Elizabeth Helena Dearborn
Nazwisko matki: Fenwick
Miejsce zamieszkania: Dolina Godryka
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: ubogi
Zawód: magomedyczka w leśnej lecznicy
Wzrost: 160
Waga: 51
Kolor włosów: brązowe
Kolor oczu: ciemnoszare
Znaki szczególne: brak
10 cali, olcha, włos z grzywy jednorożca
Hufflepuff
mysz polna
płonący krzak róży
bez, nalewka wiśniowa, wanilia
dzieci biegające po ogrodzie za domem Dearbornów
ogrodnictwo
Chluba Portree
prace w ogrodzie, poranne spacery, dumanie z kubkiem herbaty w ręku
opery
Rooney Mara
Wraz z nadejściem lata przed domem ukwiecają się dwie róże. (Młody krzak o korzenno-herbacianej woni i żółtobrzoskwiniowych kwiatach to Circus, zaś silnie pachnąca piękność, pnąca się czerwienią po ceglanej ścianie frontu to Crimson Glory.) Od początku czerwca Liz wyczekuje pojawienia się pąków, a gdy już zakwitną, każdy dzień zaczyna tak samo: zagląda do mamy (mama zwykle śpi), nastawia wodę na herbatę, wychodzi przed dom. Pochyla się nad małą Circus, by zebrać z krzaczka przekwitające pąki. Za chwilę to samo zrobi z pnącą Crimson, spędzając długie chwile nad rozrośniętą różą. Minie kilkanaście minut. Zaprzestawszy krzątania się przy kwiatach, Liz zamknie oczy. To jej poranny rytuał: bierze głęboki oddech i po prostu… cieszy się, że jest - tu i teraz.
Po jakimś czasie przespaceruje się wąziutką ścieżką na tył domu. U końca dróżki o krawędź budynku opierają się zdrewniałe pędy winorośli. Trzeba się schylić, żeby przejść dalej. Każdego przybysza, który od tej strony zajrzy do ogrodu, witają krzaki bzu. Pod nimi kołysze się pachnąca mięta. Liz zrywa kilka wonnych łodyżek i środkiem warzywnego ogródka rusza z powrotem ku czterem ścianom domu. Nie zamyka za sobą białych drzwi kuchennych - wkrótce wróci do ogrodu, ale tym razem z kubkiem zaparzonej mięty.
Niedaleko przykuchennej grządki stoi drewniany stół. Niegdyś siadali przy nim wszyscy czworo (ona, Cedric, mama, papa) i częstowali się przepyszną tartą przygotowaną przez mamę. (A jednego razu, niechętnie, jabłkami z kruszonką - pierwszą, mało udaną próbą kulinarną Lizzie.) Za stołem jest kawałek wolnej przestrzeni, gdzie kiedyś z Cedricem i Jimmym kładli się na miękkim dywaniku trawy, by obserwować krążące po niebie ptaki.
W tyle ogrodu kwitną piwonie. Za nimi ku niebu wyciąga się wiekowa lipa, na której masywnych gałęziach tata zbudował dla nich kryjówkę. Po niemalże dwudziestu latach domek stracił może na używalności, ale zyskał niepowtarzalny urok: wiele desek porasta mech, a pod dachem wiją gniazda wróble i jaskółki.
Między dwoma smukłymi wiśniami rozciągnięto sznur na pranie. Za nimi, daleko od domu stoi cicha i niewzruszona - stara jabłoń. Karłowate drzewo o pomarszczonej korze rodzi teraz ledwie kilkanaście owoców w sezonie - kwaśnych i niedużych. Za jabłonką niewiele: wysokie krzaki jeżyn i równie wysoka trawa. Jeżyny wchodzą na posesję z zagajnika oddzielonego od ogrodu Dearbornów niskim płotkiem. Już za parę tygodni będzie można zebrać pierwsze owoce na nalewkę.
Liz spaceruje po ogrodzie, przystając co jakiś czas, by przyjrzeć się tej czy innej roślince. Dopija herbatę. Wraca w progi domu i pierwszym, co robi, jest zerknięcie do pokoju mamy. Pierś śpiącej Eloise Dearborn unosi się równo. W rytm tych oddechów toczy się już od kilku lat życie Elizabeth. Nie czuje się źle w roli opiekunki swojej matki. Bywa naprawdę trudno, owszem, ale Liz potrafi wsłuchiwać się nie tylko w matczyne wdechy i wydechy. Już jako nastolatka uczyła się posłuszeństwa względem spiżowej batuty Natury. Bo to właśnie odwiecznej cykliczności Liz zawdzięcza spokój ducha i łagodne obycie. Otwarcie różanych pąków: wdech. Pojawienie się pierwszych owoców sezonu: wydech. Gdy jesienią zagrabia liście i przygotowuje ogród na pierwsze mrozy, Liz całą siebie dostraja do mającej wkrótce nadejść zmiany. (Nadejść musi, bo zawsze nadchodzi). Kiedy nastanie zima, będą z mamą siedziały w ciepłej kuchni, wyglądając przez okno na białoszary świat. I to będzie dobre. (Dobre, bo nadeszło, jak powinno. I minie tak, jak zawsze mija.)
Liz dziwi się sobie tylko trochę (każdego dnia mniej i mniej), że w zawierusze trwającej wojny wciąż potrafi spokojnie sączyć herbatę. Dalej umie zachwycić się płatkiem śniegu, płatkiem róży czy płatkiem ucha drugiego człowieka, zaczerwienionym od styczniowego chłodu.
- Cześć, Ced - wita stojącego w drzwiach brata. - Akurat zrobiłam herbatę.
Cedric ma zmęczone spojrzenie; Liz wie, że gdyby to ona była na jego miejscu, jej barki ugięłyby się pod całym tym ciężarem, więc...
- Siadaj - mówi.
... wsłuchuje się w rytm swojego małego świata i robi to, co potrafi najlepiej - próbuje dobrze przeżyć kolejny dzień.
W sielskich czasach wczesnego dzieciństwa, kiedy miała jeszcze wszystkie mleczne zęby, a włosy zaplatała z pomocą mamy w cieniutkie warkoczyki, żywiła przekonanie, że radość zawsze tryumfuje. Myśl ta rosła razem z nią, kiedy wiosna jej życia mijała w atmosferze miłości i spokoju. (Przez kilka kolejnych lat przekonanie o tryumfie radości jej nie opuści.)
Gdy w przededniu urodzin brata wymknęła się na utulone śniegiem podwórze, miała niespełna pięć lat. Postanowiła nazbierać dla Ceda skarbów na prezent w różnych zakamarkach ogrodu. Pomocą służył jej psidwak Jim (wtedy jeszcze bardzo maleńki), bezpiecznie ukryty w kieszeni płaszczyka.
- Kamyczki… - szeptała pod nosem, brnąc przez białą opuchlinę. Zaspy sięgały pasa Lizzie i im dłużej się przez nie przedzierała, tym gorszy miała nastrój. Jak tu znaleźć jakiekolwiek kamyczki w takich okolicznościach?
- Och, Jimmy. - Zajrzała do kieszeni, skąd wyjrzało na nią dwoje psidwakowych ocząt. - Jak zdobyć kamyczki, Jimmy?! Wszędzie tyle śniegu!
Psidwak kichnął w odpowiedzi. Westchnąwszy, Lizzie powiodła spojrzeniem wokół siebie. Nie zwróciły jej uwagi ani gołe krzaki bzu, ani bezlistne gałęzie wiśni czy płot oddzielający ogród od lasku nieopodal. Rzuciła krótkie spojrzenie starej jabłoni i…
- Jabłoń, Jim! - wyszeptała przejęta. Drzewo to o wykrzywionych konarach miało gałęzie pozawijane tak, że choć pozbawione liści, skutecznie blokowały część śniegu. Biała otulina była więc wokół pnia jabłoni dużo mniej puchata. Lizzie ruszyła żwawo w stronę starego drzewka. Pod jabłonką na pewno będzie jakiś piękny kamyczek!, myślała z rosnącą ekscytacją.
Przepełniona entuzjazmem, rozradowana, doświadczyła pierwszego silnego wybuchu dziecięcej magii. W jednej sekundzie jej stopa odbijała się od ziemi, w kolejnej - Lizzie biegła w już powietrzu. Nim się zorientowała, wszystko wokół zaczęło się unosić. Śnieżna polana ożyła. Świat migotał, kiedy płatki śniegu wznosiły się w górę, osrebrzając pole widzenia Lizzie. Magicznie, bielutko, błyskliwie, mrugająco…
I wcześniejsza gonitwa myśli ustąpiła miejsca spokojowi. Cichutko, bielutko...
Dziewczynka była tak zachwycona cudownością chwili, że zbyt późno odczuła brak znajomego ciepła u swojego boku.
- Jimmy! - Przerażony krzyk niczym Finite Incantantem zakończył sielankową scenkę. Lizzie z hukiem upadła na ziemię. Tu pod jabłonką brakowało grubej śnieżnej pokrywy, która złagodziłaby upadek i do oczu małej czarownicy napłynęły łzy.
Wszystko to, co wydarzyło się później, zapamiętała mgliście: jedna łza, druga – płacz – głosy – głos – jabłonka – kwilenie psidwaka. Wyraźnie potrafi przywołać tylko to wspomnienie: Cedric, wspięty na jabłonkę, ostrożnie sięgający w stronę Jimmy'ego, zastygłego w przerażeniu na lichej gałęzi trochę wyżej.
Późnym popołudniem tego samego dnia wybudziła się ze snu. Przetarła oczy knykciami, przyjęła do rąk kubek ciepłego kakao. Uśmiech Cedrica, mokry całus od Jima. Z mamą i papą: nagana, troskliwe Pamiętaj, Lizzie, całusy w czoło. I radość radość radość, bo wszystko skończyło się dobrze - Cedric ocalił Jima, ocalił Lizzie, a następnego dnia ucieszył się bardzo z laurki narysowanej dziecięcą rączką: ona, on i Jim siedzą we trójkę we wielkim ptasim gniazdku na starej karłowatej jabłonce.
Gdy piękna czerwona lokomotywa zabrała ze sobą wagony pełne uczniów, w życiu Lizzie skończyła się pewna epoka. Świat poszarzał, bo brak dźwięcznego śmiechu Cedrica bolał aż w samych kościach. Miała sześć lat i kilka pierwszych piegów na nosie. (Pojawiły się w ciepłe czerwcowe dni, gdy z Cedricem biegali po okolicznych polach, próbując przegonić myszy kryjące się w zgrzanych słońcem łanach żyta.) Miała sześć lat i jedenastoletniego brata, więzionego daleko od niej w kamiennych murach prastarego zamczyska…
Tamta jesień minęła w Dolinie pod znakiem urodzaju. Dwie wiśnie uginały się pod ciężarem owoców (ich kolor przypominał boleśnie o rozstaniu - przydymiona czerwień błyszczała w słońcu niczym rozgrzana blacha lokomotywy). I chociaż z lubością zajadała się wtedy wiśniową konfiturą, to wrzesień 1984 roku był Czasem smutku i lęku.
Dopiero późna jesień przyniosła ze sobą coś nowego, dobrego. Wtedy właśnie Lizzie zaczęła nawiązywać pełniejsze relacje z rodzicami. W listopadzie papa wrócił z miesięcznej podróży na południe kraju. Przywiózł ze sobą szeroki uśmiech na wciąż opalonej twarzy i nieduże zawiniątko.
- Chodź tu, stokrotko - zachęcił córkę. Podeszła i nieśmiałym gestem odsłoniła fałdy ciemnego materiału.
- Um - mruknęła. - Papo, co to jest?
- Sadzonka.
Następnego dnia znalazły z mamą miejsce dla róży pod murem domu. Liz trochę sceptycznie patrzyła na pobrudzone ręce mamy ubijające ziemię wokół posadzonej rośliny. Róża nie wyglądała wcale pięknie - ciemna, bezlistna i smutna.
- Wiem, że powinna wyładnieć na wiosnę - powiedziała Lizzie mamie. - Ale trudno w to wierzyć.
Eloise Dearborn zaśmiała się, wstając z klęczków.
- Ach, Elizabeth. - Kiwnęła na córkę głową. - Chodź do domu. Umyjemy się i wybierzemy na Pokątną.
Pół godziny później spacerem szły już w stronę magicznej księgarni. Piękny głos mamy opowiadał o tajemnicach zaklętych w słowie:
- Tak jak z naszą różą - mówiła pani Dearborn. - bywa chyba ze wszystkim: wiesz, ale trudno ci uwierzyć. Jak ludzie sobie z tym radzą?
- Jak?
- Sięgają po książki.
Liz zrobiła wątpiącą minę. Od zawsze od książek wolała spacery po lesie, zabawy z psidwakiem i skradanie się za bratem, gdy wychodził gdzieś z kolegami z Doliny. Ale mama mówiła dalej, a w dziewczynce zaczęła kiełkować ciekawość. Eloise rozciągała przed córką krajobraz nieznanego dotąd świata, gdzie na posrebrzanych kartkach zapisywano wiedzę cenniejszą od złota; gdzie snuto upstrzone zagadkami niezwykłe opowieści, a w legendach uchylano rąbka zamierzchłej prawdy. Eloise mówiła córce o tym, że można w książkach znaleźć i wiedzę, i wiarę.
Wróciły do domu z kilkoma nowymi tomami. Wkrótce mała Lizzie nauczyła się szukać ukojenia w świecie pisanego słowa. I chociaż w kolejnych miesiącach parokrotnie deklarowała rodzicom, że nienawidzi Hogwartu, bo zabrał jej brata, to z biegiem czasu negatywne emocje zaczęły ją opuszczać. Coraz więcej pociechy odnajdywała w lekturze i w spokojnej obecności ukochanego psidwaka, Jimmy’ego.
- Myślisz, że już umie odganiać od siebie smuteczki? - zapytał James Dearborn, rzucając córce spojrzenie znad kubka z herbatą. Spała skulona w fotelu, z książką na kolanach. Jimmy drzemał tuż obok.
- Mam nadzieję, Jim - odparła Eloise z westchnieniem. - Dość już nasmętkowała nad nieobecnością brata.
- Mhm - Kiwnął głową. - Nad czym tyle ostatnio siedzi? Nie są to przypadkiem zielniki? Zobaczysz, za kilka tygodni nasza stokrotka ogłosi, że zostanie uzdrowicielką.
Hogwart był miły. Gdy wieczorem brat odprowadzał ją spod Pokoju Wspólnego Krukonów do lochów, gdzie rezydowali Puchoni, Lizzie niechętnie przyznała że tak, Ced, tajemniczości i piękna szkole odmówić nie można.
- Ale - dodała zaraz. - Brak mi zieleni naszego ogrodu, brak zapachu bzów. Chyba tęsknię. Za domem. Za mamą, za Jimmym, za… - urwała. Łzy zapiekły pod powiekami. Śmierć ojca była raną, z którą Lizzy nie wiedziała, jak się obchodzić. Miała dziesięć lat, gdy zginął. Nie pamiętała pogrzebu. A wszystko, co było później, działo się inaczej, na nowych, niezrozumiałych dla Liz zasadach. Listy, które Ced przysyłał z Hogwartu, brzmiały nie tak. Nie tak wyglądało odbicie Lizzy w lustrze. A mama… Liz brakowało i słów, i lat życiowego doświadczenia, by określić, jaka zmiana zaszła w jej mamie. Było to coś subtelnego. (Dorosła Liz zidentyfikuje zachowanie mamy jako boleśnie przeżywaną żałobę, której skalę Eloise próbowała ukrywać przed dziećmi.)
Stało się więc tak, że pierwszoroczna Lizzie Dearborn brnęła przez kolejne miesiące szkoły nieobecna i smutna, koniec roku witając z ulgą. Wakacje spędziła na nauce pieczenia. W sierpniu z dumą poczęstowała pochylonego nad książkami Ceda kawałkiem tarty jeżynowej. (Jego aprobata, gdy wziął kęs ciasta do ust, jest jednym z najdroższych wspomnień Liz.)
Na kilka dni przed rozpoczęciem drugiego roku nauki (i ostatniego roku Ceda w Hogwarcie) odwiedziła z bratem domek na drzewie. Spędzali tam kiedyś długie godziny wypełnione krzykami i śmiechem. Tym razem milczeli, siedząc obok siebie. (Oboje podkulili nogi, bo inaczej by się nie zmieścili - w ostatnich latach Cedric urósł jak dąb i przypominał ojca ze starych fotografii.)
Bezwiednie wodziła palcami po szorstkości ściany, kiedy głos Cedrica wyrwał ją z zamyślenia:
- Ten domek. Tata zbił go z desek, które zostały po rozbiorze stodoły w sąsiedztwie.
Spojrzała na brata spod rzęs, niepewna. Cedric niechętnie mówił teraz o ojcu, nawet z nią. Po chwili wahania posłała mu mały uśmiech, przepełniony wdzięcznością.
Hogwart bez Cedrica był, cóż, wciąż miły. Liz kroczek po kroczku przezwyciężała nieśmiałość i powoli zaczęła nawiązywać przyjaźnie. A gdy przed czwartym rokiem zdecydowała się zostać uzdrowicielką, w pełni poświęciła się nauce. Ukochane Zielarstwo miała opanowane na poziomie Wybitnego. Eliksiry nie sprawiały jej kłopotów; zaoferowała pomoc nauce warzenia w zamian za rzetelne wsparcie z ONMS, z którym sobie nie radziła. Była nogą z OPCMu i Transmutacji; długo wierzyła, że żadne koleżeńskie korepetycje czy dobre rady brata słane w listach nie będą w stanie jej pomóc. Na szczęście zapewnienia jej współdomowników, że ciężka praca popłaca, okazały się prawdziwe i poradziła sobie ze swoimi dwoma przedmiotowymi nemezis.
Ostatnie lata w Hogwarcie - odejmując długie godziny poświęcone nauce - był okazją zdobycia nowych doświadczeń.
(- Myślę o tobie od czasu do czasu - przyznaje chłopak i patrzy na Lizzie spode łba. To absurdalne, więc Liz parska śmiechem i zaraz zasłania usta dłonią. Ciepły rumieniec zawstydzenia wykwita na jej policzkach.
- No co? - pyta on. Ona spuszcza głowę i robi krok do tyłu.
- Patrzysz spode łba - wyjaśnia speszona. - Krzywo. To znaczy…
Zalewa ją fala frustracji i westchnęłaby w duchu na myśl o konieczności tłumaczenia swojej reakcji temu mało okrzesanemu, uroczemu chłopcu, ale… Nagle on pochyla się w jej stronę tak, że Liz czuje zapach mięty. Liz przymyka oczy.)
(Idą obok siebie w stronę zamku. Nic wielkiego, naprawdę, ale Liz musi się powstrzymywać, by nie zerkać w stronę starszej dziewczyny.
Jesteś śliczna, chce powiedzieć Liz i kuli się w sobie. Nie, nie, nie.)
(Lizzie przeciera zmęczone oczy, odkładając list Cedrica na stolik.
- Idę do sowiarni - mówi cicho koleżankom z dormitorium, ruszając w stronę drzwi.
Odkąd uzdrowiciel powiedział jej i Cedricowi, że nie są w stanie sprecyzować, co to jest i że przykro mu, ale tak w ogóle to jego przełożona pracowała kiedyś z Eloise, co za historia, hah Liz postanowiła, że przestanie być jedynie zatroskaną córką i zostanie też dociekliwą badaczką. Chciała odpowiedzi, czegokolwiek. Przeglądała tomiszcza o pożółconych kartkach, czytając o nietypowych przypadkach w historii magolecznictwa. Wkrótce powzięła zainteresowanie mugolskim pielęgniarstwem. Korespondowała z przeróżnymi ludźmi. Byli wśród nich znajomi i nieznajomi uzdrowiciele, pewna mugolska krewna koleżanki Liz, akademicy. Wszystko to przynosiło przede wszystkim mnóstwo nowych pytań. Czytając listy od brata, w których relacjonował stan zdrowia matki, Liz pocieszała się tym, że przynajmniej działa i próbuje.
Westchnęła, wchodząc do sowiarni. Miała nadzieję, że jej mugolska korespondentka będzie w stanie zdobyć podręcznik Gordona Pugha Pielęgniarstwo w praktyce. Musi się nauczyć nie tylko sztuki uzdrowicielskiej - już wkrótce - ale po prostu bycia przy chorych, obchodzenia się z nimi i - zignorowała kujący serce smutek - pomagania w najprostszych czynnościach, kiedy nie potrafią wykonać ich sami.)
Świat nigdy nie wydawał się Lizzie równie wspaniały jak w tym momencie. Pięknie uśmiechnięta Allya spacerowała po ogrodzie z niemowlęciem w ramionach. Wciąż jeszcze była bledsza niż przed porodem, a jej sylwetka zwracała teraz uwagę pewną kruchością, której Liz nie dostrzegała wcześniej. Ale jednocześnie biła od Allyi niezwykła siła i Liz nie mogła przestać się tym zachwycać. Mimo zmęczenia, zawsze znajdowała energię, by być w pobliżu bratowej i bratanicy, gdy pojawiały się w domu. (Stażowała teraz na zakażeniach magicznych i nieustanie oscylowała między hyperskupieniem w pracy i przy mamie a zupełnym wyłączeniem się kiedy indziej.)
Mała Annie wyciągała rączki to w stronę rozpromienionej twarzy swojej mamy, to w kierunku przelatującego motyla. Stały właśnie pod gałęziami kwitnącego bzu. Lizzie przyglądała się im, żałując, że nie ma zdolności plastycznych, by uchwycić ten widok na płótnie.
W pewnym momencie pojawił się obok niej Ced. Wystarczyło rzut oka na brata, by wiedziała, że jej udziałem będzie rzadkie doświadczenie; chciała wyryć w pamięci wyraz jego twarzy - choć na chwilę wolny od troski, pełen marnie skrywanej czułości.
- Są piękne, Ced. - Trąciła brata łokciem. Łypnął na nią krótko, a uśmiech mignął na jego twarzy.
- Są - przyznał, wracając spojrzeniem do żony trzymającej w objęciach ich córkę.
Głos Liz brzmiał łagodnie:
- Mamo, nie wolno ci wstawać - przypomniała i wróciła do przeglądania woluminu (Księga Przypomnień Gwiazdomagicznych Tom IV).
Wzrok leżącej w łóżku Eloise zaczął wodzić za palcami córki, gdy przesuwały się powoli w dół strony.
- Nikt nigdy piękniej nie czytał - powiedziała cicho Eloise. Liz uśmiechnęła się, nie odrywając oczu od tekstu. - Nikt piękniej nie przewracał stron książki.
Lizzie ze śmiechem przerwała lekturę:
- Mamo!
- Nikt nigdy piękniej się nie śmiał, mała Elizabeth, stokrotko. Pamiętasz? Tata mówił o tobie nasza stokrotka...
Spędziły kolejne minuty, rozmawiając o błahostkach. Liz zapytała mamę o przepis na tartę z gruszkami. Zieleń drzew mrugała zza okna; wietrzyk rozkołysał kwiaty na rabacie. Ciepło promieni słońca, które wpadały do pokoju, odbijało się teraz w uśmiechach obu kobiet.
Pogodny nastrój rozmarzenia prysnął nagle, w sekundzie.
- Mamo. - Liz próbowała z całych sił nie brzmieć na zmęczoną. - Nie wolno ci wyjść z łóżka. Nie dziś.
Eloise rozglądała się wokół zdezorientowana. Palce prawej ręki zaciskała boleśnie na dłoni córki.
- Mamo!
- Wypuść mnie. - Eloise zaczęła szarpać się w pościeli coraz rozpaczliwiej. Na czole pojawiły się krople potu. Liz wyciągnęła różdżkę.
- Ignominia.
Po kilku minutach Eloise spała już cicho, zapominając o całym świecie. Lizzie tymczasem siadła przy biurku, powziąwszy pewną decyzję. Przed nią wiele sów do wymienienia.
Naobiecywała wiele przysług; pożegnała dwie butelki wiśniówki nastawionej, gdy jeszcze była w Hogwarcie, ale dopięła swego. Jeszcze pod koniec tygodnia w domu pojawił się mugolski wózek inwalidzki. Był wygodnym rozwiązaniem dla Lizzie, która nie ufała swoim umiejętnościom na tyle, by z pomocą Wingardium Leviosa lewitować mamę do ogrodu.
Mimo początkowej niechęci względem wózka Eloise pozwoliła córce wywieźć się nim do ogrodu. Przez następne dni towarzyszyła Liz przy doglądaniu grządek, rozwieszaniu prania, przycinaniu kwiatów. Wciąż oczywiście zdarzały się napady duszności, zdarzały zaniki pamięci, ale w ogólnym rozrachunku i Eloise, i Liz czuły się znacznie lepiej, odkąd zaczęły bywać wspólnie na powietrzu.
- Tutaj mogłaby rosnąć winorośl - zasugerowała jednego dnia Eloise. Od prawie dwóch tygodni była w świetnej formie - świadoma siebie i otoczenia, niecierpiąca na duszności, z apetytem.
- Hmm? - Liz przetarła czoło wierzchem dłoni, przerywając plewienie warzywnego ogródka.
- Pięłaby się po murze, Elizabeth. Wyglądałaby bardzo pięknie. Jesienią liście czerwieniałyby ślicznie w promieniach wieczornego słońca.
- Znajdę jakąś w szkółce. - Liz podeszła do mamy i ucałowała w policzek.
(Następnego dnia Liz dowie się o zamordowaniu Allyi i małej Annie. Przez kilka tygodni będzie szukać słów, by powiedzieć mamie. A gdy nastanie jesień i nowo posadzona winorośl zaczerwienieje, Liz zacznie prześladować myśl o tym, że chciałaby wymazać czerwień ze świata.)
Mała sadzonka była upominkiem z podróży za ocean. Kiedy zakwitła po raz pierwszy, Liz nie potrafiła powstrzymać wzruszenia. Był 1957 rok, czerwiec. Liz pozwoliła łzom płynąć. Płakała za te dni i noce minionego roku, gdy zgięta wpół, z twarzą brudną od wymiotów, próbowała dosięgnąć krzyczącej matki. U Liz anomalie wywołały niewyobrażalnie bolesne migreny, a jej matkę przyprawiły o płacz, krzyk, agonię… Płakała za wszystkie śmierci, o których słyszała w ostatnich miesiącach, i za te, o których się nie dowie. Płakała na zapas, bo wszystko jeszcze przed nimi.
W jakim świecie przyszło nam żyć, przebiegło jej przez myśl. Uśmiechnęła się krzywo, wciąż ze łzami płynącymi po policzkach. Przez lata wyrosła na dość pragmatyczną osobę, oszczędną w słowach, ale nigdy nie przestało odzywać się w Liz dziecko, które nieustannie się dziwi: pięknu, światu, okrucieństwu. Pięcioletnia Elizabeth wierzyła, że wszystko można oswoić, podchodząc do tego z odpowiednią dawką miłości i zdeterminowania. Dwudziestopięcioletnia Lizzie wie, że świat nie jest oswajalny. Oswajać można tylko samego siebie - z myślą o stracie (że była i nadejdzie), z poczuciem bezradności (że jest stale), z zawiedzioną nadzieją (że być nie przestaje).
Liz ociera oczy z łez. Patrzy na młodą różę, próbując oswoić się z myślą, że którejś wiosny może nie zakwitnąć.
Jako dziecko biegała wraz z bratem po okolicznych polach. Tam, pośród dojrzewających kłosów kryły się myszy. Liz nauczyła się, że są to zwierzątka płochliwe, bystre i szybkie. Kojarzyła je z ciepłymi odcieniami zalanego sierpniowym słońcem krajobrazu, z oczekiwaniem na zbliżające się żniwa, ze świstem wiatru i ze śmiechem - swoim oraz brata.
By przywołać Patronusa, przypomniała sobie, jak plączą jej się stopy, gdy wybiega zza rozkołysanej kurtyny złotego zboża. Upada z piskiem. Bezchmurne niebo przygląda się jej czule, a słońce ogrzewa twarz. Jej nieśmiały chichot stopniowo przeradza się w głośny śmiech. Nagrzana ziemia pachnie przyjemnie, kojąco. Słychać, że nadbiega Cedric. Jak dobrze pójdzie, potknie się o leżącą na ziemi siostrę i wkrótce będą się śmiać wspólnie, obydwoje umorusani i najszczęśliwsi na całym świecie.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 0 | 0 |
Uroki: | 0 | 0 |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Uzdrawianie: | 24 | 5 (rożdżka) |
Transmutacja: | 0 | 0 |
Alchemia: | 11 | 0 |
Sprawność: | 5 | Brak |
Zwinność: | 5 | Brak |
Reszta: 0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
angielski | II | 0 |
włoski | I | 1 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | III | 25 |
Astronomia | I | 2 |
Geomancja | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Zielarstwo | III | 25 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Mugoloznawstwo | I | 2 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | - |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Gotowanie | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Pływanie | I | 0.5 |
Wspinaczka | I | 0.5 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 9 |
Ostatnio zmieniony przez Lizzie Dearborn dnia 30.08.21 16:39, w całości zmieniany 2 razy
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: William Moore
[30.08.21] Styczeń/marzec
[27.10.21] Osiągnięcia (Mały pędzibimber); +30 PD
[08.04.22] Lusterko; +10 PD