Morsmordre :: Devon :: Okolice
Miasteczko Wellswood
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wellswood
Położone blisko zatoki miasteczko Wellswood z prawej strony całkowicie otoczone jest mniejszymi wioskami z dostępem do morzem. Ledwie chwilę zajmuje dotarcie na jego brzeg. Niedaleko znajdują się jaskinie Kents Caver, które szczególnie interesują badaczy, ale i wśród mieszkańców można zasłyszeć przekazywane z ust do ust legendy i opowieści ich dotyczących. Na zachód, niecałe dwie mile dalej znajduje się największe miasto portowe w okolicy - Torquay. Od czasów wybuchu anomalii liczba mugoli w mieście znacząco spadała, miasteczko nie jest jednak całkowicie zamieszkiwane przez czarodziejów. W jego granicach pozostało niewielu mugoli, którzy po wybuchu wojny zyskali świadomość otaczającej ich magii i świata.
Kierował się ograniczonym zaufaniem w tym momencie do każdego, kto przebywał w domu, niezależnie czy Thalia ich znała, czy nie. Nie mogli w końcu przewidzieć czy ci ludzie byli niebezpieczni, czy byli wyłącznie ofiarami - w końcu już wykazali się być całkiem niebezpieczną zgrają, kto wiedział czy nie podejmą kolejnych podejrzanych ruchów.
Przez udane zaklęcie, mógł obserwować ich ruchy i ich sytuacje. Była zła, wyglądali źle - cienie zmęczenia i cierpienia, które wypełniały ich życie w ostatnich dniach, a może nawet i miesiącach, było widoczne od razu. Wojna była czymś przeraźliwym. Oddziaływała na wszystkich, nawet na niego, choć widział coraz bardziej wyraźnie, że to nie on był w tych czasach największym poszkodowanym, kiedy wciąż posiadał dach nad domą, rodzinę i zasobny skarbiec, a przede wszystkim pełną spiżarnię. Wiedział, że dawał schronienie ludziom, którzy dla niego pracowali i wiedział, że był za tych ludzi odpowiedzialny.
Z każdym dniem rozumiał to coraz bardziej. Każda z tych informacji docierała do niego kilkukrotnie mocniej, im częściej widział cierpienie tych zwykłych ludzi. Lavedale, przerażenie na twarzach służby w domu Felixa, ci ludzie znajdujący się za ścianą. To wszystko zdawało się być jakimś koszmarem, w którym każdy utknął i nikt nie znał drogi ucieczki.
Zacisnął mocniej palce na różdżce, czując jak jego knykcie robiły się białe, a jego szczęka się zaciska. Był zły, wręcz wściekły swoją bezradnością i naiwnością. Gdyby mógł, zakończyłby całe cierpienie tych ludzi, ale nie miał na tyle władzy i wpływów - ta wojna, droga do jej zakończenia będzie wymagała od niego wiele wysiłku i poświęceń, był tego pewny. Nie będzie łatwo podejmować te właściwe decyzje i z pewnością nie raz ktoś będzie musiał splamić swoje ręce.
Ale dla Saoirse, dla wszystkich dzieci i wszystkich niewinnych ludzi było warto. Tak, żeby już nikt nie musiał odczuwać takiego strachu jak ci, którzy ukrywali się w domu.
Zauważył ich poruszenie, dostrzegł bransoletki na ich rękach...
Elroy w końcu dołączył do drzwi wejściowych, do Thalii.
- Dobrze poszło panno Wellers, wszystko wskazuje, że ci ludzie niedługo opuszczą dom... Dowiedziałaś się czegoś podczas rozmowy z nimi? - zapytał spokojnie, nie spoglądając jednak w stronę rozmówczyni, a w stronę pokoju na piętrze, z którego wiedział, że wcześniej dojrzał znaki czarnej magii. Cóż mogło być tego przyczyną? Nie do końca był pewny...
Nie opuszczał jednak wciąż różdżki, będąc cały czas w gotowości na obronę przed atakiem, który przecież mógł nadejść.
Na twarz przywołał jednak spokojny i pokrzepiający uśmiech, kiedy ludzie zaczęli opuszczać dom. Wszyscy byli tymi, których widział przez wcześniejsze udane zaklęcie.
- Czy w środku znajduje się ktoś jeszcze? - zapytał spokojnie, marszcząc lekko brwi. Po krótkiej chwili zaraz otrzymał twierdzącą odpowiedź na swoje pytanie, a po tym pokiwał lekko głową. Zerknął w stronę Thalii, nachylając się po chwili do niej.
- Proszę panno Wellers, zajmij się nimi. Nie będę narażał panny na niebezpieczeństwo, sam wejdę do środka i zorientuję się w sytuacji ostatniej osoby - powiedział, po tym już jednak tak jak powiedział, odsunął się od kobiety i rzeczywiście ostrożnie ruszył do środka pomieszczenia, rozglądając się uważnie.
Korytarzem dotarł do schodów, po których powoli zaczął się wspinać z wyciągniętą przed siebie różdżką, jakby jakieś niebezpieczne magiczne stworzenie się czaiło i miało go za moment zaatakować.
Dotarł w końcu na piętro, a dostrzegając zamknięty pokój, od razu skierował się w jego stronę i ostrożnie zapukał we framugę.
- Przyszliśmy wam pomóc. Nakarmić, zapewnić to co potrzebne. Możesz mi otworzyć? - zapytał donośnie, zatrzymując się jednak w pewnej odległości od drzwi. Był gotowy w każdej chwili rzucić zaklęcie ochronne na siebie, gdyby człowiek w środku miał w planach go zaatakować.
Przez udane zaklęcie, mógł obserwować ich ruchy i ich sytuacje. Była zła, wyglądali źle - cienie zmęczenia i cierpienia, które wypełniały ich życie w ostatnich dniach, a może nawet i miesiącach, było widoczne od razu. Wojna była czymś przeraźliwym. Oddziaływała na wszystkich, nawet na niego, choć widział coraz bardziej wyraźnie, że to nie on był w tych czasach największym poszkodowanym, kiedy wciąż posiadał dach nad domą, rodzinę i zasobny skarbiec, a przede wszystkim pełną spiżarnię. Wiedział, że dawał schronienie ludziom, którzy dla niego pracowali i wiedział, że był za tych ludzi odpowiedzialny.
Z każdym dniem rozumiał to coraz bardziej. Każda z tych informacji docierała do niego kilkukrotnie mocniej, im częściej widział cierpienie tych zwykłych ludzi. Lavedale, przerażenie na twarzach służby w domu Felixa, ci ludzie znajdujący się za ścianą. To wszystko zdawało się być jakimś koszmarem, w którym każdy utknął i nikt nie znał drogi ucieczki.
Zacisnął mocniej palce na różdżce, czując jak jego knykcie robiły się białe, a jego szczęka się zaciska. Był zły, wręcz wściekły swoją bezradnością i naiwnością. Gdyby mógł, zakończyłby całe cierpienie tych ludzi, ale nie miał na tyle władzy i wpływów - ta wojna, droga do jej zakończenia będzie wymagała od niego wiele wysiłku i poświęceń, był tego pewny. Nie będzie łatwo podejmować te właściwe decyzje i z pewnością nie raz ktoś będzie musiał splamić swoje ręce.
Ale dla Saoirse, dla wszystkich dzieci i wszystkich niewinnych ludzi było warto. Tak, żeby już nikt nie musiał odczuwać takiego strachu jak ci, którzy ukrywali się w domu.
Zauważył ich poruszenie, dostrzegł bransoletki na ich rękach...
Elroy w końcu dołączył do drzwi wejściowych, do Thalii.
- Dobrze poszło panno Wellers, wszystko wskazuje, że ci ludzie niedługo opuszczą dom... Dowiedziałaś się czegoś podczas rozmowy z nimi? - zapytał spokojnie, nie spoglądając jednak w stronę rozmówczyni, a w stronę pokoju na piętrze, z którego wiedział, że wcześniej dojrzał znaki czarnej magii. Cóż mogło być tego przyczyną? Nie do końca był pewny...
Nie opuszczał jednak wciąż różdżki, będąc cały czas w gotowości na obronę przed atakiem, który przecież mógł nadejść.
Na twarz przywołał jednak spokojny i pokrzepiający uśmiech, kiedy ludzie zaczęli opuszczać dom. Wszyscy byli tymi, których widział przez wcześniejsze udane zaklęcie.
- Czy w środku znajduje się ktoś jeszcze? - zapytał spokojnie, marszcząc lekko brwi. Po krótkiej chwili zaraz otrzymał twierdzącą odpowiedź na swoje pytanie, a po tym pokiwał lekko głową. Zerknął w stronę Thalii, nachylając się po chwili do niej.
- Proszę panno Wellers, zajmij się nimi. Nie będę narażał panny na niebezpieczeństwo, sam wejdę do środka i zorientuję się w sytuacji ostatniej osoby - powiedział, po tym już jednak tak jak powiedział, odsunął się od kobiety i rzeczywiście ostrożnie ruszył do środka pomieszczenia, rozglądając się uważnie.
Korytarzem dotarł do schodów, po których powoli zaczął się wspinać z wyciągniętą przed siebie różdżką, jakby jakieś niebezpieczne magiczne stworzenie się czaiło i miało go za moment zaatakować.
Dotarł w końcu na piętro, a dostrzegając zamknięty pokój, od razu skierował się w jego stronę i ostrożnie zapukał we framugę.
- Przyszliśmy wam pomóc. Nakarmić, zapewnić to co potrzebne. Możesz mi otworzyć? - zapytał donośnie, zatrzymując się jednak w pewnej odległości od drzwi. Był gotowy w każdej chwili rzucić zaklęcie ochronne na siebie, gdyby człowiek w środku miał w planach go zaatakować.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Najpewniej zrozumiałaby bezsilność Elroya, bo czuła się podobnie. Różnica pomiędzy nimi była taka, że on mógł liczyć na doświadczenie i działalność rodu, a jednocześnie nadawało mu to obowiązków i odpowiedzialności, która Thalii nie dotyczyła. Z kolei jej anonimowość nie zapewniała jej tak częstego poparcia albo środków, jakie by chciała, dlatego ostatecznie musieli łączyć siły. Czy to właśnie spowodowało ten układ? Chciała wierzyć, że po prostu przywiodło ich tutaj to samo, bo obydwoje byli dobrymi ludźmi i chcieli postarać się o to, aby przynajmniej w tym miejscu można było liczyć na pomoc. Czy powinna potem przedstawić się Neali? Wydawało się to zbędne, na pewno jeszcze będzie tutaj dużo pracy i nie miała co zaczepiać kogokolwiek na pogawędki, a i najpewniej trzeba będzie zająć się tymi ludźmi.
Wzdrygnęła się niemal na obecność Elroya, nie z niechęci a jednak raczej z zaskoczenia, jakby już zupełnie zapomniała o tym, że przebywał w okolicy. Z jednej strony to dobrze świadczyło o nim, skoro wiedział jak przebywać poza zasięgiem spojrzeń, jednocześnie niezbyt stawiało ją w dobrym świetle. Nie chciała się usprawiedliwiać, widać było jednak, że rozmowa wpłynęła na nią bardziej niż powinna.
- Przyszło mi na myśl…kobieta, która wyszła, opowiadała że próbowali przedostać się statkiem. Mówiła, że dostali plecione bransoletki aby móc rozpoznać się, gdyby coś się stało – nic nadzwyczajnego wśród żeglarzy, chociaż my raczej wybieramy kolczyk, by w razie czego ktoś mógł z tego zapłacić za pochówek. – Odsłoniła lekko włosy, pokazując mu złoty kolczyk aby zrozumiał co miała na myśli. – I pomyślałam, że w sumie to łatwy sposób aby móc przejąć kontrolę nad czyimś samopoczuciem. Statki często wybierają do swojej załogi kogoś, kto umie ściągać klątwy, ale i je nakładać, tak na wszelki wypadek. – Prawdopodobnie pomyślała o klątwie od razu, ze względu na swój „stan specjalnej troski”, nie zdziwiłaby się jednak, gdyby to była prawda. Czy była, to jednak widocznie pozostawało dla Elroya, bo ten od razu zaoferował się sprawdzić sytuację.
- Powodzenia i proszę na siebie uważać. – Skinęła głową, uśmiechając się do osób które wychodziły w jej kierunku. – Proszę, chodźcie za mną.
Pokierowała ich w kierunku, w którym najpierw musiał się nimi zająć uzdrowiciel, a jednocześnie musiała upewnić się, że po drodze nie dojdzie na nich do żadnych samosądów, bo nie miała co się spodziewać, że po tym co zrobili, większość mieszkańców będzie dla nich pozytywnie nastawiona. Ostrożnie więc skierowała się do miejsca, gdzie mogła liczyć na pomoc od mieszkającej w okolicy uzdrowicielki, która w etosie pracy miała na pierwszym miejscu bezpieczeństwo pacjentów, później osobiste utarczki. Poprosiła jeszcze kogoś, czy nie dałoby się przygotować chociaż odrobiny wrzątku do wypicia dla tych osób.
Tak jak podejrzewała, zdjęcie z nich bransoletek było znacznym ułatwieniem, a żadne z nich nie sprzeciwiało się opiece. Przerażało ją to, jak obserwowała ludzi których znała, siedzących w milczeniu i wpatrujących się w pustkę, dokładnie tak, jak kiedyś, kiedy podawano im „lekarstwa”. Teraz obserwowała ich, podchodząc co jakiś czas do którejś osoby, pozwalając im na zapewnienie, że jest tuż obok, a po otrzymaniu eliksirów wzmacniających przez wszystkich, siedząc obok i pilnując sytuacji. Czekała na pojawienie się Greengrassa, ostrożnie za pomocą zaklęć przenosząc bransoletki do wyszukanego gdzieś w kieszeni płaszcza pudełka, tak aby nikt nie dotykał tego jakimkolwiek przypadkiem. Pozostawała jeszcze kwestia, gdzie ostatecznie ulokować tych ludzi, ale to już nie należało do niej.
Wzdrygnęła się niemal na obecność Elroya, nie z niechęci a jednak raczej z zaskoczenia, jakby już zupełnie zapomniała o tym, że przebywał w okolicy. Z jednej strony to dobrze świadczyło o nim, skoro wiedział jak przebywać poza zasięgiem spojrzeń, jednocześnie niezbyt stawiało ją w dobrym świetle. Nie chciała się usprawiedliwiać, widać było jednak, że rozmowa wpłynęła na nią bardziej niż powinna.
- Przyszło mi na myśl…kobieta, która wyszła, opowiadała że próbowali przedostać się statkiem. Mówiła, że dostali plecione bransoletki aby móc rozpoznać się, gdyby coś się stało – nic nadzwyczajnego wśród żeglarzy, chociaż my raczej wybieramy kolczyk, by w razie czego ktoś mógł z tego zapłacić za pochówek. – Odsłoniła lekko włosy, pokazując mu złoty kolczyk aby zrozumiał co miała na myśli. – I pomyślałam, że w sumie to łatwy sposób aby móc przejąć kontrolę nad czyimś samopoczuciem. Statki często wybierają do swojej załogi kogoś, kto umie ściągać klątwy, ale i je nakładać, tak na wszelki wypadek. – Prawdopodobnie pomyślała o klątwie od razu, ze względu na swój „stan specjalnej troski”, nie zdziwiłaby się jednak, gdyby to była prawda. Czy była, to jednak widocznie pozostawało dla Elroya, bo ten od razu zaoferował się sprawdzić sytuację.
- Powodzenia i proszę na siebie uważać. – Skinęła głową, uśmiechając się do osób które wychodziły w jej kierunku. – Proszę, chodźcie za mną.
Pokierowała ich w kierunku, w którym najpierw musiał się nimi zająć uzdrowiciel, a jednocześnie musiała upewnić się, że po drodze nie dojdzie na nich do żadnych samosądów, bo nie miała co się spodziewać, że po tym co zrobili, większość mieszkańców będzie dla nich pozytywnie nastawiona. Ostrożnie więc skierowała się do miejsca, gdzie mogła liczyć na pomoc od mieszkającej w okolicy uzdrowicielki, która w etosie pracy miała na pierwszym miejscu bezpieczeństwo pacjentów, później osobiste utarczki. Poprosiła jeszcze kogoś, czy nie dałoby się przygotować chociaż odrobiny wrzątku do wypicia dla tych osób.
Tak jak podejrzewała, zdjęcie z nich bransoletek było znacznym ułatwieniem, a żadne z nich nie sprzeciwiało się opiece. Przerażało ją to, jak obserwowała ludzi których znała, siedzących w milczeniu i wpatrujących się w pustkę, dokładnie tak, jak kiedyś, kiedy podawano im „lekarstwa”. Teraz obserwowała ich, podchodząc co jakiś czas do którejś osoby, pozwalając im na zapewnienie, że jest tuż obok, a po otrzymaniu eliksirów wzmacniających przez wszystkich, siedząc obok i pilnując sytuacji. Czekała na pojawienie się Greengrassa, ostrożnie za pomocą zaklęć przenosząc bransoletki do wyszukanego gdzieś w kieszeni płaszcza pudełka, tak aby nikt nie dotykał tego jakimkolwiek przypadkiem. Pozostawała jeszcze kwestia, gdzie ostatecznie ulokować tych ludzi, ale to już nie należało do niej.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przez ostatnie dni stycznia przywdziewał rolę wsparcia dla różnych ludzi w miastach, które dotknęły nieszczęścia powiązane z koszmarem nocy piątego stycznia, więc kiedy ujrzał stan Thalii, intuicyjnie ułożył dłoń na jej ramieniu. Z wielu względów, ludzie nie spodziewali się po nim podobnych gestów - bo w końcu był lordem, kimś kto zawsze powinien być poza ich zasięgiem, a jednocześnie dostrzegał, jak bardzo podobne czyny wpływały na morale ludzi.
- Ci ludzie znajdują się w odpowiednim miejscu, otrzymują wszelką pomoc, której potrzebują, zarówno z klątwami, które ktoś mógłby na nich rzucić - zapewnił, zastanawiając się przez moment czy Thalia wspominając o tych bransoletkach nie mówiła również o sobie. Zerknął na jej kolczyk, wydający się być złotym. Cóż, on z doświadczenia wiedział, że biżuteria była majątkiem, który w razie wszelkich niedogodności, mogła służyć jako waluta, więc podobna informacja wcale go nie zdziwiła.
Odsunął się jednak w końcu od panny Wellers, obserwując jak ludzie wychodzili z domu jeden za drugim. Nie był do końca pewny czy mógł zaufać Thalii w świetle informacji, o których dowiedział się dzisiaj na jej temat - ale chciał na razie wierzyć, że mógł. W realiach, w których przyszło im żyć, było tak wiele niewiadomych, że potrzebował momentami przyjąć coś na wiarę dla własnego spokoju ducha. Nie mógł pozwolić sobie na utratę wiary w ludzi, bo choć zło wylewało się na poszczególne hrabstwa, wiedział że z tym plugastwem walczyli ludzie szlachetni, którzy byli godni zaufania.
I on miał nadzieję, że wkrótce i sam zasłuży na zaufanie ze strony Harolda Longbottoma, choć w tym momencie miał jeszcze bardziej zajmujące zajęcia niż pełne oddanie się na rzecz Zakonu Feniksa. Musiał doprowadzić do porządku Staffordshire oraz Derbyshire.
Mężczyzna w domu zdawał się nie odpowiadać na jego słowa. Możliwe, że był w pewnego rodzaju amoku? Zdawał się szeptać coś samemu do siebie, nie dostrzegając nawet obecności lorda w domu. Poruszał nerwowo dłońmi, kiwał się na boki skulony na fotelu i wpatrywał w przestrzeń. Elroy powstrzymał odruch skrzywienia się na jego widok, obrzydzenia i zaniepokojenia, kiedy wychudzony mężczyzna wydawał się być obłąkanym, ale przynajmniej na ten moment, nie do końca niebezpiecznym. Choć lord Greengrass nawet na moment nie spuszczał różdżki, nie chcąc ryzykować nagłym atakiem ze strony mężczyzny. Nigdy nie mógł być pewny z czym mógł się spotkać ze strony kogoś, kto był pod wpływem klątwy i innych plugawych czarów.
A mimo to starał się skradać w tym momencie, jakby podchodził do bestii podczas wypraw czy pracy w rezerwacie. Stawiał pewnie swoje kroki, jeden za drugim, starając się nie powodować hałasów, choć z pewnością podłoga w kilku momentach się odkształciła i wydała nieprzyjemny dźwięk. Obcy jednak w ogóle wydawał się tego nie dosłyszeć aż do momentu, w którym Elroy nie znalazł się blisko przy nim, a dostrzegając bransoletkę na jego nadgarstku, podszedł do zerwania jej. Prawdopodobnie, gdyby nie jego skórzane rękawiczki, nie odważyłby się do takiego ruchu, zaraz jednak unosząc znów różdżkę w pogotowiu, gdy mężczyzna w nagły sposób się uspokoił i wręcz zamarł. Nie rozumiał co się działo, gdzie się znalazł - jakby ktoś nagle wyrwał go z dziwnego transu.
Eloroy zacisnął w dłoni bransoletkę, a po chwili już pomógł mężczyźnie wstać, przerzucając jego ramię przez swoje i wyprowadzając go z pokoju, po schodach, a w końcu i z domu. Wydawał się być w okropnym stanie, a jego towarzysze zarówno się zaniepokoili jak i odczuli ulgę, że wyraźnie dziwne zachowanie ich przyjaciela ustało.
Kiedy mężczyzna już był w odpowiednich rękach, sam zajął się pierw zawinięciem przeklętej bransoletki we własną rękawiczkę, a później w swoją chusteczkę, aby na pewno nikogo plugawy przedmiot nie dotknął zanim ten nie trafi do odpowiednich rąk łamacza klątw.
| Zt. x3
- Ci ludzie znajdują się w odpowiednim miejscu, otrzymują wszelką pomoc, której potrzebują, zarówno z klątwami, które ktoś mógłby na nich rzucić - zapewnił, zastanawiając się przez moment czy Thalia wspominając o tych bransoletkach nie mówiła również o sobie. Zerknął na jej kolczyk, wydający się być złotym. Cóż, on z doświadczenia wiedział, że biżuteria była majątkiem, który w razie wszelkich niedogodności, mogła służyć jako waluta, więc podobna informacja wcale go nie zdziwiła.
Odsunął się jednak w końcu od panny Wellers, obserwując jak ludzie wychodzili z domu jeden za drugim. Nie był do końca pewny czy mógł zaufać Thalii w świetle informacji, o których dowiedział się dzisiaj na jej temat - ale chciał na razie wierzyć, że mógł. W realiach, w których przyszło im żyć, było tak wiele niewiadomych, że potrzebował momentami przyjąć coś na wiarę dla własnego spokoju ducha. Nie mógł pozwolić sobie na utratę wiary w ludzi, bo choć zło wylewało się na poszczególne hrabstwa, wiedział że z tym plugastwem walczyli ludzie szlachetni, którzy byli godni zaufania.
I on miał nadzieję, że wkrótce i sam zasłuży na zaufanie ze strony Harolda Longbottoma, choć w tym momencie miał jeszcze bardziej zajmujące zajęcia niż pełne oddanie się na rzecz Zakonu Feniksa. Musiał doprowadzić do porządku Staffordshire oraz Derbyshire.
Mężczyzna w domu zdawał się nie odpowiadać na jego słowa. Możliwe, że był w pewnego rodzaju amoku? Zdawał się szeptać coś samemu do siebie, nie dostrzegając nawet obecności lorda w domu. Poruszał nerwowo dłońmi, kiwał się na boki skulony na fotelu i wpatrywał w przestrzeń. Elroy powstrzymał odruch skrzywienia się na jego widok, obrzydzenia i zaniepokojenia, kiedy wychudzony mężczyzna wydawał się być obłąkanym, ale przynajmniej na ten moment, nie do końca niebezpiecznym. Choć lord Greengrass nawet na moment nie spuszczał różdżki, nie chcąc ryzykować nagłym atakiem ze strony mężczyzny. Nigdy nie mógł być pewny z czym mógł się spotkać ze strony kogoś, kto był pod wpływem klątwy i innych plugawych czarów.
A mimo to starał się skradać w tym momencie, jakby podchodził do bestii podczas wypraw czy pracy w rezerwacie. Stawiał pewnie swoje kroki, jeden za drugim, starając się nie powodować hałasów, choć z pewnością podłoga w kilku momentach się odkształciła i wydała nieprzyjemny dźwięk. Obcy jednak w ogóle wydawał się tego nie dosłyszeć aż do momentu, w którym Elroy nie znalazł się blisko przy nim, a dostrzegając bransoletkę na jego nadgarstku, podszedł do zerwania jej. Prawdopodobnie, gdyby nie jego skórzane rękawiczki, nie odważyłby się do takiego ruchu, zaraz jednak unosząc znów różdżkę w pogotowiu, gdy mężczyzna w nagły sposób się uspokoił i wręcz zamarł. Nie rozumiał co się działo, gdzie się znalazł - jakby ktoś nagle wyrwał go z dziwnego transu.
Eloroy zacisnął w dłoni bransoletkę, a po chwili już pomógł mężczyźnie wstać, przerzucając jego ramię przez swoje i wyprowadzając go z pokoju, po schodach, a w końcu i z domu. Wydawał się być w okropnym stanie, a jego towarzysze zarówno się zaniepokoili jak i odczuli ulgę, że wyraźnie dziwne zachowanie ich przyjaciela ustało.
Kiedy mężczyzna już był w odpowiednich rękach, sam zajął się pierw zawinięciem przeklętej bransoletki we własną rękawiczkę, a później w swoją chusteczkę, aby na pewno nikogo plugawy przedmiot nie dotknął zanim ten nie trafi do odpowiednich rąk łamacza klątw.
| Zt. x3
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
3 V 1958r
Bywały lepsze początki. Bardziej chwalebne, pełne wzniosłości i niewyobrażalnego piękna. Takie, od których dech w piersi zamiera, oczy otwierają się szeroko, a wargi w zdziwieniu rozchylają. A serce! Och serce, bije, trzepoce szaleńczo o pręty kościanej klatki, chcąc na wolność się wyrwać, tam, gdzie słowa prowadzą, gdzie myśl łączy się z ideą! Ten konkretny początek jednak lepszy jakoś nie był. Co prawda nie wywoływał dreszczy zażenowania po linii kręgosłupa, ni nie napawał jakimś odrzuceniem, kiedy tak śledziła zawijasy atramentowych liter, jednak o gwiazdy! Mogłaby się postarać bardziej, wszelką skruchę przelać, albo wylewnie coś wyznać. Ale Finnie nie była wylewna, pomimo wielotygodniowych prób samodzielnego pisania, zebrania kart wspomnień w jedno miejsce, po prostu nie potrafiła i już. Krótkie, konkretne zdania i tyle. Koniec pieśni, buziak na dobranoc. Więc teraz, z wiatrem przemykającym między jasnymi kosmykami, pachnącym solą i przeszłością, wmawiała sobie dzielnie, że nie było tak źle. Mogło być o wiele g o r z e j. Na wojnie nietrudno o straszniejsze rzeczy, więc wysłanie wiadomości do jednego z najbardziej poszukiwanych - jak przynajmniej sugerowały listy gończe - czarodziejów magicznego świata, zatytułowanej: do przystojnego pana z brodą, nie mogło być aż tak złe. Prawda? Prawda? Ach, słodka Eilidh Tańcząca! Mogła być tylko wdzięczna, iż Michael w swej uczciwości nie zajrzał do koperty, bo pąs, jaki kalał jasne policzki, mógłby już tylko pogłębić się do soczystego odcienia buraka i nikt, nawet pan Carrington by dziewczątka nie zmusił do tego, żeby kiedykolwiek odsłoniła swoją twarz w zawstydzeniu w drobnych dłoniach skrytą. Aleś ty głupia Finley Jones! Grzmiała w duchu artystka, naburmuszając się w tym niezrozumieniu dla samej siebie, od rozstania z Castorem zachowywała się doprawdy niedorzecznie, dziwnie i w ogóle jakoś nie tak. Niemniej musiała to zwalczyć, unieść butnie brodę, wyprostować się i zacząć być odpowiedzialna. Miała już dwadzieścia lat. Urodziny, które spędziła z daleka od rodziny były niczym kubeł z zimną wodą i musiała zrobić coś, cokolwiek, żeby nie stać w miejscu, nie być taką kupką nieszczęścia oraz bezradności skazaną na wieczne niezadowolenie innych. Czy to był pierwszy słuszny krok? Nie miała pojęcia. Lepsze to niż nic, także o poranku, w chwili zawahania po prostu wzruszyła ramionami. Najwyżej jeszcze bardziej się zbłaźni, nic nowego! Dlatego w oddaleniu od miasteczka Wellswood, tuż obok jaskiń Kents Cavern balansowała na palcach stóp, starając się znaleźć równowagę na stercie głazów - napięte mięśnie oraz skupienie, które zazwyczaj bywało równoznaczne z morderczym wysiłkiem na Arenie, pozwalało grzecznie ignorować całą tę bieganinę myśli. Bo Tonks użyczył jej swojej sowy i przesłał list, bo być może otrzymała odpowiedź twierdzącą, bo pomimo całego tego wstydu naprawdę sądziła, iż Samuel Skamander jest bardzo przystojny, nawet jeśli ma brodę. I nawet jeśli całe to fałszywe Ministerstwo Magii siedzi mu na ogonie.
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Strona 2 z 2 • 1, 2
Miasteczko Wellswood
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice