Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Świetlica wiejska
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Świetlica wiejska
Budynek niewątpliwie czasy swej świetności ma za sobą, lecz uparcie stoi dalej dzięki zwartej strukturze, bo wciśnięty został pomiędzy inne budowle w równym szeregu. Jeszcze dwa wieki temu była tu tawerna, ale od czasu śmierci ostatniego właściciela – który nikomu nie pozostawił dzieła życia w spadku – lokalna społeczność czarodziejów po jakimś czasie przekształciła cały parter na świetlicę wiejską do ogólnego użytku. Urządzane są tutaj małe zebrania zatroskanych mieszkańców, czasem ktoś wykorzystuje przestrzeń do uczczenia rodzinnych uroczystości, gdy jednak nie ma szansy pomieścić wszystkich gości w zaciszu swego domostwa. Po tawernie pozostała tylko lada, ciemnobrązowy blat jest porysowany i podziurawiony, a w umieszczonym w kącie pomieszczenia kominek rzadko cieszy się obecnością płomieni. W środku nie ma zbyt wiele, kilka drewnianych ław, w razie potrzeby znoszone są przez mieszkańców stoły i krzesła. Ściany zdobi drewniana boazeria, zamknięte w starych ramkach pozostają mapy najbliższej okolicy i mniej lub bardziej udane portrety zasłużonych mieszkańców, nad drzwiami wejściowymi wisi złoto-czarny herb rodu Abbott.
Przez pierwsze kilka sekund nie przypisała dziewczęcego głosiku do twarzy, rozproszona wielkimi oczętami puszków spoglądających na nią z kartonowej kołyski. Były piękne i okrągłe, czarne, odbijające w wypolerowanej powierzchni refleksy słońca wpadające do sali wiejskiej świetlicy przez uchylone okna; do tego tak głęboko kontrastowały z różem i fioletem włosów pokrywających nieduże ciałka, ledwie odrastające od wysłużonego koca, którym wyłożone było dno ich tymczasowego domku. Mogłaby się zgubić w przepastnym zmierzchu tych ślepi, niewinnym, miłym, pełnym sympatii, na którą przecież jeszcze nie zasłużyła - i tak właśnie się stało.
Ufały, że się ich nie skrzywdzi. Że otrzymają tylko miłość. Chyba nie powinny.
Dopiero pytanie padające z miejsca gdzieś obok, tuż obok, pełne znajomej ciekawości, łagodne i ciche jak popiskiwanie młodej myszki, zwróciło uwagę Celine. Półwila zamrugała w zdziwieniu i obróciła głowę, a gdy wzrok osiadł na znajomych rysach i sprężystych puklach złotych włosów, nie była w stanie powstrzymać oniemiałego, szczęśliwego uśmiechu, który natychmiast rozsunął kąciki ust jak rozkładający się wachlarz.
- Maria! - zdumiała się na widok przyjaciółki, w myślach wertując wymieniane z nią listy, bo co jeśli zapomniała o ich spotkaniu i zamiast stawić się na miejscu, po prostu ugrzęzła w wiciach słodyczy roztaczanych przez kolorowe puszki pigmejskie? W powitalnym geście ujęła nadgarstek dziewczynki w szczupłe palce i lekko pociągnęła ją za sobą, bliżej kartonika, z którego dochodziło cichutkie pomrukiwanie magicznych zwierząt; wydawały się rozweselone kolejną obecnością, napierając na ściankę opakowania. - Tygodniowych nie wolno sprzedawać? - zastanowiła się i podniosła pytający wzrok na pomarszczoną wiekiem twarz czarodzieja. Jego ręce rozsupłały się z obrażonej postawy i teraz opierał dłonie na kolanach, zamiast zaciskać ramiona wokół torsu na wzór węzła nie do przecięcia; krzaczaste brwi spotkały się ze zmarszczką ciągnącą się od czubka mostku nosa, a usta poruszyły bezgłośnie, jakby przeżuwał w nich następne słowa.
- Nie ma u nas miejsca na tyle dzieciaków - odparł ciężkim, głębokim głosem, chociaż z trudem przytrzymywał wzrok na Marii, raz po raz wabiony aurą mimowolnie roztaczaną przez stojącą tuż obok niej Celine. - Rozmnożyło się to, najmłodsza córka nie dopilnowała, i teraz problem jest mój, nie jej. No więc tydzień czy nie tydzień, muszą do nowych domów trafić, zanim same zaczną sobie dogadzać i utoniemy w różowej epidemii - bąknął niechętnie.
Celine nawet nie zwróciła uwagi na rażący brak reklamowych zdolności mieszkańca Doliny, zbyt skupiona na zabawie ze stworzonkami wolną dłonią. Obwąchiwały paznokcie, trącały nosami kostki w palcach, na śródręczu poszukiwały robaczków i innych przysmaków, których - niestety - jeszcze dla nich nie miała, a podczas gdy one zajmowały się poszukiwaniami, ona robiła to samo. Tropiła ulubieńca. To jedno wybrane przez los zwierzątko, z którym poczułaby najsilniejszą więź, zwierzątko, które polubiłby także Ogniomiot, wreszcie obdarzony nowym towarzystwem, innym niż kwiat stojący przy oknie i półwila krzątająca się po pokoju, albo Marlena płacząca na deszcz.
- W takim razie to dość szczytny cel, żeby wziąć jednego ze sobą... - stwierdziła, usiłując przekonać do tego zarówno siebie, jak i cały świat - w oczekiwaniu, że Maria i nieznajomy sprzedawca przytakną brzmieniu szlachetnego pomysłu i okrzykną go dobrym uczynkiem.
Ufały, że się ich nie skrzywdzi. Że otrzymają tylko miłość. Chyba nie powinny.
Dopiero pytanie padające z miejsca gdzieś obok, tuż obok, pełne znajomej ciekawości, łagodne i ciche jak popiskiwanie młodej myszki, zwróciło uwagę Celine. Półwila zamrugała w zdziwieniu i obróciła głowę, a gdy wzrok osiadł na znajomych rysach i sprężystych puklach złotych włosów, nie była w stanie powstrzymać oniemiałego, szczęśliwego uśmiechu, który natychmiast rozsunął kąciki ust jak rozkładający się wachlarz.
- Maria! - zdumiała się na widok przyjaciółki, w myślach wertując wymieniane z nią listy, bo co jeśli zapomniała o ich spotkaniu i zamiast stawić się na miejscu, po prostu ugrzęzła w wiciach słodyczy roztaczanych przez kolorowe puszki pigmejskie? W powitalnym geście ujęła nadgarstek dziewczynki w szczupłe palce i lekko pociągnęła ją za sobą, bliżej kartonika, z którego dochodziło cichutkie pomrukiwanie magicznych zwierząt; wydawały się rozweselone kolejną obecnością, napierając na ściankę opakowania. - Tygodniowych nie wolno sprzedawać? - zastanowiła się i podniosła pytający wzrok na pomarszczoną wiekiem twarz czarodzieja. Jego ręce rozsupłały się z obrażonej postawy i teraz opierał dłonie na kolanach, zamiast zaciskać ramiona wokół torsu na wzór węzła nie do przecięcia; krzaczaste brwi spotkały się ze zmarszczką ciągnącą się od czubka mostku nosa, a usta poruszyły bezgłośnie, jakby przeżuwał w nich następne słowa.
- Nie ma u nas miejsca na tyle dzieciaków - odparł ciężkim, głębokim głosem, chociaż z trudem przytrzymywał wzrok na Marii, raz po raz wabiony aurą mimowolnie roztaczaną przez stojącą tuż obok niej Celine. - Rozmnożyło się to, najmłodsza córka nie dopilnowała, i teraz problem jest mój, nie jej. No więc tydzień czy nie tydzień, muszą do nowych domów trafić, zanim same zaczną sobie dogadzać i utoniemy w różowej epidemii - bąknął niechętnie.
Celine nawet nie zwróciła uwagi na rażący brak reklamowych zdolności mieszkańca Doliny, zbyt skupiona na zabawie ze stworzonkami wolną dłonią. Obwąchiwały paznokcie, trącały nosami kostki w palcach, na śródręczu poszukiwały robaczków i innych przysmaków, których - niestety - jeszcze dla nich nie miała, a podczas gdy one zajmowały się poszukiwaniami, ona robiła to samo. Tropiła ulubieńca. To jedno wybrane przez los zwierzątko, z którym poczułaby najsilniejszą więź, zwierzątko, które polubiłby także Ogniomiot, wreszcie obdarzony nowym towarzystwem, innym niż kwiat stojący przy oknie i półwila krzątająca się po pokoju, albo Marlena płacząca na deszcz.
- W takim razie to dość szczytny cel, żeby wziąć jednego ze sobą... - stwierdziła, usiłując przekonać do tego zarówno siebie, jak i cały świat - w oczekiwaniu, że Maria i nieznajomy sprzedawca przytakną brzmieniu szlachetnego pomysłu i okrzykną go dobrym uczynkiem.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wyczekujące, szczęśliwe napięcie kumulowało się w ciele młodej opiekunki jednorożców wraz z każdą mijającą cząstką sekundy. Czuła na sobie spojrzenie sprzedawcy, lecz ledwie przez chwilę. Może to i lepiej, wszak była personifikacją nieśmiałości, lecz gdy obok znajdowała się Celine, wszystkie spojrzenia kierowały się ku niej, przy pomocy magii wili drzemiącej w jej krwi. Tak było właściwie zawsze, odkąd pamiętały, odkąd się znały — zazwyczaj zresztą nie miały z takim podziałem uwagi szczególnego problemu, lecz Maria podskórnie czuła, że coś, co stało się w czasie ich rozłąki, co sprawiło, że przyjaciółka wychudła tak bardzo, wydawała się taka krucha, mogło też mieć inne skutki, nie chciała jej wykorzystywać w ten sposób.
Wszak nawet o tym nie myślała. Szarozielone spojrzenie zatrzymało się na profilu półwili, który przemienił się w pełnię jej twarzy w chwili, gdy zwróciła ją w stronę Multon. Ozdobiona szerokim uśmiechem była jeszcze piękniejsza, choć ludzie nie zwykli stopniować półwilego piękna, uznając je za szczyt ludzkich możliwości. Odpowiedziała jej tym samym — kąciki ust wzniosły się chętnie do góry, tęczówki rozbłysły znajomym blaskiem, a choć powitanie było nieme, to starczyło, musiało starczyć. Wszak słowa miały orbitować przede wszystkim wokół maleńkich ciałek ogrzewanych fioletowym, różowym, fioletowo—różowym futrem. Tych samych, które czernią swych oczu tak silnie wpatrywały się w dwie już dziewczęta nachylające się nad kartonem, bo Celine pociągnęła łagodnie Marię w ich stronę, a Maria nie protestowała.
Miast tego ułożyła dłonie ostrożnie na kolanach, zginając nieco nogi, aby z tej perspektywy móc przyjrzeć się stworzeniom uważniej.
— Puszki pigmejskie, jak przystało na maleńkie rozmiarowo stworzenia, mają szybki okres wzrostu, Celinko — wyjaśniła rzeczowo, choć dalej dość cicho, jak na gwar, który panował w pomieszczeniu. Lovegood była jednak na tyle blisko, by bez wytężania słuchu dosłyszeć słowa wypowiadane przez jej młodszą przyjaciółkę. Sprzedawca też musiał je dosłyszeć, Maria wzniosła na moment wzrok z puszków, gdy gdzieś na krańcu jej pola widzenia zauważyła ruch. To mężczyzna zmieniał swoją pozycję, na tę bardziej skłonną do rozmów. — Ale nie tak szybki, jak się panu wydaje — dodała już smutniejszym głosem, nieco przepraszającym. Ramiona wzniosły się wyżej, chowając między sobą szyję dziewczyny, która pochyliła znów głowę. Cała mowa jej ciała mówiła, że jest jej raczej przykro to mówić i nie zamierzała obrazić tego mężczyzny. — Tygodniowe puszki to jeszcze dzieci, będą tęsknić za mamą — tym razem zwróciła się w kierunku Celine, ogniskując swe spojrzenie w jej oczach. Musiała być świadoma tego, że zakup takiego zwierzątka musiał być jej przemyślaną decyzją. — Można je sprzedawać, ale trzeba się nimi zajmować trochę inaczej niż dorosłymi puszkami... Będziesz musiała być ich mamą — dodała po chwili, przenosząc powoli wzrok na małe stworzonka. Jedno z nich faktycznie wyjątkowo mocno upodobało sobie Celine, przede wszystkim odważnie wspinając się na jej dłoń, rozpoczynając od palców i wędrując uparcie w górę, aż do zgięcia jej łokcia, w którym ułożył się wygodnie, pomrukując z zadowoleniem.
Sama Maria nie nurzała jeszcze dłoni w pudełku, próbując powstrzymać kwitnący z każdą sekundą coraz pełniej instynkt opiekuńczy. Miała... złe przeczucie odnośnie pana sprzedawcy i jego córek. Skoro nie udało się upilnować zwierzątek teraz, jak mogła mieć pewność, że uda się to w przyszłości?
— Puszki pigmejskie prędko się rozmnażają, proszę pana. Nie zawsze uda się ich upilnować, ale czemu są winne te maluchy? — spytała cichutko, prostując się wreszcie i spoglądając na tegoż mężczyznę nieco z góry, choć z widocznym w drżącym podbródku smutnym przejęciem. — Co, jeżeli sytuacja się powtórzy? Ma pan jakiś pomysł jak temu zaradzić? — gdyby przyszło jej się skupić, mogłaby pewnie wpaść na jakiś pomysł. Ale człowiek ten wyglądał jak ktoś, kto wpadłby w spiralę niedopilnowania zwierzątek córek i sprzedaży owoców puszkowych romansów prędzej, niż by tego chciał.
Wszak nawet o tym nie myślała. Szarozielone spojrzenie zatrzymało się na profilu półwili, który przemienił się w pełnię jej twarzy w chwili, gdy zwróciła ją w stronę Multon. Ozdobiona szerokim uśmiechem była jeszcze piękniejsza, choć ludzie nie zwykli stopniować półwilego piękna, uznając je za szczyt ludzkich możliwości. Odpowiedziała jej tym samym — kąciki ust wzniosły się chętnie do góry, tęczówki rozbłysły znajomym blaskiem, a choć powitanie było nieme, to starczyło, musiało starczyć. Wszak słowa miały orbitować przede wszystkim wokół maleńkich ciałek ogrzewanych fioletowym, różowym, fioletowo—różowym futrem. Tych samych, które czernią swych oczu tak silnie wpatrywały się w dwie już dziewczęta nachylające się nad kartonem, bo Celine pociągnęła łagodnie Marię w ich stronę, a Maria nie protestowała.
Miast tego ułożyła dłonie ostrożnie na kolanach, zginając nieco nogi, aby z tej perspektywy móc przyjrzeć się stworzeniom uważniej.
— Puszki pigmejskie, jak przystało na maleńkie rozmiarowo stworzenia, mają szybki okres wzrostu, Celinko — wyjaśniła rzeczowo, choć dalej dość cicho, jak na gwar, który panował w pomieszczeniu. Lovegood była jednak na tyle blisko, by bez wytężania słuchu dosłyszeć słowa wypowiadane przez jej młodszą przyjaciółkę. Sprzedawca też musiał je dosłyszeć, Maria wzniosła na moment wzrok z puszków, gdy gdzieś na krańcu jej pola widzenia zauważyła ruch. To mężczyzna zmieniał swoją pozycję, na tę bardziej skłonną do rozmów. — Ale nie tak szybki, jak się panu wydaje — dodała już smutniejszym głosem, nieco przepraszającym. Ramiona wzniosły się wyżej, chowając między sobą szyję dziewczyny, która pochyliła znów głowę. Cała mowa jej ciała mówiła, że jest jej raczej przykro to mówić i nie zamierzała obrazić tego mężczyzny. — Tygodniowe puszki to jeszcze dzieci, będą tęsknić za mamą — tym razem zwróciła się w kierunku Celine, ogniskując swe spojrzenie w jej oczach. Musiała być świadoma tego, że zakup takiego zwierzątka musiał być jej przemyślaną decyzją. — Można je sprzedawać, ale trzeba się nimi zajmować trochę inaczej niż dorosłymi puszkami... Będziesz musiała być ich mamą — dodała po chwili, przenosząc powoli wzrok na małe stworzonka. Jedno z nich faktycznie wyjątkowo mocno upodobało sobie Celine, przede wszystkim odważnie wspinając się na jej dłoń, rozpoczynając od palców i wędrując uparcie w górę, aż do zgięcia jej łokcia, w którym ułożył się wygodnie, pomrukując z zadowoleniem.
Sama Maria nie nurzała jeszcze dłoni w pudełku, próbując powstrzymać kwitnący z każdą sekundą coraz pełniej instynkt opiekuńczy. Miała... złe przeczucie odnośnie pana sprzedawcy i jego córek. Skoro nie udało się upilnować zwierzątek teraz, jak mogła mieć pewność, że uda się to w przyszłości?
— Puszki pigmejskie prędko się rozmnażają, proszę pana. Nie zawsze uda się ich upilnować, ale czemu są winne te maluchy? — spytała cichutko, prostując się wreszcie i spoglądając na tegoż mężczyznę nieco z góry, choć z widocznym w drżącym podbródku smutnym przejęciem. — Co, jeżeli sytuacja się powtórzy? Ma pan jakiś pomysł jak temu zaradzić? — gdyby przyszło jej się skupić, mogłaby pewnie wpaść na jakiś pomysł. Ale człowiek ten wyglądał jak ktoś, kto wpadłby w spiralę niedopilnowania zwierzątek córek i sprzedaży owoców puszkowych romansów prędzej, niż by tego chciał.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Mamą, powtórzyła w myślach; mamą, szemrała zdarta gramofonowa płyta. Nie nadawała się do tego, świat nie obdarzył jej przecież odpowiednimi wzorcami, a dziecięca samotność na przestrzeni lat skłaniała do poszukiwań matczynych figur w kobietach pełniących po prostu rolę autorytetu. W baletmistrzyniach, wyrozumialszych nauczycielkach, starszych sąsiadkach i bardziej doświadczonych, portowych kobietach. Były jej bliskie, opiekowały się nią na własne sposoby, a ona odwzajemniała ich uwagę miłością i szacunkiem, które przedzierały się przez membrany upływającego czasu i wciąż tkwiły w sercu, choć większości z nich od dawna nie widziała na oczy. Tylko jak być matką, prawdziwą matką? Nie tyle nawet noworodka, co zwierzątka? Czy byłaby zdolna odnaleźć w sobie pokłady cierpliwości i troski w opiece nad takim maleństwem? Celine nie była pewna, uważała, że los jej tego poskąpił. Że wraz ze śmiercią rodzicielki utraciła własne talenty do - pewnego dnia - stania się matką, biologiczną, kochającą i ciepłą. A teraz? Wciąż pamiętała słowa Elrica, to, co za sobą niosły, gdy wyjawiał jej prawdę o ich wspólnych rodzicach. Claire Lovegood zdradziła. Dopuściła się zwyrodnialstwa i owocem jej grzechu stała się latorośl. Zacisnęła zęby, wpatrzona w ciemnicę oczu puszka, który wspinał się na dłoń, maleńkimi łapkami przytrzymując się bladej skóry, a potem wygniatając sobie wygodne miejsce w zagłębieniu łokcia. Wybrał ją, czy nie tak było? Czy to nie dowód?
- Spróbuję - zdecydowała, zdumiewając samą siebie. To był zły pomysł, wystarczył jeden błąd, by zagrozić zdrowiu puchatego dzieciątka, a tego by sobie nie wybaczyła. Celine obróciła lekko głowę i spojrzała na Marię, jej oczy zasrebrzyły się tętniącą nadzieją. - Pomogłabyś mi? Powiesz dokładnie co i jak? Nie chciałabym zrobić mu krzywdy - poprosiła, po czym podniosła się z kucek, drugą dłonią asekurując przy tym różowego puszka pigmejskiego tak, by ten nie ześlizgnął się ze zgiętego ramienia.
- Samca już oddaliśmy dzieciom mojej siostry. Ucieszyły się skubańce bardziej, niż jakbyśmy ciasto przynieśli - wymamrotał pochmurniejący mężczyzna. Nie spodobał mu się ton Marii, nie spodobały oskarżycielskie insynuacje, których się w nim dopatrzył, więc krzaczaste brwi znów opadły nisko na oczy, a ręce zacieśniły na piersi w defensywnym suple. Nie było jej rolą, by dopytywać o plany związane z puszkami, czarodziej przyszedł tu tylko i wyłącznie, by sprzedać nieszczęśliwie wyhodowane potomstwo, nie tłumaczyć się przed kimś, kogo nagle uważał za przemądrzałą małolatę. Och, jak bardzo mylił się w tej ocenie! Nie chciała nic złego, wrażliwa na los magicznych stworzeń, na wszelką faunę, z kolei on widział wyłącznie zgubne intencje. Gbur. Celine spojrzała to na handlarza, to na przyjaciółkę, i odchrząknęła szybciutko, sięgając do sakiewki, w której wciąż spoczywało kilka drobnych monet.
- Czy tyle wystarczy? - zapytała chłodniej, podając mężczyźnie zapłatę, na co ten powściągliwie skinął głową, oblany farbą zakłopotanego rumieńca, i schował pieniądze do kieszeni znoszonych spodni. Będziesz musiała być ich mamą, słowa Multon wciąż wwiercały się w miękką tkankę myśli; wiedziała, że postępuje głupio, nierozsądnie, że wcale się do tego nie nadaje, a mimo wszystko zaryzykowała, wiedziona egoistycznym podszeptem, że miałaby przy sobie coś całkowicie zależne od niej. Coś, co będzie kochało ją bezgranicznie i szczerze, nie przez wzgląd na to, kim była, ani jak słodkie kwietne wonie roztaczała jej aura. - A ty chcesz jednego? - zapytała przyjaciółki, przyglądając się różowej kulce umoszczonej na swojej ręce. Błękitno-zielone tarcze oczu syciła fascynacja, wyraźnie zarysowana jak promienie słońca obmywające letnią roślinność. - Chciałam jeszcze zobaczyć, czy nie ma tu materiałów na jakieś ubrania, albo w ogóle ubrań, których panie już nie potrzebują... ale teraz nie wiem, czy przypadkiem go nie zgubię - kąciki ust zadrżały, układając się w ścieg rozczulonego uśmiechu, by potem nieco szerzej otworzyć oczy. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że Maria w Okruszku musiała być bardzo samotna, budząca się w bladości świtu i zasypiająca w objęciach księżyca z ciszą wypełniającą uszy i chłodem zaplątanym w pościeli. To nie było zdrowe. Nie było szczęśliwe. Zamrugawszy, podeszła do niej o krok, jeszcze bliżej, tak, by nikt nie mógł ich usłyszeć - choć nikt nawet nie śnił o tym, by je podsłuchiwać. - Przydałby ci się taki przyjaciel w Okruszku - pociągnęła troskliwie. - Jeden albo dwa, żeby dotrzymywały sobie towarzystwa, kiedy będziesz w pracy. Ktoś, kto będzie czekał na twoje powroty i żegnał cię przy drzwiach, gdy będziesz wychodzić. Para dziewczynek lub chłopców - w tkliwym uśmiechu zaprószyły się iskry nęcącej pokusy.
- Spróbuję - zdecydowała, zdumiewając samą siebie. To był zły pomysł, wystarczył jeden błąd, by zagrozić zdrowiu puchatego dzieciątka, a tego by sobie nie wybaczyła. Celine obróciła lekko głowę i spojrzała na Marię, jej oczy zasrebrzyły się tętniącą nadzieją. - Pomogłabyś mi? Powiesz dokładnie co i jak? Nie chciałabym zrobić mu krzywdy - poprosiła, po czym podniosła się z kucek, drugą dłonią asekurując przy tym różowego puszka pigmejskiego tak, by ten nie ześlizgnął się ze zgiętego ramienia.
- Samca już oddaliśmy dzieciom mojej siostry. Ucieszyły się skubańce bardziej, niż jakbyśmy ciasto przynieśli - wymamrotał pochmurniejący mężczyzna. Nie spodobał mu się ton Marii, nie spodobały oskarżycielskie insynuacje, których się w nim dopatrzył, więc krzaczaste brwi znów opadły nisko na oczy, a ręce zacieśniły na piersi w defensywnym suple. Nie było jej rolą, by dopytywać o plany związane z puszkami, czarodziej przyszedł tu tylko i wyłącznie, by sprzedać nieszczęśliwie wyhodowane potomstwo, nie tłumaczyć się przed kimś, kogo nagle uważał za przemądrzałą małolatę. Och, jak bardzo mylił się w tej ocenie! Nie chciała nic złego, wrażliwa na los magicznych stworzeń, na wszelką faunę, z kolei on widział wyłącznie zgubne intencje. Gbur. Celine spojrzała to na handlarza, to na przyjaciółkę, i odchrząknęła szybciutko, sięgając do sakiewki, w której wciąż spoczywało kilka drobnych monet.
- Czy tyle wystarczy? - zapytała chłodniej, podając mężczyźnie zapłatę, na co ten powściągliwie skinął głową, oblany farbą zakłopotanego rumieńca, i schował pieniądze do kieszeni znoszonych spodni. Będziesz musiała być ich mamą, słowa Multon wciąż wwiercały się w miękką tkankę myśli; wiedziała, że postępuje głupio, nierozsądnie, że wcale się do tego nie nadaje, a mimo wszystko zaryzykowała, wiedziona egoistycznym podszeptem, że miałaby przy sobie coś całkowicie zależne od niej. Coś, co będzie kochało ją bezgranicznie i szczerze, nie przez wzgląd na to, kim była, ani jak słodkie kwietne wonie roztaczała jej aura. - A ty chcesz jednego? - zapytała przyjaciółki, przyglądając się różowej kulce umoszczonej na swojej ręce. Błękitno-zielone tarcze oczu syciła fascynacja, wyraźnie zarysowana jak promienie słońca obmywające letnią roślinność. - Chciałam jeszcze zobaczyć, czy nie ma tu materiałów na jakieś ubrania, albo w ogóle ubrań, których panie już nie potrzebują... ale teraz nie wiem, czy przypadkiem go nie zgubię - kąciki ust zadrżały, układając się w ścieg rozczulonego uśmiechu, by potem nieco szerzej otworzyć oczy. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że Maria w Okruszku musiała być bardzo samotna, budząca się w bladości świtu i zasypiająca w objęciach księżyca z ciszą wypełniającą uszy i chłodem zaplątanym w pościeli. To nie było zdrowe. Nie było szczęśliwe. Zamrugawszy, podeszła do niej o krok, jeszcze bliżej, tak, by nikt nie mógł ich usłyszeć - choć nikt nawet nie śnił o tym, by je podsłuchiwać. - Przydałby ci się taki przyjaciel w Okruszku - pociągnęła troskliwie. - Jeden albo dwa, żeby dotrzymywały sobie towarzystwa, kiedy będziesz w pracy. Ktoś, kto będzie czekał na twoje powroty i żegnał cię przy drzwiach, gdy będziesz wychodzić. Para dziewczynek lub chłopców - w tkliwym uśmiechu zaprószyły się iskry nęcącej pokusy.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Niewiele było na świecie rzeczy, które potrafiły doprowadzić Marię do rozgniewania. Dziewczę było bowiem z natury stworzeniem raczej uległym, kładącym uszy po sobie w przypadku konfliktu i rzadko kiedy obierającym jakąkolwiek stronę w konflikcie. Opiekunki jednorożców nie interesowała przecież polityka, wiedziała tylko tyle, ile mówił jej ojciec, ostatnio także kuzynka i napotykane na drodze osoby. Gdy kraj żył wojną, nienawiścią przelewającą się z jednego hrabstwa do drugiego Maria ukrywała się wśród szerokich pasm Forest of Dean, zwierzętom poświęcając swój czas i energię. Uczyła się od nich uważności, zaufania intuicji i szacunku do życia jako takiego. Wiele z nich — tak jak jednorożce — było przecież stworzeniami, które nigdy nie przejawiały skłonności do agresji, były znacznie czystsze od ludzi, nie kierowała nimi żadna brudna żądza.
Krzywdzenie zwierząt zatem zawsze budziło w Marii ten specyficzny rodzaj odwagi, do którego według siebie nie była w ogóle zdolna.
Ale spogląda na sprzedawcę z wyczekiwaniem i nawet zaciska lekko usta, a szarozielone spojrzenie, zazwyczaj rozbiegane, pozostaje nieustępliwe do czasu, gdy do uszu dociera głos przyjaciółki, a uwaga Marii płynnie przeskakuje na Celine.
Rysy twarzy Multon łagodnieją od razu, powraca do bycia zwykłą Marysią. Kiwa energicznie głową na zgodę, a gdy Celine prostuje się, od razu wyciąga asekuracyjnie ręce, by w razie niespodziewanego poruszenia się puszka w jej ręku i wypadnięcia z bezpiecznego miejsca w łokciu, zapobiec ewentualnej tragedii.
— Możesz przysunąć go do siebie, Celinko. Bezpiecznie też będzie trzymanie go w kieszeni, jakbyś miała może fartuszek, taki wiązany na szyi i w pasie, albo kieszenie w sukienkach. Widzisz to? — spytała, przysuwając powoli palec do futerka puszka. Nie było jeszcze tak gęste, jak u odchowanych malców z tego gatunku. — Ma jeszcze rzadkie futerko, ale to kwestia kilkunastu dni, tak myślę. Dobrze by było, gdybyś czesała go codziennie, najlepiej rano i przed pójściem spać. Będzie zrzucał z siebie trochę futerka, a na jego miejsce wyrośnie porządne, pod którym nie będzie mu już zimno — wyjaśniła, uśmiechając się szerzej. Przy odpowiednich staraniach Celine miała duże szanse na zostanie puszkową mamą, a Maria bardzo chętnie ją w tym wspomoże.
Chociaż słysząc kolejne słowa tamtego mężczyzny, a raczej ton, w jakim je wypowiadał, jasne brwi zmarszczyły się same, podobnie jak ręce, które skrzyżowała na swoich piersiach, wypuszczając z siebie wyłącznie oburzone humpf. Jak można było być tak nieodpowiedzialnym i nieczułym?!
Na całe szczęście Celine znów zainterweniowała; wydawało się, że sama jej obecność jakoś łagodzi humorzastość sprzedawcy. Nie zamierzała na ten temat narzekać, tak długo, jak puszki trafią w dobre ręce. Nie spodziewała się tylko, że uiszczająca za nie opłatę Celine zaraz zwróci się do niej z pytaniem, czy również nie chciałaby zostać puszkową mamą.
— Ja? — spytała cicho, jakby z niedowierzaniem. Opis planów Celine na targowisko zdołał delikatnie przykryć to zdziwienie, mogła przekierować myśli na temat bardziej jej znajomy, może sama znalazłaby jakieś materiały, którym mogłaby nadać drugie życie? W pewnym momencie jej twarz rozjaśniła się znacząco, a Celine wiedziała, że mogło to oznaczać wyłącznie jedno. Maria wpadła na pomysł, pomysł swym zdaniem genialny. — Przejrzymy je razem? Mogłabym... Uszyć z nich takie... — sięgnęła na moment rękami za swoje plecy, pod włosy, jakby chciała rozpiąć niezapięty na szyi naszyjnik. — Kieszonki? Nosiłybyśmy je związane na szyi, małe byłyby bezpieczne, ciepłe i nie mogłyby się zgubić... — dodała po chwili, wznosząc lekko ramiona do góry, czując, że pomysł mógłby zostać odebrany przez kogoś innego jako coś głupiego, niepotrzebnego. Ale nigdy przez Celine; Celine była przecież dla niej zawsze dobra, nigdy nie wyśmiewała nawet najgłupszych i najbardziej nierozsądnych pomysłów, które kwitły w głowie Marii. Była prawdziwą, oddaną przyjaciółką. Najlepszą w całym świecie.
Maria nie zauważyła jednak, że w propozycji zawarła już chęć stania się właścicielką małego puszka.
Albo dwóch?
— Masz rację, jednemu byłoby samotnie samemu... — szepnęła, zgadzając się z Lovegood. Na moment złączyła ich spojrzenia ze sobą, po czym kucnęła przed kartonem. Dwoje puszków — jeden o zabarwieniu bardziej fioletowym, drugi nieco bardziej różowy — podbiegły do jej wysuniętych dłoni, ocierając się o nie niemal nachalnie. Wystawiły małe języczki, próbując lizać ją po dłoni, a Maria ostrożnie wzięła w ręce najpierw jedno, potem drugie, po krótkich oględzinach decydując, że — To dziewczynki. Wezmę je — wysupłała ze swej sakiewki dwukrotność zapłaty oferowaną przez Celine, podnosząc się ze swymi nowymi domownikami do pionu. Puszki zamruczały zadowolone, wtórując melodii płynącej z małego jeszcze brzuszka tego, którego w zagłębieniu łokcia trzymała półwila. — Jak go nazwiesz?
Krzywdzenie zwierząt zatem zawsze budziło w Marii ten specyficzny rodzaj odwagi, do którego według siebie nie była w ogóle zdolna.
Ale spogląda na sprzedawcę z wyczekiwaniem i nawet zaciska lekko usta, a szarozielone spojrzenie, zazwyczaj rozbiegane, pozostaje nieustępliwe do czasu, gdy do uszu dociera głos przyjaciółki, a uwaga Marii płynnie przeskakuje na Celine.
Rysy twarzy Multon łagodnieją od razu, powraca do bycia zwykłą Marysią. Kiwa energicznie głową na zgodę, a gdy Celine prostuje się, od razu wyciąga asekuracyjnie ręce, by w razie niespodziewanego poruszenia się puszka w jej ręku i wypadnięcia z bezpiecznego miejsca w łokciu, zapobiec ewentualnej tragedii.
— Możesz przysunąć go do siebie, Celinko. Bezpiecznie też będzie trzymanie go w kieszeni, jakbyś miała może fartuszek, taki wiązany na szyi i w pasie, albo kieszenie w sukienkach. Widzisz to? — spytała, przysuwając powoli palec do futerka puszka. Nie było jeszcze tak gęste, jak u odchowanych malców z tego gatunku. — Ma jeszcze rzadkie futerko, ale to kwestia kilkunastu dni, tak myślę. Dobrze by było, gdybyś czesała go codziennie, najlepiej rano i przed pójściem spać. Będzie zrzucał z siebie trochę futerka, a na jego miejsce wyrośnie porządne, pod którym nie będzie mu już zimno — wyjaśniła, uśmiechając się szerzej. Przy odpowiednich staraniach Celine miała duże szanse na zostanie puszkową mamą, a Maria bardzo chętnie ją w tym wspomoże.
Chociaż słysząc kolejne słowa tamtego mężczyzny, a raczej ton, w jakim je wypowiadał, jasne brwi zmarszczyły się same, podobnie jak ręce, które skrzyżowała na swoich piersiach, wypuszczając z siebie wyłącznie oburzone humpf. Jak można było być tak nieodpowiedzialnym i nieczułym?!
Na całe szczęście Celine znów zainterweniowała; wydawało się, że sama jej obecność jakoś łagodzi humorzastość sprzedawcy. Nie zamierzała na ten temat narzekać, tak długo, jak puszki trafią w dobre ręce. Nie spodziewała się tylko, że uiszczająca za nie opłatę Celine zaraz zwróci się do niej z pytaniem, czy również nie chciałaby zostać puszkową mamą.
— Ja? — spytała cicho, jakby z niedowierzaniem. Opis planów Celine na targowisko zdołał delikatnie przykryć to zdziwienie, mogła przekierować myśli na temat bardziej jej znajomy, może sama znalazłaby jakieś materiały, którym mogłaby nadać drugie życie? W pewnym momencie jej twarz rozjaśniła się znacząco, a Celine wiedziała, że mogło to oznaczać wyłącznie jedno. Maria wpadła na pomysł, pomysł swym zdaniem genialny. — Przejrzymy je razem? Mogłabym... Uszyć z nich takie... — sięgnęła na moment rękami za swoje plecy, pod włosy, jakby chciała rozpiąć niezapięty na szyi naszyjnik. — Kieszonki? Nosiłybyśmy je związane na szyi, małe byłyby bezpieczne, ciepłe i nie mogłyby się zgubić... — dodała po chwili, wznosząc lekko ramiona do góry, czując, że pomysł mógłby zostać odebrany przez kogoś innego jako coś głupiego, niepotrzebnego. Ale nigdy przez Celine; Celine była przecież dla niej zawsze dobra, nigdy nie wyśmiewała nawet najgłupszych i najbardziej nierozsądnych pomysłów, które kwitły w głowie Marii. Była prawdziwą, oddaną przyjaciółką. Najlepszą w całym świecie.
Maria nie zauważyła jednak, że w propozycji zawarła już chęć stania się właścicielką małego puszka.
Albo dwóch?
— Masz rację, jednemu byłoby samotnie samemu... — szepnęła, zgadzając się z Lovegood. Na moment złączyła ich spojrzenia ze sobą, po czym kucnęła przed kartonem. Dwoje puszków — jeden o zabarwieniu bardziej fioletowym, drugi nieco bardziej różowy — podbiegły do jej wysuniętych dłoni, ocierając się o nie niemal nachalnie. Wystawiły małe języczki, próbując lizać ją po dłoni, a Maria ostrożnie wzięła w ręce najpierw jedno, potem drugie, po krótkich oględzinach decydując, że — To dziewczynki. Wezmę je — wysupłała ze swej sakiewki dwukrotność zapłaty oferowaną przez Celine, podnosząc się ze swymi nowymi domownikami do pionu. Puszki zamruczały zadowolone, wtórując melodii płynącej z małego jeszcze brzuszka tego, którego w zagłębieniu łokcia trzymała półwila. — Jak go nazwiesz?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
W zgodzie z cierpliwymi instrukcjami Marii Celine poruszyła dłonią, przytuliwszy do siebie kuleczkę bladoróżowego futra. Kolorem bliżej było mu do wypłowiałej, różowej tkaniny pozostawionej na słońcu na zbyt długo, albo pranej niewprawną dłonią, niż do żywego cyklamenu, jakim jeszcze niedawno przeklęła głowę Neali.
- Naprawdę jak z dzieckiem - zauważyła z uśmiechem na zalecenie rozczesywania kosmyków o świcie i przed tym, jak zmorzy je sen. Otulony środkiem dłoni półwili puszek westchnął z zadowoleniem, czując ciepło bliskości skóry; wypuszczone przez niego powietrze zabrzmiało jak prawdziwe puf. Kojarzyła, że kotka, którą wraz z ojcem przygarnęli wiele lat temu, Clara, wydawała podobne dźwięki tuż po tym, jak znalazła wygodną pozycję na kanapie i układała się do zasłużonej drzemki po całym dniu nic nie robienia. - Trochę jak mleczne zęby, prawda? U nas. One też wypadną, zastępowane prawdziwymi - stwierdziła i spojrzała na Marię z prześwitującym przez tęczówki rozbawionym zażenowaniem. Jako artystka powinna chyba znaleźć ładniejszą analogię, ale póki co ta musiała im wystarczyć.
Entuzjazm, który potem potokiem wyrwał się z gardła panny Multon, ubrany w krawieckie pomysły i myśli wędrujące do uroczych projektów, zdradził decyzję szybciej, niż zrobiły to słowa. Celine uśmiechnęła się szeroko, promiennie. Widok radości budzącej się do życia w oczach przyjaciółki przynosił jej ulgę, jakby całe zło tego świata mogło zostać odegnane obrazem wesołej nadziei, która na policzkach Marii malowała się najpiękniejszymi tintami. Nawet jej szczęście było niepewne, już w szkole. Stłamszone przez delikatny, ponadprzeciętnie wrażliwy charakter i obawy, którym czasem trudno było nadać miano racjonalnych. W takich chwilach półwila łapała ją za ręce i prowadziła za sobą przez ciernie wątpliwości, kompleksów. Chciała dla niej tylko tego - pogodności, spokoju. Od tamtych lat nic się nie zmieniło.
- Oczywiście, że przejrzymy! Przecież to będzie przesłodkie. Wyobrażasz sobie? Zabierzemy je z nami w każde miejsce na świecie, pokażemy im to, co inaczej mogłybyśmy opowiedzieć tylko słowem - zachwyciła się ze śmiechem, choć nim ten rozbrzmiał w całej swojej perlistości, Celine upomniała się w duchu i ściszyła głos, byle tylko nie zaburzać odpoczynku nowego podopiecznego. A właściwie nowej podopiecznej. Z zainteresowaniem pochyliła się lekko nad ramieniem Marii, gdy ta rozpoczynała własną wędrówkę meandrami puszkowych ścieżek, poszukując tych, z którymi najmocniej rezonować będzie jej serce. Po tak wrażliwej istotce nie spodziewała się niczego mniej. W kartonie strzeżonym przez burkliwego sprzedawcę znajdowała się para nowych przyjaciółek, Maria musiała jedynie je odnaleźć, więc półwila zamilkła, czule przeczesując palcem futro na grzbiecie własnego różowego szczęścia. Oby tylko Elric nie miał nic przeciwko... Chociaż brat słynął z miękkiego serca względem magicznych stworzeń i - chyba na własne nieszczęście - miękkiego serca względem niej samej.
Biel zębów wzeszła tak szybko, jak w dłoniach Marysi pojawiły się dwa puszki o nieco odmiennych od siebie kolorach. Z uznaniem kiwnęła jej głową, na skroni dziewczynki złożywszy krótki, pochwalny pocałunek. Dobrze, teraz będzie martwić się o nią nieco mniej, wiedząc, że w Okruszku zawsze czekał na nią ktoś pełen miłości.
- Sama nie wiem - zastanowiła się, miękkim krokiem ruszając w kierunku innych stoisk, gdzie mieszkanki Doliny wystawiały się z materiałami, ubraniami i przeróżnymi bibelotami. - Może... Sasanka? Chyba ładnie brzmi - spojrzała na Multon, ciekawa jej opinii. - Co prawda kolor zupełnie się nie zgadza, ale to nic. Nie powiemy jej o tym - dodała konspiracyjnie, szeptem. Blady róż ubarwienia nijak miał się do głębokich fioletów znaczących płatki górskich kwiatów. - A ty? Masz trudniejszy orzech do zgryzienia, w końcu musisz wymyślić dwa imiona, nie jedno - jej wzrok powędrował do nieco wytartych tkanin, ścinek po innych krawieckich projektach, umieszczonych w dużym wiklinowym koszu. Za jeden skrawek musiałyby zapłacić grosze, a niewykluczone, że gdzieś pomiędzy kolorowym kalejdoskopem odnajdą odpowiednie rozmiary i wzory. - Marzyłoby mi się coś przypominającego niebo... - wymruczała, wolną dłonią przebierając pomiędzy płótnami.
- Naprawdę jak z dzieckiem - zauważyła z uśmiechem na zalecenie rozczesywania kosmyków o świcie i przed tym, jak zmorzy je sen. Otulony środkiem dłoni półwili puszek westchnął z zadowoleniem, czując ciepło bliskości skóry; wypuszczone przez niego powietrze zabrzmiało jak prawdziwe puf. Kojarzyła, że kotka, którą wraz z ojcem przygarnęli wiele lat temu, Clara, wydawała podobne dźwięki tuż po tym, jak znalazła wygodną pozycję na kanapie i układała się do zasłużonej drzemki po całym dniu nic nie robienia. - Trochę jak mleczne zęby, prawda? U nas. One też wypadną, zastępowane prawdziwymi - stwierdziła i spojrzała na Marię z prześwitującym przez tęczówki rozbawionym zażenowaniem. Jako artystka powinna chyba znaleźć ładniejszą analogię, ale póki co ta musiała im wystarczyć.
Entuzjazm, który potem potokiem wyrwał się z gardła panny Multon, ubrany w krawieckie pomysły i myśli wędrujące do uroczych projektów, zdradził decyzję szybciej, niż zrobiły to słowa. Celine uśmiechnęła się szeroko, promiennie. Widok radości budzącej się do życia w oczach przyjaciółki przynosił jej ulgę, jakby całe zło tego świata mogło zostać odegnane obrazem wesołej nadziei, która na policzkach Marii malowała się najpiękniejszymi tintami. Nawet jej szczęście było niepewne, już w szkole. Stłamszone przez delikatny, ponadprzeciętnie wrażliwy charakter i obawy, którym czasem trudno było nadać miano racjonalnych. W takich chwilach półwila łapała ją za ręce i prowadziła za sobą przez ciernie wątpliwości, kompleksów. Chciała dla niej tylko tego - pogodności, spokoju. Od tamtych lat nic się nie zmieniło.
- Oczywiście, że przejrzymy! Przecież to będzie przesłodkie. Wyobrażasz sobie? Zabierzemy je z nami w każde miejsce na świecie, pokażemy im to, co inaczej mogłybyśmy opowiedzieć tylko słowem - zachwyciła się ze śmiechem, choć nim ten rozbrzmiał w całej swojej perlistości, Celine upomniała się w duchu i ściszyła głos, byle tylko nie zaburzać odpoczynku nowego podopiecznego. A właściwie nowej podopiecznej. Z zainteresowaniem pochyliła się lekko nad ramieniem Marii, gdy ta rozpoczynała własną wędrówkę meandrami puszkowych ścieżek, poszukując tych, z którymi najmocniej rezonować będzie jej serce. Po tak wrażliwej istotce nie spodziewała się niczego mniej. W kartonie strzeżonym przez burkliwego sprzedawcę znajdowała się para nowych przyjaciółek, Maria musiała jedynie je odnaleźć, więc półwila zamilkła, czule przeczesując palcem futro na grzbiecie własnego różowego szczęścia. Oby tylko Elric nie miał nic przeciwko... Chociaż brat słynął z miękkiego serca względem magicznych stworzeń i - chyba na własne nieszczęście - miękkiego serca względem niej samej.
Biel zębów wzeszła tak szybko, jak w dłoniach Marysi pojawiły się dwa puszki o nieco odmiennych od siebie kolorach. Z uznaniem kiwnęła jej głową, na skroni dziewczynki złożywszy krótki, pochwalny pocałunek. Dobrze, teraz będzie martwić się o nią nieco mniej, wiedząc, że w Okruszku zawsze czekał na nią ktoś pełen miłości.
- Sama nie wiem - zastanowiła się, miękkim krokiem ruszając w kierunku innych stoisk, gdzie mieszkanki Doliny wystawiały się z materiałami, ubraniami i przeróżnymi bibelotami. - Może... Sasanka? Chyba ładnie brzmi - spojrzała na Multon, ciekawa jej opinii. - Co prawda kolor zupełnie się nie zgadza, ale to nic. Nie powiemy jej o tym - dodała konspiracyjnie, szeptem. Blady róż ubarwienia nijak miał się do głębokich fioletów znaczących płatki górskich kwiatów. - A ty? Masz trudniejszy orzech do zgryzienia, w końcu musisz wymyślić dwa imiona, nie jedno - jej wzrok powędrował do nieco wytartych tkanin, ścinek po innych krawieckich projektach, umieszczonych w dużym wiklinowym koszu. Za jeden skrawek musiałyby zapłacić grosze, a niewykluczone, że gdzieś pomiędzy kolorowym kalejdoskopem odnajdą odpowiednie rozmiary i wzory. - Marzyłoby mi się coś przypominającego niebo... - wymruczała, wolną dłonią przebierając pomiędzy płótnami.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Przyglądała się tej scenie ze szczególną uwagą, gdzieniegdzie tylko przeplataną rozczuleniem, którego nie mogła sobie odmówić. Celine wydawała się całkowicie oddana tej małej istotce i było w tym widoku, w tej myśli coś bardzo uspokajającego. Jeszcze dużo wody upłynie w okolicznych rzekach, wiele fal odbije się o brzegi plaży w Dorset, nim Celine opowie jej o tym, co stało się pod nieobecność Marysi. A może nie opowie tego nigdy? Maria jej nie poprosi, nie będzie nalegać — ale z pewnością ucieszy się, widząc w oczach baletnicy znajome iskierki radości, rozluźnione ramiona i usta wygięte w spokojny uśmiech.
Czasem człowiek najlepiej zajmował się sobą, gdy miał pod opieką jeszcze jedne, malutkie stworzenie.
— Można tak powiedzieć — słowa zadrżały w rozbawieniu, ale Lovegood mogła być pewna, że Maria nigdy nie śmiała się z niej, a z nią. Nie oczekiwała zresztą po niej barwnych porównań — była tancerką, nie poetką, Gryfem, nie Smokiem. To do Marii należało posługiwanie się wachlarzami słów, a dalej, pomimo upływu lat robiła to lękliwie i nieumiejętnie. Może po prostu przyszło im żyć w takim układzie, gdzie na pierwszym planie zawsze były uczucia zbyt intensywne, by złapać je w granice znaczeniowe zwykłych słów. — Ale Sasance przyjdzie to znacznie szybciej i będzie mogła się szeroko uśmiechać — pamiętała, że jej najstarsza siostra powiedziała jej kiedyś, gdy akurat Maria przeżywała wymianę uzębienia, że nie powinna się uśmiechać, bo straszy wszystkich swoją przerwą. Od tamtego dnia uśmiechała się jeszcze mniej niż wcześniej, do teraz zasłaniała przy tym usta.
Ale teraz uśmiech był szeroki, a oczy Marii, oczy rozmarzone w swej szarozielenii uciekły do sufitu, jakby lewitujące tuż pod nim świece były złocistym słońcem, albo nawet srebrzystym księżycem, główną ozdobą bezchmurnego nieba. Poprawiła ułożenie obu puszków trzymanych w bezpieczeństwie swych rąk, gdy klatka piersiowa uniosła się, a z nią także Maria, wspinająca się na palce. Wreszcie westchnęła głęboko, ale zaraz po tym geście wydawało się, że zamiast spokoju, odnalazła panna Multon jeszcze więcej motywacji, najpewniej umocniona w nim dzięki bliskiej obecności przyjaciółki. Ilu rzeczy nie zrobiłaby, poddając się oplatającym ją mocno mackom strachu, gdyby nie jej obecność tuż obok?
— Cóż za szczęście, że byłaś tutaj, Celinko — oznajmiła wreszcie, odpowiadając na otrzymany całus w skronię. Odpowiedziała tym samym, choć jej usta zetknęły się na krótki moment z delikatną fakturą policzka przyjaciółki. Jak na osobę, która często zwykła lękać się swojego cienia, nigdy nie miała obaw przed Celine. W jej całej obecności było coś niezwykle uspokajającego, choć baletnica była z natury krucha, podobna porcelanowej lalce. A jednak dla młodszej przyjaciółki wydawała się momentami być najpewniejszą osobą w całym wielkim świecie, jedyną, która mogła ją naprawdę zrozumieć, pokochać siostrzaną miłością, która nie wygasła nawet przez lata rozłąki. — Dziękuję — nawet teraz, gdyby nie jej wstawiennictwo, Maria nie odważyłaby się zakupić dwóch puszków, dwóch pań puszków, puszek?
Ruszyły zaraz wspólnie w kierunku kolejnych straganów. Maria odrobinę wolniej niż zazwyczaj, manewry między mieszkańcami Doliny Godryka bywały wymagające same w sobie, a z uwzględnieniem ciekawskich i wcale nie sennych puszków pigmejskich w rękach stanowiły spore wyzwanie. Blondynka co jakiś czas spoglądała w dół, chcąc upewnić się, że wszystko z nimi w porządku, że nie potrzebowały większej asysty, a ciepło jej ciała chwilowo im wystarczało.
— Są różowe sasanki — choć zielarstwo nie było jej forte, była tego prawie pewna. Naukę szkolną zakończyła wcale nie tak dawno temu, nie zdążyła jeszcze pozapominać szczegółów, nawet tak niespodziewanych. Lubiła różowe kwiaty i tylko dzięki temu była w stanie zapamiętać tę informację. — Ale nie powiemy jej o tym — powtórzyła po przyjaciółce w konspiracyjnym szepcie, niedługo później przenosząc wzrok na dwójkę puszków w swych rękach. Jeden dalej wystawiał ciekawsko języczek, to chował go prędko, gdy okazywało się, że Maria odsuwa się od czegoś, czego chciał spróbować. — Tę nazwałabym Iskierką, a jej siostrę... może Łuna? — zastanowiła się, przypatrując się zwierzętom. Łuna miała być bardziej różowa, Iskierka fioletowa.
Chwilę później skupiona już była wyłącznie na obserwowaniu tkanin, które Celine wyszukiwała w wiklinowym koszyku. Niedługo później kucnęła tuż przy niej, puszki kładąc sobie tymczasowo na kolanach, aby mieć na nie oko, a jednocześnie móc pomóc przyjaciółce w poszukiwaniach.
— Poczekaj — poprosiła, kładąc na moment dłoń na ręce półwili. Przed chwilą zahaczyła chyba palcem o tkaninę, której mogła szukać. Maria zmarszczyła brwi w skupieniu, przez moment manerwując samodzielnie pomiędzy warstwami materiałów, aż wreszcie wyciągnęła rąbek jasnobłękitnej tkaniny, miękkiej i przyjemnej w dotyku. Pod spodem znajdowała się druga, z owczej wełny chyba, zupełnie biała. — A taka? Podoba ci się kolor? Zajrzyj jeszcze pod spód, tam jest coś białego, mogłabym ci przyszyć takie chmurki...
Czasem człowiek najlepiej zajmował się sobą, gdy miał pod opieką jeszcze jedne, malutkie stworzenie.
— Można tak powiedzieć — słowa zadrżały w rozbawieniu, ale Lovegood mogła być pewna, że Maria nigdy nie śmiała się z niej, a z nią. Nie oczekiwała zresztą po niej barwnych porównań — była tancerką, nie poetką, Gryfem, nie Smokiem. To do Marii należało posługiwanie się wachlarzami słów, a dalej, pomimo upływu lat robiła to lękliwie i nieumiejętnie. Może po prostu przyszło im żyć w takim układzie, gdzie na pierwszym planie zawsze były uczucia zbyt intensywne, by złapać je w granice znaczeniowe zwykłych słów. — Ale Sasance przyjdzie to znacznie szybciej i będzie mogła się szeroko uśmiechać — pamiętała, że jej najstarsza siostra powiedziała jej kiedyś, gdy akurat Maria przeżywała wymianę uzębienia, że nie powinna się uśmiechać, bo straszy wszystkich swoją przerwą. Od tamtego dnia uśmiechała się jeszcze mniej niż wcześniej, do teraz zasłaniała przy tym usta.
Ale teraz uśmiech był szeroki, a oczy Marii, oczy rozmarzone w swej szarozielenii uciekły do sufitu, jakby lewitujące tuż pod nim świece były złocistym słońcem, albo nawet srebrzystym księżycem, główną ozdobą bezchmurnego nieba. Poprawiła ułożenie obu puszków trzymanych w bezpieczeństwie swych rąk, gdy klatka piersiowa uniosła się, a z nią także Maria, wspinająca się na palce. Wreszcie westchnęła głęboko, ale zaraz po tym geście wydawało się, że zamiast spokoju, odnalazła panna Multon jeszcze więcej motywacji, najpewniej umocniona w nim dzięki bliskiej obecności przyjaciółki. Ilu rzeczy nie zrobiłaby, poddając się oplatającym ją mocno mackom strachu, gdyby nie jej obecność tuż obok?
— Cóż za szczęście, że byłaś tutaj, Celinko — oznajmiła wreszcie, odpowiadając na otrzymany całus w skronię. Odpowiedziała tym samym, choć jej usta zetknęły się na krótki moment z delikatną fakturą policzka przyjaciółki. Jak na osobę, która często zwykła lękać się swojego cienia, nigdy nie miała obaw przed Celine. W jej całej obecności było coś niezwykle uspokajającego, choć baletnica była z natury krucha, podobna porcelanowej lalce. A jednak dla młodszej przyjaciółki wydawała się momentami być najpewniejszą osobą w całym wielkim świecie, jedyną, która mogła ją naprawdę zrozumieć, pokochać siostrzaną miłością, która nie wygasła nawet przez lata rozłąki. — Dziękuję — nawet teraz, gdyby nie jej wstawiennictwo, Maria nie odważyłaby się zakupić dwóch puszków, dwóch pań puszków, puszek?
Ruszyły zaraz wspólnie w kierunku kolejnych straganów. Maria odrobinę wolniej niż zazwyczaj, manewry między mieszkańcami Doliny Godryka bywały wymagające same w sobie, a z uwzględnieniem ciekawskich i wcale nie sennych puszków pigmejskich w rękach stanowiły spore wyzwanie. Blondynka co jakiś czas spoglądała w dół, chcąc upewnić się, że wszystko z nimi w porządku, że nie potrzebowały większej asysty, a ciepło jej ciała chwilowo im wystarczało.
— Są różowe sasanki — choć zielarstwo nie było jej forte, była tego prawie pewna. Naukę szkolną zakończyła wcale nie tak dawno temu, nie zdążyła jeszcze pozapominać szczegółów, nawet tak niespodziewanych. Lubiła różowe kwiaty i tylko dzięki temu była w stanie zapamiętać tę informację. — Ale nie powiemy jej o tym — powtórzyła po przyjaciółce w konspiracyjnym szepcie, niedługo później przenosząc wzrok na dwójkę puszków w swych rękach. Jeden dalej wystawiał ciekawsko języczek, to chował go prędko, gdy okazywało się, że Maria odsuwa się od czegoś, czego chciał spróbować. — Tę nazwałabym Iskierką, a jej siostrę... może Łuna? — zastanowiła się, przypatrując się zwierzętom. Łuna miała być bardziej różowa, Iskierka fioletowa.
Chwilę później skupiona już była wyłącznie na obserwowaniu tkanin, które Celine wyszukiwała w wiklinowym koszyku. Niedługo później kucnęła tuż przy niej, puszki kładąc sobie tymczasowo na kolanach, aby mieć na nie oko, a jednocześnie móc pomóc przyjaciółce w poszukiwaniach.
— Poczekaj — poprosiła, kładąc na moment dłoń na ręce półwili. Przed chwilą zahaczyła chyba palcem o tkaninę, której mogła szukać. Maria zmarszczyła brwi w skupieniu, przez moment manerwując samodzielnie pomiędzy warstwami materiałów, aż wreszcie wyciągnęła rąbek jasnobłękitnej tkaniny, miękkiej i przyjemnej w dotyku. Pod spodem znajdowała się druga, z owczej wełny chyba, zupełnie biała. — A taka? Podoba ci się kolor? Zajrzyj jeszcze pod spód, tam jest coś białego, mogłabym ci przyszyć takie chmurki...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Infantylne wiersze też mogły być piękne, tak długo jak spisywały je razem na kartach wyobraźni. Buszowały pośród miałkich porównań i płytkich, życiowych metafor, odnajdując w nich nie wzniosłość i wieszcze zapędy, a moc wesołych uśmiechów, ich beztroskę. Chwila dziecinnej kreatywności była w końcu ulotna jak płatek kwiatu wiśni opadający wzdłuż spiralnych ścieżek powietrza, gnijący później na podmokłej ziemi. Właśnie w tym zawieszeniu był najpiękniejszy - wolny, puszczony przez gałąź, znajdujący w sobie skrzydła niosące go wraz z podmuchem wiatru. One były takim kwieciem, opadały, wrzucone w wir wielkiego świata jak pisklak wreszcie wypchnięty z gniazda. Razem było im łatwiej. Spoglądając w duże onyksy puszkowych oczu widziała w nich swoje zniekształcone odbicie, oraz fragment sylwetki Marii - a w jej sercu rozległo się ukłucie nadziei, że od dziś będzie tak już zawsze. Gdzieś na skraju codzienności zamajaczy wieczna obecność przyjaciółki odzyskanej mimo przeciwności losu i złośliwości przeznaczenia. Choć może taki był jego plan, tej potężnej mądrości - nakazać im obu kroczyć przez ciernie i ponownie zjednać je ze sobą, kiedy życie doświadczy je mocniej niż w szkole.
- Zawsze będę - obiecała miękko, nawet jeśli wiedziała, że jest to obietnica, której pewnego dnia może nie być w stanie dotrzymać. Świat wokół nich się zmieniał, płonął, wydzierał z powłoki współczesności dawne melodie i zniekształcał ich brzmienie, a one musiały nauczyć się śpiewać w nowej tonacji. Dostosować się do zmian, wprawić w nawigacji burzliwego dzisiaj. Zrozumieć, że ich teraźniejszość była krucha. Złożone na twarzy pocałunki wciąż były ciepłe, pozostawiły na skórze miłe, niewidzialne ślady; półwila wykorzystała palec wskazujący wolnej dłoni by przyłożyć jego opuszkę do podbródka Marii i nacisnąć nań delikatnie, by w ten sposób zmusić ją do uniesienia spojrzenia prosto w różnokolorowe tęczówki, podczas gdy sama przechyliła głowę do boku i uśmiechnęła się dyskretnie, enigmatycznie. - Posłuchaj mnie, bo to ważne. Zawsze będę. Może... nie ciałem, ale na pewno sercem. Duchem. Całą moją miłością. Dobrze? Jeśli pewnego dnia poczujesz się samotna... pamiętaj, że jestem - poleciła cicho, choć wyznanie i tak zwróciło ku nim kilka par oczu. Było zbyt poważne jak na poranny targ w Dolinie Godryka, szczególnie w zestawieniu z poprzednią dziecięcą wręcz ekscytacją z kupna kolorowych puszków pigmejskich słynących z pożerania ludzkich glutów. Stety lub nie, wyzwolenie z kajdan Tower, z którego szczerze mówiąc nie spodziewała się wyjść żywa, wznieciło w niej potrzebę chociażby spróbowania wyrażenia swoich uczuć względem bliskich jej ludzi; chciała, by wiedzieli ile dla niej znaczyli, nawet jeśli miałaby im to powtarzać w nieskończoność - byle tylko nigdy nie nastał dzień, w którym pożałuje, że tego nie zrobiła, a będzie już za późno. To lęk, lęk przed stratą. Kolejną. Więcej by nie zniosła.
- Piękne! Bardzo rześkie i takie magiczne, z dobrą energią. Przy nich Sasanka wypada ziemsko - oceniła ze śmiechem, jednak dla Celine przyziemność kwietnej nazwy wcale nie była problemem. Ziemia skrywała tajemnice, dawała życie, rodziła wszystko, co ich otaczało, wszystko co kwitło, pachniało i brodziło w plony. - Mam nadzieję, że się polubią - dodała bez cienia wątpliwości, że Iskierka, Łuna i Sasanka będą miały wiele okazji do wspólnego przebywania przy okazji odwiedzin ich właścicielek. - Niewiele o nich wiem jako o gatunku, dopiero teraz to do mnie dotarło. Czy one między sobą rywalizują? Kłócą się? Takie puszki? - spojrzała na Marię z zaciekawieniem. Podstawy jej wiedzy oscylowały wokół kotowatych i ptaków, a reszta szczątkowych informacji skupiała się po prostu wokół odmian dla niej ciekawych, nietypowych, może nawet niezrozumianych.
Jak testrale strzegące widma śmierci.
Potem przyjrzała się błękitnej tkaninie wydobytej przez Multon i skinęła głową z zadowoleniem, kolor był idealny, a faktura wydawała się gładka w dotyku, pozbawiona nieprzyjemnej, gryzącej chropowatości - co potwierdziły opuszki palców sunące wzdłuż jej środka. Celine skorzystała z okazji i delikatnie przełożyła Sasankę do kieszeni w swojej sukience, a ta wystawiła pyszczek poza krawędzie i przyglądała się poruszającym się materiałom, gdy półwila grzebała w nich w poszukiwaniu idealnej bieli. W końcu coś, co przypominało nigdy niedokończony sweter znalazło się w jej dłoniach, wełniane, puszyste i miłe. Porzucony projekt, niechciany. Poszarpany na skrawkach. Zupełnie jak ja. Mogły nadać mu drugie życie.
- Chyba znalazłam moje chmury - obwieściła z szerokim uśmiechem. - A ty? Jaka tobie marzy się kieszonka? Coś w kwiatki, albo coś w ogóle bez wzoru? - dopytywała, jednocześnie cały czas przetrzebiając wiklinowy kosz pełen tkanin. Trwało to chwilę, zanim z gardła Celine wymsknęło się usatysfakcjonowane aha! i uniosła ku górze ścinkę w żółtym kolorze z wyszytymi na niej słonecznikami. - Może coś takiego? Spójrz, prześliczne. Oczywiście nie namawiam, ale jeśli ty jej nie chcesz, nie wiem, może sprawdziłaby się jako opaska na włosy, albo wstążka... - zastanowiła się z podekscytowaniem. Zupełnie jak zakupy w tańszych londyńskich sklepach z ubraniami, i kolorowe sukienki, i rumieńce skowronkowej idylli. Jak kiedyś.
- Zawsze będę - obiecała miękko, nawet jeśli wiedziała, że jest to obietnica, której pewnego dnia może nie być w stanie dotrzymać. Świat wokół nich się zmieniał, płonął, wydzierał z powłoki współczesności dawne melodie i zniekształcał ich brzmienie, a one musiały nauczyć się śpiewać w nowej tonacji. Dostosować się do zmian, wprawić w nawigacji burzliwego dzisiaj. Zrozumieć, że ich teraźniejszość była krucha. Złożone na twarzy pocałunki wciąż były ciepłe, pozostawiły na skórze miłe, niewidzialne ślady; półwila wykorzystała palec wskazujący wolnej dłoni by przyłożyć jego opuszkę do podbródka Marii i nacisnąć nań delikatnie, by w ten sposób zmusić ją do uniesienia spojrzenia prosto w różnokolorowe tęczówki, podczas gdy sama przechyliła głowę do boku i uśmiechnęła się dyskretnie, enigmatycznie. - Posłuchaj mnie, bo to ważne. Zawsze będę. Może... nie ciałem, ale na pewno sercem. Duchem. Całą moją miłością. Dobrze? Jeśli pewnego dnia poczujesz się samotna... pamiętaj, że jestem - poleciła cicho, choć wyznanie i tak zwróciło ku nim kilka par oczu. Było zbyt poważne jak na poranny targ w Dolinie Godryka, szczególnie w zestawieniu z poprzednią dziecięcą wręcz ekscytacją z kupna kolorowych puszków pigmejskich słynących z pożerania ludzkich glutów. Stety lub nie, wyzwolenie z kajdan Tower, z którego szczerze mówiąc nie spodziewała się wyjść żywa, wznieciło w niej potrzebę chociażby spróbowania wyrażenia swoich uczuć względem bliskich jej ludzi; chciała, by wiedzieli ile dla niej znaczyli, nawet jeśli miałaby im to powtarzać w nieskończoność - byle tylko nigdy nie nastał dzień, w którym pożałuje, że tego nie zrobiła, a będzie już za późno. To lęk, lęk przed stratą. Kolejną. Więcej by nie zniosła.
- Piękne! Bardzo rześkie i takie magiczne, z dobrą energią. Przy nich Sasanka wypada ziemsko - oceniła ze śmiechem, jednak dla Celine przyziemność kwietnej nazwy wcale nie była problemem. Ziemia skrywała tajemnice, dawała życie, rodziła wszystko, co ich otaczało, wszystko co kwitło, pachniało i brodziło w plony. - Mam nadzieję, że się polubią - dodała bez cienia wątpliwości, że Iskierka, Łuna i Sasanka będą miały wiele okazji do wspólnego przebywania przy okazji odwiedzin ich właścicielek. - Niewiele o nich wiem jako o gatunku, dopiero teraz to do mnie dotarło. Czy one między sobą rywalizują? Kłócą się? Takie puszki? - spojrzała na Marię z zaciekawieniem. Podstawy jej wiedzy oscylowały wokół kotowatych i ptaków, a reszta szczątkowych informacji skupiała się po prostu wokół odmian dla niej ciekawych, nietypowych, może nawet niezrozumianych.
Jak testrale strzegące widma śmierci.
Potem przyjrzała się błękitnej tkaninie wydobytej przez Multon i skinęła głową z zadowoleniem, kolor był idealny, a faktura wydawała się gładka w dotyku, pozbawiona nieprzyjemnej, gryzącej chropowatości - co potwierdziły opuszki palców sunące wzdłuż jej środka. Celine skorzystała z okazji i delikatnie przełożyła Sasankę do kieszeni w swojej sukience, a ta wystawiła pyszczek poza krawędzie i przyglądała się poruszającym się materiałom, gdy półwila grzebała w nich w poszukiwaniu idealnej bieli. W końcu coś, co przypominało nigdy niedokończony sweter znalazło się w jej dłoniach, wełniane, puszyste i miłe. Porzucony projekt, niechciany. Poszarpany na skrawkach. Zupełnie jak ja. Mogły nadać mu drugie życie.
- Chyba znalazłam moje chmury - obwieściła z szerokim uśmiechem. - A ty? Jaka tobie marzy się kieszonka? Coś w kwiatki, albo coś w ogóle bez wzoru? - dopytywała, jednocześnie cały czas przetrzebiając wiklinowy kosz pełen tkanin. Trwało to chwilę, zanim z gardła Celine wymsknęło się usatysfakcjonowane aha! i uniosła ku górze ścinkę w żółtym kolorze z wyszytymi na niej słonecznikami. - Może coś takiego? Spójrz, prześliczne. Oczywiście nie namawiam, ale jeśli ty jej nie chcesz, nie wiem, może sprawdziłaby się jako opaska na włosy, albo wstążka... - zastanowiła się z podekscytowaniem. Zupełnie jak zakupy w tańszych londyńskich sklepach z ubraniami, i kolorowe sukienki, i rumieńce skowronkowej idylli. Jak kiedyś.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie spodziewała się tego.
Nie spodziewała się, że jedne tylko zdanie półwili sprawi, że serce zatrzyma się nagle w swym zwyczajnym pędzie, że zakłuje ją głęboko w klatce piersiowej, ale mimo to ból ten nie będzie obezwładniający, ciężki i zimny, podobny do ciernia, który wbił się w miękką tkankę, za nic mając sobie delikatność. Ból ten był czymś zupełnie innym, do niczego niepodobnym — ciepły i miękki, na przekór wszystkiemu noszący nadzieję, a jednak mocny tak, że jego uderzenie wybiło resztki powietrza z Marysinych płuc, zmusiło ją do otwarcia oczu szerzej, na kilka ułamków sekund. Prędko zyskała jednak nad sobą kontrolę, wargi rozciągnęły się w przepełnionym szczęściem uśmiechu.
Przebyły długą drogę, by zjednoczyć się raz jeszcze, ale zjednoczenie stało się faktem, niezaprzeczalną prawdą i były już sobie na wyciągnięcie ręki. Zjednoczone w siostrzeństwie, które wymykać się mogło i musiało więzom krwi. Wymykać się miało także — w zgodzie ze słowami przyjaciółki, najdroższej jej sercu Celine — także ziemskim powłokom, przestrzeni i czasowi. Podniosła, zgodnie z jej życzeniem głowę do góry, spoglądając prosto w jej oczy, uroczo nierówne, jedno bardziej niebieskie, a drugie bardziej zielone. Przytaknęła jej, kiwając powoli głową, zgadzając się z każdym słowem, choć sama nie operowała nim równie zgrabnie, na pewno nie w rozmowach, co innego na piśmie.
Ale zdarzenie to miało znaczyć zdecydowanie zbyt dużo, by przeminęło w ciszy. Nawet, jeżeli nie wiedziała co powiedzieć. A może po prostu należało podejść do tego zupełnie szczerze, otworzyć szkatułkę serca i wyłożyć z niej wszystkie odłamki miłości, do poskładania?
— Będę pamiętać — obiecała, a obietnic nigdy nie rzucała na wiatr. Czuła, jak wzruszenie podchodzi jej do gardła, jak we wzruszeniu rozmazuje się obraz w kącikach oczu, a gardło staje się jeszcze bardziej mokre, choć zaciśnięte. Ale to nic przecież, to tylko pieczęcie tej przysięgi, które uczynią ją jeszcze mocniejszą. Ponad czasem i światem. Do utraty tchu. Do ostatniej kropli krwi. — Ale chciałabym, żebyś też o tym pamiętała. Że cokolwiek się nie stanie, gdziekolwiek nie poprowadzi nas los, nie ważne, jak źle czy dobrze nam będzie, jestem zawsze przy tobie i dla ciebie — pamiętaj, Celinko, proszę. Pamiętaj.
Cichy śmiech wyrwał się z ust Marii, gdy wróciły do tematu puszków, chwilowo zawadzając o ich imiona.
— Chciałabym, żeby miały podobne imię co Gwiazdka — wyjaśniła swój wybór, przywołując imię dużej, grubiutkiej nieco sowy (choć sama Maria nazywała jej budowę po prostu potężną, nigdy nie potrafiła odmawiać jej smakołyków, choćby musiała sobie odejmować jedzenie od ust). Przechyliwszy głowę w bok, skupiła się na Sasance, pomrukującej wesoło i spokojnie w kołysce ramion Celine. — Ale Sasanka i Dandelion to również ziemskie imiona. Ważne, żeby to im się podobały — a wydawało się, że cała trójka puszko—pigmejskich dziewczątek zadowolona była ze swych nowych imion; Maria była pewna, że docenią to, z jaką czułością opiekować się nimi będą dwie jasnowłose przyjaciółki, że nawet Celine, choć niedoświadczona w opiece nad tak małymi stworzeniami, poradzi sobie zdecydowanie lepiej niż ten gbur, który maluchy sprzedawał.
— Hmm... — zastanowiła się na moment, ściągając nieco brwi w zamyśleniu. — I tak i nie — niewiele ta zgodna z prawdą odpowiedź mogła pomóc przyjaciółce, dlatego Maria nie zwlekała, zatrzymując swą wiedzę wyłącznie dla siebie. — Chodzi o to, że puszki są bardzo tulaśne. I potrzebują dużo uwagi. Dlatego często kupuje się parkę jak na przykład ja. Gdyby Iskierka albo Łuna była sama w domu, byłoby jej smutno i mogłaby się z tego smutku nawet pochorować. Ale gdy będą we dwie, pobawią się między sobą i tę potrzebę uwagi zaspokoją też między sobą. Jeden pigmejski puszek jest idealny dla osoby, która ma w sobie tyle miłości, że nie może jej zatrzymać tylko dla siebie, musi się z nią podzielić — puściła przyjaciółce porozumiewawcze oczko. Była pewna, że teraz Celine zrozumie, że wybór Sasanki nie był przypadkowy, wynikał z przeznaczenia.
— Mi... Marzyłyby się słoneczniki. Duże, żółte płatki... — wymsknęło jej się nawet bez zastanowienia. Jeżeli Celine była niebiosami, ona była kwiatem, który do słońca był podobny, a zawsze zwracał się ku niebiosom. Dzięki nim żył, przez ich brak wiądł, ale powracał następnego roku, cierpliwy i wciąż próbujący wykrzesać z siebie całą siłę. Nie zdążyła chyba nawet skończyć zdania, gdy Celine udało się odnaleźć tkaninę idealną. — Jeju, jest cudowna! Ale masz oko, Celinko... — uśmiechnęła się szeroko, prędko wysupłując z sakiewki kilka pieniążków, którymi zapłaciła za obie tkaniny. Złożyła je do swego koszyka, wszak musiała je jeszcze oprawić i dopiero wtedy mogła odpowiednią kieszonkę posłać Celine.
Celine, która wspomnieniem wstążki przypomniała jej o czymś niezwykle istotnym.
— Moja kochana Celinko, jest jeszcze coś — szepnęła, odprowadzając przyjaciółkę bliżej wyjścia, gdzie zatłoczenie nie było jeszcze tak duże. Powoli wyciągnęła z kieszeni bransoletkę z muszelek, tę samą, którą dostała od niej jeszcze na plaży w Dorset. — Proszę, to twoje. Poruszyłam trochę własnych znajomości, spotkałam przypadkiem pana, niezwykle miłego, który zajmuje się tworzeniem świstoklików. Poprosiłam go, żeby stworzył też po jednym dla nas. Mój jest w tej wstążce — mówiąc to wzniosła palec do góry, wskazując na białą wstążkę wplecioną we włosy. — Gdyby groziło ci jakieś niebezpieczeństwo, uruchom go i gdziekolwiek nie będziesz, przeniesie cię do Doliny Godryka. Mój prowadzi w to samo miejsce — wreszcie wsunęła bransoletkę na powrót na nadgarstek półwili, uśmiechając się przy tym szeroko. — Nigdy o niej nie zapominaj. To bardzo ważne.
| przekazuję Celine świstoklik typu I (bransoletka z muszelek)
z/t 2?
Nie spodziewała się, że jedne tylko zdanie półwili sprawi, że serce zatrzyma się nagle w swym zwyczajnym pędzie, że zakłuje ją głęboko w klatce piersiowej, ale mimo to ból ten nie będzie obezwładniający, ciężki i zimny, podobny do ciernia, który wbił się w miękką tkankę, za nic mając sobie delikatność. Ból ten był czymś zupełnie innym, do niczego niepodobnym — ciepły i miękki, na przekór wszystkiemu noszący nadzieję, a jednak mocny tak, że jego uderzenie wybiło resztki powietrza z Marysinych płuc, zmusiło ją do otwarcia oczu szerzej, na kilka ułamków sekund. Prędko zyskała jednak nad sobą kontrolę, wargi rozciągnęły się w przepełnionym szczęściem uśmiechu.
Przebyły długą drogę, by zjednoczyć się raz jeszcze, ale zjednoczenie stało się faktem, niezaprzeczalną prawdą i były już sobie na wyciągnięcie ręki. Zjednoczone w siostrzeństwie, które wymykać się mogło i musiało więzom krwi. Wymykać się miało także — w zgodzie ze słowami przyjaciółki, najdroższej jej sercu Celine — także ziemskim powłokom, przestrzeni i czasowi. Podniosła, zgodnie z jej życzeniem głowę do góry, spoglądając prosto w jej oczy, uroczo nierówne, jedno bardziej niebieskie, a drugie bardziej zielone. Przytaknęła jej, kiwając powoli głową, zgadzając się z każdym słowem, choć sama nie operowała nim równie zgrabnie, na pewno nie w rozmowach, co innego na piśmie.
Ale zdarzenie to miało znaczyć zdecydowanie zbyt dużo, by przeminęło w ciszy. Nawet, jeżeli nie wiedziała co powiedzieć. A może po prostu należało podejść do tego zupełnie szczerze, otworzyć szkatułkę serca i wyłożyć z niej wszystkie odłamki miłości, do poskładania?
— Będę pamiętać — obiecała, a obietnic nigdy nie rzucała na wiatr. Czuła, jak wzruszenie podchodzi jej do gardła, jak we wzruszeniu rozmazuje się obraz w kącikach oczu, a gardło staje się jeszcze bardziej mokre, choć zaciśnięte. Ale to nic przecież, to tylko pieczęcie tej przysięgi, które uczynią ją jeszcze mocniejszą. Ponad czasem i światem. Do utraty tchu. Do ostatniej kropli krwi. — Ale chciałabym, żebyś też o tym pamiętała. Że cokolwiek się nie stanie, gdziekolwiek nie poprowadzi nas los, nie ważne, jak źle czy dobrze nam będzie, jestem zawsze przy tobie i dla ciebie — pamiętaj, Celinko, proszę. Pamiętaj.
Cichy śmiech wyrwał się z ust Marii, gdy wróciły do tematu puszków, chwilowo zawadzając o ich imiona.
— Chciałabym, żeby miały podobne imię co Gwiazdka — wyjaśniła swój wybór, przywołując imię dużej, grubiutkiej nieco sowy (choć sama Maria nazywała jej budowę po prostu potężną, nigdy nie potrafiła odmawiać jej smakołyków, choćby musiała sobie odejmować jedzenie od ust). Przechyliwszy głowę w bok, skupiła się na Sasance, pomrukującej wesoło i spokojnie w kołysce ramion Celine. — Ale Sasanka i Dandelion to również ziemskie imiona. Ważne, żeby to im się podobały — a wydawało się, że cała trójka puszko—pigmejskich dziewczątek zadowolona była ze swych nowych imion; Maria była pewna, że docenią to, z jaką czułością opiekować się nimi będą dwie jasnowłose przyjaciółki, że nawet Celine, choć niedoświadczona w opiece nad tak małymi stworzeniami, poradzi sobie zdecydowanie lepiej niż ten gbur, który maluchy sprzedawał.
— Hmm... — zastanowiła się na moment, ściągając nieco brwi w zamyśleniu. — I tak i nie — niewiele ta zgodna z prawdą odpowiedź mogła pomóc przyjaciółce, dlatego Maria nie zwlekała, zatrzymując swą wiedzę wyłącznie dla siebie. — Chodzi o to, że puszki są bardzo tulaśne. I potrzebują dużo uwagi. Dlatego często kupuje się parkę jak na przykład ja. Gdyby Iskierka albo Łuna była sama w domu, byłoby jej smutno i mogłaby się z tego smutku nawet pochorować. Ale gdy będą we dwie, pobawią się między sobą i tę potrzebę uwagi zaspokoją też między sobą. Jeden pigmejski puszek jest idealny dla osoby, która ma w sobie tyle miłości, że nie może jej zatrzymać tylko dla siebie, musi się z nią podzielić — puściła przyjaciółce porozumiewawcze oczko. Była pewna, że teraz Celine zrozumie, że wybór Sasanki nie był przypadkowy, wynikał z przeznaczenia.
— Mi... Marzyłyby się słoneczniki. Duże, żółte płatki... — wymsknęło jej się nawet bez zastanowienia. Jeżeli Celine była niebiosami, ona była kwiatem, który do słońca był podobny, a zawsze zwracał się ku niebiosom. Dzięki nim żył, przez ich brak wiądł, ale powracał następnego roku, cierpliwy i wciąż próbujący wykrzesać z siebie całą siłę. Nie zdążyła chyba nawet skończyć zdania, gdy Celine udało się odnaleźć tkaninę idealną. — Jeju, jest cudowna! Ale masz oko, Celinko... — uśmiechnęła się szeroko, prędko wysupłując z sakiewki kilka pieniążków, którymi zapłaciła za obie tkaniny. Złożyła je do swego koszyka, wszak musiała je jeszcze oprawić i dopiero wtedy mogła odpowiednią kieszonkę posłać Celine.
Celine, która wspomnieniem wstążki przypomniała jej o czymś niezwykle istotnym.
— Moja kochana Celinko, jest jeszcze coś — szepnęła, odprowadzając przyjaciółkę bliżej wyjścia, gdzie zatłoczenie nie było jeszcze tak duże. Powoli wyciągnęła z kieszeni bransoletkę z muszelek, tę samą, którą dostała od niej jeszcze na plaży w Dorset. — Proszę, to twoje. Poruszyłam trochę własnych znajomości, spotkałam przypadkiem pana, niezwykle miłego, który zajmuje się tworzeniem świstoklików. Poprosiłam go, żeby stworzył też po jednym dla nas. Mój jest w tej wstążce — mówiąc to wzniosła palec do góry, wskazując na białą wstążkę wplecioną we włosy. — Gdyby groziło ci jakieś niebezpieczeństwo, uruchom go i gdziekolwiek nie będziesz, przeniesie cię do Doliny Godryka. Mój prowadzi w to samo miejsce — wreszcie wsunęła bransoletkę na powrót na nadgarstek półwili, uśmiechając się przy tym szeroko. — Nigdy o niej nie zapominaj. To bardzo ważne.
| przekazuję Celine świstoklik typu I (bransoletka z muszelek)
z/t 2?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
30 czerwca
Rok szkolny dobiegł końca. W wiosce pokroju Doliny Godryka nie pretendowaliśmy do miana Hogwartu, którego teraz trawiła gorączka szalonych rozporządzeń i idiotycznych zakazów, zależało nam jednak na tym, by wychowankom ściągającym tu z okolic wioski zapewnić edukację podobną szkockiej szkole magii. Ich koledzy i koleżanki wrócą do domów po długich miesiącach nauki, będą prażyć się w słońcu i wygłupiać w rześkim chłodzie rzek, tymczasem ci, których władze przeklęły za pochodzenie - co mieli robić? Gotować się w drewnianych ławach, udawać, że wpatrują w zeszyty? Nie wyobrażałam sobie tego. Jako nauczyciele zdawaliśmy sobie sprawę z niesprawiedliwości takiego traktowania i nie wymagaliśmy cudów od naszych wychowanków, więc gdy tylko kalendarze wskazały stosowną datę, zamknęliśmy za nimi drzwi świetlicy i oznajmiliśmy, że będziemy czekać na nich wraz z nadejściem września. Normalność, jej namiastka. Tak było poprawnie. Miałam nadzieję, że moje klasy zobaczę w tym samym składzie, że z listy obecności nie ubędzie żadnego nazwiska; że tak młode twarze nie staną się szarsze od wojennych ciężarów, a serca nie ugną się pod batem myśli, na które byli za młodzi.
Podczas gdy dzieciaki rozbiegły się po Dolinie i zaprzyjaźnionych miejscowościach, nie czułam jeszcze, że był to czas przeznaczony dla mnie. Wolałam przygotować wrześniowe lekcje ze sporym wyprzedzeniem, by odetchnąć bez ich widma snującego się nad głową; nigdy nie potrafiłam odpoczywać, gdy na liście rzeczy do zrobienia pozostawały niewypełnione pozycje. Zgodnie z zamierzeniem spędzałam więc popołudnie w salce w świetlicy wygospodarowanej na zajęcia. Zazwyczaj rozstawione tu ławki zalegały teraz pod ścianą, ustawione jedna na drugiej, tak samo jak krzesła przykryte cienkim materiałem starych obrusów, które gospodyniom z Doliny nie były już potrzebne. Miałam przed sobą całą przestrzeń uprzątniętej podłogi, a na niej drewnianą ramę tablicy wyścielonej korkowym wypełnieniem, mój najnowszy projekt. Niezbyt ambitny, ale miałam nadzieję, że porządny i przystępny. Tuż obok znajdował się pojemnik z igłami, a także stos przygotowanych i posegregowanych papierów - wystarczyło jedynie uporządkować to w logiczną całość.
Nowy semestr miał otworzyć przed nieco starszymi dziećmi wrota do historii brytyjskiej magicznej polityki. Zamierzałam pokrótce przedstawić im nasze dzieje, zanim wdamy się w obszerniejsze i bardziej wymagające szczegóły: inni nauczyciele mogli wdrażać całość krok po kroku, ja jednak wychodziłam z założenia, że pierwszy rys był tak ważny, jak późniejsze jego uzupełnienie o dodatkowe informacje. Sądziłam, że uczniowie lepiej zrozumieją to, co działo się wcześniej, gdy będą wiedzieć jakie pewne decyzje i wydarzenia niosły za sobą konsekwencje, rzutując na dekady przyszłości. Stąd też zdecydowałam się ułatwić to zadanie za pomocą tablicy chronologicznej wszystkich ministrów magii.
Utalentowana plastycznie koleżanka z wioski pomogła mi w tym zadaniu niepomiernie, przygotowując szkice, o które poprosiłam. Każdy z nich przedstawiał portret znamienitej persony, począwszy od przewodniczących Rady Czarodziejów, których umieściłam na samym początku. Znaleźli się tam Barberus Bragge, Burdock Muldoon oraz Elfrida Clagg, której przyglądałam się szczególnie uważnie, bo wydawało mi się, że dojrzałam w jej popiersiu podobieństwo do ciotki Mathildy. Każdy z projektów ułożyłam w stosownym miejscu i przypięłam do tablicy, pod nimi dodając karty przygotowane już przeze mnie - z wypisanym ładną (i niebywale irytującą w procesie) kaligrafią nazwiskiem, datą przebiegu kadencji oraz krótkimi ciekawostkami. Ci, o których dziś wiedzieliśmy mniej, mieli dołączoną do siebie jedną wiadomość, pozostali otrzymali ich więcej. W przypadku Clagg pokrótce wytłuściłam tam jej starania o sklasyfikowanie podziału między rozumnymi istotami, a stworzeniami magicznymi, a także otwarcie rezerwatu znikaczy imienia Modesty Rabnott, który znajdował się tak blisko naszej rzeczywistości. Każdy dzieciak powinien już o nim wiedzieć i odnajdywałam pewną radość w tym, że kawałek historii mieliśmy właściwie tuż pod nosem.
Ropuchowate oblicze Ulicka Gampa, pierwszego Ministra Magii, otworzyło oddzielony kawałek tablicy przewidziany dla faktycznych urzędników tego nowo utworzonego stanowiska. Przypominał mi płaza zmiażdżonego kołem konnego powozu i parsknęłabym na tę myśl, gdyby nie szło za nią upomnienie, że to on utworzył Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów, zbrukaną dziś instytucję ogłupionego, obumarłego od okrucieństwa świata. Po nim zawiesiłam popiersie Damoclesa Rowle (mimowolnie zastanawiając się jak wiele pokoleń kazirodczych dało początek jego istnieniu), człowieka, który w przypływie idiotyzmu uznał, że przeniesienie magicznego więzienia do twierdzy czarnomagicznej to świetny pomysł. Perseus Parkinson zabraniający ożenków czarodziejów z mugolami znalazł się tuż po nim, kolejny błyskotliwy umysł. Eldritch Diggory, Albert Boot, który wsławił się niesamowitym brakiem kompetencji w gaszeniu krwawych buntów goblinów, Basil Flack, Hephasteus Gore, który konflikty buntów w końcu zażegnał, a także czarodziej, za którego kadencji powstało zaklęcie reparo. Z zadowolonym uśmiechem przyczepiałam kolorowe pergaminy do korkowej powierzchni, tworząc swego rodzaju linię, oś czasu, ściągawkę dla uczniów, która miała za zadanie oswoić ich z dość zagmatwanymi i często niezbyt ciekawymi informacjami, przynajmniej dla młodych ludzi.
Podobał mi się portret Maximilliana Crowdy'ego, o którego niewyjaśnionej śmierci czytałam już niezliczoną liczbę książek. Na dłużej zatrzymałam się też na panującej kilka kadencji później Artemizji Luftkin, której powołanie do urzędu wstrząsnęło konserwatywnym społeczeństwem czarodziejów i zatrzęsło jego fundamentami. Nie wiedzieć czemu sprawiło mi to satysfakcję, może dlatego, że twardą ręką opierała się niechętnemu jej Wizengamotowi. Kikut, Flint, Gambol, która wprowadziła podróż do Hogwartu za pomocą ekspresu pociągowego, Lestrange, Milliphutt, Orpington, wszyscy spoglądali na mnie uwiecznieni grafitem i artamentem. Skrupulatnie doczepiałam do nich ciekawostki i fragmenty najważniejszych dokonań, a tablica zapełniała się coraz bardziej. W pewnym momencie musiałam uważać, żeby nie pozostawiać zbyt dużych przestrzeni pomiędzy jednym a drugim portretem, ściskałam je ze sobą, wracałam do wcześniej ułożonych postaci i przesuwałam je, by oszczędzić przestrzeń. W Dolinie nie mieliśmy takich zasobów, jak w większych miastach, z kolei ja, mierny charłak, byłam zbyt dumna, żeby poprosić obdarzonego magią kolegę o pomoc. Jednym machnięciem różdżki mógłby skorzystać z dobrodziejstwa transmutacji i powiększyć rozmiar, jednak ja uparcie wolałam ściskać ze sobą ministrów tak długo, jak tylko było to możliwe.
Dupont, McPhail i jego Błędny Rycerz, Spavin, Crickerly, Evermonde, to były najzwiska już świeższe, z początku dwudziestego wieku. Wciąż żywe w pamięci niektórych czarodziejów wyglądy łatwo było odtworzyć, były więc najbliższe prawdzie, z mniejszą fantazyjnością artystyczną mojej dobrej znajomej; McLaird, Fawley, Spencer-Moon, oraz okryta hańbą szaleństwa Wilhelmina Tuft, którą pamiętałam nawet ja. Nie byłam pewna czy w okalających ją ciekawostkach wspominać o wtrąceniu do Azkabanu, jednak ostatecznie uznałam, że ci, którzy z jakiegoś powodu nie znają jej historii, powinni poznać te szczegóły jak najszybciej. Chciałam oszczędzić im późniejszego zdziwienia, może nawet i szoku. Byli nastolatkami starszymi od pierwszorocznych, widzieli więcej, słyszeli, wyczuwali w powietrzu zło, które rozpełzało się po kraju od pewnego czasu. Nawet Minister Magii straciła zmysły. Nie była ponad wtrąceniem do najgorszego z magicznych więzień. Z westchnieniem przywiesiłam portret Ignatiusa Tufta, po którego śmierci, jako ostatni na tablicy, znalazł się Harold Longbottom. W moim mniemaniu to on był prawowicie wybranym Ministrem Magii, człowiekiem, którego zepchnięto do podziemnego ministerstwa i zmuszono do działania w kuluarach, ciemnościach, sekrecie. Na Malfoya nawet nie traciłam czasu. Był gnidą gorszą od pozostałych niechlubnie zapisanych w dziejach nazwisk, marionetką zepsutych rozpustą mas i czarnoksiężnika rozsiewającego ciemność strachu. Jego podobizną można było co najwyżej podcierać się w toalecie, a i na to nie był dość dobry. Kiedyś dodam go tutaj jako uzurpatora, ale jeszcze nie dzisiaj - dziś nie miałam na to ochoty, tylko zepsułby mi humor. Przyjrzałam się wyraźnemu, dobrze oddanemu Longbottomowi zamykającemu długą listę, po czym podniosłam się z kolan i otarłam dłonie o spódnicę. Gotowe. Kolorowa, tętniąca życiem i historią tablica przyprawiła mnie o zadowolone liźnięcie dumy i nie mogłam się doczekać, by zobaczyć ją na ścianie. W przedsionku świetlicy przesiadywał czytający książkę kolega po fachu nauczający numerologii. Chował się tu przed żoną, by nie musieć w domu słuchać jej wiecznego gderania. Wyjrzałam z sali i zobaczyłam go dokładnie w tym samym miejscu, co kilka godzin temu.
- Dugaldzie, skończyłam - odezwałam się, wybudzając go z czytelniczego transu. Obiecał gotowość do wspólnej gimnastyki i wiedziałam, że muszę z tego skorzystać, bo nie dam rady zawiesić tablicy w pojedynkę. - Pomożesz? - te prośby nigdy nie przechodziły mi przez gardło z przyjemnością, aczkolwiek widok rozpromieniającej się twarzy mężczyzny postawił mnie na nogi. Kiwnął głową i podniósł się z krzesła, i z ulgą dostrzegłam, że nie sięgnął po spoczywającą w kieszeni jego spodni różdżkę. Był wrażliwym dżentelmenem i chyba zdawał sobie sprawę z mojej obsesyjnej zazdrości.
Zawiesiliśmy ją więc bez magii, siłami współpracy i dobrej koordynacji, a na tle jasnej ściany wielobarwne karteczki wraz z klasycznymi portretami robiły na mnie niemałe wrażenie. Wyszło lepiej, niż się spodziewałam. Ciaśniej, ale to nic. Przynajmniej obeszło się bez transmutacji.
zt
Rok szkolny dobiegł końca. W wiosce pokroju Doliny Godryka nie pretendowaliśmy do miana Hogwartu, którego teraz trawiła gorączka szalonych rozporządzeń i idiotycznych zakazów, zależało nam jednak na tym, by wychowankom ściągającym tu z okolic wioski zapewnić edukację podobną szkockiej szkole magii. Ich koledzy i koleżanki wrócą do domów po długich miesiącach nauki, będą prażyć się w słońcu i wygłupiać w rześkim chłodzie rzek, tymczasem ci, których władze przeklęły za pochodzenie - co mieli robić? Gotować się w drewnianych ławach, udawać, że wpatrują w zeszyty? Nie wyobrażałam sobie tego. Jako nauczyciele zdawaliśmy sobie sprawę z niesprawiedliwości takiego traktowania i nie wymagaliśmy cudów od naszych wychowanków, więc gdy tylko kalendarze wskazały stosowną datę, zamknęliśmy za nimi drzwi świetlicy i oznajmiliśmy, że będziemy czekać na nich wraz z nadejściem września. Normalność, jej namiastka. Tak było poprawnie. Miałam nadzieję, że moje klasy zobaczę w tym samym składzie, że z listy obecności nie ubędzie żadnego nazwiska; że tak młode twarze nie staną się szarsze od wojennych ciężarów, a serca nie ugną się pod batem myśli, na które byli za młodzi.
Podczas gdy dzieciaki rozbiegły się po Dolinie i zaprzyjaźnionych miejscowościach, nie czułam jeszcze, że był to czas przeznaczony dla mnie. Wolałam przygotować wrześniowe lekcje ze sporym wyprzedzeniem, by odetchnąć bez ich widma snującego się nad głową; nigdy nie potrafiłam odpoczywać, gdy na liście rzeczy do zrobienia pozostawały niewypełnione pozycje. Zgodnie z zamierzeniem spędzałam więc popołudnie w salce w świetlicy wygospodarowanej na zajęcia. Zazwyczaj rozstawione tu ławki zalegały teraz pod ścianą, ustawione jedna na drugiej, tak samo jak krzesła przykryte cienkim materiałem starych obrusów, które gospodyniom z Doliny nie były już potrzebne. Miałam przed sobą całą przestrzeń uprzątniętej podłogi, a na niej drewnianą ramę tablicy wyścielonej korkowym wypełnieniem, mój najnowszy projekt. Niezbyt ambitny, ale miałam nadzieję, że porządny i przystępny. Tuż obok znajdował się pojemnik z igłami, a także stos przygotowanych i posegregowanych papierów - wystarczyło jedynie uporządkować to w logiczną całość.
Nowy semestr miał otworzyć przed nieco starszymi dziećmi wrota do historii brytyjskiej magicznej polityki. Zamierzałam pokrótce przedstawić im nasze dzieje, zanim wdamy się w obszerniejsze i bardziej wymagające szczegóły: inni nauczyciele mogli wdrażać całość krok po kroku, ja jednak wychodziłam z założenia, że pierwszy rys był tak ważny, jak późniejsze jego uzupełnienie o dodatkowe informacje. Sądziłam, że uczniowie lepiej zrozumieją to, co działo się wcześniej, gdy będą wiedzieć jakie pewne decyzje i wydarzenia niosły za sobą konsekwencje, rzutując na dekady przyszłości. Stąd też zdecydowałam się ułatwić to zadanie za pomocą tablicy chronologicznej wszystkich ministrów magii.
Utalentowana plastycznie koleżanka z wioski pomogła mi w tym zadaniu niepomiernie, przygotowując szkice, o które poprosiłam. Każdy z nich przedstawiał portret znamienitej persony, począwszy od przewodniczących Rady Czarodziejów, których umieściłam na samym początku. Znaleźli się tam Barberus Bragge, Burdock Muldoon oraz Elfrida Clagg, której przyglądałam się szczególnie uważnie, bo wydawało mi się, że dojrzałam w jej popiersiu podobieństwo do ciotki Mathildy. Każdy z projektów ułożyłam w stosownym miejscu i przypięłam do tablicy, pod nimi dodając karty przygotowane już przeze mnie - z wypisanym ładną (i niebywale irytującą w procesie) kaligrafią nazwiskiem, datą przebiegu kadencji oraz krótkimi ciekawostkami. Ci, o których dziś wiedzieliśmy mniej, mieli dołączoną do siebie jedną wiadomość, pozostali otrzymali ich więcej. W przypadku Clagg pokrótce wytłuściłam tam jej starania o sklasyfikowanie podziału między rozumnymi istotami, a stworzeniami magicznymi, a także otwarcie rezerwatu znikaczy imienia Modesty Rabnott, który znajdował się tak blisko naszej rzeczywistości. Każdy dzieciak powinien już o nim wiedzieć i odnajdywałam pewną radość w tym, że kawałek historii mieliśmy właściwie tuż pod nosem.
Ropuchowate oblicze Ulicka Gampa, pierwszego Ministra Magii, otworzyło oddzielony kawałek tablicy przewidziany dla faktycznych urzędników tego nowo utworzonego stanowiska. Przypominał mi płaza zmiażdżonego kołem konnego powozu i parsknęłabym na tę myśl, gdyby nie szło za nią upomnienie, że to on utworzył Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów, zbrukaną dziś instytucję ogłupionego, obumarłego od okrucieństwa świata. Po nim zawiesiłam popiersie Damoclesa Rowle (mimowolnie zastanawiając się jak wiele pokoleń kazirodczych dało początek jego istnieniu), człowieka, który w przypływie idiotyzmu uznał, że przeniesienie magicznego więzienia do twierdzy czarnomagicznej to świetny pomysł. Perseus Parkinson zabraniający ożenków czarodziejów z mugolami znalazł się tuż po nim, kolejny błyskotliwy umysł. Eldritch Diggory, Albert Boot, który wsławił się niesamowitym brakiem kompetencji w gaszeniu krwawych buntów goblinów, Basil Flack, Hephasteus Gore, który konflikty buntów w końcu zażegnał, a także czarodziej, za którego kadencji powstało zaklęcie reparo. Z zadowolonym uśmiechem przyczepiałam kolorowe pergaminy do korkowej powierzchni, tworząc swego rodzaju linię, oś czasu, ściągawkę dla uczniów, która miała za zadanie oswoić ich z dość zagmatwanymi i często niezbyt ciekawymi informacjami, przynajmniej dla młodych ludzi.
Podobał mi się portret Maximilliana Crowdy'ego, o którego niewyjaśnionej śmierci czytałam już niezliczoną liczbę książek. Na dłużej zatrzymałam się też na panującej kilka kadencji później Artemizji Luftkin, której powołanie do urzędu wstrząsnęło konserwatywnym społeczeństwem czarodziejów i zatrzęsło jego fundamentami. Nie wiedzieć czemu sprawiło mi to satysfakcję, może dlatego, że twardą ręką opierała się niechętnemu jej Wizengamotowi. Kikut, Flint, Gambol, która wprowadziła podróż do Hogwartu za pomocą ekspresu pociągowego, Lestrange, Milliphutt, Orpington, wszyscy spoglądali na mnie uwiecznieni grafitem i artamentem. Skrupulatnie doczepiałam do nich ciekawostki i fragmenty najważniejszych dokonań, a tablica zapełniała się coraz bardziej. W pewnym momencie musiałam uważać, żeby nie pozostawiać zbyt dużych przestrzeni pomiędzy jednym a drugim portretem, ściskałam je ze sobą, wracałam do wcześniej ułożonych postaci i przesuwałam je, by oszczędzić przestrzeń. W Dolinie nie mieliśmy takich zasobów, jak w większych miastach, z kolei ja, mierny charłak, byłam zbyt dumna, żeby poprosić obdarzonego magią kolegę o pomoc. Jednym machnięciem różdżki mógłby skorzystać z dobrodziejstwa transmutacji i powiększyć rozmiar, jednak ja uparcie wolałam ściskać ze sobą ministrów tak długo, jak tylko było to możliwe.
Dupont, McPhail i jego Błędny Rycerz, Spavin, Crickerly, Evermonde, to były najzwiska już świeższe, z początku dwudziestego wieku. Wciąż żywe w pamięci niektórych czarodziejów wyglądy łatwo było odtworzyć, były więc najbliższe prawdzie, z mniejszą fantazyjnością artystyczną mojej dobrej znajomej; McLaird, Fawley, Spencer-Moon, oraz okryta hańbą szaleństwa Wilhelmina Tuft, którą pamiętałam nawet ja. Nie byłam pewna czy w okalających ją ciekawostkach wspominać o wtrąceniu do Azkabanu, jednak ostatecznie uznałam, że ci, którzy z jakiegoś powodu nie znają jej historii, powinni poznać te szczegóły jak najszybciej. Chciałam oszczędzić im późniejszego zdziwienia, może nawet i szoku. Byli nastolatkami starszymi od pierwszorocznych, widzieli więcej, słyszeli, wyczuwali w powietrzu zło, które rozpełzało się po kraju od pewnego czasu. Nawet Minister Magii straciła zmysły. Nie była ponad wtrąceniem do najgorszego z magicznych więzień. Z westchnieniem przywiesiłam portret Ignatiusa Tufta, po którego śmierci, jako ostatni na tablicy, znalazł się Harold Longbottom. W moim mniemaniu to on był prawowicie wybranym Ministrem Magii, człowiekiem, którego zepchnięto do podziemnego ministerstwa i zmuszono do działania w kuluarach, ciemnościach, sekrecie. Na Malfoya nawet nie traciłam czasu. Był gnidą gorszą od pozostałych niechlubnie zapisanych w dziejach nazwisk, marionetką zepsutych rozpustą mas i czarnoksiężnika rozsiewającego ciemność strachu. Jego podobizną można było co najwyżej podcierać się w toalecie, a i na to nie był dość dobry. Kiedyś dodam go tutaj jako uzurpatora, ale jeszcze nie dzisiaj - dziś nie miałam na to ochoty, tylko zepsułby mi humor. Przyjrzałam się wyraźnemu, dobrze oddanemu Longbottomowi zamykającemu długą listę, po czym podniosłam się z kolan i otarłam dłonie o spódnicę. Gotowe. Kolorowa, tętniąca życiem i historią tablica przyprawiła mnie o zadowolone liźnięcie dumy i nie mogłam się doczekać, by zobaczyć ją na ścianie. W przedsionku świetlicy przesiadywał czytający książkę kolega po fachu nauczający numerologii. Chował się tu przed żoną, by nie musieć w domu słuchać jej wiecznego gderania. Wyjrzałam z sali i zobaczyłam go dokładnie w tym samym miejscu, co kilka godzin temu.
- Dugaldzie, skończyłam - odezwałam się, wybudzając go z czytelniczego transu. Obiecał gotowość do wspólnej gimnastyki i wiedziałam, że muszę z tego skorzystać, bo nie dam rady zawiesić tablicy w pojedynkę. - Pomożesz? - te prośby nigdy nie przechodziły mi przez gardło z przyjemnością, aczkolwiek widok rozpromieniającej się twarzy mężczyzny postawił mnie na nogi. Kiwnął głową i podniósł się z krzesła, i z ulgą dostrzegłam, że nie sięgnął po spoczywającą w kieszeni jego spodni różdżkę. Był wrażliwym dżentelmenem i chyba zdawał sobie sprawę z mojej obsesyjnej zazdrości.
Zawiesiliśmy ją więc bez magii, siłami współpracy i dobrej koordynacji, a na tle jasnej ściany wielobarwne karteczki wraz z klasycznymi portretami robiły na mnie niemałe wrażenie. Wyszło lepiej, niż się spodziewałam. Ciaśniej, ale to nic. Przynajmniej obeszło się bez transmutacji.
zt
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
dziecięca radość
24 VII 58
24 VII 58
Współdzielili coś na kszałt niezadowolenia głęboko osiedlonego wewnątrz zachowań, metod i stronnictwa. Cienie przeszłości rysowały się niczym ponuraki na chropowatej strukturze umysłów, nacechowując dwie odrębne, dalekie w istocie persony jednakowymi emocjami. Gniewem, zawiścią, złością, rozgoryczeniem. Głębokim poczuciem niesprawiedliwości i zawodem, który rozlewał się goryczą po młodych - jeszcze, ponoć - twarzach. Obdarzeni ciemnymi ubraniami, ciemnymi myślami i czarnym humorem. Błagający o przetrwanie kolejnego dnia, jakby uciecha pozostawała daleko poza zasięgiem możliwości. Utkani z nici wychowania, przędzy naleciałości, zabawieni czymś na kszałt bólu. Brwi zmarszczyły się nieznacznie, nie przepadała za spotkaniami z nienacka.
Nie przepadała za ludźmi.
- I znów Ty, Filch. - Sarkastyczny syk rozniósł się lekko, gdy podeszła pod świetlicę, gdzie odbywały się gry i zabawy dzieci. Kapelusz skrywał zmęczone spojrzenie, czarny len sukni nie pozwalał odetchnąć ciału od prażącego gorąca złotej godziny. Spojrzała na niego, lekko z ukosa, ciesząc wzrok zaostrzonymi rysami twarzy. Specyficznie, całkiem ładnie, je podkreślał, gdy zagryzał zęby w dezaprobacie. Teraz tkwił jednak - początkowo - wpatrzony w gromadkę ganiających się dzieci, a znana doskonale dziewczynka zdawała się zauważyć podchodzącą znajomą opiekuna jako pierwsza. A może, może tylko jej się wydawało, gdy obserwowała zaaferowanego piłką syna. Brązowe włoski falowały w letnim wietrze, piwne oczy - identyczne jak te ojca - nie spostrzegły matki. Pierwszy raz, odkąd trafili do Anglii, wyglądał na prawdziwie zadowolonego, ciągnąc koleżankę za rękę na coś w kszałt mety, choć zasady tej gry nigdy nie miały być znane i rozumiane przez dorosłych. Pewnym granic się przecież nie przekracza, a gdy już to się zrobi, bezpowrotnie mijają segmenty oddane wyobraźni, kreatywności i wolności, jaką niosą ze sobą nietknięte kieratem myśli. Ciepło tego dnia wydawało się oddawać resztki sił, a jednak młodzież oddawała się zabawie, jak gdyby reszti tchu wypełniały je niespożytą energią. Wracały przy zmroku, choć ostatnimi czasy dużo wcześniej, opadając z zaczerwienionymi policzkami w bliskość krochmalonej kołdry. Tym razem, wydawało się być identycznie.
- Widzę, że humor dopisuje. - Gorzki, gardłowy ton nie pasował do kobiecej sylwetki. Ktoś jej kiedyś powiedział, że jest piękna do momentu, aż się odezwie. Słownictwo, kpina, wyniosłość - wszystko to potęgowane było lekką chrypą, którą obdarzała do w odpowiednich dozach. Nie potrzebowali mówić, by rozumieć koleje idących pośród szlaków mózgu informacji i odczuć. Wystarczyło ledwie jedno spojrzenie, zmrużenie powiek na kszałt milczącego języka, by emocje rozłożyły się na dwie pary ramion. To było powodem oddania, które mu ofiarowała, a które mogło sprowadzić jej kryptonim na melinę bytu. Ufała mu - tak, jak złodziej ufa złodziejowi, jak morderca ufa mordercy. Ufała mu tak, jak ufać może antagonista przyjętego porządku świata innej, odrębnej jednostce - analizującej, sprzecznej z pieprzonymi prawami natury.
Ufała najbardzie jak mogła, obdarzając go zaufaniem godnym samej siebie.
Połowicznym.
- Kiedy wpadasz odwiedzić kota? - Jego kota, niemalże. Kota bezimiennego, kota płci żeńskiej, który nienawidził wybawicielki całym sercem. W istocie, właściwie, wcale mu się nie dziwiła.
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Ostatnio zmieniony przez Hazel Wilde dnia 05.07.23 23:38, w całości zmieniany 2 razy
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dolina Godryka doprowadzała go na krawędzie wytrzymałości. Leniwa atmosfera, wiejska sielanka, sąsiedzka uprzejmość i chrzaniona presja ciekawskich spojrzeń, te płynne wzgórza, nudne i irytujące wstęgi pól w palącym słońcu, nieznane twarze uśmiechające się na powitanie. Prawdę powiedziawszy, klify drażniłyby go tak samo, ale na skałach przynajmniej dało się roztrzaskać łeb, na co pod wpływem ostatnich dni miałby szczerą ochotę - swój? Świetnie. Czyjś? Jeszcze lepiej, w ułamku sekundy mógł wymienić kandydatów świeżych konfrontacji. Zeszłe trzy doby rypnęły mu w twarz nieprzyjemnymi spotkaniami, wymagały samokontroli i działania wbrew sobie - tutaj musiał trzymać temperament na wodzy, pilnować się i uczyć zwinnych uników. Jak mu szło?
Źle.
Bardzo źle.
Trwał w nieustannym napięciu, przyjmował nowy świat przez pryzmat zmęczenia, w gorączkowym pędzie próbując wprowadzić w życie plany, ale te wymykały się z rąk, przez co pętla zaciskała się coraz mocniej, a on szarpał się jeszcze zacieklej. Był przyzwyczajony do intensywności, lubił działać, inicjować, czuć więcej, szybciej, jeszcze - ale Dolina Godryka wiązała mu ręce. Był tu intruzem, błędem, pierwszy raz od lat był na widoku. W normalnych okolicznościach nie robiłoby to różnicy, odpowiadał sam za siebie, ale teraz była tu ona - odpowiedzialność ucieleśniona w niewinnym dziecku, skrzywdzonym przez los, ciągnięta za rękę przez ciemnowłosego chłopca. Spodziewał się, że jego matka wkrótce zmaterializuje tu swój parszywy tyłek. Trochę czekał, w jakiś sposób licząc na to, że podobieństwo charakteru przyniesie powiew ulgi i ostudzi żarzące się drobiny szaleństwa. Jakimś cudem nie zostawiały śladu na jej skórze, podczas gdy inni odwracali się z sykiem, doznając poparzeń trzeciego stopnia. Pierdolone wrażliwe miągwy.
- Hazel - chrypliwie zdarł z gardła imię, witając kobietę w bezruchu, kiedy niechętne spojrzenie wodziło za radością. Coraz ciężej było się z nią utożsamiać, a beztroska - na litość, istniała w ogóle poza odurzonym umysłem? Zapomniał o jej istnieniu, ale może była warta odkopania, może nie przegniła w tym przeklętym grobie wadliwego ciała. Kiedy umarł? Z Camillą? Z odejściem chwilowego wybawienia o płomiennych włosach? Zanim matka w bólach wypchnęła go na ten zapyziały padół?
- Wyborna pogoda, wytworne życie - nic tylko cieszyć mordę - zgodził się posępnie, cicho i kąśliwie; bez trudu mogła wyłapać naprężone nuty ze znajomego brzmienia, podobnie jak zmarszczkę, która zdawała się gościć nad ściągniętymi brwiami na stałe. Ciskał gromy, grzmiał w tej ciszy, oślepiał błyskiem - sam siebie, nieporadnym stąpaniem po gruncie ojcowskiej troski. Byłoby prościej, gdyby dach nie sypał się na głowę wraz z życiem - do tego, że fatum kopało po kostkach już przywykł, ale dach? To już było za dużo. Jak śmiał, kurewski gruz - nawet nakopać mu nie mógł, bo jeszcze więcej deszczówki uraczyłoby sfatygowane podłogi Łupinki. Przechylił w końcu głowę, taksując przeciągłym spojrzeniem znajomą sylwetkę, przyjemnie zimną na tle lata, podobnie wyciągniętą co jego własna - chuda, wysoka, odmienna. Dołączyła do cienia, zbawiennej plamy - mogli nią teraz rządzić do woli, bo na ciasnej przestrzeni nie mieściło się wiele poza dwoma ciętymi charakterami.
- Nie gadaj, jeszcze żyje? - wymusił z siebie teatralną krztę kpiącego zaskoczenia, nieprzesadną i niewymuszoną. Nie prosił się o kocie towarzystwo, same się do niego garnęły, ale po co - nie wiedział. - Nie uwierzę, póki nie zobaczę. Z tobą to czysta agonia, przywykła, ale że nie zdechła z nudów w tej dziurze... - skomentował wyjątkowo szczodrą ilością słów, czujnym spojrzeniem pod zmrużonymi powiekami wyszukując bladą zieleń.
Źle.
Bardzo źle.
Trwał w nieustannym napięciu, przyjmował nowy świat przez pryzmat zmęczenia, w gorączkowym pędzie próbując wprowadzić w życie plany, ale te wymykały się z rąk, przez co pętla zaciskała się coraz mocniej, a on szarpał się jeszcze zacieklej. Był przyzwyczajony do intensywności, lubił działać, inicjować, czuć więcej, szybciej, jeszcze - ale Dolina Godryka wiązała mu ręce. Był tu intruzem, błędem, pierwszy raz od lat był na widoku. W normalnych okolicznościach nie robiłoby to różnicy, odpowiadał sam za siebie, ale teraz była tu ona - odpowiedzialność ucieleśniona w niewinnym dziecku, skrzywdzonym przez los, ciągnięta za rękę przez ciemnowłosego chłopca. Spodziewał się, że jego matka wkrótce zmaterializuje tu swój parszywy tyłek. Trochę czekał, w jakiś sposób licząc na to, że podobieństwo charakteru przyniesie powiew ulgi i ostudzi żarzące się drobiny szaleństwa. Jakimś cudem nie zostawiały śladu na jej skórze, podczas gdy inni odwracali się z sykiem, doznając poparzeń trzeciego stopnia. Pierdolone wrażliwe miągwy.
- Hazel - chrypliwie zdarł z gardła imię, witając kobietę w bezruchu, kiedy niechętne spojrzenie wodziło za radością. Coraz ciężej było się z nią utożsamiać, a beztroska - na litość, istniała w ogóle poza odurzonym umysłem? Zapomniał o jej istnieniu, ale może była warta odkopania, może nie przegniła w tym przeklętym grobie wadliwego ciała. Kiedy umarł? Z Camillą? Z odejściem chwilowego wybawienia o płomiennych włosach? Zanim matka w bólach wypchnęła go na ten zapyziały padół?
- Wyborna pogoda, wytworne życie - nic tylko cieszyć mordę - zgodził się posępnie, cicho i kąśliwie; bez trudu mogła wyłapać naprężone nuty ze znajomego brzmienia, podobnie jak zmarszczkę, która zdawała się gościć nad ściągniętymi brwiami na stałe. Ciskał gromy, grzmiał w tej ciszy, oślepiał błyskiem - sam siebie, nieporadnym stąpaniem po gruncie ojcowskiej troski. Byłoby prościej, gdyby dach nie sypał się na głowę wraz z życiem - do tego, że fatum kopało po kostkach już przywykł, ale dach? To już było za dużo. Jak śmiał, kurewski gruz - nawet nakopać mu nie mógł, bo jeszcze więcej deszczówki uraczyłoby sfatygowane podłogi Łupinki. Przechylił w końcu głowę, taksując przeciągłym spojrzeniem znajomą sylwetkę, przyjemnie zimną na tle lata, podobnie wyciągniętą co jego własna - chuda, wysoka, odmienna. Dołączyła do cienia, zbawiennej plamy - mogli nią teraz rządzić do woli, bo na ciasnej przestrzeni nie mieściło się wiele poza dwoma ciętymi charakterami.
- Nie gadaj, jeszcze żyje? - wymusił z siebie teatralną krztę kpiącego zaskoczenia, nieprzesadną i niewymuszoną. Nie prosił się o kocie towarzystwo, same się do niego garnęły, ale po co - nie wiedział. - Nie uwierzę, póki nie zobaczę. Z tobą to czysta agonia, przywykła, ale że nie zdechła z nudów w tej dziurze... - skomentował wyjątkowo szczodrą ilością słów, czujnym spojrzeniem pod zmrużonymi powiekami wyszukując bladą zieleń.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Była nową, choć to ta ziemia sprowadziła jej jestestwo. Krnąbrne robaki przemieliły ziemię i uczyniły ją - przebrzydłą francuzkę - tworem z krwi i kości, który pojawiwszy się na świecie miał już z goła zarzuconą historię. Każdy z rodziny Summersów się dorobił, pierwotnie trafiając na podnóżek społeczeństwa; każdy, w tym i ona, sycząc i jęcząc do śmierdzących potem uszu. Mocniej, to życie musiało nią wstrząnąć mocniej, by przerwała jednolity materiał historii i złamała przysięgę wypowiedzianą w czeluścia męskiej toalety.
Trafiła tu, znów będąc Hazel Wilde, a jednak nie będąc nią ani trochę. Nie było w niej tego, w czym dorastała. Nie była spokojną, opanowaną, rozsądną dziewczyną z Birmingham. Nie rumieniła się w niepokoju za bliskością, nie przecierała rozbitego czoła bratu. Nie smażyła jajecznicy, by ojciec miał co zjeść przed pracą. Nawet pieprzony chleb żytni nie był tym samym, który pokrywała warstwą smalcu. To wszystko było obce, niesmacznego, wymuszone. Tak, jak ona, gdy spoglądano na wymęczoną intensywnym życiem twarz.
- Żyje i drze mordę. Zabrałam ją nawet do tego, no... - Ułożyła palce w geście wydobycia słów z końca języka, na nic się to jednak zdało. - No tego od zdrowia zwierząt... Magizoologa? No kogoś takiego, podobno się zna. - Wzruszyła ramionami, głęboko sądząc, że jest na to specjalne określenie. Może mogłaby na to wpaść po francusku, ale zdecydowanie częściej uciekały jej właśnie angielskie słówka, które zresztą wypowiadała rzadko. Słuchała i kpiła, mówiąc tylko wtedy, gdy słowa te miały jej podporządkować sytuację.
- Ponoć nic mu nie jest, ale wydziera się strasznie. Możesz go zabrać. - Ot, podsumowała kwintesencję wywodu, chcąc dopowiedzieć, że nawet dopłaci, oby go zabrać, ale zamilkła. Zajęła się natomiast oglądaniem scenerii przed nimi, tak słodkiej i beztroskiej, jak tylko mogły być dzieci. Gdzieś z tyłu serca kuł ją fakt, że nawet Florius nie był dzieckiem, którego chciała - choć teraz, nie mówiąc tego głosno, był jej absolutnym synkiem mamusi - nie chciała żadnego z nich. Rodziła, bo tak powinna kobieta. Rodziła, bo tego wymagał mąż. Rodziła i z tym tworem, które powzięło pierwszy oddech ciała umazanego w jej krwi, stała się odpowiedzialna za istoty tak podobne, że nawet brwi marszli, jak ona. Byli też mądrzy, naprawdę tak uważała, choć nigdy nie wyrastała z niej duma, którą zwykła widzieć we własnej matce. Byli, pojawili się i choć czuła, że zrobiłaby dla nich wszystko, to jak każdego innego człowieka, nowopowstałe życie również musiała poznać, również musiała zaznajomić się z nim, nawet jeśli wyszło z jej łona. O tym nikt nie mówił, nikt nie mówił o bezsilności, nikt nie mówił o tym, że też chciała spać, jeść czy nie czuć zębów na piersiach.
On dostał dar; odchowane, zdrowe i całe. A jednak w jakiś sposób współczuła mu niebotycznie do otrzymanej od losu krzywdy. Miał przed sobą słodkie dziecię, ale jej krzywda - jej ból, historia i pytania, leżały na jego rękach. I jej, ale o tym nie mówili otwarcie, nie przywawali się, choć o aspekty płci pytania trafiały 'do wujka'.
- Wkurwiła mnie dzisiaj ta prukwa z rogu ulicy. - Powiedziała, teraz już zdecydowanie ciszej, choć cała rozmowa nie była głośna. Spojrzawszy na niego, nie odziała ust w uśmiech. Obserwowała, po prostu, z akceptacją.
Trafiła tu, znów będąc Hazel Wilde, a jednak nie będąc nią ani trochę. Nie było w niej tego, w czym dorastała. Nie była spokojną, opanowaną, rozsądną dziewczyną z Birmingham. Nie rumieniła się w niepokoju za bliskością, nie przecierała rozbitego czoła bratu. Nie smażyła jajecznicy, by ojciec miał co zjeść przed pracą. Nawet pieprzony chleb żytni nie był tym samym, który pokrywała warstwą smalcu. To wszystko było obce, niesmacznego, wymuszone. Tak, jak ona, gdy spoglądano na wymęczoną intensywnym życiem twarz.
- Żyje i drze mordę. Zabrałam ją nawet do tego, no... - Ułożyła palce w geście wydobycia słów z końca języka, na nic się to jednak zdało. - No tego od zdrowia zwierząt... Magizoologa? No kogoś takiego, podobno się zna. - Wzruszyła ramionami, głęboko sądząc, że jest na to specjalne określenie. Może mogłaby na to wpaść po francusku, ale zdecydowanie częściej uciekały jej właśnie angielskie słówka, które zresztą wypowiadała rzadko. Słuchała i kpiła, mówiąc tylko wtedy, gdy słowa te miały jej podporządkować sytuację.
- Ponoć nic mu nie jest, ale wydziera się strasznie. Możesz go zabrać. - Ot, podsumowała kwintesencję wywodu, chcąc dopowiedzieć, że nawet dopłaci, oby go zabrać, ale zamilkła. Zajęła się natomiast oglądaniem scenerii przed nimi, tak słodkiej i beztroskiej, jak tylko mogły być dzieci. Gdzieś z tyłu serca kuł ją fakt, że nawet Florius nie był dzieckiem, którego chciała - choć teraz, nie mówiąc tego głosno, był jej absolutnym synkiem mamusi - nie chciała żadnego z nich. Rodziła, bo tak powinna kobieta. Rodziła, bo tego wymagał mąż. Rodziła i z tym tworem, które powzięło pierwszy oddech ciała umazanego w jej krwi, stała się odpowiedzialna za istoty tak podobne, że nawet brwi marszli, jak ona. Byli też mądrzy, naprawdę tak uważała, choć nigdy nie wyrastała z niej duma, którą zwykła widzieć we własnej matce. Byli, pojawili się i choć czuła, że zrobiłaby dla nich wszystko, to jak każdego innego człowieka, nowopowstałe życie również musiała poznać, również musiała zaznajomić się z nim, nawet jeśli wyszło z jej łona. O tym nikt nie mówił, nikt nie mówił o bezsilności, nikt nie mówił o tym, że też chciała spać, jeść czy nie czuć zębów na piersiach.
On dostał dar; odchowane, zdrowe i całe. A jednak w jakiś sposób współczuła mu niebotycznie do otrzymanej od losu krzywdy. Miał przed sobą słodkie dziecię, ale jej krzywda - jej ból, historia i pytania, leżały na jego rękach. I jej, ale o tym nie mówili otwarcie, nie przywawali się, choć o aspekty płci pytania trafiały 'do wujka'.
- Wkurwiła mnie dzisiaj ta prukwa z rogu ulicy. - Powiedziała, teraz już zdecydowanie ciszej, choć cała rozmowa nie była głośna. Spojrzawszy na niego, nie odziała ust w uśmiech. Obserwowała, po prostu, z akceptacją.
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ich ścieżki przecięły się późno, zbyt późno, by mogli znać się ze wcześniejszych żyć. Pole do wyciągania wniosków, porównań, czy wspominania dawnych lat nie było zatarte - nie istniało, byli dla siebie czystymi kartami. Nie miał pojęcia, jak głęboko niesprawiedliwość świata wdarła się w historię Hazel ani jak głośno trzeszczało jej prywatne piekło, nie odnosił jej charakteru do przeszłości, do tego, jaka była wcześniej, i wcale nie szukał punktu odniesienia - nie musiał, bo wbrew logice nie czuł, by była mu obca. Dzielili starannie skrywane zagubienie, lecz ten wniosek nie klarował się w umyśle w oczywistym stwierdzeniu, zamiast tego snuł się niczym mgła, nie sięgając rangą powyżej przeczucia. Mógł wmawiać sobie uparcie, że nie szukał zrozumienia i akceptacji, mógł nieustannie pieklić się na świat, ale nic nie mógł poradzić na to, że przy Hazel Wilde wyjątkowo wyraźnie zauważał zgrubienie skorupy, którą tak szczodrze osłaniał się przed światem. Wrosła w skórę i zatarła granice. Udawali tak długo, że w końcu musieli pogubić się we własnych labiryntach. Nie nad każdym czuwała Ariadna ze swoją zbawienną nicią.
Brew drgnęła lekko, gdy słuchał w pozornym niewzruszeniu. Rozdrażnienie nadal irytująco iskrzyło na horyzoncie, ale słowa Hazel nie dokładały się do niego w żaden sposób - wręcz przeciwnie, miło zaskoczyła go troską o zwierzę, które tak chętnie wyklinała. Zdusił w sobie cień uśmiechu.
- Gdyby chciała, już dawno by sobie poszła - stwierdził, z lekkością kontrastującą z gorzkimi słowami kobiety. W kociej naturze leżała niezależność, rządziły się swoimi prawami, a on ani myślał się z nimi kłócić. Gdyby kotu przeszkadzała jej obecność, gdyby rzeczywiście nienawidził Hazel, nie traciłby na nią czasu. O żarcie mógł żebrać wszędzie, jeśli był zbyt leniwy, by zdobyć je samodzielnie. - Zabrać żeby oszczędzić ci tortur? - prychnął przekornie, wbrew przemyśleniom - było coś milszego niż kocie towarzystwo? W życiu. - Zapomnij. Poza tym wolę nie wystawiać zaufania Pani Norris na próbę. Dodatkowa kocia gęba raczej jej nie ucieszy.
Znał kilka matek. Jego własna zatarła się we wspomnieniach, gdyż ochoczo wypierał ją ze świadomości, nie do końca potrafiąc poradzić sobie z wyrwą, jaka po niej została. Donna próbowała ją wypełnić, otoczyć go ciepłem, lecz wymykał się tym staraniom, nie czuł się częścią jej rodziny, to Camilla lepiej odnalazła się po adopcji, zaś lata później sama wydała na świat dziecko. Zadziwiała go, była najbardziej niesamowitym i oddanym przykładem rodzica, jaki przyszło mu oglądać - choć w cierpieniu i ona nie radziła sobie najlepiej. Hazel była inna. Odnosił wrażenie, że najbardziej zahartowana z nich wszystkich.
- Potrzebujesz pomocy z odwetem? - zapytał zamiast dociekać szczegółów. Żadna nowość, średnio półtora sąsiada na dwóch działało mu na nerwy i wątpił, że cokolwiek miało się w tym temacie zmienić. Nie kiedy miał tyle spraw na głowie, nie z tym przeklętym domem. - Ostatnio... - już miał podzielić się błyskotliwą historią, ale zza rogu wyjrzało wścibskie babsko, niosąc na ustach skrzekliwe przywitanie. O wilku mowa. Mknęła ku nim ze spojrzeniem pełnym determinacji.
- Hazel... myślałaś że tak... łatwo się... wywiniesz? - zasapała się, widocznie sprawa wielkiej wagi, jakaś sąsiedzka awantura. Nie zdążył się nawet przywitać z przemiłą sąsiadką, gdy za jej plecami dostrzegł kolejną postać. No masz ci los, jeszcze wsparcie przyprowadziła? Zatroskane spojrzenie drugiej nieznajomej trochę temu wnioskowi przeczyło.
- Bettie, ale po co te nerwy? To musi być nieprozumienie... - usłyszał, zanim przeniósł wzrok na Hazel, unosząc brwi. No proszę, może uwodziła czyjegoś męża albo dopuściła się innej niegodziwości, burzącej harmonię Doliny Godryka?
Brew drgnęła lekko, gdy słuchał w pozornym niewzruszeniu. Rozdrażnienie nadal irytująco iskrzyło na horyzoncie, ale słowa Hazel nie dokładały się do niego w żaden sposób - wręcz przeciwnie, miło zaskoczyła go troską o zwierzę, które tak chętnie wyklinała. Zdusił w sobie cień uśmiechu.
- Gdyby chciała, już dawno by sobie poszła - stwierdził, z lekkością kontrastującą z gorzkimi słowami kobiety. W kociej naturze leżała niezależność, rządziły się swoimi prawami, a on ani myślał się z nimi kłócić. Gdyby kotu przeszkadzała jej obecność, gdyby rzeczywiście nienawidził Hazel, nie traciłby na nią czasu. O żarcie mógł żebrać wszędzie, jeśli był zbyt leniwy, by zdobyć je samodzielnie. - Zabrać żeby oszczędzić ci tortur? - prychnął przekornie, wbrew przemyśleniom - było coś milszego niż kocie towarzystwo? W życiu. - Zapomnij. Poza tym wolę nie wystawiać zaufania Pani Norris na próbę. Dodatkowa kocia gęba raczej jej nie ucieszy.
Znał kilka matek. Jego własna zatarła się we wspomnieniach, gdyż ochoczo wypierał ją ze świadomości, nie do końca potrafiąc poradzić sobie z wyrwą, jaka po niej została. Donna próbowała ją wypełnić, otoczyć go ciepłem, lecz wymykał się tym staraniom, nie czuł się częścią jej rodziny, to Camilla lepiej odnalazła się po adopcji, zaś lata później sama wydała na świat dziecko. Zadziwiała go, była najbardziej niesamowitym i oddanym przykładem rodzica, jaki przyszło mu oglądać - choć w cierpieniu i ona nie radziła sobie najlepiej. Hazel była inna. Odnosił wrażenie, że najbardziej zahartowana z nich wszystkich.
- Potrzebujesz pomocy z odwetem? - zapytał zamiast dociekać szczegółów. Żadna nowość, średnio półtora sąsiada na dwóch działało mu na nerwy i wątpił, że cokolwiek miało się w tym temacie zmienić. Nie kiedy miał tyle spraw na głowie, nie z tym przeklętym domem. - Ostatnio... - już miał podzielić się błyskotliwą historią, ale zza rogu wyjrzało wścibskie babsko, niosąc na ustach skrzekliwe przywitanie. O wilku mowa. Mknęła ku nim ze spojrzeniem pełnym determinacji.
- Hazel... myślałaś że tak... łatwo się... wywiniesz? - zasapała się, widocznie sprawa wielkiej wagi, jakaś sąsiedzka awantura. Nie zdążył się nawet przywitać z przemiłą sąsiadką, gdy za jej plecami dostrzegł kolejną postać. No masz ci los, jeszcze wsparcie przyprowadziła? Zatroskane spojrzenie drugiej nieznajomej trochę temu wnioskowi przeczyło.
- Bettie, ale po co te nerwy? To musi być nieprozumienie... - usłyszał, zanim przeniósł wzrok na Hazel, unosząc brwi. No proszę, może uwodziła czyjegoś męża albo dopuściła się innej niegodziwości, burzącej harmonię Doliny Godryka?
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Ta skorupa niekiedy pękała w tak niepostrzeżony sposób, że ciężko było odnaleźć w tym najmniejszą dawkę rozsądku. Argus wydawał się podobny, wprost niekiedy odpowiadając pięknym za nadobne jej własnych, niezrozumiałych zachowań. Tak jak i teraz, gdy niczym dwójka zagubionych w przestrzeni i czasie ludzi, stali ni to pod drzewem, ni pod budynkiem, obserwując dwójkę bawiących się dzieci i rozmawiając o tym, co dla nich najbardziej naturalne.
O kotach.
Cholerne, zapchlone, gryząco-drapiące bestie. Z jednej strony umiłowane, z drugiej znienawidzone do cna, bo ona sama tego pchlarza nie chciała, a on się przypałętał i jeszcze niósł problemy, które miały gościć już niedługo za ich plecami. Miało się rozejść po kościach, na słowa mężczyzny zareagowała zdawkowym przewróceniem oczyma, ale już już, już ledwie za moment, rozpoczynał się istny armagedon.
Najpierw pojawił się głos, spojrzenie Hazel skrzyżowało się z tym męskim, wskazując na coś na kształt nieodzownego zdziwienia. Głos niósł się echem w głowie, Wilde odchrząknęła nieznacznie i kiedy tylko zauważyła w dłoni sąsiadki ścierę, przytaknęła na pytanie Argusa.
- Na Merlina, Pani Grey, ja oddam pani za tę kiełbasę!! - Ta, którą jej przebrzydły pchlarz ukradł z blatu, gdy wszedł to ponoć przez otarte drzwi domku. Później już było tylko ciekawiej, bo pchlarza znalazł jej mąż, a że chciał go wsadzić do wora, a wór do jeziora, to w Hazel obudziły się - teraz już niezrozumiałe - instynkty macierzyńskie, które nakazały jej chronić futrzaka. Zaczęła więc gadkę z panem Grey'em, a ten ciągle trzymał w dłoniach kota z kiełbasą w pyszczku. No i się zaczęło, bo wtedy przyszła Pani... no jakaś, nieistotne, a ta krzyknęła na pół wsi, że to niegodziwe jedzeniem dla ludzi dokarmiać koty kochanki.
W nogi, cholera.
Cofnęła się o te dwa kroki, ręką zasłoniła oczy, by lepiej widzieć zmasowany atak przebrzydłej ropuchy i przełknęła głośno ślinę, na powrót spoglądając na Argusa. Potwierdź to - zdawało się mówić spojrzenie, ale z ust Hazel nie wypłynęło nic poza cichym śmiechem pod nosem, który tylko spotęgował zdenerwowanie sąsiadki.
- Ty przebrzydła, pusta kozo! - Dłoń ze ścierą uniosła się do góry, poły spódnice falowały w zwolnionym tempie, gdy kobieta biegła w ich stronę. - Ty się na mojego męża zasadzasz!!! Po to ten kot, zabije, zabije pchlarza! ALLISON PODAJ KIJ!!! - Ale Allison chyba stchórzyła, bo sobie uciekła, natomiast Hazel już obok Argusa nie było, bo chyba uciekła za świetlice, a może za drzewo - już sama nie wiedziała, bo biegła zzjana ze swoją kondycją na minusie. Ciche sarknięcie potęgowało wrażenie, że zaraz wypluje sobie usta, ale póki nie było tego widać, to jeszcze nie pora wzywać magimedyka.
- Argus, powiedz sąsiadce, że nie interesują mnie stare dziady! - Krzyknęła, potem sobie ze swojej głupotki zdając sprawę, bo przecież ujawniła się z kryjówki, więc sąsiadka postanowiła - jak przystało na sąsiedzi radar - iść za nią, a to poskutkowało tylko tym, że Hazel obegłszy świetlice, wróciła do Argusa.
- JAK ŚMIESZ NAZYWAĆ MOJEGO MĘŻA STARYM DZIADEM!!!!!?
Oj cholipka, niechcący się wymsknęło.
O kotach.
Cholerne, zapchlone, gryząco-drapiące bestie. Z jednej strony umiłowane, z drugiej znienawidzone do cna, bo ona sama tego pchlarza nie chciała, a on się przypałętał i jeszcze niósł problemy, które miały gościć już niedługo za ich plecami. Miało się rozejść po kościach, na słowa mężczyzny zareagowała zdawkowym przewróceniem oczyma, ale już już, już ledwie za moment, rozpoczynał się istny armagedon.
Najpierw pojawił się głos, spojrzenie Hazel skrzyżowało się z tym męskim, wskazując na coś na kształt nieodzownego zdziwienia. Głos niósł się echem w głowie, Wilde odchrząknęła nieznacznie i kiedy tylko zauważyła w dłoni sąsiadki ścierę, przytaknęła na pytanie Argusa.
- Na Merlina, Pani Grey, ja oddam pani za tę kiełbasę!! - Ta, którą jej przebrzydły pchlarz ukradł z blatu, gdy wszedł to ponoć przez otarte drzwi domku. Później już było tylko ciekawiej, bo pchlarza znalazł jej mąż, a że chciał go wsadzić do wora, a wór do jeziora, to w Hazel obudziły się - teraz już niezrozumiałe - instynkty macierzyńskie, które nakazały jej chronić futrzaka. Zaczęła więc gadkę z panem Grey'em, a ten ciągle trzymał w dłoniach kota z kiełbasą w pyszczku. No i się zaczęło, bo wtedy przyszła Pani... no jakaś, nieistotne, a ta krzyknęła na pół wsi, że to niegodziwe jedzeniem dla ludzi dokarmiać koty kochanki.
W nogi, cholera.
Cofnęła się o te dwa kroki, ręką zasłoniła oczy, by lepiej widzieć zmasowany atak przebrzydłej ropuchy i przełknęła głośno ślinę, na powrót spoglądając na Argusa. Potwierdź to - zdawało się mówić spojrzenie, ale z ust Hazel nie wypłynęło nic poza cichym śmiechem pod nosem, który tylko spotęgował zdenerwowanie sąsiadki.
- Ty przebrzydła, pusta kozo! - Dłoń ze ścierą uniosła się do góry, poły spódnice falowały w zwolnionym tempie, gdy kobieta biegła w ich stronę. - Ty się na mojego męża zasadzasz!!! Po to ten kot, zabije, zabije pchlarza! ALLISON PODAJ KIJ!!! - Ale Allison chyba stchórzyła, bo sobie uciekła, natomiast Hazel już obok Argusa nie było, bo chyba uciekła za świetlice, a może za drzewo - już sama nie wiedziała, bo biegła zzjana ze swoją kondycją na minusie. Ciche sarknięcie potęgowało wrażenie, że zaraz wypluje sobie usta, ale póki nie było tego widać, to jeszcze nie pora wzywać magimedyka.
- Argus, powiedz sąsiadce, że nie interesują mnie stare dziady! - Krzyknęła, potem sobie ze swojej głupotki zdając sprawę, bo przecież ujawniła się z kryjówki, więc sąsiadka postanowiła - jak przystało na sąsiedzi radar - iść za nią, a to poskutkowało tylko tym, że Hazel obegłszy świetlice, wróciła do Argusa.
- JAK ŚMIESZ NAZYWAĆ MOJEGO MĘŻA STARYM DZIADEM!!!!!?
Oj cholipka, niechcący się wymsknęło.
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Rozmowa rozmyła się bardzo szybko, a jako zagorzały fan intryg i kpin, Argus był tym faktem nieco niepocieszony - żadnego odwetu, kąśliwej uwagi, ledwo zdołał zmusić kącik ust do pozostania na swoim miejscu, zamiast unosić go w kpiącym uśmieszku na wymowne przewrócenie zielonych oczu, lecz moment później nie żałował już wcale. Czy mogło wydarzyć się coś lepszego od prowincjonalnego spektaklu? Niczym w mugolskiej komedii, wizja wyjęta prosto z filmu, krzyki i podejrzenia, a zamiast wisienki na torcie - kiełbasa. Wymieniając spojrzenia z Hazel nie powstrzymywał się przed zalążkiem uśmiechu, oscylującego między rozbawieniem a złośliwością, bo choć chętnie pomógłby Wilde wyjść z przepełnionej wiejską grozą sytuacji, najpierw mógł bezczelnie obserwować jej rozwój.
- Ukradłaś kiełbasę? - parsknął, unosząc brwi, choć jeszcze dzielnie tłumił śmiech, nie dając złowieszczym dźwiękom opuścić krtani - jeszcze go oskarżą o współudział, należało zachować powagę, nawet jeśli wymagało to przygryzania wargi na wrzaski pani Grey, dotkliwie uderzające w czuły słuch. Te rejestry były gorsze niż prażący upał, mógłby przysiąc. Szczegóły pozostały owiane tajemnicą, ale dwuznaczność interpretacji nasuwała jeszcze zabawniejsze skojarzenia - w końcu kto wie, co to za kiełbasa stała się powodem sporu? Póki co miał do połączenia kiełbasę, kota, zdradę i oburzoną żonę pana Grey - wymowne, tylko kot tu nie pasował. Wyszczerzył się do rozmówczyni w odpowiedzi na nawołujące do zaangażowania spojrzenie, trochę rozkazujące - w odwecie zaoferował jej impertynencki brak współpracy, rozkoszując się niespodziewaną rozrywką. Ściera trzepnęła o biodro zawziętej sąsiadki, gdy puszczała się w pogoń za oskarżoną, Filch zaś rozejrzał się za Allison, która nagle rozpłynęła się w powietrzu na wspomnienie kija. Prędko znalazł kobietę, niewinnie skuloną za drzewem i, patrzcie państwo, rzeczywiście postanowiła zastosować się do poleceń przyjaciółki, dłonie kurczowo zaciskając na sporej gałęzi. Oczy miała szeroko otwarte i trochę wystraszone, może znajomość dwóch kwok polegała właśnie na tym - jedna rozkazywała, plotkowała i ganiała niesforne sąsiadki, a druga była na jej usługi, zawsze obok, gotowa uspokoić pierwszą - albo podać pomocny kij, kiedy nadejdzie taka potrzeba.
- Szanowna pani, cóż to, z kijem na biedne zwierzę? - zapytał z teatralnym oburzeniem, wystawiając sugestywnie dłoń do nieznanej sąsiadki. - No już, bo się pogniewamy - ponaglił kobietę głosem i dłonią, nakazując zwrot broni. Ciekawe, czy tylko wydawała się niepozorna, może w międzyczasie zmieniła zdanie i planowała zaatakować Hazel z drugiej strony? Różdżki były już niemodne, nadchodził czas kija.
- Z Bettie nie ma żartów, wie pan - usłyszał gorączkowy szept, gdy kobieta przyciągnęła badyl bliżej siebie, rozglądając się ze spłoszeniem, jakby oceniała, czy pani Grey usłyszy ją zza rogu, pochłonięta szaleńczą pogonią. - Wołabym nie zajść jej za skórę, ostatnio rozprawiła się z Marthą, biedaczka nie mogła pozbierać się przez trzy tygodnie - prawie drżała, a on, biedny Filch, musiał tłumić w sobie śmiech i zdobywać się na absolutną powagę.
- Mam nadzieję, że nie rozprawiała się kijem. Z pewnością nie chce mieć pani na sumieniu kota - zasugerował, wierny swoim ideałom, akurat kiedy w tle rozlegał się znajomy głos, wybierający mało rozsądne słowa, na które zaśmiał się pod nosem i - korzystając z okazji - przechwycił kij lekkim szarpnięciem. - Tak będzie lepiej - wymamrotał konspiracyjnie, mierząc się z oburzonym spojrzeniem Aliison, która zaraz wzięła się pod boki. Oho, też potrafiła być wściekła, chyba trochę źle ją ocenił. Nieistotne, bo zaraz znów przywiało Hazel, którą obrzucił rozbawionym spojrzeniem, ściągając wargi w wyrazie najwyższej sąsiedzkiej dezaprobaty.
- Masz, zdobyłem ci broń - oznajmił, wciskając jej kij w dłonie. - Urodziłaś się już jako dyplomatka, czy zdobyłaś te umiejętności w Dolinie Godryka? - zdążył jeszcze cicho zadrwić, nadal walcząc z uśmieszkiem cisnącym się na usta, ale opanował się w porę - Bettie Grey zdążyła okrążyć świetlicę, dyszała coraz mocniej, czerwona na twarzy. Już miał coś powiedzieć, przejąć rolę dyplomaty swoimi opryskliwymi odzywkami, ale ledwie zdążył wystąpić przed Hazel oraz jej nowy, wspaniały kij, i już obrywał ścierą za nie swoje winy. No i kurwa, jak zwykle - jak zwykle niewinnemu się dostawało! Zacmokał w niezadowoleniu.
- No i gdzie z tą szmatą? - burknął, wymalowując trochę zdegustowania na wyostrzonych rysach. Ostatnio zdzielono go ścierą... piętnaście lat temu? - Proszę o spokój. Nie interesują jej stare dziady - poinformował uprzejmie panią Grey, wybierając przemoc, Wilde sama chciała tej deklaracji, nie? Ale rewelacji było za mało, oj, mało. - Prawda, złotko? Nie zdradzasz mnie chyba? Sądziłem, że te randki coś znaczą, a czego się dowiaduję? - dopytywał, prostując się dumnie i marszcząc brwi. - Pani Grey, jest pani pewna, że coś między nimi zaszło? - zmrużył oczy, wpatrując się ciekawsko w niską sąsiadkę.
- Bettie, na krzyż pański, dajże spokój - słaby głos Allison przebił się zza drzewa - prawdopodobnie widziała minę swojej przyjaciółki, a ta nie zapowiadała nic dobrego.
- Ukradłaś kiełbasę? - parsknął, unosząc brwi, choć jeszcze dzielnie tłumił śmiech, nie dając złowieszczym dźwiękom opuścić krtani - jeszcze go oskarżą o współudział, należało zachować powagę, nawet jeśli wymagało to przygryzania wargi na wrzaski pani Grey, dotkliwie uderzające w czuły słuch. Te rejestry były gorsze niż prażący upał, mógłby przysiąc. Szczegóły pozostały owiane tajemnicą, ale dwuznaczność interpretacji nasuwała jeszcze zabawniejsze skojarzenia - w końcu kto wie, co to za kiełbasa stała się powodem sporu? Póki co miał do połączenia kiełbasę, kota, zdradę i oburzoną żonę pana Grey - wymowne, tylko kot tu nie pasował. Wyszczerzył się do rozmówczyni w odpowiedzi na nawołujące do zaangażowania spojrzenie, trochę rozkazujące - w odwecie zaoferował jej impertynencki brak współpracy, rozkoszując się niespodziewaną rozrywką. Ściera trzepnęła o biodro zawziętej sąsiadki, gdy puszczała się w pogoń za oskarżoną, Filch zaś rozejrzał się za Allison, która nagle rozpłynęła się w powietrzu na wspomnienie kija. Prędko znalazł kobietę, niewinnie skuloną za drzewem i, patrzcie państwo, rzeczywiście postanowiła zastosować się do poleceń przyjaciółki, dłonie kurczowo zaciskając na sporej gałęzi. Oczy miała szeroko otwarte i trochę wystraszone, może znajomość dwóch kwok polegała właśnie na tym - jedna rozkazywała, plotkowała i ganiała niesforne sąsiadki, a druga była na jej usługi, zawsze obok, gotowa uspokoić pierwszą - albo podać pomocny kij, kiedy nadejdzie taka potrzeba.
- Szanowna pani, cóż to, z kijem na biedne zwierzę? - zapytał z teatralnym oburzeniem, wystawiając sugestywnie dłoń do nieznanej sąsiadki. - No już, bo się pogniewamy - ponaglił kobietę głosem i dłonią, nakazując zwrot broni. Ciekawe, czy tylko wydawała się niepozorna, może w międzyczasie zmieniła zdanie i planowała zaatakować Hazel z drugiej strony? Różdżki były już niemodne, nadchodził czas kija.
- Z Bettie nie ma żartów, wie pan - usłyszał gorączkowy szept, gdy kobieta przyciągnęła badyl bliżej siebie, rozglądając się ze spłoszeniem, jakby oceniała, czy pani Grey usłyszy ją zza rogu, pochłonięta szaleńczą pogonią. - Wołabym nie zajść jej za skórę, ostatnio rozprawiła się z Marthą, biedaczka nie mogła pozbierać się przez trzy tygodnie - prawie drżała, a on, biedny Filch, musiał tłumić w sobie śmiech i zdobywać się na absolutną powagę.
- Mam nadzieję, że nie rozprawiała się kijem. Z pewnością nie chce mieć pani na sumieniu kota - zasugerował, wierny swoim ideałom, akurat kiedy w tle rozlegał się znajomy głos, wybierający mało rozsądne słowa, na które zaśmiał się pod nosem i - korzystając z okazji - przechwycił kij lekkim szarpnięciem. - Tak będzie lepiej - wymamrotał konspiracyjnie, mierząc się z oburzonym spojrzeniem Aliison, która zaraz wzięła się pod boki. Oho, też potrafiła być wściekła, chyba trochę źle ją ocenił. Nieistotne, bo zaraz znów przywiało Hazel, którą obrzucił rozbawionym spojrzeniem, ściągając wargi w wyrazie najwyższej sąsiedzkiej dezaprobaty.
- Masz, zdobyłem ci broń - oznajmił, wciskając jej kij w dłonie. - Urodziłaś się już jako dyplomatka, czy zdobyłaś te umiejętności w Dolinie Godryka? - zdążył jeszcze cicho zadrwić, nadal walcząc z uśmieszkiem cisnącym się na usta, ale opanował się w porę - Bettie Grey zdążyła okrążyć świetlicę, dyszała coraz mocniej, czerwona na twarzy. Już miał coś powiedzieć, przejąć rolę dyplomaty swoimi opryskliwymi odzywkami, ale ledwie zdążył wystąpić przed Hazel oraz jej nowy, wspaniały kij, i już obrywał ścierą za nie swoje winy. No i kurwa, jak zwykle - jak zwykle niewinnemu się dostawało! Zacmokał w niezadowoleniu.
- No i gdzie z tą szmatą? - burknął, wymalowując trochę zdegustowania na wyostrzonych rysach. Ostatnio zdzielono go ścierą... piętnaście lat temu? - Proszę o spokój. Nie interesują jej stare dziady - poinformował uprzejmie panią Grey, wybierając przemoc, Wilde sama chciała tej deklaracji, nie? Ale rewelacji było za mało, oj, mało. - Prawda, złotko? Nie zdradzasz mnie chyba? Sądziłem, że te randki coś znaczą, a czego się dowiaduję? - dopytywał, prostując się dumnie i marszcząc brwi. - Pani Grey, jest pani pewna, że coś między nimi zaszło? - zmrużył oczy, wpatrując się ciekawsko w niską sąsiadkę.
- Bettie, na krzyż pański, dajże spokój - słaby głos Allison przebił się zza drzewa - prawdopodobnie widziała minę swojej przyjaciółki, a ta nie zapowiadała nic dobrego.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Świetlica wiejska
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka