Dom Salamander
AutorWiadomość
Dom Salamander
Inaczej nazywany salą z fortepianem jest pomieszczeniem bawialnianym, przeznaczonym do relaksu i gry na instrumentach. Prócz wiekowego fortepianu, przy którym znajduje się kilka foteli dla słuchających, na podeście ustawiono również terrarium z rodziną salamander plamistych.
Hep! Nieplanowana eskapada z przystanku na przystanek doskwierała jej coraz bardziej. Wcześniejsze doświadczenia z czkawką teleportacyjną nie przygotowały jej na to, że dolegliwość mogła na tyle uparcie opierać się pragnieniu powrotu do domu i zamiast znów urwać się po raptem dwóch szarpnięciach w przestrzeni, trwała nadal, niezmordowana w mąceniu przebiegu dnia. Gdyby chociaż było jej dane dokończyć rozmowy, przeprosić za ich urwanie, za zniknięcie... Jednak wyglądało na to, że przeznaczenie uknuło inne plany dopisane do rubryki z jej imieniem i nazwiskiem, wesoło przenosząc półwilę ze scenerii do scenerii jak kukiełkę na sznurkach, za które wystarczyło ledwie pociągnąć, by stała się posłuszna.
Następne czknięcie poczuła jeszcze zanim świat przed jej oczyma rozmył się w fuzji ściśniętych ze sobą barw; jej żołądek drgnął, smagnięty trudnym do sprecyzowania ukłuciem i liźnięciem nagłego gorąca, zupełnie jakby bezwiednie, z pozoru jeszcze bez powodu, przeszył ją strach. Nic dziwnego, że podświadomość reagowała paniką - tyle grozy czyhało w opowieściach o rozszczepieniu i nie była pewna, czy któryś z teleportacyjnych rozdziałów nie zakończy się właśnie w ten sposób.
Czy można było zostać ciśniętym przez czkawkę do wnętrza ściany? Pod ziemię? Na najwyższą gałąź kilkumetrowego drzewa, która ugięłaby się pod wpływem niespodziewanego nacisku intruza i z ochotą pozwoliłaby mu roztrzaskać ramy kręgosłupa o sparzoną latem trawę? Czy można było trafić do głębin oceanu albo żołądka morskiego węża?
Niezaspokojone odpowiedzią pytania przecięły jej umysł w szczyptach sekundy poprzedzającej teleportację, ale i w samym jej trakcie, kiedy świat migał przed oczyma niespójną gamą maźnięć rozlanej farby. I nagle była na miejscu. Gdzieś, nie wiadomo gdzie, znowu. Instynktownie wzbierający strach z trudem studził się wraz z pierwszym spojrzeniem na witającą ją przestrzeń - otoczoną rzędami wysokich okien, pod kopulastym, przeszklonym sufitem, przez który do środka wpadało popołudniowe światło słońca; z donic umoszczonych na eleganckiej, pozbawionej drobiny kurzu podłodze wyrastała żywa zieleń roślinności. Na podłodze? Ze zdumieniem odkryła, że czuła pod stopami coś miększego, niepokojąco chrupiącego przy tym, jak uniosła lekko palce w prawym trzewiku i znów oparła je na podłożu. Coś zachrzęściło pod obcasem, żaden kafelek ani panel podłogowy, żaden kamień; zaniepokojona przesunęła więc wzrokiem w dół, a tam... Och, jej serce zamarło. Zamarło! Stała w dużym terrarium o ziemi pokrytej zielonkawym porostem, gniotąc pod sobą konstrukcję dwóch roślin, które niegdyś, przed jej napaścią, musiały wystawać poza granice szklanej klatki. Co tu mieszkało?
- Na Merlina... - szepnęła oszołomiona i natychmiast uniosła nogę, którą przełożyła przez ramę salamandrowego domu. Przeniosła na nią ciężar ciała po drugiej stronie i już po chwili zwinnie wydostała się z terrarium, lecz zamiast zeskoczyć na ziemię z drewnianego podestu, z sercem podchodzącym do gardła kucnęła przy szklistej konstrukcji, patrząc na stworzenia, które, spłoszone jej zjawieniem, wycofywały się do bezpiecznych kryjówek. Błyszczące, śliskie ciała o kruczej barwie pokrywały plamki krzykliwej żółci, tworzące na ich grzbietach i kończynach fantazyjne wzory. - Nie podeptałam was? - zagaiła lękliwie. W miejscu, w którym jej stopy odcisnęły ślady nieproszonej gościnności, nie widać było jednak żadnej ofiary - na co półwila odetchnęła z ulgą, zastanawiając się, czy ten gatunek, wizualnie tak egzotyczny i obcy, mógł być spokrewniony z Ogniomiotem. Nie miały jego ogona, kształtu głowy ani rozbieganych, leniwych oczu, łączyło ich jedynie bycie jaszczurkami; może to jego dalsze kuzynki?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Przez ostatnią godzinę muzyka wypełniała pomieszczenie, odbijała się delikatnie od powierzchni, rozchodziła po przestrzeni, która była jej dostępna. Fortepian był wdzięcznym instrumentem i w odpowiednich rękach stawał się tworem najpiękniejszych brzmień. Tą miłość zapoczątkowała w nim matka, kobieta, która później przestała mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. Tym jednym jednak przysłużyła się, by znalazł swą przestrzeń i coś, na co mógł przelać kłębiące się emocje. Te w szarej codzienności musiały pozostawać pod całkowitą kontrolą, lecz tutaj w tej konkretnej sali, wszelkie maski opadały. Bariery pękały, granice zacierały się dając mu potrzebną swobodę, by nie zwariował. Teraz jednak panowała cisza, dominująca i dla większości przerażająca. Nie przeszkadzała mu, a wręcz przeciwnie była dziwnie potrzebna, pozwalała posłuchać własnych myśli. To był jego czas, chwila w której mógł rozważyć wszelkie wątpliwości, zastanowić się, co dalej. Siedząc bokiem na ławie ustawionej przy instrumencie, spoglądał w zamyśleniu na trzymaną w dłoni szklankę do połowy wypełnioną alkoholem. Mimo kryzysu obejmującego Anglię, tego jednego dobra nie brakowało w piwniczkach Beaulieu Palace.
Uniósł dłoń, by upić zdrowy łyk trunku i poczuć charakterystyczne drapanie w gardle. Mocny alkohol przechodził nieprzyjemnie przez przełyk, ale to mała cena za późniejszy efekt. Jeszcze we Francji rozpoczął etap zapijania wszystkiego, znajdując spokój w rozcieńczonych myślach. Dziś nie to było jego celem, ale to nic. Sięgnął białych klawiszy fortepianu, by zacząć grać jedną z najprostszych melodii. Od tego zaczynały dzieci i dzisiejszego poranka właśnie tego uczył córkę swego kuzyna, gdy mała robiąc maślane oczy, przełamała jego opór, znajdowania się w roli nauczyciela. Miał za miękkie serce, tam gdzieś w głębi, było za łatwe do ruszenia.
Fałszywy dźwięk przeciął powietrze, gdy palce drgnęły w ślad za całym ciałem. Odwrócił głowę, słysząc dźwięk teleportacji, a później rumor dobiegający od strony terrarium. Nie spodziewał się takiego towarzystwa, a już zdecydowanie nie wśród salamander. Przenikliwe spojrzenie spoczęło na drobnej dziewczynie, delikatnej blondyneczce. Obserwował, jak ostrożnie uniosła nogę upewniając się, że nie zadeptała jakiegoś niewinnego życia. Mignęła mu naga skóra na łydce, wyobraźnią prawie sięgnął kolana i uda, a myśli rozpierzchły się na moment. Nie drgnął z miejsca, kiedy próbowała wydostać się z terrarium i udało jej się. Odstawił szklankę na zamkniętą pokrywę fortepianu, by zaraz wstać ze swojego miejsca.
- Widziałem efekty różnych zbrodni spod ludzkiej ręki, ale jeszcze nigdy wykonanych na salamandrach.- zagaił ze spokojem, przystając obok. Przyjrzał się zawartości terrarium, oceniając szkody.- Co ci uczyniły one, że tak okrutnie je wystraszyłaś? – spytał, zastanawiając się bardziej nad tym, dlaczego zjawiła się w tej sali i dlaczego w ogóle mogła. Beaulieu Palace powinien mieć odpowiednie zabezpieczenia.- Biedna, Mizar, żeby tak ją straszyć u kresu życia.- dodał, ale słychać było lekkie rozbawienie w jego głosie.- Kim jesteś, nieznajoma i co tu robisz? – spytał w końcu, prostując się, by raz jeszcze przyjrzeć się dziewczynie.
Uniósł dłoń, by upić zdrowy łyk trunku i poczuć charakterystyczne drapanie w gardle. Mocny alkohol przechodził nieprzyjemnie przez przełyk, ale to mała cena za późniejszy efekt. Jeszcze we Francji rozpoczął etap zapijania wszystkiego, znajdując spokój w rozcieńczonych myślach. Dziś nie to było jego celem, ale to nic. Sięgnął białych klawiszy fortepianu, by zacząć grać jedną z najprostszych melodii. Od tego zaczynały dzieci i dzisiejszego poranka właśnie tego uczył córkę swego kuzyna, gdy mała robiąc maślane oczy, przełamała jego opór, znajdowania się w roli nauczyciela. Miał za miękkie serce, tam gdzieś w głębi, było za łatwe do ruszenia.
Fałszywy dźwięk przeciął powietrze, gdy palce drgnęły w ślad za całym ciałem. Odwrócił głowę, słysząc dźwięk teleportacji, a później rumor dobiegający od strony terrarium. Nie spodziewał się takiego towarzystwa, a już zdecydowanie nie wśród salamander. Przenikliwe spojrzenie spoczęło na drobnej dziewczynie, delikatnej blondyneczce. Obserwował, jak ostrożnie uniosła nogę upewniając się, że nie zadeptała jakiegoś niewinnego życia. Mignęła mu naga skóra na łydce, wyobraźnią prawie sięgnął kolana i uda, a myśli rozpierzchły się na moment. Nie drgnął z miejsca, kiedy próbowała wydostać się z terrarium i udało jej się. Odstawił szklankę na zamkniętą pokrywę fortepianu, by zaraz wstać ze swojego miejsca.
- Widziałem efekty różnych zbrodni spod ludzkiej ręki, ale jeszcze nigdy wykonanych na salamandrach.- zagaił ze spokojem, przystając obok. Przyjrzał się zawartości terrarium, oceniając szkody.- Co ci uczyniły one, że tak okrutnie je wystraszyłaś? – spytał, zastanawiając się bardziej nad tym, dlaczego zjawiła się w tej sali i dlaczego w ogóle mogła. Beaulieu Palace powinien mieć odpowiednie zabezpieczenia.- Biedna, Mizar, żeby tak ją straszyć u kresu życia.- dodał, ale słychać było lekkie rozbawienie w jego głosie.- Kim jesteś, nieznajoma i co tu robisz? – spytał w końcu, prostując się, by raz jeszcze przyjrzeć się dziewczynie.
Blaise Selwyn
Zawód : Dyplomata i urzędnik w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Polityka to zawsze kłamstwo, nieważne kto ją robi
OPCM : 5 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 20 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Żałowałaby, wiedząc, że jeszcze do niedawna pod szklistą kopułą saloniku rozbrzmiewały aksamitne dźwięki fortepianu. Zagubione nuty ułożyły się w odwróconej kołysce, marząc o błękicie wiszącego ponad nimi nieba, które jednak pozostawało nieosiągalne, odgrodzone przezroczystą membraną przytrzymującą je w środku, ku uciesze salamander. Zastała jedynie ciszę, przerzedzoną szumem kroków i gestów, które równie dobrze mogły być owocem poczkawkowej wyobraźni. Nie przystanęła nawet w gonitwie serca, by się nad tym zastanowić, skupiona na płazach przemykających po zielonkawym podłożu do kryjówek. Część z nich kryła się pod kiściami żywo szmaragdowych liści, inne wdrapywały się pod ciasnotę spreparowanych gałęzi, a jeszcze inne zamierały, uznając to za najbardziej stosowną odpowiedź wobec nadciągającego potencjalnego zagrożenia. Rozumiała je, akurat te. Sama reagowała podobnie, kiedy strach dzwonił w ramy czaszki, zalewając ją naprzemiennym zimnem i gorącem; dlatego właśnie tak ostrożnie spróbowała wydostać się z prostokątnego domu, którego strukturę naruszyła swoim magicznym objawieniem, a potem powiodła oczyma po okazach, pozostających w zasięgu wzroku. Ich sylwetki błyszczały jak czarne polerowane onyksy, a plamki barwił cytryn, układając na ich grzbietach mozaiki, z których można by wyczytać fantazyjne kształty.
Głos dobiegający z ubocza wprawił ją w ciche osłupienie, zamroził, jak obecność Celine zamroziła salamandry. Trwała w impasie przez kilka sekund, jak gdyby liczyła, że nieznajomy przejdzie obok niej obojętnie, jeśli tylko zachowa absolutną, krystaliczną ciszę - lecz kiedy on dalej mówił, wreszcie zdobyła się na odwagę i obróciła głowę w jego kierunku. Schludnie ubrany dżentelmen o włosach w kolorze ciemnej pszenicy i modrych oczach, z twarzą rzeźbioną w marmurze, pojawił się w zasięgu wzroku, przemawiając spokojnie, matowo, głosem, w którym nie zabulgotała ani jedna wiązka dostrzegalnej złości. Półwila przekrzywiła głowę i zamrugała, momentalnie podnosząc się na równe nogi. Na drewnianym meblu, podeście podtrzymującym ciężar masywnego terrarium, przewyższała Blaise'a o głowę.
- Nie chciałam ich spłoszyć, przepraszam - odpowiedziała mu szczerze, splatając dłonie za plecami, poniżej łagodnej wnęki lędźwi. Było jej głupio, było jej wstyd, była speszona, po raz kolejny znalazłszy się najwyraźniej wśród ścian czyjegoś domu, gdzie prywatność i intymność powinny stanowić dwa niezachwiane filary. Nieproszony gość. Intruz zakradający się do swobody odosobnienia. Ile jeszcze razy będzie zmuszona powtórzyć ten sam proces? - Pana też - dodała miękko, wydawał się starszy od niej, posągowy, zasłużył na odpowiednią tytulaturę wieku. Mimowolnie zerknęła w kierunku czarno-cytrynowych stworzeń, z sercem ściśniętym żalem i iskierką gniewu budzącą się do życia gdzieś w głębinach trzewi, na magię, która zabawiała się chronologią dnia w tak nieuprzejmy sposób. - Która z nich to Mizar? Przeproszę ją osobiście - zapewniła poważnie, a potem zadrżała lekko pod wpływem podmuchu dreszczy prześlizgujących się po pnączach kręgosłupa, sycąc płuca głębokim oddechem przed kolejną warstwą tłumaczeń. - Winowajcą jest moja magia, niestety; czkawka teleportacyjna. Zjawiła się rano i choćbym zaklinała ją z całych sił, nie chce odejść. To już czwarty raz. Trzy z tych czterech razów wpadłam ludziom do domów... Teraz uznała za stosowne, żebym wystraszyła pańskie salamandry - westchnęła, pokręciwszy głową z bladym, przepraszającym i pełnym zażenowania uśmiechem. Srebrne włosy połaskotały jej plecy. - Nazywam się Flora - skłamała, podobnie jak zrobiła to w obecności Victora, czarodzieja wysokiego jak dąb i szerokiego jak szafa, którego spotkała na ziemiach Durham. Przyznanie się do imienia mogłoby być nieszkodliwe, ale nauczona doświadczeniem nie chciała już ryzykować. - A pan? I gdzie właściwie jest tu? - spytała, zmrużywszy lekko oczy, by następnie zniżyć się na nogach i gładko zsunąć z krawędzi drewnianego podium. Miło było raz poczuć się wysoką, ale tyle jej wystarczy.
Głos dobiegający z ubocza wprawił ją w ciche osłupienie, zamroził, jak obecność Celine zamroziła salamandry. Trwała w impasie przez kilka sekund, jak gdyby liczyła, że nieznajomy przejdzie obok niej obojętnie, jeśli tylko zachowa absolutną, krystaliczną ciszę - lecz kiedy on dalej mówił, wreszcie zdobyła się na odwagę i obróciła głowę w jego kierunku. Schludnie ubrany dżentelmen o włosach w kolorze ciemnej pszenicy i modrych oczach, z twarzą rzeźbioną w marmurze, pojawił się w zasięgu wzroku, przemawiając spokojnie, matowo, głosem, w którym nie zabulgotała ani jedna wiązka dostrzegalnej złości. Półwila przekrzywiła głowę i zamrugała, momentalnie podnosząc się na równe nogi. Na drewnianym meblu, podeście podtrzymującym ciężar masywnego terrarium, przewyższała Blaise'a o głowę.
- Nie chciałam ich spłoszyć, przepraszam - odpowiedziała mu szczerze, splatając dłonie za plecami, poniżej łagodnej wnęki lędźwi. Było jej głupio, było jej wstyd, była speszona, po raz kolejny znalazłszy się najwyraźniej wśród ścian czyjegoś domu, gdzie prywatność i intymność powinny stanowić dwa niezachwiane filary. Nieproszony gość. Intruz zakradający się do swobody odosobnienia. Ile jeszcze razy będzie zmuszona powtórzyć ten sam proces? - Pana też - dodała miękko, wydawał się starszy od niej, posągowy, zasłużył na odpowiednią tytulaturę wieku. Mimowolnie zerknęła w kierunku czarno-cytrynowych stworzeń, z sercem ściśniętym żalem i iskierką gniewu budzącą się do życia gdzieś w głębinach trzewi, na magię, która zabawiała się chronologią dnia w tak nieuprzejmy sposób. - Która z nich to Mizar? Przeproszę ją osobiście - zapewniła poważnie, a potem zadrżała lekko pod wpływem podmuchu dreszczy prześlizgujących się po pnączach kręgosłupa, sycąc płuca głębokim oddechem przed kolejną warstwą tłumaczeń. - Winowajcą jest moja magia, niestety; czkawka teleportacyjna. Zjawiła się rano i choćbym zaklinała ją z całych sił, nie chce odejść. To już czwarty raz. Trzy z tych czterech razów wpadłam ludziom do domów... Teraz uznała za stosowne, żebym wystraszyła pańskie salamandry - westchnęła, pokręciwszy głową z bladym, przepraszającym i pełnym zażenowania uśmiechem. Srebrne włosy połaskotały jej plecy. - Nazywam się Flora - skłamała, podobnie jak zrobiła to w obecności Victora, czarodzieja wysokiego jak dąb i szerokiego jak szafa, którego spotkała na ziemiach Durham. Przyznanie się do imienia mogłoby być nieszkodliwe, ale nauczona doświadczeniem nie chciała już ryzykować. - A pan? I gdzie właściwie jest tu? - spytała, zmrużywszy lekko oczy, by następnie zniżyć się na nogach i gładko zsunąć z krawędzi drewnianego podium. Miło było raz poczuć się wysoką, ale tyle jej wystarczy.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zerknął krótko w jej stronę, łapiąc reakcje i ten bezruch, jakby to miało jej pomóc. Kiepska próba wybrnięcia z sytuacji, ale nie skomentował tego na głos, pozostawiając dziewczynie złudną nadzieję, że coś tym zyska. Niech się rozczaruje, jeśli musi, czasami każdy musiał tego doświadczyć i poczuć gorzki smak. Kiedy poderwała się na równe nogi, odchylił się nieco, chociaż nie spodziewał się, aby ze strony smukłego ciała miał nadejść cios. Niespodziewana różnica wzrostu była zaskakująca, bo wzrostem zwykle przeważał nad swoimi rozmówcami, a jednak tym razem drewniany podest zmienił ten stan rzeczy. Uważne spojrzenie spoczęło na ślicznej twarzy blondynki, próbował rozgryźć, jakie emocje mogły się w niej gotować. Co takiego czujesz? Miał ochotę spytać, lecz odpuścił sobie. Pozostawił to we własnej niewiedzy, gotów powoli przekonać się o każdej emocji.
- Ja przyjmę przeprosiny, ale nie jestem pewien czy one również.- odparł i skinięciem wskazał na terrarium i salamandry, które na nowo rozłożyły się w swoim ulubionych miejscach. Nie zachowywały się tak, jak ich dzikie krewniaczki, chętniej wychodząc w dzień i wylegując się, ciesząc tym mieszkańców posiadłości. Dotknął szkła od boku, wskazując na płaza, który ułożył się przy samej szybie na wpół zagrzebując w podłożu.- To jest Mizar, jest tutaj najstarsza, więc takie bardzo bliskie wizyty jej pewnie nie w smak.- stwierdził, spoglądając chwilę na salamandrę. Pamiętał, jak została przywieziona i zasiliła to małe stadko.
Słuchał wyjaśnień dziewczyny, gdy przedstawiła mu swą historię i niefortunne zjawianie się w cudzych domach. Nie wiedział nic o czkawce teleportacyjnej, a przynajmniej nic ponadto, że istniała, a swą obecnością uprzykrzała życie. Miał tu bezsprzecznie dowód, że było to mało bezpieczne zarówno dla samej cierpiącej na nią osobie, jak i dla otoczenia.
- Brzmi to na dość problematyczne. Pozostaje ci mieć nadzieję, że to ostatni raz i pozostanie przed tobą już tylko powrót do domu.- nic innego nie mógł jej powiedzieć, ani poradzić. Kiedy podała imię, powrócił do niej spojrzeniem.- Miło mi cię poznać, Floro.- odparł jedynie, mając wrażenie, że brzmi ono dziwnie. Nie jemu było jednak oceniać, dlaczego właśnie takie nosiła, czemu rodzice dziewczyny wymyślili coś podobnego.
- Nazywam się Blaise Bastien Selwyn.- zrewanżował się blondynce, nie widząc nic przeciw aby zrozumiała z kim ma do czynienia.- Znajdujesz się Beaulieu Palace, siedzibie rodu Selwyn w Essex.- dodał, aby miała świadomość, gdzie właśnie jest i może oszacowała, jak daleko od domu ją przeniosło. Nie dociekał, skąd pochodziła, nie był to jego interes. Widząc, że kombinowała jak zejść najbezpieczniej z podestu, wyciągnął dłoń w jej kierunku, oferując pomoc. Wolał, aby nie skręciła sobie kostki ani nie zrobiła czegoś poważniejszego, wiedząc, jak ciężko byłoby wyjaśnić zaistniałą sytuację. Poza tym nie miał ochoty wysłuchiwać własnej żony, pewnie niezadowolonej z obecności ślicznej blondynki. Kiedy jednak wzgardziła pomocą, cofnął rękę i odwrócił się by wrócić do fortepianu. Usiadł znów na ławie, sięgając po szklankę z alkoholem, którego ponownie upił.- Zaraz wróci tu jedna ze służek, wskaże ci wyjście.- zerknął w stronę masywnych drzwi. Odesłał kobietę po jeszcze jedną butelkę alkoholu, więc liczył, że niedługo wróci, a teraz już szybciej niż wcześniej.
- Ja przyjmę przeprosiny, ale nie jestem pewien czy one również.- odparł i skinięciem wskazał na terrarium i salamandry, które na nowo rozłożyły się w swoim ulubionych miejscach. Nie zachowywały się tak, jak ich dzikie krewniaczki, chętniej wychodząc w dzień i wylegując się, ciesząc tym mieszkańców posiadłości. Dotknął szkła od boku, wskazując na płaza, który ułożył się przy samej szybie na wpół zagrzebując w podłożu.- To jest Mizar, jest tutaj najstarsza, więc takie bardzo bliskie wizyty jej pewnie nie w smak.- stwierdził, spoglądając chwilę na salamandrę. Pamiętał, jak została przywieziona i zasiliła to małe stadko.
Słuchał wyjaśnień dziewczyny, gdy przedstawiła mu swą historię i niefortunne zjawianie się w cudzych domach. Nie wiedział nic o czkawce teleportacyjnej, a przynajmniej nic ponadto, że istniała, a swą obecnością uprzykrzała życie. Miał tu bezsprzecznie dowód, że było to mało bezpieczne zarówno dla samej cierpiącej na nią osobie, jak i dla otoczenia.
- Brzmi to na dość problematyczne. Pozostaje ci mieć nadzieję, że to ostatni raz i pozostanie przed tobą już tylko powrót do domu.- nic innego nie mógł jej powiedzieć, ani poradzić. Kiedy podała imię, powrócił do niej spojrzeniem.- Miło mi cię poznać, Floro.- odparł jedynie, mając wrażenie, że brzmi ono dziwnie. Nie jemu było jednak oceniać, dlaczego właśnie takie nosiła, czemu rodzice dziewczyny wymyślili coś podobnego.
- Nazywam się Blaise Bastien Selwyn.- zrewanżował się blondynce, nie widząc nic przeciw aby zrozumiała z kim ma do czynienia.- Znajdujesz się Beaulieu Palace, siedzibie rodu Selwyn w Essex.- dodał, aby miała świadomość, gdzie właśnie jest i może oszacowała, jak daleko od domu ją przeniosło. Nie dociekał, skąd pochodziła, nie był to jego interes. Widząc, że kombinowała jak zejść najbezpieczniej z podestu, wyciągnął dłoń w jej kierunku, oferując pomoc. Wolał, aby nie skręciła sobie kostki ani nie zrobiła czegoś poważniejszego, wiedząc, jak ciężko byłoby wyjaśnić zaistniałą sytuację. Poza tym nie miał ochoty wysłuchiwać własnej żony, pewnie niezadowolonej z obecności ślicznej blondynki. Kiedy jednak wzgardziła pomocą, cofnął rękę i odwrócił się by wrócić do fortepianu. Usiadł znów na ławie, sięgając po szklankę z alkoholem, którego ponownie upił.- Zaraz wróci tu jedna ze służek, wskaże ci wyjście.- zerknął w stronę masywnych drzwi. Odesłał kobietę po jeszcze jedną butelkę alkoholu, więc liczył, że niedługo wróci, a teraz już szybciej niż wcześniej.
Blaise Selwyn
Zawód : Dyplomata i urzędnik w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Polityka to zawsze kłamstwo, nieważne kto ją robi
OPCM : 5 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 20 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Czy po spotkaniu z tamtą kobietą, matroną wygrzewającą się w parującej gorącem wodzie, mogła czuć się tu bezpiecznie? Uwaga ogniskowała się na zwierzętach, łagodząc drżący w piersi oddech i wzbierające tempo bicia serca, ale zaufanie było już towarem deficytowym. Nie mogła patrzeć na niego z naiwnym przekonaniem, że nie zrobi jej krzywdy; że spod eleganckich, drogich tkanin ubrania nie wychynie przeżarta deprawacją dusza. Po raz kolejny w obcym miejscu, och, jak bardzo błagała teraz w duszy o kolejne szarpnięcie czkawki, posyłające ją w gęstwinę niezaludnionych borów, pod rozłożyste korony drzew, na omszałą ściółkę, do której mogłaby przycisnąć plecy i przez moment po prostu wdychać do płuc kojący aromat lasu. Ale magia nie usłuchała, oczywiście, że nie. Przeznaczenie snuło własne plany, nie rozmyła się więc w trzaskającej nicości, a trwała na meblu, z delikatnym ukłuciem ulgi na wieść, że nieznajomy zamierzał przyjąć naprędce zaoferowane, szczere przeprosiny. Nie groził jej, przynajmniej nie otwarcie i jeszcze nie.
- Tak trudno je ugłaskać? - spytała, spoglądając na wystraszone zwierzęta, których serca musiały wybijać w małych onyksowych ciałach turbulencje bolesnej melodii. Kłuła ją świadomość, że przez zrządzenie przypadku mogła zrobić im krzywdę, przygryzła lekko dolną wargę i westchnęła, zapatrzona w sylwetkę wskazanej salamandry. Nie widziała na niej oznak dojrzałego wieku, miała może odrobinę bardziej przygaszone kolory niż reszta, ale Celine nigdy nie przypisałaby tej różnicy do seniorstwa. - Przepraszam, Mizar - ciepłem głosu zwróciła się do jaszczurki. - Podarowałabym jej świerszcza na ułaskawienie, ale zupełnym przypadkiem zapomniałam schować kilku do kieszeni - wymamrotała pod nosem z mdłą iskierką humoru, który byłby w stanie zaścielić barłóg pobudzonych przez tamtą czarownicę lęków. - Albo może zabrał je Ogniomiot. Mój kameleon - dodała, przyzywając pod ich stopy jaszczurzą fakturę wspólnego gruntu. W skroniach telepał się niemrawy ból, szum raczej, jakby znajdowała się w sercu lasu, gdzie wiatr hulał między pnączami gałęzi i szeptał o burzy. Kto by pomyślał, że czkawka mogła być tak męcząca?
- Niestety, i oby ta nadzieja nie okazała się płonna... Pana nigdy to nie spotkało? - zapytała, przechyliwszy głowę do boku. Jeśli tak, miał szczęście - jej własna magia zwróciła się przeciwko niej już drugi raz, pierwszy jeszcze przed zamknięciem w ciemnościach Tower of London. Życzyła mu, żeby jak najdłużej opierał się podobnym kaprysom przeznaczenia. Jemu, Blaise'owi. Blaise'owi Selwynowi. Zamrugała, czując, jak kolory odpłynęły z jej twarzy, a ciało przeszył pocałunek zimy. Zbyt blisko Blacków, zbyt blisko Londynu, pod dachem, do którego nigdy nie powinna była zawitać. - Och - umknęło spomiędzy delikatnie rozchylonych warg, bezmyślnie, mimowolnie. - Nigdy wcześniej nie byłam w Essex - wyznała, bo było to pierwsze, co przyszło jej na myśl w spieczonej paniką plątaninie myśli. - Przyjemność po mojej stronie, sir - zdążyła dygnąć przed nim w miękkiej wprawie, wciąż na wzniesieniu, zanim droga powiodła ją ku podłodze, spojrzała jeszcze na jego dłoń, wodząc spojrzeniem od smukłych palców do szlachetnego lica, ale nie odważyła się przyjąć propozycji. - Dziękuję, chyba odzyskałam już równowagę - zapewniła uprzejmie; nie był to dotyk, którego chciała, nie był to kontakt, którego by się nie bała. Szczególnie nie po Irinie. Dawne rany jątrzyły się infekcją, przypominając o sobie kłami wczepionymi w przybladłe tkanki. Skinąwszy lekko głową, odwróciła wzrok, by wreszcie omieść nim pomieszczenie otoczone popołudniowym blaskiem słońca, a spojrzenie na dłużej osiadło na instrumencie ustawionym w sercu bawialni. - Grywa pan? - zaciekawiła się, chcąc wypełnić czymś pustkę oczekiwania na nadejście służącej. Im szybciej się stąd wydostanie, tym szybciej znów będzie bezpieczna; na odrobinę niepewnych nogach ruszyła gładkim krokiem w kierunku fortepianu, przyglądając się polerowanemu drewnu, nieskazitelnie pięknemu, by opuszki wyciągniętych ku niemu palców mogły wodzić nad jasnawą pokrywą, pozostawiwszy na niej jedynie widmo dotyku.
- Tak trudno je ugłaskać? - spytała, spoglądając na wystraszone zwierzęta, których serca musiały wybijać w małych onyksowych ciałach turbulencje bolesnej melodii. Kłuła ją świadomość, że przez zrządzenie przypadku mogła zrobić im krzywdę, przygryzła lekko dolną wargę i westchnęła, zapatrzona w sylwetkę wskazanej salamandry. Nie widziała na niej oznak dojrzałego wieku, miała może odrobinę bardziej przygaszone kolory niż reszta, ale Celine nigdy nie przypisałaby tej różnicy do seniorstwa. - Przepraszam, Mizar - ciepłem głosu zwróciła się do jaszczurki. - Podarowałabym jej świerszcza na ułaskawienie, ale zupełnym przypadkiem zapomniałam schować kilku do kieszeni - wymamrotała pod nosem z mdłą iskierką humoru, który byłby w stanie zaścielić barłóg pobudzonych przez tamtą czarownicę lęków. - Albo może zabrał je Ogniomiot. Mój kameleon - dodała, przyzywając pod ich stopy jaszczurzą fakturę wspólnego gruntu. W skroniach telepał się niemrawy ból, szum raczej, jakby znajdowała się w sercu lasu, gdzie wiatr hulał między pnączami gałęzi i szeptał o burzy. Kto by pomyślał, że czkawka mogła być tak męcząca?
- Niestety, i oby ta nadzieja nie okazała się płonna... Pana nigdy to nie spotkało? - zapytała, przechyliwszy głowę do boku. Jeśli tak, miał szczęście - jej własna magia zwróciła się przeciwko niej już drugi raz, pierwszy jeszcze przed zamknięciem w ciemnościach Tower of London. Życzyła mu, żeby jak najdłużej opierał się podobnym kaprysom przeznaczenia. Jemu, Blaise'owi. Blaise'owi Selwynowi. Zamrugała, czując, jak kolory odpłynęły z jej twarzy, a ciało przeszył pocałunek zimy. Zbyt blisko Blacków, zbyt blisko Londynu, pod dachem, do którego nigdy nie powinna była zawitać. - Och - umknęło spomiędzy delikatnie rozchylonych warg, bezmyślnie, mimowolnie. - Nigdy wcześniej nie byłam w Essex - wyznała, bo było to pierwsze, co przyszło jej na myśl w spieczonej paniką plątaninie myśli. - Przyjemność po mojej stronie, sir - zdążyła dygnąć przed nim w miękkiej wprawie, wciąż na wzniesieniu, zanim droga powiodła ją ku podłodze, spojrzała jeszcze na jego dłoń, wodząc spojrzeniem od smukłych palców do szlachetnego lica, ale nie odważyła się przyjąć propozycji. - Dziękuję, chyba odzyskałam już równowagę - zapewniła uprzejmie; nie był to dotyk, którego chciała, nie był to kontakt, którego by się nie bała. Szczególnie nie po Irinie. Dawne rany jątrzyły się infekcją, przypominając o sobie kłami wczepionymi w przybladłe tkanki. Skinąwszy lekko głową, odwróciła wzrok, by wreszcie omieść nim pomieszczenie otoczone popołudniowym blaskiem słońca, a spojrzenie na dłużej osiadło na instrumencie ustawionym w sercu bawialni. - Grywa pan? - zaciekawiła się, chcąc wypełnić czymś pustkę oczekiwania na nadejście służącej. Im szybciej się stąd wydostanie, tym szybciej znów będzie bezpieczna; na odrobinę niepewnych nogach ruszyła gładkim krokiem w kierunku fortepianu, przyglądając się polerowanemu drewnu, nieskazitelnie pięknemu, by opuszki wyciągniętych ku niemu palców mogły wodzić nad jasnawą pokrywą, pozostawiwszy na niej jedynie widmo dotyku.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Obserwując dziewczynę i to jak przejęła się naruszeniem spokoju salamander, ciężko było złościć się na nią jakoś bardzo. Wydawała się szczerze skruszona, a on mógł jedynie zachodzić w głowę, dlaczego rodowa posiadłość nie było dość mocno zabezpieczona, aby do takich sytuacji nie dochodziło. To był jednak problem jego ciotki, ona zachłannie trzymała w garści ród, więc niech i takie potknięcia rozwiązuje. Oczywiście zamierzał ją o tym poinformować w dogodnych okolicznościach, ale najpewniej nie dziś.
- Czasami, ale może dlatego tak do nas pasują.- odparł, zawieszając spojrzenie na Mizar, której stanem mógł zmartwić się najbardziej i tak w sumie było. Seniorka wśród płazów zasługiwała na spokój, który nie będzie niczym zakłócany.- Myślę, że bardziej doceniłaby dżdżownicę. Z tego, co wiem, ostatnio już głownie w nich gustuje.- stwierdził z lekkim rozbawieniem, gdy blondynka wpadła na pomysł ugłaskania salamander. Kiedy dziś tu przyszedł, była akurat pora karmienia, stąd miał najświeższą informację, lecz to nie musiało interesować dziewczyny i nie zamierzał jej o tym wspominać, bo i po co.- Myślę, że Ogniomiot mógłby się na ciebie obrazić za oddawanie jego świerszczy.- prychnął wręcz, zaczynając się zastanawiać, czemu prowadzi z nieznajomą tego typu rozmowę. Najpewniej każdy na jego miejscu zrobiłby już raban na pół posiadłości, a on lepiej bawił się, wymieniając spostrzeżenia na temat płazów i gadów. Słysząc pytanie, spojrzał ku swej rozmówczyni, by zaraz pokręcić lekko głową.
- Nie, ale magia nie raz pokazała mi, że szybko może odwrócić się przeciwko nam.- odparł, oszczędzając jej informacji w jaki sposób. Blizny po rozszczepieniu były już tylko brzydką pamiątką i powodem dla którego z większym respektem podchodził do swej pasji. Jeden błąd mógł kosztować wiele i w najlepszym wypadku pozostawić skazy na ciele, a w najgorszym z możliwych odebrać życie.- I nie liczę, że nigdy mnie to również nie spotka. Może dotychczas miałem szczęście i nic ponad to.- dopowiedział z lekkim wzruszeniem ramion.
Zauważył, jak spięła się, gdy usłyszała jego imię i nazwisko. Niczego innego się nie spodziewał, tak odbierali go ludzie, ale przyzwyczaił się do tego. W końcu w tym został wychowany i znał swoje miejsce w społeczeństwie oraz fakt, że większość stała poniżej jego. Dziewczyna, która dziś się tu zjawiła, mogła być z samego dna społeczeństwa, a mogła równie dobrze prowadzić przeciętne życie w Anglii. Nie miało to teraz znaczenia, bo wobec lordów i lady była nikim.
- Zawsze jest ten pierwszy raz, chociaż okoliczności najpewniej nie są dla ciebie, Floro, satysfakcjonujące. Proponuję wrócić do Essex w lepszym momencie. Zapewniam, że trochę do zaoferowania ma to hrabstwo.- póki co nie musiała się denerwować, dlatego chciał odwrócić jej uwagę, ciągnąc temat samego Essex. To był jego dom i ziemie jego rodu, nie potrafiłby mówić o nich inaczej niż dobrze.
Skinął głową, kiedy dygnęła delikatnie, a później odtrąciła pomoc.
- Rozumiem.- rzucił niedbale, nie przywiązując uwagi do tego. Jego gest był grzecznościowy, był odruchem wpojonym przez wychowanie i lata spędzane na salonach, w towarzystwie osób, przy których wpoił sobie manierę.
Spojrzał na fortepian, na białe klawisze, a później znów na Florę.
- Trochę, czasami.- To był jego sposób. Najprzyjemniejszy sposób spędzania czasu, gdy emocji było za dużo, gdy za wiele myśli kłębiło się bez ładu. Nie mógł pozwolić sobie na utratę kontroli i skazę w masce, którą utrzymywał na twarzy. Postanowienie złożone samemu sobie kilka lat temu trzymało go nadal w ryzach. Powrót do Anglii i do rodziny sprawiał, że pilnował się tylko bardziej, a ta sala i ten instrument, były mu wsparciem i chwilą oddechu.- Umiesz grać? – spytał w kontrze, ciekaw czy za jej zainteresowaniem szły umiejętności lub cokolwiek.
- Czasami, ale może dlatego tak do nas pasują.- odparł, zawieszając spojrzenie na Mizar, której stanem mógł zmartwić się najbardziej i tak w sumie było. Seniorka wśród płazów zasługiwała na spokój, który nie będzie niczym zakłócany.- Myślę, że bardziej doceniłaby dżdżownicę. Z tego, co wiem, ostatnio już głownie w nich gustuje.- stwierdził z lekkim rozbawieniem, gdy blondynka wpadła na pomysł ugłaskania salamander. Kiedy dziś tu przyszedł, była akurat pora karmienia, stąd miał najświeższą informację, lecz to nie musiało interesować dziewczyny i nie zamierzał jej o tym wspominać, bo i po co.- Myślę, że Ogniomiot mógłby się na ciebie obrazić za oddawanie jego świerszczy.- prychnął wręcz, zaczynając się zastanawiać, czemu prowadzi z nieznajomą tego typu rozmowę. Najpewniej każdy na jego miejscu zrobiłby już raban na pół posiadłości, a on lepiej bawił się, wymieniając spostrzeżenia na temat płazów i gadów. Słysząc pytanie, spojrzał ku swej rozmówczyni, by zaraz pokręcić lekko głową.
- Nie, ale magia nie raz pokazała mi, że szybko może odwrócić się przeciwko nam.- odparł, oszczędzając jej informacji w jaki sposób. Blizny po rozszczepieniu były już tylko brzydką pamiątką i powodem dla którego z większym respektem podchodził do swej pasji. Jeden błąd mógł kosztować wiele i w najlepszym wypadku pozostawić skazy na ciele, a w najgorszym z możliwych odebrać życie.- I nie liczę, że nigdy mnie to również nie spotka. Może dotychczas miałem szczęście i nic ponad to.- dopowiedział z lekkim wzruszeniem ramion.
Zauważył, jak spięła się, gdy usłyszała jego imię i nazwisko. Niczego innego się nie spodziewał, tak odbierali go ludzie, ale przyzwyczaił się do tego. W końcu w tym został wychowany i znał swoje miejsce w społeczeństwie oraz fakt, że większość stała poniżej jego. Dziewczyna, która dziś się tu zjawiła, mogła być z samego dna społeczeństwa, a mogła równie dobrze prowadzić przeciętne życie w Anglii. Nie miało to teraz znaczenia, bo wobec lordów i lady była nikim.
- Zawsze jest ten pierwszy raz, chociaż okoliczności najpewniej nie są dla ciebie, Floro, satysfakcjonujące. Proponuję wrócić do Essex w lepszym momencie. Zapewniam, że trochę do zaoferowania ma to hrabstwo.- póki co nie musiała się denerwować, dlatego chciał odwrócić jej uwagę, ciągnąc temat samego Essex. To był jego dom i ziemie jego rodu, nie potrafiłby mówić o nich inaczej niż dobrze.
Skinął głową, kiedy dygnęła delikatnie, a później odtrąciła pomoc.
- Rozumiem.- rzucił niedbale, nie przywiązując uwagi do tego. Jego gest był grzecznościowy, był odruchem wpojonym przez wychowanie i lata spędzane na salonach, w towarzystwie osób, przy których wpoił sobie manierę.
Spojrzał na fortepian, na białe klawisze, a później znów na Florę.
- Trochę, czasami.- To był jego sposób. Najprzyjemniejszy sposób spędzania czasu, gdy emocji było za dużo, gdy za wiele myśli kłębiło się bez ładu. Nie mógł pozwolić sobie na utratę kontroli i skazę w masce, którą utrzymywał na twarzy. Postanowienie złożone samemu sobie kilka lat temu trzymało go nadal w ryzach. Powrót do Anglii i do rodziny sprawiał, że pilnował się tylko bardziej, a ta sala i ten instrument, były mu wsparciem i chwilą oddechu.- Umiesz grać? – spytał w kontrze, ciekaw czy za jej zainteresowaniem szły umiejętności lub cokolwiek.
Blaise Selwyn
Zawód : Dyplomata i urzędnik w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Polityka to zawsze kłamstwo, nieważne kto ją robi
OPCM : 5 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 20 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Półwila lekko zmarszczyła nos, rozciągając usta w muśniętym odrazą uśmiechu. Niewiele robaków wzbudzało w niej repulsję, większość z nich, nawet te, przed którymi inne dziewczęta czmychały w piskliwym strachu, uważała za w pewien sposób intrygujące; prawdziwe obrzydzenie, pchające w dół ksylofonu kręgosłupa kaskadę dreszczy, zarezerwowała dla fantomowego uczucia prześlizgującego się po skórze po skąpanych w nocnej mazi koszmarach. Budziła się przekonana, że pełzały po niej larwy, tłocząc się w tkankach daleko poza zasięgiem dłoni. Przy nich byle dżdżownica byłaby łatwa do bycia nazwaną pięknym stworzeniem.
- Obawiam się, że tym razem to mnie dopadłby strach, gdybym miała przynieść jej taki podarunek - oszacowała, pochyliwszy się nieznacznie, by lepiej przyjrzeć się czarnej sylwetce nakrapianej pomarańczowymi plamkami. Aż dziwne, że pod strzelistymi sufitami pałacu Beaulieu nawet dom salamander mógł być wzięty za metaforę. W szklanym terrarium nestorką była salamandra płci żeńskiej, doglądająca młodszych krewnych z tronu wieku i doświadczenia, zupełnie jak Morgana, choć po lady doyenne nie sposób było zarejestrować upływu lat. Celine pamiętała ten okropny artykuł w Czarownicy, w którym arystokratka dzieliła się z czytelniczkami sekretem swojej zamrożonej w czasie urody i myśl, że w imię fizycznego piękna wykorzystywała krew kobiet, nieważne czy dobrowolnie oddaną, czy wręcz przeciwnie, zawsze ją mierziła. Nieludzkie praktyki, reklamowane jako ambrozja. - Ach, to na pewno. Przepada za nimi. Czasem wydaje mi się, że to najbardziej leniwe i powolne stworzenie na świecie, a potem patrzę na niego, kiedy poluje na świerszcze i przekonuję się, że zwykle tylko udaje flegmatyczność - parsknęła cicho.
Bez względu na nazwisko, które wprawiło ją w nieprzyjemne mrowienie dźwięczące na dnie myśli, życzyła mu, by jak najdłużej opierał się pokusie przeznaczenia pragnącego wpleść w jego dzień odrobinę adrenaliny. Słyszała kiedyś historię o człowieku, którego czkawka przeniosła w samo serce wybiegu dla hipogryfów, które jego nieoczekiwane pojawienie się wzięły za przejaw braku szacunku i wymierzyły karę. W porównaniu do tak czarnych scenariuszy półwila wydawała się mieć szczęście - nawet lądując pomiędzy ścianami selwynowskiego gniazda i stykając się z pogrzebanymi wspomnieniami o wystawnym szlacheckim życiu.
- Urodził się tu pan, prawda? - spytała, przechyliwszy głowę w stronę ramienia. - W Essex. Nie mam pojęcia co warto tu zobaczyć. Ma pan swoje ulubione miejsca? Takie, które pana inspirują, poruszają? Albo coś, co najmocniej wpisuje się w historię hrabstwa i mogłoby o niej opowiedzieć? - temat wydawał się jej bezpiecznie niezobowiązujący, łatwy, mężczyźni lubili zresztą roztaczać nad kobietami skrzydła swojej wiedzy i o ile wcale go nie znała, podejrzewała, że arystokrata mógłby pielęgnować w sobie podobne upodobania. Nie była świadoma, że Selwyn wychwycił jej zdenerwowanie i samemu manewrował w rozmowie tak, by poluźnić spięcie jej mięśni; tylko czy te próby świadczyły o prawdziwości jego charakteru, czy może wynikały wyłącznie ze słodkiej woni otaczającej ją aury, która rozmiękczała zwyczajowe surowości?
Nieistotne, ziemie pod władaniem Morgany szybko zeszły na dalszy plan, zastąpione w sercu uwagi przez zadbany, elegancki instrument, którego wreszcie odważyła się dotknąć palcami. Ciszę Blaise'a, lub raczej brak protestu, odebrała jako swoiste przyzwolenie - nie bez powodu wcześniej zawiesiła opuszki tuż nad błyszczącym drewnem ramy, a teraz, kiedy poczuła przy skórze gładkość faktury, mogła jedynie się uśmiechnąć. Błogo, miękko.
- Kiedyś próbowałam, ale szybko okazało się, że nie mam drygu do tworzenia muzyki. Za to wyrażam ją tańcem - poruszyła lekko jednym ramieniem. Wiele lat temu w domu jej dziadków stało stare pianino, na którym babcia pokazywała jej podstawy - zatarte już w pamięci, zamglone, zastąpione przydatniejszymi wiadomościami, nie potrafiłaby przywołać ani jednego elementu -, licząc, że zainfekuje wnuczkę pasją do rozlewania nut na zmysłach, świat jednak zadecydował inaczej. I pasowało jej, że tak się stało. Kim by była, jeśli nie tancerką? - Zagra pan coś? - zapytała; muzyka wyjawiała prawdę o charakterze, potrafiła ukazywać cechy, które inaczej pozostałyby uśpione. Była ciekawa, co powiedziałaby o nim. - To przedziwne. Przy pierwszym czknięciu wylądowałam w salonie pianisty, którego gra była jak... okręgi rozchodzące się po wodzie. Tak ulotna i magnetyzująca - przypomniała sobie długie palce Argusa mknące po biało-czarnej klawiaturze instrumentu, i to, jak się czuła, kiedy wlewał w nią inspirujące kompozycje, których nie słyszała nigdy wcześniej. - Może nie będę wspominać czkawki tak źle - dodała pogodnie.
- Obawiam się, że tym razem to mnie dopadłby strach, gdybym miała przynieść jej taki podarunek - oszacowała, pochyliwszy się nieznacznie, by lepiej przyjrzeć się czarnej sylwetce nakrapianej pomarańczowymi plamkami. Aż dziwne, że pod strzelistymi sufitami pałacu Beaulieu nawet dom salamander mógł być wzięty za metaforę. W szklanym terrarium nestorką była salamandra płci żeńskiej, doglądająca młodszych krewnych z tronu wieku i doświadczenia, zupełnie jak Morgana, choć po lady doyenne nie sposób było zarejestrować upływu lat. Celine pamiętała ten okropny artykuł w Czarownicy, w którym arystokratka dzieliła się z czytelniczkami sekretem swojej zamrożonej w czasie urody i myśl, że w imię fizycznego piękna wykorzystywała krew kobiet, nieważne czy dobrowolnie oddaną, czy wręcz przeciwnie, zawsze ją mierziła. Nieludzkie praktyki, reklamowane jako ambrozja. - Ach, to na pewno. Przepada za nimi. Czasem wydaje mi się, że to najbardziej leniwe i powolne stworzenie na świecie, a potem patrzę na niego, kiedy poluje na świerszcze i przekonuję się, że zwykle tylko udaje flegmatyczność - parsknęła cicho.
Bez względu na nazwisko, które wprawiło ją w nieprzyjemne mrowienie dźwięczące na dnie myśli, życzyła mu, by jak najdłużej opierał się pokusie przeznaczenia pragnącego wpleść w jego dzień odrobinę adrenaliny. Słyszała kiedyś historię o człowieku, którego czkawka przeniosła w samo serce wybiegu dla hipogryfów, które jego nieoczekiwane pojawienie się wzięły za przejaw braku szacunku i wymierzyły karę. W porównaniu do tak czarnych scenariuszy półwila wydawała się mieć szczęście - nawet lądując pomiędzy ścianami selwynowskiego gniazda i stykając się z pogrzebanymi wspomnieniami o wystawnym szlacheckim życiu.
- Urodził się tu pan, prawda? - spytała, przechyliwszy głowę w stronę ramienia. - W Essex. Nie mam pojęcia co warto tu zobaczyć. Ma pan swoje ulubione miejsca? Takie, które pana inspirują, poruszają? Albo coś, co najmocniej wpisuje się w historię hrabstwa i mogłoby o niej opowiedzieć? - temat wydawał się jej bezpiecznie niezobowiązujący, łatwy, mężczyźni lubili zresztą roztaczać nad kobietami skrzydła swojej wiedzy i o ile wcale go nie znała, podejrzewała, że arystokrata mógłby pielęgnować w sobie podobne upodobania. Nie była świadoma, że Selwyn wychwycił jej zdenerwowanie i samemu manewrował w rozmowie tak, by poluźnić spięcie jej mięśni; tylko czy te próby świadczyły o prawdziwości jego charakteru, czy może wynikały wyłącznie ze słodkiej woni otaczającej ją aury, która rozmiękczała zwyczajowe surowości?
Nieistotne, ziemie pod władaniem Morgany szybko zeszły na dalszy plan, zastąpione w sercu uwagi przez zadbany, elegancki instrument, którego wreszcie odważyła się dotknąć palcami. Ciszę Blaise'a, lub raczej brak protestu, odebrała jako swoiste przyzwolenie - nie bez powodu wcześniej zawiesiła opuszki tuż nad błyszczącym drewnem ramy, a teraz, kiedy poczuła przy skórze gładkość faktury, mogła jedynie się uśmiechnąć. Błogo, miękko.
- Kiedyś próbowałam, ale szybko okazało się, że nie mam drygu do tworzenia muzyki. Za to wyrażam ją tańcem - poruszyła lekko jednym ramieniem. Wiele lat temu w domu jej dziadków stało stare pianino, na którym babcia pokazywała jej podstawy - zatarte już w pamięci, zamglone, zastąpione przydatniejszymi wiadomościami, nie potrafiłaby przywołać ani jednego elementu -, licząc, że zainfekuje wnuczkę pasją do rozlewania nut na zmysłach, świat jednak zadecydował inaczej. I pasowało jej, że tak się stało. Kim by była, jeśli nie tancerką? - Zagra pan coś? - zapytała; muzyka wyjawiała prawdę o charakterze, potrafiła ukazywać cechy, które inaczej pozostałyby uśpione. Była ciekawa, co powiedziałaby o nim. - To przedziwne. Przy pierwszym czknięciu wylądowałam w salonie pianisty, którego gra była jak... okręgi rozchodzące się po wodzie. Tak ulotna i magnetyzująca - przypomniała sobie długie palce Argusa mknące po biało-czarnej klawiaturze instrumentu, i to, jak się czuła, kiedy wlewał w nią inspirujące kompozycje, których nie słyszała nigdy wcześniej. - Może nie będę wspominać czkawki tak źle - dodała pogodnie.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Obserwował odrazę, która cieniem przeszła przez twarz dziewczyny. Wiedział, że dziewczyny i kobiety obrzydzał widok robaków, a ich bliskość wywoływała strach. Ba, przecież wykorzystywał to, jak najgorsza menda, gdy był dzieciakiem i zamiast nakarmić salamandry, karmówką straszył kuzynki. Na szczęście dla Flory, spotkali się w innych latach, kiedy dawno wyrósł z podobnych pomysłów.
- W takim razie, twoja skrucha musi ją całkowicie udobruchać.- stwierdził, samemu przyglądając się przez chwilę stworzeniom za szkłem. Wszystko wydawało się z nimi w porządku, ale im dłużej stali obok terrarium tym bardziej przekonywał się do tego, aby później wezwać tutaj człowieka odpowiedzialnego za dobrobyt płazów. Niech przyjrzy się czy wizyta dziewczyny nie wywołała szkód, które pozostawały niezauważone przez niego. Strata, którejkolwiek z salamander byłaby przykrością dla Selwynów, a zwłaszcza tych najmłodszych. Gdyby wiedział, że dziewczyna właśnie porównywała Mizar do Morgany, najpewniej nie byłby zadowolony z takiego obrotu sytuacji. Seniorka wśród Salamander w żaden sposób nie zasłużyła sobie na taką krzywdę. Odkąd zasiedliła terrarium, nie miała na sumieniu żadnej salamandry, była im wsparciem, a nie pazerną na dominację.
Kiedy opowiadała o swoim pupilu, spoglądał na nią z wyuczonym zainteresowaniem, któremu ciężko było przypisać fałszywość. Doświadczenie nabrane w dyplomacji pomagało mu wzbudzić satysfakcję w rozmówcy, najmniejszymi nakładami pracy ze swojej strony. Skupienie czy zainteresowanie, tyle wystarczyło przeciętnej osobie, aby wyeliminować nerwowość i stworzyć fałszywy spokój. Rozmowa o kameleonie, interesująca w pierwszym momencie, teraz przestawała taka być. Nudził się szybko.
- Chyba wszyscy tacy jesteśmy.- odparł jedynie. Flegmatycznie w codzienności, a kiedy zwęszy się pierwszą krew, poczuje ofiarę obok, wszystko przyspiesza. Wtedy liczy się czas, a na dalszy plan schodzi oszczędzanie energii czy też sił. W takich okolicznościach wysiłek jest wart zachodu.
Pytanie, chociaż niewinne i oczywiste sprawiło, że na moment zamilkł, ale zaraz odezwał się znów.
- Zgadza się. Urodziłem się w Essex, jak każdy z rodu Selwyn.- wyjaśnił jej tę oczywistość.- Jest tutaj wiele do obejrzenia, ale swego czasu lubiłem wyspę Mersea. W okolicach deptaku, gdy mniej osób wybiera się na spacer, można spotkać dziko żyjące salamandry plamiste.- ciągnął temat, skoro dziewczynę zainteresowało to, co można tutaj zobaczyć i jakie miejsca jemu przypadały do gustu.- Wybierz się do Muzeum Magicznej Pirotechniki, pieczę nad nim ma moja rodzina. To ciekawe miejsce, które ukazuje całą historię Pirotechniki spod skrzydeł Selwynów.- przypuszczał, że to ją bardziej zaciekawi.
Siedząc przy fortepianie, czuł rozlewający się po ciele spokój, jakby to było najlepsze dla niego miejsca i nawet ta dziwna uroda dziewczyny przez chwilę nie rozpraszała go. Tylko że zaraz stanęła blisko i powróciła w zasięg wzroku, robiąc coś dziwnego ze światem oraz nim samym.
- Tańczysz.- mruknął pod nosem, jakby oswajał się z tą wiedzą. Wyobraźnia próbowała to podchwycić, stworzyć obraz tego delikatnego ciała w tańcu. Tylko brakowało jakiegoś elementu, stylu.- Który styl tańca? – zapytał, jakby była to najważniejsza rzecz.
Odwrócił się przodem do klawiszy instrumentu, kiedy zapytała, czy zagra. Mógł, nie miał problemu z tym, aby salę wypełniła muzyka. Chwila zawahania się, krótkiego zastanowienia, co właściwie chciał grać. Pod wpływem impulsu i zwykłego kaprysu wybrał coś, co obecnie grywał sporadycznie, ale jeszcze we Francji zdarzało mu się często. Fly me to the moon rozbrzmiało w pomieszczeniu lekko, niepasująco do człowieka, którym był. Wychowany na klasyce, brzmieniach poważnych i trudnych do grania na instrumentach, z wiekiem odkrywał inne gatunki muzyczne i grał je równie chętnie. Ten wybór nie tłumaczył niczym, nie musiał z resztą. Kiedy ostatnie dźwięki rozchodziły się i odbijając od ścian, zamknął powoli osłonę klawiszy.
- Myślę, że wystarczy.- rzucił z powagą, kontrastującą tylko mocniej z melodią, której echo mogło jeszcze dźwięczeć w uszach.
- W takim razie, twoja skrucha musi ją całkowicie udobruchać.- stwierdził, samemu przyglądając się przez chwilę stworzeniom za szkłem. Wszystko wydawało się z nimi w porządku, ale im dłużej stali obok terrarium tym bardziej przekonywał się do tego, aby później wezwać tutaj człowieka odpowiedzialnego za dobrobyt płazów. Niech przyjrzy się czy wizyta dziewczyny nie wywołała szkód, które pozostawały niezauważone przez niego. Strata, którejkolwiek z salamander byłaby przykrością dla Selwynów, a zwłaszcza tych najmłodszych. Gdyby wiedział, że dziewczyna właśnie porównywała Mizar do Morgany, najpewniej nie byłby zadowolony z takiego obrotu sytuacji. Seniorka wśród Salamander w żaden sposób nie zasłużyła sobie na taką krzywdę. Odkąd zasiedliła terrarium, nie miała na sumieniu żadnej salamandry, była im wsparciem, a nie pazerną na dominację.
Kiedy opowiadała o swoim pupilu, spoglądał na nią z wyuczonym zainteresowaniem, któremu ciężko było przypisać fałszywość. Doświadczenie nabrane w dyplomacji pomagało mu wzbudzić satysfakcję w rozmówcy, najmniejszymi nakładami pracy ze swojej strony. Skupienie czy zainteresowanie, tyle wystarczyło przeciętnej osobie, aby wyeliminować nerwowość i stworzyć fałszywy spokój. Rozmowa o kameleonie, interesująca w pierwszym momencie, teraz przestawała taka być. Nudził się szybko.
- Chyba wszyscy tacy jesteśmy.- odparł jedynie. Flegmatycznie w codzienności, a kiedy zwęszy się pierwszą krew, poczuje ofiarę obok, wszystko przyspiesza. Wtedy liczy się czas, a na dalszy plan schodzi oszczędzanie energii czy też sił. W takich okolicznościach wysiłek jest wart zachodu.
Pytanie, chociaż niewinne i oczywiste sprawiło, że na moment zamilkł, ale zaraz odezwał się znów.
- Zgadza się. Urodziłem się w Essex, jak każdy z rodu Selwyn.- wyjaśnił jej tę oczywistość.- Jest tutaj wiele do obejrzenia, ale swego czasu lubiłem wyspę Mersea. W okolicach deptaku, gdy mniej osób wybiera się na spacer, można spotkać dziko żyjące salamandry plamiste.- ciągnął temat, skoro dziewczynę zainteresowało to, co można tutaj zobaczyć i jakie miejsca jemu przypadały do gustu.- Wybierz się do Muzeum Magicznej Pirotechniki, pieczę nad nim ma moja rodzina. To ciekawe miejsce, które ukazuje całą historię Pirotechniki spod skrzydeł Selwynów.- przypuszczał, że to ją bardziej zaciekawi.
Siedząc przy fortepianie, czuł rozlewający się po ciele spokój, jakby to było najlepsze dla niego miejsca i nawet ta dziwna uroda dziewczyny przez chwilę nie rozpraszała go. Tylko że zaraz stanęła blisko i powróciła w zasięg wzroku, robiąc coś dziwnego ze światem oraz nim samym.
- Tańczysz.- mruknął pod nosem, jakby oswajał się z tą wiedzą. Wyobraźnia próbowała to podchwycić, stworzyć obraz tego delikatnego ciała w tańcu. Tylko brakowało jakiegoś elementu, stylu.- Który styl tańca? – zapytał, jakby była to najważniejsza rzecz.
Odwrócił się przodem do klawiszy instrumentu, kiedy zapytała, czy zagra. Mógł, nie miał problemu z tym, aby salę wypełniła muzyka. Chwila zawahania się, krótkiego zastanowienia, co właściwie chciał grać. Pod wpływem impulsu i zwykłego kaprysu wybrał coś, co obecnie grywał sporadycznie, ale jeszcze we Francji zdarzało mu się często. Fly me to the moon rozbrzmiało w pomieszczeniu lekko, niepasująco do człowieka, którym był. Wychowany na klasyce, brzmieniach poważnych i trudnych do grania na instrumentach, z wiekiem odkrywał inne gatunki muzyczne i grał je równie chętnie. Ten wybór nie tłumaczył niczym, nie musiał z resztą. Kiedy ostatnie dźwięki rozchodziły się i odbijając od ścian, zamknął powoli osłonę klawiszy.
- Myślę, że wystarczy.- rzucił z powagą, kontrastującą tylko mocniej z melodią, której echo mogło jeszcze dźwięczeć w uszach.
Blaise Selwyn
Zawód : Dyplomata i urzędnik w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Polityka to zawsze kłamstwo, nieważne kto ją robi
OPCM : 5 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 20 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wyspa Mersea, wstyd się przyznać, ale nigdy wcześniej nie słyszała o tym punkciku na otoczonej błękitem mapie. Świadomość geografii Wysp, miejsc niezwiedzonych własną stopą, ograniczała się do najpowszechniej znajomych nazw, najwyraźniej wyrysowanych w popularności punktów, czasem nie potrafiła wymienić nawet nazw wszystkich następujących po sobie hrabstw, bo zawsze o którymś by zapomniała. Było ich po prostu za dużo, nie posiadały zbyt wiele wspólnego z francuskimi określeniami figur baletowych, toteż uciekały jej przez palce jak wiadomości niemal niepotrzebne, trudno przyswajalne; tyle dobrego, że wiedziała, jakie w Wielkiej Brytanii znajdowały się hrabstwa, zwyczajnie nie zawsze potrafiła zebrać w pamięci bukiet ich tytułów.
- A teatry? Opery? Utrwalone w kamieniu zabytki, albo miejsca wzięte z kolorowych lokalnych baśni i celtyckich mitów? - podpytywała nieco zbyt łapczywie. Podróżowanie szlakiem wolno żyjących salamander byłoby ciekawe, nie były jednak wszystkim, co chciałaby zobaczyć - choć perspektywa urządzenia wycieczki po selwynowskich ziemiach wydawała się jej tak bliska prawdzie, że wręcz niedorzeczna i niemożliwa. Nigdy nie zapuściłaby się tu z własnej woli. Po szczycie w Stonehenge, kiedy Morgana stanęła na czele rodziny i śmiało opowiedziała się za polityką antymugolską, ramy tych ziem przestały dla niej sprawiać wrażenie przyjaznych. Na ich terytorium nie dochodziło do zamachów i potyczek tak często, jak na ziemiach promugolskich, ale mierziła ją myśl, że mogli żyć tu ludzie otwarcie popierający tak brutalne poglądy, odbierające innym szansę na normalną i godną egzystencję. - Och, chociaż chyba trochę mylnie zakładam, że odwiedzamy podobne teatry i opery - uśmiechnęła się z zakłopotaniem, po czym uniosła ku górze brwi, a jej oczy pojaśniały podekscytowaniem. - I można zobaczyć tam pokazy fajerwerków? - podchwyciła, mogłaby przynajmniej wyobrazić sobie ten widok - gromką kanonadę rozpryskujących się wiązek magicznej gorącej energii, układającej się w fantazyjne wzory.
Podprowadziła Blaise'a spojrzeniem do instrumentu, błogosławiąc w duchu jego życzliwość - bo każda chwila spędzona na miękkich nutach muzyki wypełniających pomieszczenie o szklistej kopule miała odpędzić od niej widmo rozmowy, które napawało ją irracjonalnym, rozchodzącym się po żyłach mrowieniem strachu. Wydawało jej się, że mogłaby zdradzić się byle oddechem, a on nagle skojarzyłby, że uciekła z więzienia, zupełnie jakby nie miał w swym życiu więcej do zrobienia, poza wertowaniem dzienników Tower of London.
- Ten najpiękniejszy, najdelikatniejszy, najbardziej eteryczny - lekko pochyliła się ku niemu i szepnęła z teatralną konspiracyjnością, zaś kiedy znów odchyliła się do tyłu, na jej ustach zagrał uśmiech. - Balet, oczywiście - sprecyzowała. Niegdyś tak prawdziwa odpowiedź dziś miała w sobie więcej z naciąganego wyolbrzymienia, deski Wrończyka podtrzymywały jej stopy w pierwszych krokach ludowych choreografii, ale po godzinach, kiedy gasły światła holu teatru, wciąż spełniała się pod okiem pani Stebbing. Rytm, który Blaise wydobył z fortepianu, wprawił jej ciało w naturalne, rytmiczne bujanie; przymknęła powieki, wsłuchując się w pogodną melodię, zachęcającą do tańca, którego odmówiła sobie wyłącznie przez wzgląd na zdrowy rozsądek, grzmiący w jej głowie jak szum fal obmywających brzeg podczas sztormu. Z jakiegoś powodu trudniej byłoby tańczyć jej tu, niż w salonie nieznajomego blondyna, który uraczył ją podobną ucztą zmysłów - lecz w końcu oddaliła się na trzy kroki od instrumentu i gotowa była obrócić się wokół własnej osi, z dłońmi podtrzymującymi poły sukienki, a wtedy... Trzask przeszył powietrze, a ona rozmyła się niespodziewanie w ostatnim przyciśnięciu fortepianowego klawisza, którym zamierzał zakończyć muzykę; czkawka wydostała ją stamtąd bez pożegnania i bez podziękowania, w jednej chwili stała nieopodal, a w drugiej już jej przed nim nie było.
zt
- A teatry? Opery? Utrwalone w kamieniu zabytki, albo miejsca wzięte z kolorowych lokalnych baśni i celtyckich mitów? - podpytywała nieco zbyt łapczywie. Podróżowanie szlakiem wolno żyjących salamander byłoby ciekawe, nie były jednak wszystkim, co chciałaby zobaczyć - choć perspektywa urządzenia wycieczki po selwynowskich ziemiach wydawała się jej tak bliska prawdzie, że wręcz niedorzeczna i niemożliwa. Nigdy nie zapuściłaby się tu z własnej woli. Po szczycie w Stonehenge, kiedy Morgana stanęła na czele rodziny i śmiało opowiedziała się za polityką antymugolską, ramy tych ziem przestały dla niej sprawiać wrażenie przyjaznych. Na ich terytorium nie dochodziło do zamachów i potyczek tak często, jak na ziemiach promugolskich, ale mierziła ją myśl, że mogli żyć tu ludzie otwarcie popierający tak brutalne poglądy, odbierające innym szansę na normalną i godną egzystencję. - Och, chociaż chyba trochę mylnie zakładam, że odwiedzamy podobne teatry i opery - uśmiechnęła się z zakłopotaniem, po czym uniosła ku górze brwi, a jej oczy pojaśniały podekscytowaniem. - I można zobaczyć tam pokazy fajerwerków? - podchwyciła, mogłaby przynajmniej wyobrazić sobie ten widok - gromką kanonadę rozpryskujących się wiązek magicznej gorącej energii, układającej się w fantazyjne wzory.
Podprowadziła Blaise'a spojrzeniem do instrumentu, błogosławiąc w duchu jego życzliwość - bo każda chwila spędzona na miękkich nutach muzyki wypełniających pomieszczenie o szklistej kopule miała odpędzić od niej widmo rozmowy, które napawało ją irracjonalnym, rozchodzącym się po żyłach mrowieniem strachu. Wydawało jej się, że mogłaby zdradzić się byle oddechem, a on nagle skojarzyłby, że uciekła z więzienia, zupełnie jakby nie miał w swym życiu więcej do zrobienia, poza wertowaniem dzienników Tower of London.
- Ten najpiękniejszy, najdelikatniejszy, najbardziej eteryczny - lekko pochyliła się ku niemu i szepnęła z teatralną konspiracyjnością, zaś kiedy znów odchyliła się do tyłu, na jej ustach zagrał uśmiech. - Balet, oczywiście - sprecyzowała. Niegdyś tak prawdziwa odpowiedź dziś miała w sobie więcej z naciąganego wyolbrzymienia, deski Wrończyka podtrzymywały jej stopy w pierwszych krokach ludowych choreografii, ale po godzinach, kiedy gasły światła holu teatru, wciąż spełniała się pod okiem pani Stebbing. Rytm, który Blaise wydobył z fortepianu, wprawił jej ciało w naturalne, rytmiczne bujanie; przymknęła powieki, wsłuchując się w pogodną melodię, zachęcającą do tańca, którego odmówiła sobie wyłącznie przez wzgląd na zdrowy rozsądek, grzmiący w jej głowie jak szum fal obmywających brzeg podczas sztormu. Z jakiegoś powodu trudniej byłoby tańczyć jej tu, niż w salonie nieznajomego blondyna, który uraczył ją podobną ucztą zmysłów - lecz w końcu oddaliła się na trzy kroki od instrumentu i gotowa była obrócić się wokół własnej osi, z dłońmi podtrzymującymi poły sukienki, a wtedy... Trzask przeszył powietrze, a ona rozmyła się niespodziewanie w ostatnim przyciśnięciu fortepianowego klawisza, którym zamierzał zakończyć muzykę; czkawka wydostała ją stamtąd bez pożegnania i bez podziękowania, w jednej chwili stała nieopodal, a w drugiej już jej przed nim nie było.
zt
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zaskoczyła go, gdy wyraźnie poszukiwała zgoła innych rozrywek. Była młodziutka, nie miał pojęcia ile mogła mieć lat, ale najpewniej niedawno przekroczyła dwudziesty rok życia. Dlatego nie spodziewał się, że jej dusza lgnie do piękniejszych rozrywek do sztuki, którą można było zobaczyć w teatrach i operach. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, oceniająco, czy na pewno właśnie tego chciała, czy może pod wpływem tego, gdzie się znalazła, sięgała po coś obcego dla siebie. W końcu jednak odpuścił, zniknęła chwila napięcia.- Wojenne realia nie są łaskawe dla podobnych atrakcji. Jeden z najpiękniejszych teatrów, który znajduje się na terenie hrabstwa, stał się ruiną. Pozostałe mniej okazałe pozostają przez większość czasu zamknięte.- wyjaśnił. Selwynowie roztaczali swą pieczę nad podobnymi ośrodkami kultury, słynęli w końcu ze swojego zamiłowania do sztuki. Sam Blaise nie był w tym wyjątkiem, a jednak uwaga całego rodu zdawała się teraz odwrócona w nieco innym kierunku. Przypuszczał, że było to chwilowe, że po wszystkich zawirowaniach powrócą do tego, co wcześniej.- Jeżeli szukasz zabytków, zrób sobie wycieczkę po południowej części Essex. Nie zawiedziesz się.- dopowiedział. Południe oferowało wiele pięknych widoków i historii, jaką mogła docenić, skoro takowej poszukiwała.
Kiedy zreflektowała się, że najpewniej nie odwiedzają podobnych teatrów i oper, posłał jej jedynie rozbawione spojrzenie. Miała rację, nie było co się oszukiwać i nawet nie zamierzał. Tam, gdzie on pojawiał się z rutyny i ponieważ wypada, ona najpewniej mogła oglądać budynek z zewnątrz. Pewne miejsca miały zbyt wysokie standardy, gdzie bez odpowiedniego nazwiska zwyczajnie nie dało się wejść. Chociaż historie, które słyszał on i ona, były takie same. Przedstawiane nieco inaczej, ale nadal miały ten sam koniec. W końcu sztuki nie można było zakłamać do końca.
- Od czasu do czasu tak, często też na specjalne okazje.- odparł, kiedy przeszli do tematu muzeum bliskiemu rodowi Selwyn.- Czasami zdarzało się, że specjalna okazja nadarzała się po zwykłej prośbie.- dodał, tym samym zachęcając ją, by spróbowała. Co prawda wojna zmieniła trochę chęci do takich pokazów, ale przypuszczał, że urocza blondynka przekona dyrektora muzeum do chociaż namiastki pokazu.
Pamiętał jak jako dzieciak, paroletni podrostek, wpatrywał się w niebo, gdzie migotały wszystkie możliwe kolory. Zawsze robiło to takie samo wrażenie i wtedy i najpewniej dziś.
Fortepian był jego odskocznią, latami był ratunkiem przed rzeczywistością i rozczarowaniami. Był kompanem z którym zgrywał się, przelewając w ten sposób emocje, jakich nie chciał odczuwać. Dawał upust bolączką, aż przestawały robić wrażenie. Każdy naciśnięty klawisz, był oddaniem napięcia w nerwach. Później pozostawała kojąca pustka z którą potrafił żyć. Dziś siadając do instrumentu, czuł niewiele z tego, co towarzyszyło dawniej. Był w innym miejscu w życiu, a fortepian pozostawał pasją.
Obejrzał się przez ramię, kiedy tak blisko usłyszał jej szept. Błękitne tęczówki, starały się złapać zarys dziewczęcego profilu, chociaż coś podpowiadało mu, że wtedy przepadnie.- Balet.- powtórzył po niej. Rozumiał już pytanie o teatr i operę, bo nie mogły być jej obce. Kącik jego ust uniósł się nieznacznie.
Zaczął grać, aby nie przeciągać chwili i nie tonąć w jej obecności. Palce zdecydowanie naciskały na klawisze, a przy tym miękko ślizgały się po ich powierzchniach. Melodia płynęła czysto, bez grama fałszu, który naruszyłby całokształt. Pochłonięty grą, nie zauważył, że z ostatnim dźwiękiem został sam w pomieszczeniu. Echo muzyki wypełniało jeszcze salę, kiedy obejrzał się przez ramię i zorientował w sytuacji. Bez słowa już zamknął pokrywę i wstał z miejsca, by chwilę później wyjść pozostawiając salamandry same. Należał im się dziś spokój.
|zt
Kiedy zreflektowała się, że najpewniej nie odwiedzają podobnych teatrów i oper, posłał jej jedynie rozbawione spojrzenie. Miała rację, nie było co się oszukiwać i nawet nie zamierzał. Tam, gdzie on pojawiał się z rutyny i ponieważ wypada, ona najpewniej mogła oglądać budynek z zewnątrz. Pewne miejsca miały zbyt wysokie standardy, gdzie bez odpowiedniego nazwiska zwyczajnie nie dało się wejść. Chociaż historie, które słyszał on i ona, były takie same. Przedstawiane nieco inaczej, ale nadal miały ten sam koniec. W końcu sztuki nie można było zakłamać do końca.
- Od czasu do czasu tak, często też na specjalne okazje.- odparł, kiedy przeszli do tematu muzeum bliskiemu rodowi Selwyn.- Czasami zdarzało się, że specjalna okazja nadarzała się po zwykłej prośbie.- dodał, tym samym zachęcając ją, by spróbowała. Co prawda wojna zmieniła trochę chęci do takich pokazów, ale przypuszczał, że urocza blondynka przekona dyrektora muzeum do chociaż namiastki pokazu.
Pamiętał jak jako dzieciak, paroletni podrostek, wpatrywał się w niebo, gdzie migotały wszystkie możliwe kolory. Zawsze robiło to takie samo wrażenie i wtedy i najpewniej dziś.
Fortepian był jego odskocznią, latami był ratunkiem przed rzeczywistością i rozczarowaniami. Był kompanem z którym zgrywał się, przelewając w ten sposób emocje, jakich nie chciał odczuwać. Dawał upust bolączką, aż przestawały robić wrażenie. Każdy naciśnięty klawisz, był oddaniem napięcia w nerwach. Później pozostawała kojąca pustka z którą potrafił żyć. Dziś siadając do instrumentu, czuł niewiele z tego, co towarzyszyło dawniej. Był w innym miejscu w życiu, a fortepian pozostawał pasją.
Obejrzał się przez ramię, kiedy tak blisko usłyszał jej szept. Błękitne tęczówki, starały się złapać zarys dziewczęcego profilu, chociaż coś podpowiadało mu, że wtedy przepadnie.- Balet.- powtórzył po niej. Rozumiał już pytanie o teatr i operę, bo nie mogły być jej obce. Kącik jego ust uniósł się nieznacznie.
Zaczął grać, aby nie przeciągać chwili i nie tonąć w jej obecności. Palce zdecydowanie naciskały na klawisze, a przy tym miękko ślizgały się po ich powierzchniach. Melodia płynęła czysto, bez grama fałszu, który naruszyłby całokształt. Pochłonięty grą, nie zauważył, że z ostatnim dźwiękiem został sam w pomieszczeniu. Echo muzyki wypełniało jeszcze salę, kiedy obejrzał się przez ramię i zorientował w sytuacji. Bez słowa już zamknął pokrywę i wstał z miejsca, by chwilę później wyjść pozostawiając salamandry same. Należał im się dziś spokój.
|zt
Blaise Selwyn
Zawód : Dyplomata i urzędnik w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Polityka to zawsze kłamstwo, nieważne kto ją robi
OPCM : 5 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 20 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Dom Salamander
Szybka odpowiedź