chciałeś stąd uciekać, nigdy nie chciałeś wracać do mamy. Kochasz tych ludzi tak samo, jak ja, więc? Hm? Więc, na gacie Merlina, co?! — podniósł głos, próbując go od siebie odepchnąć.
Thomas miał rację. Nie poradziłby sobie bez niego. Nie wyobrażał sobie nawet, by mogli się rozejść w swoje strony. Nigdy dotąd ani przez chwilę taka myśl nie przeszła mu przez głowę. Musiał mu jednak odpowiedzieć, oczywiście z przekorą.
— Oczywiście, że sobie poradzę! — odpyskował zaciskając palce na jego pięściach, w których wciąż trzymał jego koszulę. Nie wiedział, co mu odpowiedzieć. Otworzył usta, by to zrobić, ale nie przyszło mu nic do głowy na padające zarzuty. Kiedy go odepchnął złapał równowagę. — Powiedz mi o co ci chodzi, co się dzieje?! — krzyknął znów, patrząc na niego z niedowierzaniem. — Coś przede mną ukrywasz — zarzucił mu, ale nie przyszło mu do głowy, że mogli mieć problemy. Nie miał pojęcia, że Thomas ściągał na nich niebezpieczeństwo. — Chodzi o te pieniądze? — spytał w ciemno, patrząc na brata, domagając się odpowiedzi. Nieustępliwie i stanowczo. — Coś się wydarzyło? Chodzi o te rzeczy, które przyniosłeś? — Było tego bardzo dużo. Cieszył się, kiedy to zobaczył. Mogli żyć w dostatku. Szczęśliwi, ciesząc się życiem. Ale Thomas był dziwny. — Nie poznaję cię. Widzę, że coś jest nie tak — brnął dalej, wciąż rozdygotany, wciąż ze świerzbiącą ręką. — Chcesz żebyśmy porzucili ich wszystkich, zaczęli nowe życie. Jakie życie, Tommy? Sami? Dlaczego? Powiedz mi, dlaczego?! — krzyknął, doskakując do Thomasa raz jeszcze i tym razem zamiast go popchnąć złapał go tak, jak on przed chwilą, chwycił go za ubranie, nie zamierzając puścić. Nigdzie nie pójdzie, dopóki mu nie powie, nigdzie go nie puści, póki nie wyzna mu całej prawdy. Prawie stykali się nosami, prawie oparł się czołem o jego czoło, patrząc mu nienawistnie w oczy. Nie zamierzał jednak odpuścić.
— O co ci, do cholery, chodzi? — spytał raz jeszcze, patrząc na niego ze złością. — Dlaczego ci na tym tak zależy, hę? Żebyśmy stąd odeszli. Nigdy nie chciałeś stąd uciekać, nigdy nie chciałeś wracać do mamy. Kochasz tych ludzi tak samo, jak ja, więc? Hm? Więc, na gacie Merlina, co?! — podniósł głos, próbując go od siebie odepchnąć.
Thomas miał rację. Nie poradziłby sobie bez niego. Nie wyobrażał sobie nawet, by mogli się rozejść w swoje strony. Nigdy dotąd ani przez chwilę taka myśl nie przeszła mu przez głowę. Musiał mu jednak odpowiedzieć, oczywiście z przekorą.
— Oczywiście, że sobie poradzę! — odpyskował zaciskając palce na jego pięściach, w których wciąż trzymał jego koszulę. Nie wiedział, co mu odpowiedzieć. Otworzył usta, by to zrobić, ale nie przyszło mu nic do głowy na padające zarzuty. Kiedy go odepchnął złapał równowagę. — Powiedz mi o co ci chodzi, co się dzieje?! — krzyknął znów, patrząc na niego z niedowierzaniem. — Coś przede mną ukrywasz — zarzucił mu, ale nie przyszło mu do głowy, że mogli mieć problemy. Nie miał pojęcia, że Thomas ściągał na nich niebezpieczeństwo. — Chodzi o te pieniądze? — spytał w ciemno, patrząc na brata, domagając się odpowiedzi. Nieustępliwie i stanowczo. — Coś się wydarzyło? Chodzi o te rzeczy, które przyniosłeś? — Było tego bardzo dużo. Cieszył się, kiedy to zobaczył. Mogli żyć w dostatku. Szczęśliwi, ciesząc się życiem. Ale Thomas był dziwny. — Nie poznaję cię. Widzę, że coś jest nie tak — brnął dalej, wciąż rozdygotany, wciąż ze świerzbiącą ręką. — Chcesz żebyśmy porzucili ich wszystkich, zaczęli nowe życie. Jakie życie, Tommy? Sami? Dlaczego? Powiedz mi, dlaczego?! — krzyknął, doskakując do Thomasa raz jeszcze i tym razem zamiast go popchnąć złapał go tak, jak on przed chwilą, chwycił go za ubranie, nie zamierzając puścić. Nigdzie nie pójdzie, dopóki mu nie powie, nigdzie go nie puści, póki nie wyzna mu całej prawdy. Prawie stykali się nosami, prawie oparł się czołem o jego czoło, patrząc mu nienawistnie w oczy. Nie zamierzał jednak odpuścić.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie byłby w stanie go uderzyć - nie chciał go krzywdzić, nie chciał tego robić też słowami, ale nie panował nad nimi. Chciał nim otrząsnąć czy sprowokować, żeby przestał zadawać pytania i po prostu się zgodził. Chciał go zmanipulować i nagiąć do swojego przekonania - bo wiedział, że tak będzie bezpieczniej. Ale nie mógł mu przecież powiedzieć wprost, co się stanie! Dlaczego to się stanie...
Przecież mogli tutaj się zjawić oni w każdej chwili. Co jeśli rzeczywiście byli gdzieś niedaleko? Co by zrobili? Nie, nie chciał o tym myśleć - przecież wiedział co chcieli zrobić, czego oczekiwali. Może właśnie dlatego serce mu tak łomotało na samą myśl. Przecież nie chciał, żeby cokolwiek zrobili jego bratu, ale jednocześnie nie chciał też go porzucać - nie mógłby ich porzucić, ani siostry ani brata. Chciał ich zabrać, bo wspólnie mogliby uciec temu niebezpieczeństwu które się na nich czaiło - ale nie mogli tego zrobić taką grupą, w jakiej teraz żyli.
- Nie chcę do niej wracać! - oburzył się zaraz, marszcząc brwi. Wiedział, że zareagował za mocno - nie chciał jej widzieć, nie chciał o niej myśleć. Nie chciał mieć z nią czegokolwiek wspólnego! Chciał...
Chciał... Czego właściwie chciał?
Nie odsuwał się, nie próbował się wyrywać, chociaż był absolutnie gotowy do uniku. Wiedział, że James rzucał się z pięściami - przecież tyle razy pakowali się wspólnie w bójki, przecież wiedział kiedy brat tracił panowanie nad sobą.
- Nic, nic się nie dzieje! Powiedziałem ci już przecież - odpowiedział zaraz. Nie powinien tego mówić? Może powinien się zabrać z Jeanie po prostu sam, przecież to jego szukali! Ich... może by zostawili całą resztę? Może powinien po prostu się wycofać?
Wycofał wzrok z brata, zerkając w bok na moment. Powinien się wycofać, uciec. Nie mógł zabrać ze sobą Jamesa, nie siłą. Nie mógł mu też wyjaśnić tego wszystkiego... nie zrozumie... Przecież wiedział, że nie zrozumie.
- Nic nie jest nie tak! O nic nie chodzi. Mówiłem już, tak? - powiedział, wracając wzrokiem do brata. Kapitulował? Powinien... Może powinien... co tak właściwie? Co powiedzieć? Nie wychodziło mu przecież, żadne kłamstwo czy jego argument nie zadziałało. Nie przekona go... Nie był w stanie.
Nie odskoczył od niego, nie wykonał uniku chociaż na moment serce podeszło mu do gardła. Wiedział, że brat go nie uderzy, nie w taki sposób... wiedział? Wiedział, na pewno by tego nie zrobił, a jednak i tak adrenalina zrobiła swoje na moment, kiedy wstrzymał oddech jakby gotowy na cios, który nie nadszedł. Za to wbił spojrzenie w brata, chociaż chciał móc nim uciec gdzieś na bok i wycofać się z tej konfrontacji. Nie powinien jej podejmować, ale nie mógł przecież go tutaj zostawić! - Bo tak! Nie wystarcza ci taki powód? Bo tak mówię? Nie możesz po prostu mi zaufać?! - zaraz wyrzucił głośniej, napierając na młodszego i intuicyjnie łapiąc brata w nadgarstkach jakby spodziewając się, że ten może spróbować go uderzyć. Nie mógł przecież się poddać, ale nie mógł też powiedzieć wprost...
- Może i chodzi o to złoto! Po prostu... nie powinno nas tutaj być, po prostu. Powinniśmy gdzieś uciec. Mamy to złoto i damy sobie radę, wiesz o tym przecież.. - spróbował podjąć znów nieco spokojniej, chociaż cały był w emocjach. W strachu, w niepewności, jakby chciał podjąć jakiekolwiek działanie, a jednak nie wiedział nawet w którą stronę powinien się obrócić.
Zt
Przecież mogli tutaj się zjawić oni w każdej chwili. Co jeśli rzeczywiście byli gdzieś niedaleko? Co by zrobili? Nie, nie chciał o tym myśleć - przecież wiedział co chcieli zrobić, czego oczekiwali. Może właśnie dlatego serce mu tak łomotało na samą myśl. Przecież nie chciał, żeby cokolwiek zrobili jego bratu, ale jednocześnie nie chciał też go porzucać - nie mógłby ich porzucić, ani siostry ani brata. Chciał ich zabrać, bo wspólnie mogliby uciec temu niebezpieczeństwu które się na nich czaiło - ale nie mogli tego zrobić taką grupą, w jakiej teraz żyli.
- Nie chcę do niej wracać! - oburzył się zaraz, marszcząc brwi. Wiedział, że zareagował za mocno - nie chciał jej widzieć, nie chciał o niej myśleć. Nie chciał mieć z nią czegokolwiek wspólnego! Chciał...
Chciał... Czego właściwie chciał?
Nie odsuwał się, nie próbował się wyrywać, chociaż był absolutnie gotowy do uniku. Wiedział, że James rzucał się z pięściami - przecież tyle razy pakowali się wspólnie w bójki, przecież wiedział kiedy brat tracił panowanie nad sobą.
- Nic, nic się nie dzieje! Powiedziałem ci już przecież - odpowiedział zaraz. Nie powinien tego mówić? Może powinien się zabrać z Jeanie po prostu sam, przecież to jego szukali! Ich... może by zostawili całą resztę? Może powinien po prostu się wycofać?
Wycofał wzrok z brata, zerkając w bok na moment. Powinien się wycofać, uciec. Nie mógł zabrać ze sobą Jamesa, nie siłą. Nie mógł mu też wyjaśnić tego wszystkiego... nie zrozumie... Przecież wiedział, że nie zrozumie.
- Nic nie jest nie tak! O nic nie chodzi. Mówiłem już, tak? - powiedział, wracając wzrokiem do brata. Kapitulował? Powinien... Może powinien... co tak właściwie? Co powiedzieć? Nie wychodziło mu przecież, żadne kłamstwo czy jego argument nie zadziałało. Nie przekona go... Nie był w stanie.
Nie odskoczył od niego, nie wykonał uniku chociaż na moment serce podeszło mu do gardła. Wiedział, że brat go nie uderzy, nie w taki sposób... wiedział? Wiedział, na pewno by tego nie zrobił, a jednak i tak adrenalina zrobiła swoje na moment, kiedy wstrzymał oddech jakby gotowy na cios, który nie nadszedł. Za to wbił spojrzenie w brata, chociaż chciał móc nim uciec gdzieś na bok i wycofać się z tej konfrontacji. Nie powinien jej podejmować, ale nie mógł przecież go tutaj zostawić! - Bo tak! Nie wystarcza ci taki powód? Bo tak mówię? Nie możesz po prostu mi zaufać?! - zaraz wyrzucił głośniej, napierając na młodszego i intuicyjnie łapiąc brata w nadgarstkach jakby spodziewając się, że ten może spróbować go uderzyć. Nie mógł przecież się poddać, ale nie mógł też powiedzieć wprost...
- Może i chodzi o to złoto! Po prostu... nie powinno nas tutaj być, po prostu. Powinniśmy gdzieś uciec. Mamy to złoto i damy sobie radę, wiesz o tym przecież.. - spróbował podjąć znów nieco spokojniej, chociaż cały był w emocjach. W strachu, w niepewności, jakby chciał podjąć jakiekolwiek działanie, a jednak nie wiedział nawet w którą stronę powinien się obrócić.
Zt
That's the last you'll see of me...
Szybka odpowiedź