Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Hertfordshire
Miasto Watford
AutorWiadomość
Watford
Miasto ulokowane około piętnaście mil na północny-wschód od Londynu jest jednocześnie sercem hrabstwa Hertfordshire. Historycy do dziś odnajdują tu nowe ślady bytowania celtyckich plemion i legionów rzymskich oraz pradawnej osady, która powstała na pierwszym skrawku suchej ziemi powyżej bagnistych brzegów rzeki Colne, stanowiącej dorzecze Tamizy. W późniejszym okresie miasto rozwijało się głównie ze względu na lokalizację u styku szlaków handlowych przebiegających wzdłuż Chiltern Hills i doliny rzeki Chess, a także bliskości normańskiego zamku Berkhamsted, wzniesionego przez Roberta de Mortain, przyrodniego brata Wilhelma Zdobywcy i zaopatrywanego przez okolicznych rzemieślników i rolników. Dziś po zamku pozostały już tylko ruiny, niektórzy twierdzą, że nawiedzane przez ducha tragicznie zmarłego włodarza - lecz Watford wciąż słynie z wysokiej klasy wytwórców, którzy niejednokrotnie przenosili tu swe pracownie z Londynu.
Wschód słońca nad miastem Watford w Hertfordshire obserwowałam z pewną nostalgią, wisząc na miotle na wysokości czwartego piętra. Wszędzie było spokojnie, jedynie drobinki białego puchu, które osiadły na tych terenech odbijały jasność budzącego się słońca. Wylądowałam miękko na śniegu, w nieznacznej odległości od ratusza, na kamiennej ulicy oświetlonej żółtym światłem wiekowych latarni. Drogę przebiegł mi wtedy pies, przemarznięty kundel, który pognał zapewne za innym również przemarzniętym zwierzęciem, prosto do jednej z uchylonych bram. Ominęłam blask, ulica miała swoje zakamarki, które bez problemu dostrzegłam wprawnym okiem. Preferowałam poruszanie się cieniem, działanie cicho i bez cienia zawahania, jednak zimno wykalkulowane, naznaczone szczególnym sprytem. Różdżkę miałam przy sobie, jednak stawiałam na rozwój fizyczny własnego ciała i to on dzisiaj miał mi się przydać bardziej. Przeskoczyłam przez zaspę śniegu, niczym dziecko, co dopiero ruszyło na podbój świata, ale próżno było szukać na mojej twarzy podobnego dziecku uśmiechu, co najwyżej zaś skupienia i konsternacji. Nasłuchiwałam, co podpowie mi okolica i w istocie niedługo później coś szurnęło, a mój wzrok od razu zawisł na pierwszym piętrze niedalekiej kamieniczki. Przeszłam przez szeroką bramę, prawdopodobnie przez którą niegdyś przejeżdżały wozy. Śmierdziało tam moczem i zdechłym szczurem, jednego zresztą najpewniej widziałam, ale równie dobrze mógł to być zdechły kot, którego futro przykryła warstwa szronu. Nie zwróciłam na to przesadnej uwagi, poruszając się szybko i możliwie bezszelestnie. Gdy znalazłam się na wewnętrznym podwórku, utrzymałam pełną ciszę, wzrokiem podążając w stronę okien. Spodziewałam się, ze teren będzie zabezpieczony, w końcu poszukiwałam informacji o człowieku, który zniknął przeszło rok temu, dlaczego miałby nie chować się w zakamarkach, a pozostawać na widoku? Chociaż przecież... Nie bez powodu powtarzano, że najciemniej jest zawsze pod zapaloną latarnią. Te powoli zgasły pogrążając okolice w półmroku dopiero wschodzącego słońca, które ciemne niebo czyniło szarym i granatowym. Dostrzegłam rurę, która z dachu odprowadzała zebraną tam deszczówkę, a tuż obok drabinkę, zapewne ewakuacyjną, jednak wystarczająco niewygodną, abym nie pokusiła się o jej użycie od razu. W dłoni trzymałam miotłę, jednak obawiałam się, że tą łatwo będzie dostrzec, zaś przy ścianie znalazłabym się akurat w cieniu. Podjęłam wtedy decyzję o własnym łamaniu schematów i ruszyłam w stronę żelaznej drabinki, chwytając za jej pierwsze szczeble, aby wspiąć się w górę i z ten pozycji obserwować przez kuchenne okno, co takiego działo się w środku mieszkania, które przykazano mi odszukać. Wspinaczka nie była ciężka, ale kosztowała mnie trochę energii. Nie spociłam się, jednak utrzymywałam równowagę, mierząc się z własnym zmęczeniem, czułam przypływ weny i siłę do działania, tak więc dostojnie wychyliłam się w lewo, dostrzegając, że okno jest otwarte. Zapewne gotujący się tam w środku eliksir zaparował zupełnie szyby, dusząc alchemika, tak więc ten uchylił szybę. W moim przypadku było to niczym urodzinowy prezent, bo trzymając się jedną ręką drabinki, chwyciłam za różdżkę, po czym powoli przeszłam na parapet. Utrzymanie równowagi nie było proste, kosztowało mnie wiele, ale ostatecznie udało się i gdy tylko dostrzegłam, że alchemik odwraca się i wychodzi z pomieszczenia kuchennego, przestąpiłam bliżej okna, otwierając je na oścież i wsuwając się do środka niczym mucha. Różdżkę trzymałam przed sobą, a okno przymknęłam tak, jak wcześniej, sama chowając się obok regału wypchanego różnego rodzaju ziołami. Zapach suszonych róż i mięty uderzył w moje nozdrza, gdy przytuliłam się bliżej niego, bo mężczyzna ponownie wszedł do kuchni, drewnianą chochlą mieszając w kociołku. Uznałam wtedy, że dość czekania. Wypowiedziałam w myślach niewerbalną inkantację Lentio Somnia, a różdżką wskazałam w jego serce. W istocie udało się, padł na ziemię senny. Mógł sobie odpocząć, zwiad nie miał zająć mi długo. W kuchni znalazłam jedynie zioła, kawałki jedzenia i resztki wnętrzności zwierząt, o wiele ciekawsze przedmioty czekały na mnie w pomieszczeniu, które prawdopodobnie służyło mężczyźnie za sypialnię. Na stoliku nocnym, tuż obok niewygodnego na pierwszy rzut oka łóżku leżał notatnik, po który sięgnęłam, powoli przeglądając jego zawartość. Znalazłam tam nazwiska osób, z którymi kontaktował się przez ostatnie miesiące. Tym samym miałam właściwie potwierdzenie, że dobrze trafiłam i mój trop okazał się słuszny. Oddychałam głęboko, wychodząc powoli z sypialni, aby przeszukać resztę pomieszczeń. Upewniłam się jeszcze, że mężczyzna wciąż przysypia obok kociołka. Gdy podeszłam, okazało się, że nawet cicho pochrapywał, co wywołało na mojej twarzy uśmiech zdziwienia. Byliśmy tam zupełnie sami, ale to nie znaczyło, że chciałam niepotrzebnie wydłużać czas, który musiałam spędzić w mieście Watford. Wolałam jak najprędzej opuścić mury tego mieszkania i znaleźć się w przestrzeni znacznie prostszej. Moja praca polegała jednak nie na prostocie, a na szukaniu dziury w całym. Łazienka była pusta, tam samo jak coś na pozór małego salonu. Widać, że mężczyzna nie mieszkał tam długo, a jedynie przebywał na wygnaniu w tej okolicy. Usiadłam na starej, ale miękkiej ławie w kuchni, przeglądając zeszyt, na kartce spisując wszystko, co było mi potrzebne, a następnie odłożyłam go z powrotem na swoje miejsce, to jest na stolik nocny, i zbliżyłam się do okna. Ponownie wyszłam przez otwartą szybę, usiłując domknąć ją tak jak wcześniej i dopiero gdy stanęłam na parapecie, zorientowałam się, że wokół zrobiło się już jasno. Spojrzałam w dół i chociaż nie miałam lęku wysokości, ani nie było szczególnie wysoko, tak zdecydowanie wolałam nie skakać na miotłę, a spokojnie odejść z tego miejsca. Na drugim piętrze po przeciwnej stronie podwórka dostrzegłam jednak ruch w oknie, ktoś stał tyłem, ale obawiałam się, że zaraz się odwróci i znajdzie mnie tak w całej swojej okazałości szpiega. Zaklęciem Accio wycelowanym w różdżkę przywołałam więc miotłę, a ta przyleciała do mnie, bym mogła na nią wsiąść i unieść się nad miastem. Pędem udałam się w górę, ale przystanęłam na dachu, obserwując z niego okolicę. Człowiek, którego wcześniej ogłuszyłam, właśnie się budził, przynajmniej według moich wyliczeń, więc ja wolałam być daleko stąd. Nie było powodów, aby zorientował się, co mu się przydarzyło. Przywołałam mojego jastrzębia, Raido często krążył w pobliżu na misjach, na które się udawałam, a do nóżki przywiązałam mu liścik, w którym zawarte były podstawowe informacje, jakich dziś się tu dowiedziałam. Potwierdziłam, że miejsce nadaje się do szturmu, tak więc mi pozostała ostatnia obserwacja. Odgarnęłam część śniegu z krańca dachu i usiadłam na nim, wyjmując ze śniadaniowej torby, którą miałam w płaszczu suchary, którymi zagryzałam kawałek mięsnego pasztetu. To była ciężka fizycznie przeprawa, utrzymanie się na drabinie nie było trudne, ale przemieszczanie się po niej bezszelestnie tak. Nagle zauważyłam lecące tam kilkanaście mioteł z czarodziejami, którzy mieli wejść do mieszkania alchemika, poszukiwanego przez rządowe komórki od przeszło roku. Sama nie brałam czynnego udziału w podobnych akcjach, wystawiając jedynie poszukiwanego do działań policji. Krótki hałas rozległ się w pobliżu, bo coś wybuchło w mieszkaniu, a zaraz potem dzięki krzykom z parapetów pobliskich okien i balkonów odleciały zimujące tam ptaki. Wciąż jedząc śniadanie, obserwowałam okno mieszkania, w obawie, że mężczyzna będzie chciał uciekać drabiną ewakuacyjną, tak się jednak nie stało, bo gdy to tylko się otworzyło, tak on spojrzał na mnie. Uśmiechnęłam się pod nosem, musiał wiedzieć, że to moja wina, może nawet spodziewał się, że w końcu go dostaniemy. Nie odchodzi się z Ministerstwa i nie zostawia swoich, pamiętaj to... Nie zdążyłam mu przekazać tej złotej myśli, bo zaraz potem dostał zaklęciem w plecy, krople jego czerwonej krwi spłynęły po śniegu po stronie parapetu, na której wcześniej nie stałam. Smutne skończenie smutnego poranka.
zt
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Ponura paleta kolorów, których barw było pod dostatkiem w ostatnich miesiącach na wyspach brytyjskich nie poskąpiłyby określeniem jako tych idealnych dla malarzy depresyjnych. A obecna jej neutralność jest idealnym dla ciebie przykładem, że wojna nawet temu nie pomaga. Śnieg prószył ci na mundur, czułeś jak zaczyna narastać twoje uczucie chęcia wślizgnięcia się między swoje cztery ściany i zakluczenia się na cztery spusty. Heh, w twoim przypadku aż pięć spustów. Nie być pytanym przez nikogo. Nie zostać zaczepionym przez sąsiada, który i tak znajduje się jakieś paręnaście kroków od twojego domu. Ale zawsze się naprzykrzał. W porządku był gościem, nie chciałeś mu nigdy robić krzywdy. Chociaż wiesz, że jeśli chciałbyś - mógłbyś z łatwością sięgnąć po jego teczki w ministerstwie i dowiedzieć się jaki syf krąży w jego żyłach. A jednak tego nie robiłeś. Odrzucasz wątpliwą myśl po raz... chyba trzeci... Za pierwszym razem nie chciało Ci się. Za drugim cię wkurzył... Za trzecim znienawidziłeś. Ale odpuściłeś. Nie jest on pionkiem w twojej szachownicy, więc nie chcesz mu przeszkadzać w tych czasach. Ot, niech żyje on w swoim własnym przeświadczeniu, że jest bezpieczny. Prawdą jednak było, że nikt nie był. Nawet ty. Ty po prostu jesteś jak twardoskóry kameleon - dostosowujesz się do otoczenia i nastrojów. Po pewnym czasie za łatwo weszło Ci to w krew. Pozwoliłeś przywdziać sobie gębę. Ooooch, i to nawet bardzo okrutną gębę. Żeby zaraz ją porzucić w momencie, kiedy wyszedłeś z Tower. Wtedy jeszcze śnieg tak mocno nie padał. Żaden pojedynczy płatek nie dodawał Ci ciężaru takiego jakim było to, że właśnie miałeś myśleć o wejściu do domu zaraz po teleportowaniu się i wypiciu jakiegoś dobrego naparu na tak paskudną pogodę jak ta. Ty lubiłeś przedwiośnie. Nie było wtedy śniegu i mrozu. Była tylko chlupa. I podczas takiej chlupy przyszedłeś na ten merlinowy świat tak samo jak Steffon. Hmm. Dosyć o tym. Trzeba było wziąć się do pracy.
Zamykałeś już drzwi, miałeś kiełkujące myśli, że może czas obrócić się na pięcie, zrobić ponownie kroki w kierunku drzwi i wejść do środka. Następnego dnia powiedzieć, że w sumie nic tam nie widziałeś. Nie obchodziło Cię to. No, jednak była to twoja praca. Więc nic dziwnego, że myśli robiły jedno, ale ciało decydowało o drugim. Z uniesioną głową rozglądałeś się na boki, zaczynając zrzucać ze swoich barków śnieg. Uniform już dawno nie był w należytej elegancji. Byłeś po służbie. Byłeś poza nią. Zresztą, kogo obchodziło jak wyglądasz. Byłeś tym złym. Tym, któremu jak nie patrzył to pluto na plecy, a ty uważałeś to za deszcz. Bo wiedziałeś jakie mają odczucia wobec ciebie inni. Potwór. Tak mówili, gdy tylko zabierałeś ich przyjaciół lub ukochanych do sprawiedliwości jaką było więzienie. Robiłeś swoją robotę należycie. Bez żadnych skrupułów. Robisz wszystko, aby przetrwać w obecnym świecie. Ten zwitek, który nadal trzymałeś w zaciśniętych palcach lewej dłoni mówił spartańsko: "Stara szwalnia w Watford, możliwa konspiracja, zachować ostrożność". Cała filozofia jego pracy. Zadbać o ostrożność swoją. By następnego dnia nie obudzić się w ramionach Hadesa po drugiej stronie. W czarodziejskim odpowiedniku Silver City. Życie po prostu nie było łatwe. Bardzo dobrze o tym wiesz. Pstryk. Znikasz. Nie ma cię już przed zamkniętymi na pięć spustów drzwiami. Po tobie nastała cisza. Pstryk. Jesteś już w punkcie B. Znalazłeś się nieopodal szwalni. Robota zawsze może cię zaskoczyć nawet po godzinach. Ale takie jest ministerstwo - dopierdoli tobie nawet jak chcesz odpocząć.
W punkcie "B" zwanym starą szwalnią przypominasz sobie te wspomnienia z dawnych lat. Widzisz ruiny tego budynku, chociaż jest dobrze zachowany. Oczami wspomnień wyobrażasz sobie, że jeszcze będąc gówniakiem udawało wam się wspinać na najwyższy komin tylko dlatego, aby podziwiać letnią panoramę Watford. Najlepszy punkt widokowy. Wasze dłonie zawsze był zdarte, bolące, ale zawsze obaj osiągaliście swój cel. Najlepszy widok w całym mieście. Mrugasz, wspomnienie znika. Wraca czarna rzeczywistość zakryta obecnie bielą śniegu. Przy każdym twoim kroku słyszysz odgłosy trzaskania śniegu pod podeszwami, ale idziesz dalej. Nieprzyjemne zimno wdziera się do twojego gardła przy wzięciu wdechu, drapiąc swą nieczułością. Rozglądasz się na boki. Czy znalazłeś się tu sam, czy może ktoś ma do ciebie jeszcze dołączyć? Nie wiesz, po prostu tego nie wiesz. Jedynie co zamierzasz uczynić to iść przed siebie i robić swoje. Trochę czasu jeszcze do szwalni masz. Co tam znajdziesz? Oby nie cholerny kłopot. Chociaż te trzymają się ciebie jak jakiś złośliwy poltergeist. Niech żyje złośliwość losu. Niech, kurwa, żyje.
Rzut na spostrzegawczość, czy uda mi się zauważyć osóbkę, która mnie obserwuje... albo uznam to za zwierzę... lub cień zwierzęcia. Potrzebuje przebić lub wyrównać z spostrzegawczością (III): 75
Zamykałeś już drzwi, miałeś kiełkujące myśli, że może czas obrócić się na pięcie, zrobić ponownie kroki w kierunku drzwi i wejść do środka. Następnego dnia powiedzieć, że w sumie nic tam nie widziałeś. Nie obchodziło Cię to. No, jednak była to twoja praca. Więc nic dziwnego, że myśli robiły jedno, ale ciało decydowało o drugim. Z uniesioną głową rozglądałeś się na boki, zaczynając zrzucać ze swoich barków śnieg. Uniform już dawno nie był w należytej elegancji. Byłeś po służbie. Byłeś poza nią. Zresztą, kogo obchodziło jak wyglądasz. Byłeś tym złym. Tym, któremu jak nie patrzył to pluto na plecy, a ty uważałeś to za deszcz. Bo wiedziałeś jakie mają odczucia wobec ciebie inni. Potwór. Tak mówili, gdy tylko zabierałeś ich przyjaciół lub ukochanych do sprawiedliwości jaką było więzienie. Robiłeś swoją robotę należycie. Bez żadnych skrupułów. Robisz wszystko, aby przetrwać w obecnym świecie. Ten zwitek, który nadal trzymałeś w zaciśniętych palcach lewej dłoni mówił spartańsko: "Stara szwalnia w Watford, możliwa konspiracja, zachować ostrożność". Cała filozofia jego pracy. Zadbać o ostrożność swoją. By następnego dnia nie obudzić się w ramionach Hadesa po drugiej stronie. W czarodziejskim odpowiedniku Silver City. Życie po prostu nie było łatwe. Bardzo dobrze o tym wiesz. Pstryk. Znikasz. Nie ma cię już przed zamkniętymi na pięć spustów drzwiami. Po tobie nastała cisza. Pstryk. Jesteś już w punkcie B. Znalazłeś się nieopodal szwalni. Robota zawsze może cię zaskoczyć nawet po godzinach. Ale takie jest ministerstwo - dopierdoli tobie nawet jak chcesz odpocząć.
W punkcie "B" zwanym starą szwalnią przypominasz sobie te wspomnienia z dawnych lat. Widzisz ruiny tego budynku, chociaż jest dobrze zachowany. Oczami wspomnień wyobrażasz sobie, że jeszcze będąc gówniakiem udawało wam się wspinać na najwyższy komin tylko dlatego, aby podziwiać letnią panoramę Watford. Najlepszy punkt widokowy. Wasze dłonie zawsze był zdarte, bolące, ale zawsze obaj osiągaliście swój cel. Najlepszy widok w całym mieście. Mrugasz, wspomnienie znika. Wraca czarna rzeczywistość zakryta obecnie bielą śniegu. Przy każdym twoim kroku słyszysz odgłosy trzaskania śniegu pod podeszwami, ale idziesz dalej. Nieprzyjemne zimno wdziera się do twojego gardła przy wzięciu wdechu, drapiąc swą nieczułością. Rozglądasz się na boki. Czy znalazłeś się tu sam, czy może ktoś ma do ciebie jeszcze dołączyć? Nie wiesz, po prostu tego nie wiesz. Jedynie co zamierzasz uczynić to iść przed siebie i robić swoje. Trochę czasu jeszcze do szwalni masz. Co tam znajdziesz? Oby nie cholerny kłopot. Chociaż te trzymają się ciebie jak jakiś złośliwy poltergeist. Niech żyje złośliwość losu. Niech, kurwa, żyje.
Rzut na spostrzegawczość, czy uda mi się zauważyć osóbkę, która mnie obserwuje... albo uznam to za zwierzę... lub cień zwierzęcia. Potrzebuje przebić lub wyrównać z spostrzegawczością (III): 75
Lykanon Harkness
Zawód : Funkcjonariusz Patrolu Egzekucyjnego
Wiek : 36
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You Either Die a Hero, or You Live Long Enough To See Yourself Become the Villain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Lykanon Harkness' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 81
'k100' : 81
W starej szwalni zjawiłam się już o piątej rano, gdy to na niebie wisiały jeszcze ciemne chmury, a nieprzyjemna zimowa mżawka piekła mnie w oczy. Palce kostniały na miotle, która miałam wrażenie, wstrzymywana jest przez wiatr. Ostatecznie więc zanim jeszcze podeszłam bliżej miejsca, w którym miałam tropić, zostawiłam ją w bezpiecznej komórce nieopodal jednej z kamienic, a tą zabezpieczyłam zaklęciami, aby nikt jej nie ukradł. Była dla mnie ważniejsza niż cokolwiek innego co posiadałam, może poza wisiorkiem z symbolem kruka, który nosiłam na szyi, a zamówiłam pod fałszywym nazwiskiem na Nokturnie.
Wiało przeraźliwie już od rana, miałam dość tej całej zimy stulecia, ale jakoś musiałam pracować. Pech, albo fart chciał, że zbyt rzadko przebywałam przy biurku w Ministerstwie, wciąż byłam w terenie, wiec w teorii powinnam już przyzwyczaić się do podobnych temperatur, ale jednak ten styczeń był wyjątkowo mroźny. Jak zwykle obserwowałam z cienia, spoglądałam jedynie i wyciągałam wnioski, a gdy te już się formułowały, dopiero wtedy ruszałam przed siebie. Byłam cicha, więc przemknięcie przed niestrzeżoną bramą zdawało się być zwykłą formalnością. Oddychałam spokojnie, gdy schowana za jednym z kontenerów obserwowałam, jak z budynku wyszła jedna kobieta niosąca coś na rodzaj worka po ziemniakach, prawdopodobnie wypełnionego teraz kamieniami, bo czemu inaczej ciągnęłaby go ziemi. Nie dostrzegłam żadnych innych oznak życia, więc na moment prześlizgnęłam się bliżej okna i obserwowałam co dzieje się w środku. Został tam na straży jeden mężczyzna, wyjątkowo siwy, ale dalej sprawiający wrażenie jurnego i gotowego stanąć w szranki, nawet na pięści. Dopiero gdy zauważyłam jego twarz, byłam pewna, że dobrze trafiłam. Wiele dni śledztwa, wypytywania, przesłuchań, zmarnowanych tropów, wszystko to w końcu doprowadziło mnie do Watford. Ciekawa byłam, czy Maghnus w ogóle zdaje sobie sprawę z tego co dzieje się na jego ziemiach, szybko jednak doszłam do wniosku, że tak. Były szlakiem prowadzącym z Londynu na północ, na ziemie Longbottoma, dalej względnie bezpieczne dla szlamich pomiotów. Kobieta wróciła po jakiejś godzinie, a ja w tym czasie zdołałam powiadomić nasz oddział egzekucyjny, a następnie usiadłam niedaleko na murku, mniej więcej na wysokości pierwszego piętra i przegryzając bakalie, obserwowałam, co ma miejsce. Zjawił się jakiś człowiek, a ja mrużąc oczy, dostrzegłam twarz, którą już kojarzyłam z wcześniejszych akcji z Ministerstwa. Członek plutonu egzekucyjnego, niezbyt młody, ale doświadczony. Szedł sam.
Obserwowałam, jak on rozgląda się w poszukiwaniu kogoś, ale wtedy też schowałam się za kawałek kolumny, dalej siedząc na dachu, na wysokości pierwszego piętra. Odczekałam tam, aż przejdzie dalej, a gdy to się stało, zeszłam powoli po drabince w dół i podążyłam jego krokami. Nie chciałam, aby mnie odnalazł, więc chowałam się za budynkami i wielkimi słupami, aż w końcu, gdy byłam bliżej niego. Wyciągnęłam różdżkę w dół. Nie chciałam go zaskoczyć, obawiałam się, że to skończy się szybkim odwrotem i wymierzeniem we mnie czaru, a przynajmniej ja bym tak zrobiła. Na ostatnich metrach uciekłam w bok, a potem schowałam się za czymś, co wyglądało na nigdy niedokończony murek i tam obserwowałam, co zrobi dalej mężczyzna z Ministerstwa. W budynku było teraz dwóch zdrajców, kobieta i mężczyzna. Szlamia krew, która niewiele zdawała sobie robić z obowiązujących przepisów, a miała zostać oskarżona o brak rejestracji różdżki. Byłam ciekawa, czy zaraz zjawi się cały pułk, czy może on będzie walczył sam. Doświadczenie powinno zwyciężyć.
rzut sporny - 83 +22 (talizman), skradanie na III
ekwipunek we wsiąkiewce
dorzucam na zdarzenie, bo Lykanon nie ma zarejestrowanej różdżki
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
The member 'Rita Runcorn' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Merlinie drogi, spójrz na siebie. Ani trochę nie idzie Ci wszystko po twojej myśli. Zawieje śniegu walą Ci w twarz, czujesz jak dłonie zaczynają być coraz bardziej sztywne, ale nie poddajesz się. Po prostu chowasz je w połach swojego munduru. Odznaka Patrolu połyskuje jedynie bladym światłem tego co Cię otacza wokół. Jesteś jedynie prawie na skraju jedynego oświetlonego miejsca. Już zaczynasz iść dalej, kiedy czujesz na sobie jakiś wzrok. Mimo to nadal zamierzasz iść dalej przed siebie. Powoli zamiast mokrego bruku, czujesz powolne chrupotanie białego śniegu pod swoim ciężkim obuwiem, które zaczyna sprawiać Ci trud tylko dlatego, że jest śnieg. Widać nikomu nie przeszkadza w Watford taka zmarźlina. A nuż sobie jakiś chujek skręci łeb i nie będzie kolejnego pieprzonego złodupca na świecie. Tak sobie pewnie pomyślałeś w głowie, kiedy odwracałeś się na boki. Ciepła para z twoich ust zajęła Ci widok z oczu, nie mogłeś dostrzec przez parę sekund niczego innego niż bieli jednego ze stanów skupienia. Jednak twój słuch zdecydowanie działał lepiej niż sądziłeś. Nie słyszałeś tylko swojego chrupotania, ale też kogoś innego. Dziwne. Nie znałeś tego faceta, a nawet nie wiesz czy powinieneś go widzieć o tej porze. Wydawało się też, że nie widział w takim świetle twojej odznaki. W porę jednak zauważasz jego różdżkę... i obsunięty kaszkiet. Nie podoba Ci się to. Swoją własną trzymasz w pogotowiu, aby w odpowiedniej chwili po prostu móc odeprzeć jego atak.
– Dobrodzieju, dobrodzieju. Pomóżcie w potrzebie! – Nie potrzebowałeś wyciągać swojej różdżki, jeszcze nie teraz. Zdałeś sobie jedynie sprawę z tego, że mężczyzna faktycznie nie był pierwszej świeżości, bo czułeś z jego strony odór wódki, która choć przetrawiona to w połączeniu z jego posturą i wyglądem sprawiała wrażenie, że nie tylko czuło się ją węchem, ale też widziało wzrokiem. Chociaż... twoje bystre oko zdawało sobie sprawę, że był wystarczająco zdrowo. – Dobrodzieju, pomóżcie! – Kazało Ci twoje sumienie mu pomóc, ale z drugiej strony zdawałeś sobie sprawę jeszcze z czego innego. Że tutaj było "albo on, albo ty". Nie wiedziałeś nawet czy może nie była to zasadzka. W końcu byłeś psem ministerstwa, sługusem. Mugolskie kobiety zanim były bite, patrzyły na ciebie wilkiem i wolałyby zostać zakatowane niż być dłużej w twojej obecności jeśli wiedzą jaka odznaka świeci przy twoim uniformie. Każdy dobrze pamięta Stoke-on-Trent. W ich głowach nadal kiełkuje się manifestacja tego, co się wydarzyło tam. A ty wiesz, że jesteś w tym wszystkim pionkiem na szachownicy. Nie jesteś nawet gońcem czy wieżą, jesteś jedynie pionkiem. Jesteś na pierwszej linii do odsiewu, jeśli wszystko się spierdoli. Ty jesteś zerem w świecie jedynek. Ważniejszych szych. Więc musisz żyć tak, aby przetrwać. Tylko nie chcesz uciekać niczym zwierzyna. Ty chcesz być łowcą, czuć się swobodnie i nieskrępowanie. Dlatego w pewnym momencie w twojej głowie kiełkuje się myśl. Powoli chcesz wyciągnąć różdżką i coś zrobić, ale zaraz wciągasz przez nos mroźne powietrze do płuc, które gilgocze i krzywdzi twoje nozdrza swym drapaniem. Dajesz sobie jednak jeszcze chwilę. Jeszcze jeden moment cierpliwości. Niech lepiej ją dobrze wykorzysta. Postanawiasz przystać póki co na stronę "aniołka" twojego sumienia, który stoi ci na ramieniu i podsuwa dobrą myśl. Dajesz mu chwilę, chwilę fleszy skierowanych na jego marność. Niech Ci mówi czego chce, albo niech znika. Wyjątkowo nie masz już humoru tego wieczoru, aby zajmować się poszukiwaniami kota czy innymi kolegami-pijakami. Kiwasz jedynie głową, że go słuchasz, a potem oblizujesz swoje spierzchnięte od zimna wargi. Lustrujesz go od góry do dołu, badasz każdy ruch. Ale niech mówi.
– Dobrodzieju, Jim Evans. Mówią mi Jim Evans. Ja nic złego nie proszę, ja nawet samego Merlina nie błagam tak jak błagam pana, zlitujcie się nade mną. Pieniędzy potrzebuję... – To Ci wystarczyło. To Ci wystarczyło, aby zaraz twój uścisk na rączce różdżki stał się bardziej stanowczy i mocniejszy. Czułeś jak drewno wbijało Ci się w skórę, ale tobie to nie przeszkadzało. Wyjąłeś ją po prostu z kieszeni. Widziałeś jak jego oczy stały się większe, usta zaczęło niemrawo i bez słowa otwierać się i zamykać. Nagle chyba zauważył też twoją odznakę, bo chciał się wycofać już w innym kierunku, kiedy nagle przyszpilony do latarni był prze ciebie coraz bardziej dociskany, aż nie poczuł czubka, teraz "szpiczastego jak kolec jeża" końca atrybutu każdego czarodzieja czystej lub połowicznie krwi. Twoje usta w przeciwieństwie do jego otwierały się, ale za nimi szły też drgania krtani i użytek aparatu mowy. Widział jak twoje brwi zniżyły się, a ty faktycznie zacząłeś na niego mówić złowrogo.
– Łajdaku ty, ty paskudna cholero, bandyto zdradziecki. Jest noc, zaraz porządni ludzie idą spać, ale ty musisz zaczepiać w swoim stanie innych, aby zaspokoić swój głód alkoholowy. Wiesz co z takimi robimy? Wpierdalamy ich do celi na trzy dni, bez chleba. Bez niczego, dopóty na drugi dzień pod wieczór nie zaczną skamleć, że już nigdy szyjki butelki do ust nie przytkną. Tak ich tam uczymy wstrzemięźliwości i trzeźwości. Ty mi tu kurwa zważ na słowa i prędzej piechrzaj, bo jak nie to ci taki mandat pierdolnę, że nie da rady się wypłacić. Paragrafów mogę znaleźć kilka... – Zapowietrzałeś się, mówiłeś te słowa tylko dlatego, że zdawałeś sobie sprawę w jakich czasach przyszło żyć tobie i innym ludziom. Czułeś w uszach dudnienie swojego serca, jak zaczynałeś... Nie, chciałeś go rozszarpać. Tylko dlatego, że miał czelność zapytać Cię o taką rzecz. Ale zaraz przypominasz sobie jedną z metod, którą psychoterapeutka poradziła Ci abyś stosował, kiedy faktycznie masz chęć stworzenia komuś krzywdy. Faktyczne dziesięć oddechów i myślenie o tym co dla ciebie najważniejsze. A teraz... Najważniejszym było dowiedzenie się czego więcej chciał ten gość. Więc jedynie stopujesz siebie ręką, aby po chwili przymrużyć powieki i kazać mu mówić dalej. Lecz różdżki nie zabrałeś...
– Okup... Szmalcownicy... Rodzinę mi zabierają, żonę zabić. Ja nie wiem co zrobić, proszę. Chcą tylko trochę pieniędzy, ja nie potrzebuję aż tak nader dużo. Tylko trochę, oni mi potem pomogą... Ja, panie funkcjonarijuszuszu, ja przepraszam. Przysięgam, to ostatni raz jak piję, przepraszam... – Zaczął się kajać i mylić w wyrażaniu słów mężczyzna, ale ty spokojnie pozwalasz mu na to. Bo o to nagle czujesz sobie w ten... autorytet. To coś, co powoduje, że czujesz się ważny. Że nie jesteś jagnięciem, które czeka rzeź. Jesteś teraz tygrysem, zdolnym go rozszarpać na jedną myśl "diabolicznego" siebie. Wciąż jednak słuchasz dalej jego tłumaczeń... Ale rozglądasz się w kierunku trasy... Czy nikt nie idzie od kierunku starej szwalni.
– Dobrodzieju, dobrodzieju. Pomóżcie w potrzebie! – Nie potrzebowałeś wyciągać swojej różdżki, jeszcze nie teraz. Zdałeś sobie jedynie sprawę z tego, że mężczyzna faktycznie nie był pierwszej świeżości, bo czułeś z jego strony odór wódki, która choć przetrawiona to w połączeniu z jego posturą i wyglądem sprawiała wrażenie, że nie tylko czuło się ją węchem, ale też widziało wzrokiem. Chociaż... twoje bystre oko zdawało sobie sprawę, że był wystarczająco zdrowo. – Dobrodzieju, pomóżcie! – Kazało Ci twoje sumienie mu pomóc, ale z drugiej strony zdawałeś sobie sprawę jeszcze z czego innego. Że tutaj było "albo on, albo ty". Nie wiedziałeś nawet czy może nie była to zasadzka. W końcu byłeś psem ministerstwa, sługusem. Mugolskie kobiety zanim były bite, patrzyły na ciebie wilkiem i wolałyby zostać zakatowane niż być dłużej w twojej obecności jeśli wiedzą jaka odznaka świeci przy twoim uniformie. Każdy dobrze pamięta Stoke-on-Trent. W ich głowach nadal kiełkuje się manifestacja tego, co się wydarzyło tam. A ty wiesz, że jesteś w tym wszystkim pionkiem na szachownicy. Nie jesteś nawet gońcem czy wieżą, jesteś jedynie pionkiem. Jesteś na pierwszej linii do odsiewu, jeśli wszystko się spierdoli. Ty jesteś zerem w świecie jedynek. Ważniejszych szych. Więc musisz żyć tak, aby przetrwać. Tylko nie chcesz uciekać niczym zwierzyna. Ty chcesz być łowcą, czuć się swobodnie i nieskrępowanie. Dlatego w pewnym momencie w twojej głowie kiełkuje się myśl. Powoli chcesz wyciągnąć różdżką i coś zrobić, ale zaraz wciągasz przez nos mroźne powietrze do płuc, które gilgocze i krzywdzi twoje nozdrza swym drapaniem. Dajesz sobie jednak jeszcze chwilę. Jeszcze jeden moment cierpliwości. Niech lepiej ją dobrze wykorzysta. Postanawiasz przystać póki co na stronę "aniołka" twojego sumienia, który stoi ci na ramieniu i podsuwa dobrą myśl. Dajesz mu chwilę, chwilę fleszy skierowanych na jego marność. Niech Ci mówi czego chce, albo niech znika. Wyjątkowo nie masz już humoru tego wieczoru, aby zajmować się poszukiwaniami kota czy innymi kolegami-pijakami. Kiwasz jedynie głową, że go słuchasz, a potem oblizujesz swoje spierzchnięte od zimna wargi. Lustrujesz go od góry do dołu, badasz każdy ruch. Ale niech mówi.
– Dobrodzieju, Jim Evans. Mówią mi Jim Evans. Ja nic złego nie proszę, ja nawet samego Merlina nie błagam tak jak błagam pana, zlitujcie się nade mną. Pieniędzy potrzebuję... – To Ci wystarczyło. To Ci wystarczyło, aby zaraz twój uścisk na rączce różdżki stał się bardziej stanowczy i mocniejszy. Czułeś jak drewno wbijało Ci się w skórę, ale tobie to nie przeszkadzało. Wyjąłeś ją po prostu z kieszeni. Widziałeś jak jego oczy stały się większe, usta zaczęło niemrawo i bez słowa otwierać się i zamykać. Nagle chyba zauważył też twoją odznakę, bo chciał się wycofać już w innym kierunku, kiedy nagle przyszpilony do latarni był prze ciebie coraz bardziej dociskany, aż nie poczuł czubka, teraz "szpiczastego jak kolec jeża" końca atrybutu każdego czarodzieja czystej lub połowicznie krwi. Twoje usta w przeciwieństwie do jego otwierały się, ale za nimi szły też drgania krtani i użytek aparatu mowy. Widział jak twoje brwi zniżyły się, a ty faktycznie zacząłeś na niego mówić złowrogo.
– Łajdaku ty, ty paskudna cholero, bandyto zdradziecki. Jest noc, zaraz porządni ludzie idą spać, ale ty musisz zaczepiać w swoim stanie innych, aby zaspokoić swój głód alkoholowy. Wiesz co z takimi robimy? Wpierdalamy ich do celi na trzy dni, bez chleba. Bez niczego, dopóty na drugi dzień pod wieczór nie zaczną skamleć, że już nigdy szyjki butelki do ust nie przytkną. Tak ich tam uczymy wstrzemięźliwości i trzeźwości. Ty mi tu kurwa zważ na słowa i prędzej piechrzaj, bo jak nie to ci taki mandat pierdolnę, że nie da rady się wypłacić. Paragrafów mogę znaleźć kilka... – Zapowietrzałeś się, mówiłeś te słowa tylko dlatego, że zdawałeś sobie sprawę w jakich czasach przyszło żyć tobie i innym ludziom. Czułeś w uszach dudnienie swojego serca, jak zaczynałeś... Nie, chciałeś go rozszarpać. Tylko dlatego, że miał czelność zapytać Cię o taką rzecz. Ale zaraz przypominasz sobie jedną z metod, którą psychoterapeutka poradziła Ci abyś stosował, kiedy faktycznie masz chęć stworzenia komuś krzywdy. Faktyczne dziesięć oddechów i myślenie o tym co dla ciebie najważniejsze. A teraz... Najważniejszym było dowiedzenie się czego więcej chciał ten gość. Więc jedynie stopujesz siebie ręką, aby po chwili przymrużyć powieki i kazać mu mówić dalej. Lecz różdżki nie zabrałeś...
– Okup... Szmalcownicy... Rodzinę mi zabierają, żonę zabić. Ja nie wiem co zrobić, proszę. Chcą tylko trochę pieniędzy, ja nie potrzebuję aż tak nader dużo. Tylko trochę, oni mi potem pomogą... Ja, panie funkcjonarijuszuszu, ja przepraszam. Przysięgam, to ostatni raz jak piję, przepraszam... – Zaczął się kajać i mylić w wyrażaniu słów mężczyzna, ale ty spokojnie pozwalasz mu na to. Bo o to nagle czujesz sobie w ten... autorytet. To coś, co powoduje, że czujesz się ważny. Że nie jesteś jagnięciem, które czeka rzeź. Jesteś teraz tygrysem, zdolnym go rozszarpać na jedną myśl "diabolicznego" siebie. Wciąż jednak słuchasz dalej jego tłumaczeń... Ale rozglądasz się w kierunku trasy... Czy nikt nie idzie od kierunku starej szwalni.
Lykanon Harkness
Zawód : Funkcjonariusz Patrolu Egzekucyjnego
Wiek : 36
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You Either Die a Hero, or You Live Long Enough To See Yourself Become the Villain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Okolica była spokojna, jedynie zimny wiatr i śnieg doskwierały w takich momentach, jak ten. Byłam spokojna, jak zwykle zresztą, oddech miałam lekki i głęboki, gdy to nasłuchiwałam kroków, skryta za czymś na rodzaj murku. Nie wątpiłam w umiejętności tego człowieka, skoro reprezentował pułk egzekucyjny, ale równocześnie obawiałam się, że Ministerstwo mogło nie docenić przeciwnika, jeśli wysłało tylko jednego człowieka. To nie kwestia współczucia, czy potrzeby udowodnienia i sprawdzenia siebie, a zwykła ciekawość, tą, która była dla mnie typowa, sprawiła, że tkwiłam w tym miejscu, uszy i oczy mając szeroko otwarte. Gdzieś z tyłu usłyszałam jeszcze jedną parę stóp, idącą nieco mniej miarowo. Wychyliłam dosłownie jedno oko i spostrzegłam mężczyznę, który miał na sobie krzywo założony kaszkiet. Wtem odezwał się tonem, który dodatkowo mnie zaciekawił. Był wyraźnie zrozpaczony, pragnął litości, pożałowania. Zapewne bieda zajrzała mu w oczy, w trakcie wojny nie było o nią ciężko. Cały dzień spędzony w tej okolicy sprawił, że moje zmysły wytężały się, ale jakie było moje zdziwienie, gdy nagle Lykanon Harkness huknął. Donośny głos, pożerane niemal hausty powietrza nakręcały go. Oh, nie tak... Cmoknęłam krótko pod nosem, wiedząc, że podobnym zachowaniem nie wydobędzie informacji, przestraszył go, a nie wiedział nawet, jakie były powody tej zaczepki. Groził celą, głodem, mandatem. Wtem mężczyzna wyrzekł kolejne słowa, wyraźnie zdesperowany i zmartwiony. Chodziło o jego żonę porwaną przez szmalcowników. Czyli stał tam szlamolub, co chciał ukryć swoją mugolkę. Wyprostowałam plecy i wyszłam zza murku, a moja mina od razu przybrała miłe i koleżeńskie kolory.
— Szmalcownicy? — powiedziałam już od wejścia, niemal przykładając dłonie do ust w geście zdziwienia. Moje pojawienie się tam było zaskakujące zapewne dla obydwojga, wcześniej byłam schowana i nie powinni móc mnie dostrzec. — Sprawdziłam tamten teren i widzę, że wróciłam w dobrym momencie — zaczęłam, zbliżając się do mężczyzn, a od jednego z nich wyraźnie dało się wyczuć smród przetrawionego alkoholu. Pachniał tak jak czasem pachnie Nokturn o trzeciej w nocy w Białej Wywernie. Nie dałam jednak po sobie poznać, że to poczułam, albo, że mi to przeszkadza. Byłam kiedyś barmanką w tej spelunie, doskonale radziłam sobie z podobnymi pijakami. Jakoś trzeba było zarabiać. Kiwnęłam głową do Lykanona, aby wiedział, że go rozpoznałam. — Ma pan szczęście, bo jesteśmy z Ministerstwa. Na terenie kraju zaczęli działać podrabiańcy, co, zamiast stosować się prawa, porywają niewinnych ludzi, jak pana żona. Przecież nic nie zrobiła, prawda? Nie była poszukiwana? — spytałam dla formalności, znałam na pamięć wszystkich poszukiwanych w tym kraju, taką miałam pracę. Pijaczyna kiwnął głową w potwierdzeniu moich słów, a w jego oczach pojawiło się coś na rodzaj iskierki nadziei. — No właśnie! Więc nie powinna znaleźć się w ich rękach! — podeszłam na krok bliżej do mężczyzny i chociaż wpatrywałam się teraz w Harknessa, tak położyłam dłoń na ramieniu pijaka.
— Jak się pan nazywa? — spytałam.
— Ja... Ja jest-em Jim Evans, a moja żona to Stephanie... — głos mu drżał i czknął w międzyczasie.
— Nazywam się Amelia Wadock, a to jest Simon Brown — wskazałam gestem na Lykanona, łapiąc jego spojrzenie. Jeśli do tej pory nie domyślił się, albo nie rozpoznał mnie, tak teraz miał podane jasno na tacy, że jestem z nim. Zamierzałam jednak brnąć dalej w kłamstwo, bo widziałam potencjał dla całej sytuacji. — Niech pan posłucha. Tam... — wskazałam na starą szwalnię — ...kryje się dwóch ludzi, którzy podszywają się pod patrole Ministerstwa. Porywają takich jak pana żona dla okupów. To przestępcy. Niech nam pan pomoże wywabić ich ze środka. Wiedzą, że ich poszukujemy... Ale pana nie znają! Złapiemy ich i przesłuchamy. Szajka działa w tej okolicy, na pewno będą wiedzieć, gdzie przetrzymywana jest pana żona — gdy Tobias nieco bardziej mi zaufał, obeszłam go lekko za plecy, niby rozglądając się po okolicy, a gdzie na chwilę spojrzał w bok i odwrócił ode mnie wzrok, ja mrugnęłam do Lykanona, uśmiechając się pod nosem. Usiłowałam nie zostawić temu pijaczynie wyboru, mógł być doskonałą przynętą. Na otwartym terenie mieliśmy ze szlamami znacznie większe szanse. W szwalni zapewne mieli obrane drogi ucieczki, znali swoje kryjówki, zaś biały puch zdradzał tajemnice.
— Szmalcownicy? — powiedziałam już od wejścia, niemal przykładając dłonie do ust w geście zdziwienia. Moje pojawienie się tam było zaskakujące zapewne dla obydwojga, wcześniej byłam schowana i nie powinni móc mnie dostrzec. — Sprawdziłam tamten teren i widzę, że wróciłam w dobrym momencie — zaczęłam, zbliżając się do mężczyzn, a od jednego z nich wyraźnie dało się wyczuć smród przetrawionego alkoholu. Pachniał tak jak czasem pachnie Nokturn o trzeciej w nocy w Białej Wywernie. Nie dałam jednak po sobie poznać, że to poczułam, albo, że mi to przeszkadza. Byłam kiedyś barmanką w tej spelunie, doskonale radziłam sobie z podobnymi pijakami. Jakoś trzeba było zarabiać. Kiwnęłam głową do Lykanona, aby wiedział, że go rozpoznałam. — Ma pan szczęście, bo jesteśmy z Ministerstwa. Na terenie kraju zaczęli działać podrabiańcy, co, zamiast stosować się prawa, porywają niewinnych ludzi, jak pana żona. Przecież nic nie zrobiła, prawda? Nie była poszukiwana? — spytałam dla formalności, znałam na pamięć wszystkich poszukiwanych w tym kraju, taką miałam pracę. Pijaczyna kiwnął głową w potwierdzeniu moich słów, a w jego oczach pojawiło się coś na rodzaj iskierki nadziei. — No właśnie! Więc nie powinna znaleźć się w ich rękach! — podeszłam na krok bliżej do mężczyzny i chociaż wpatrywałam się teraz w Harknessa, tak położyłam dłoń na ramieniu pijaka.
— Jak się pan nazywa? — spytałam.
— Ja... Ja jest-em Jim Evans, a moja żona to Stephanie... — głos mu drżał i czknął w międzyczasie.
— Nazywam się Amelia Wadock, a to jest Simon Brown — wskazałam gestem na Lykanona, łapiąc jego spojrzenie. Jeśli do tej pory nie domyślił się, albo nie rozpoznał mnie, tak teraz miał podane jasno na tacy, że jestem z nim. Zamierzałam jednak brnąć dalej w kłamstwo, bo widziałam potencjał dla całej sytuacji. — Niech pan posłucha. Tam... — wskazałam na starą szwalnię — ...kryje się dwóch ludzi, którzy podszywają się pod patrole Ministerstwa. Porywają takich jak pana żona dla okupów. To przestępcy. Niech nam pan pomoże wywabić ich ze środka. Wiedzą, że ich poszukujemy... Ale pana nie znają! Złapiemy ich i przesłuchamy. Szajka działa w tej okolicy, na pewno będą wiedzieć, gdzie przetrzymywana jest pana żona — gdy Tobias nieco bardziej mi zaufał, obeszłam go lekko za plecy, niby rozglądając się po okolicy, a gdzie na chwilę spojrzał w bok i odwrócił ode mnie wzrok, ja mrugnęłam do Lykanona, uśmiechając się pod nosem. Usiłowałam nie zostawić temu pijaczynie wyboru, mógł być doskonałą przynętą. Na otwartym terenie mieliśmy ze szlamami znacznie większe szanse. W szwalni zapewne mieli obrane drogi ucieczki, znali swoje kryjówki, zaś biały puch zdradzał tajemnice.
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Śnieżny puch niczym biały płaszcz powoli przykrywał wasze odzienie. Zdawało się nawet, że gdybyście stali tutaj dłużej to zaczynałby się zwiększać. W taki zimowy wieczór nawet sam szatan cieszyłby się z faktu, że skurwysyny kroczące po ziemi zamarzają. Dla niego to dobrze - dużo więcej "miłych" gości w jego salach. Ale tobie to nie przeszkadzało obecnie. Wiedziałeś, że to wszystko co teraz robisz to tylko i wyłącznie maska. Co gorsza - twoja własna maska, której używałeś do tego, aby przetrwać w tym porąbanym świecie w jakim dane Ci było żyć wraz z innymi ludźmi. Jesteś tylko rybą, która płynie z nurtem, aby twoje instynkty pomogły Ci wstać następnego dnia z łóżka, a nie leżeć w trumnie. Inni mogli grać w otwarte karty - ty musisz się dostosować. Nie wiesz ile to jeszcze potrwa, ale masz nadzieję, że jeszcze trochę i będzie tego wszystkiego dosyć. Ale jak o tym wszystkim myślisz to nagle nie wiesz - ale o co chodzi? Czego już dosyć? Tak bardzo zatraciłeś się w przetrwaniu, że nawet nie wiesz jaki był tego cel. Czyścisz więc swoją głowę z myśli, aby zaraz zauważyć, że finalnie nie jesteś sam. Zaraz dołącza do ciebie ktoś. Już chcesz celować różdżką, kiedy zaraz wychodzą kolejne słowa. Sojusznik? Wróg? Ktokolwiek? Brak Ci teraz było jakichkolwiek chęci na to, aby określać kim była kobieta. Ważne było, że pomoże tobie w rozprawieniu się z tym człowiekiem. Teraz to ona mówiła. Ty zbierałeś informacje. Szufladkowałeś je, myślałeś nad nimi, aż ostatecznie... Ostatecznie wiedziałeś co odpowiedzieć.
– Nie ma sprawy, Wadock. – Wczułeś się w swoją rolę. Nagle stałeś się Simonem Brownem, a nie Lykanonem Harknessem. Tylko czym to się aż tak różniło, kiedy w obu sytuacjach nadal byłeś tym gościem, którego się nienawidziło. Mimo to wyciągasz zza płaszcza swoją odznakę raz jeszcze, pokazując ministerialne logo. – Jak wspominaliśmy, jesteśmy z ministerstwa. Badamy obecną sytuację związaną z porywaniami przez szmalcowników. Ministerstwo kładzie powoli kres temu wszystkiemu, ale nie dajemy rady w obecnych sytuacjach. Nie możemy pozwolić sobie na samowolkę, dlatego wszelkie donosy na temat takich sytuacji są potrzebne i wręcz doceniane. To część wzorowej postawy obywatelskiej, obywatelu Evans. A pan... Chyba jest raczej po stronie ministerstwa, prawda? – Dodałeś, jakby dla upewnienia się, że mężczyzna nie zacznie pragnąć uciec. Widziałeś po jego twarzy, że jednak był bardziej zaaferowany twoją nową towarzyszką niż tobą. To świetnie, miałeś w tym czasie okazję do tego, aby przyszykować się. Kiedy on był zajęty obserwowaniem domostwa w którym przesiadywali "podszywacze", przeszedł bliżej do "Wadock", zaczynając szeptać jej na ucho. – Powinniśmy i tak uważać. To przeklęty miłośnik mugoli, jeszcze może nas sprzedać do swoich. Dajmy mu więc szansę, a potem mu wyczyśćmy pamięć. Chyba, że ty masz lepszy plan. Nie potrzebujemy, aby nam zaraz biegał po Watford i mówił, że atakują... Chcę tu jeszcze trochę pomieszkać... – Nie byłeś nigdy chętny na wielkie zmiany. Nie przeszkadzały Ci przeprowadzki, jednak dobrze wiedziałeś dlaczego mieszkasz w Watford. W Skrzydle. Za dużo wspomnień z tym związanych. Chyba najbardziej pozytywnych w życiu jakie miałeś. Nie chciałeś uciekać z tego miejsca. Dlatego chciałeś jak najwięcej balansować nad tym, aby temu gościowi wymazać pamięć. Niepotrzebne było "chodzenie po trupach", aby kompletnie osiągnąć cel. Ale z drugiej strony? Nie wiedziałeś jaki scenariusz obierze całe spotkanie. W myślach biłeś się co jeszcze powiedzieć, ale zaraz odpuściłeś.
– Obywatelu Evans. Niech nie myśli o tym, aby nie bać się. Jest pan w rękach doświadczonych funkcjonariuszy, którzy poradzą sobie z nimi. Potrzebujemy jednak dobrego wabika. Kogoś z odwagą, której brakuje większości społeczeństwa. Potrzebujemy PANA, panie Evans. Jeśli potrafi pan w taki mróz zapytać kogokolwiek o pomoc z pana żoną, to i jest pan gotów do tego, aby położyć kres tym abordażom na wolność mieszkańców Watford, prawda? – Dawałeś mu motywacyjne pep-talk tylko po to, aby mężczyzna czuł, że wam się przyda. A tak naprawdę był niczym innym niż fortelem, abyście sami nie oberwali. Mądrze dla was, niemądrze dla niego. Ale hej, jest w otoczeniu funkcjonariuszy, więc to na pewno doda mu pewności siebie. Evans rozejrzał się na was, zaraz spojrzał jednak bliżej twojej towarzyszki. Chyba bardziej podobało mu się podejście jakie do niego prezentowała.
– D-dobrze. Ja się postaram pomóc. Tylko... Tylko załatwmy ich szybko to może jeszcze powiedzą, gdzie są inni. To i może jeszcze jakieś zasługi za to dostaniemy, prawda? – Powiedział już coraz chętniejszy do współpracy Evans, kiedy dowiedział się, że może pomóc. Zwłaszcza komuś tak miłemu jak funkcjonariuszka Wadock. Dobrą kreację wytworzyła na potrzeby tego ich krótkiego przedsięwzięcia. Jeśli trzeba było - mógłbyś być milszy, ale to ona zajęła wersję tej dobrej. Ty musisz być szorstki, niemiły, nieprzyjemny. To, czego się oczekuje od złego gliny. Zaraz jednak walnąłeś Evansa w ramię. – No, Evans! Chyba nie sądziłeś, że tylko ty masz zamiar ich wszystkich uratować. Jazda przed nami, aż nie zauważysz szwalni. – Mimika nie zdradzała już żadnej emocji, kiedy zostawaliście w dystansie od niego na tyle, że mogliście spokojnie rozmawiać. – Z drugiej strony, jeśli rozmażą go na ścianie to nie będę miał nic przeciwko temu, że będę mógł wrzucić ich do Tower na tydzień aż zdechną. W końcu zabiją człowieka... Zabiją swojego... Ale o tym nie muszą wiedzieć. – Dodałeś, aby zaraz wyciągnąć rękę. – Harkness... Strażniczka? Potrafię was czasem rozpoznać. No i żaden funkcjonariusz nie musi udawać, że jest tym kim nie jest. – Oprócz ciebie.
– Nie ma sprawy, Wadock. – Wczułeś się w swoją rolę. Nagle stałeś się Simonem Brownem, a nie Lykanonem Harknessem. Tylko czym to się aż tak różniło, kiedy w obu sytuacjach nadal byłeś tym gościem, którego się nienawidziło. Mimo to wyciągasz zza płaszcza swoją odznakę raz jeszcze, pokazując ministerialne logo. – Jak wspominaliśmy, jesteśmy z ministerstwa. Badamy obecną sytuację związaną z porywaniami przez szmalcowników. Ministerstwo kładzie powoli kres temu wszystkiemu, ale nie dajemy rady w obecnych sytuacjach. Nie możemy pozwolić sobie na samowolkę, dlatego wszelkie donosy na temat takich sytuacji są potrzebne i wręcz doceniane. To część wzorowej postawy obywatelskiej, obywatelu Evans. A pan... Chyba jest raczej po stronie ministerstwa, prawda? – Dodałeś, jakby dla upewnienia się, że mężczyzna nie zacznie pragnąć uciec. Widziałeś po jego twarzy, że jednak był bardziej zaaferowany twoją nową towarzyszką niż tobą. To świetnie, miałeś w tym czasie okazję do tego, aby przyszykować się. Kiedy on był zajęty obserwowaniem domostwa w którym przesiadywali "podszywacze", przeszedł bliżej do "Wadock", zaczynając szeptać jej na ucho. – Powinniśmy i tak uważać. To przeklęty miłośnik mugoli, jeszcze może nas sprzedać do swoich. Dajmy mu więc szansę, a potem mu wyczyśćmy pamięć. Chyba, że ty masz lepszy plan. Nie potrzebujemy, aby nam zaraz biegał po Watford i mówił, że atakują... Chcę tu jeszcze trochę pomieszkać... – Nie byłeś nigdy chętny na wielkie zmiany. Nie przeszkadzały Ci przeprowadzki, jednak dobrze wiedziałeś dlaczego mieszkasz w Watford. W Skrzydle. Za dużo wspomnień z tym związanych. Chyba najbardziej pozytywnych w życiu jakie miałeś. Nie chciałeś uciekać z tego miejsca. Dlatego chciałeś jak najwięcej balansować nad tym, aby temu gościowi wymazać pamięć. Niepotrzebne było "chodzenie po trupach", aby kompletnie osiągnąć cel. Ale z drugiej strony? Nie wiedziałeś jaki scenariusz obierze całe spotkanie. W myślach biłeś się co jeszcze powiedzieć, ale zaraz odpuściłeś.
– Obywatelu Evans. Niech nie myśli o tym, aby nie bać się. Jest pan w rękach doświadczonych funkcjonariuszy, którzy poradzą sobie z nimi. Potrzebujemy jednak dobrego wabika. Kogoś z odwagą, której brakuje większości społeczeństwa. Potrzebujemy PANA, panie Evans. Jeśli potrafi pan w taki mróz zapytać kogokolwiek o pomoc z pana żoną, to i jest pan gotów do tego, aby położyć kres tym abordażom na wolność mieszkańców Watford, prawda? – Dawałeś mu motywacyjne pep-talk tylko po to, aby mężczyzna czuł, że wam się przyda. A tak naprawdę był niczym innym niż fortelem, abyście sami nie oberwali. Mądrze dla was, niemądrze dla niego. Ale hej, jest w otoczeniu funkcjonariuszy, więc to na pewno doda mu pewności siebie. Evans rozejrzał się na was, zaraz spojrzał jednak bliżej twojej towarzyszki. Chyba bardziej podobało mu się podejście jakie do niego prezentowała.
– D-dobrze. Ja się postaram pomóc. Tylko... Tylko załatwmy ich szybko to może jeszcze powiedzą, gdzie są inni. To i może jeszcze jakieś zasługi za to dostaniemy, prawda? – Powiedział już coraz chętniejszy do współpracy Evans, kiedy dowiedział się, że może pomóc. Zwłaszcza komuś tak miłemu jak funkcjonariuszka Wadock. Dobrą kreację wytworzyła na potrzeby tego ich krótkiego przedsięwzięcia. Jeśli trzeba było - mógłbyś być milszy, ale to ona zajęła wersję tej dobrej. Ty musisz być szorstki, niemiły, nieprzyjemny. To, czego się oczekuje od złego gliny. Zaraz jednak walnąłeś Evansa w ramię. – No, Evans! Chyba nie sądziłeś, że tylko ty masz zamiar ich wszystkich uratować. Jazda przed nami, aż nie zauważysz szwalni. – Mimika nie zdradzała już żadnej emocji, kiedy zostawaliście w dystansie od niego na tyle, że mogliście spokojnie rozmawiać. – Z drugiej strony, jeśli rozmażą go na ścianie to nie będę miał nic przeciwko temu, że będę mógł wrzucić ich do Tower na tydzień aż zdechną. W końcu zabiją człowieka... Zabiją swojego... Ale o tym nie muszą wiedzieć. – Dodałeś, aby zaraz wyciągnąć rękę. – Harkness... Strażniczka? Potrafię was czasem rozpoznać. No i żaden funkcjonariusz nie musi udawać, że jest tym kim nie jest. – Oprócz ciebie.
Lykanon Harkness
Zawód : Funkcjonariusz Patrolu Egzekucyjnego
Wiek : 36
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You Either Die a Hero, or You Live Long Enough To See Yourself Become the Villain
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Starsi ludzie nie lubili tracić swoich drogocennych przedmiotów i często byli gotowi oddać każde pieniądze, aby odzyskać rodzinne pamiątki, które mieli zamiar przekazać swoim dzieciom. Roger nieczęsto jednak przyjmował takie sprawy, wiedząc, że owe starsze osoby wcale nie mają na tyle finansów, aby faktycznie stać ich było na detektywa, a ponadto takich złodziejaszków drobnych przedmiotów często trudno było namierzyć i Bennett uważał, że szkoda na to jego czasu, mimo, że rozumiał ból i tęsknotę za ukochanymi przedmiotami, w których często zaklęte były wspomnienia z wielu lat.
Ta sprawa była jednak nieco inna. Okradziona osoba nie tylko okazała się wystarczająco majętna, aby na jego usługi sobie faktycznie pozwolić bez dużego uszczerbku w rodzinnym skarbcu, ale przy okazji w sprawie był trop. Niezbyt mocny, to prawda, ale jednak trop, za którym Bennett mógł podążać, a z tego coś już mogło przecież wyjść. Dlatego też Roger zgodził się sprawę przyjąć i tego dnia, odziany w czarodziejską szatę, udał się do Watford. Miasto znajdowało się w bliskim sąsiedztwie stolicy, toteż nawet nie spodziewał się, że zobaczy w nim jakiegoś mugola: ci, którzy nie uciekli, musieli się gdzieś skrywać.
Od razu skierował swoje kroki w stronę ulicy na której znajdował się lombard. To w nim podobno był widziany złodziej. Widział go zaś nie kto inny, a mąż głównej poszkodowanej, który z kolei znał złodzieja z opisu żony. Miał być młody, o cygańskiej urodzie, na pewno nie wzbudzał więc tym zaufania i Roger był pewny, że jeśli pracownik kogoś takiego widział to pewnie go pamięta. Chłopak miał też być tam widziany kilka innych razy przez mieszkającą w kamienicy naprzeciwko starszą panią, która jednak trafiła dwa dni temu do Munga, toteż Bennett nie miał jak z nią porozmawiać.
Nie mógł jednak przecież wpaść do lombardu i po prostu wypytywać o chłopaka o dokładnie takim rysopisie, bo właściciel na pewno od razu by się zorientował. Wojna trawiąca kraj i spadająca gwiazda sprzyjały mu jednak. Wielu młodych chłopaków znikało, wiele rodzin martwiło się o swoje dzieci. Zaczął więc wchodzić do lokali obok, pytając o krewnego o podobnym rysopisie, który zniknął w ostatnim czasie w okolicy Watford. Ludzie zaś, często o zmęczonych życiem twarzach, wyraźnie próbowali odszukać w pamięci takiej osoby, której Roger poszukiwał, nie znajdując jednak nikogo. To samo, niestety, stało się i w lombardzie. Co prawda w spojrzeniu mężczyzny pojawił się błysk, ale ostatecznie nie udało się Rogerowi niczego z niego wyciągnąć, mimo że specjalnie przedłużał rozmowę, zachwalając znajdujące się za ladą cuda i nawet kupując ładną., choć niezbyt kosztowną, zapalniczkę.
Wyszedł, niezadowolony. Czuł, że przyjdzie mu po prostu czatować pod Lombardem przez kilka najbliższych dni. Dziś oczywiście nie mógł tego zrobić, przynajmniej nie bez zmiany ubrania, ale to też nie oznaczało, że musiał od razu znikać z okolicy. Opuściwszy go, wyszedł na ulicę, siadając na ławce niedaleko. Pozornie wpatrzony w przestrzeń, lustrował spojrzeniem okolicę, sięgając za pazuchę po fajkę. Nikt nie powinien się dziwić, że zmartwiony krewny postanowił wziąć chwilę oddechu po nieudanych poszukiwaniach.
Zresztą, Roger nie należał do osób, które szczególnie zwracały uwagę. Typowa twarz i typowa postura, wraz z niewyróżniającym się wcale odzieniem pozwalały mu się zawsze dobrze wtopić w tłum. Był więc niemal pewnym że nawet jeśli któryś ze sklepikarzy przejdzie teraz obok niego to nawet nie poświęci mu myśli.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stary Poe znał go już jakiś czas i bardzo chętnie odbierał od niego przedmioty, nigdy nie pytając o ich pochodzenie. Doskonale zdawał sobie sprawę, jak działał ten świat, a jeszcze lepiej znał się na ludziach. Widząc go w łachmanach oddającego fanty wyraźnie nie pasujące do jego sytuacji dodawał dwa do dwóch, ale nigdy ie komentował. Przeszłość przedmiotów go nie obchodziła. James zdawał sobie sprawę, że były warte znacznie więcej niż za nie dostawał, a dostawał często byle knuty, ale za te pieniądze mógł kupić na targu jedzenie, które zabierał do Doliny, a teraz te były mu potrzebne znacznie bardziej niż kiedykolwiek. Choć nie wątpił w zaradność siostry i żony, zbyt dobrze zdawał sobie sprawę, że ich potrzeby i związane z tym potrzeby dopiero narodzonego dziecka będą wymagać znacznie więcej niż przynosił do tej pory do domu. O tym, że jego córka miała być chora, nawet nie wiedział. Trudno było mu przewidzieć, co będzie potrzebne. Ubranka, koce, butelki? Nie wiedział skąd je wziąć nawet. Czasy były trudne, o wszystko było trudno a tacy jak oni rzadko kiedy mogli wejść do sklepu i nawet jeśli mieli pieniądze, kupić to, co potrzebowali, gdy sprzedawcy przekonani byli, że to nie miejsce dla nich. Zostawi to dziewczynom, ale potrzebowali pieniędzy, tym bardziej, że musiał zapłacić pani Woolman za gościnę, za opiekę nad Eve. Aisha nie odpracuje całości, nie wynagrodzi jej wartości zajmowanego przez nie pokoju.
Szedł wzdłuż ulicy, w stronę lombardu. W kieszeni miał zerwaną bransoletkę, nie sądził, że była wiele warta — cienka, lekko zaśniedziałą, ale tylko to miał. Uniósł wzrok na siedzącego na ławce mężczyznę. Niezbyt się wyróżniał, wyglądał jak jeden z wielu, których mijał tu codziennie. Przemknął tylko po nim wzrokiem, gdy ten odpalał fajkę i wsunął dłonie w kieszenie nieco głębiej. Półmrok wydawał się być głębszy niż zwykle, a to za sprawką ciężkich gradowych chmur, które nadciągnęły nad miasteczko. Spojrzał w górę, zastanawiając się ile miał jeszcze czasu; powinien się szybko uwinąć, dotrzeć na Arenę Carringtonów zanim niebo zwali mu się na głowę. Zacisnął dłonie w pięści, nie wyjmując ich z kieszeni, kiedy wieczorny wiatr omiótł mu kark i plecy. Bawełniana koszula nie chroniła go przed nastającym chłodem, więc przyspieszył kroku i wszedł do lombardu, nie oglądając się już za siebie.
Nie negocjował, nie targował się, wiedząc, że z tym człowiekiem nie miał na to najmniejszych szans. Nie miał też na to dzisiaj czasu, chciał tylko dostać pieniądze i wrócić do wagonu Marcela niż całkiem się ściemni. Lecący z nieba grad zatrzyma go w tym miejscu na dłużej. I poszło sprawnie, jak zakładał. Odebrał knuta i wrzucił go do sakiewki, którą nosił. Skóra wsiąkiewki dobrze chroniła niewielką zawartość, kilka monet i wygaszacz, który jeszcze nigdy mu się nie przydał, ale który z pewnością znajdzie swój moment. Z tyłu miał wytrychy, ale dziś całkiem nieprzydatne, a w kieszeni kompas od Marcela. Wyszedł na dwór, ale nie zamierzał wracać tą samą drogą. Ruszył dalej, oddalając się od wciąż zajętej ławki.
Szedł wzdłuż ulicy, w stronę lombardu. W kieszeni miał zerwaną bransoletkę, nie sądził, że była wiele warta — cienka, lekko zaśniedziałą, ale tylko to miał. Uniósł wzrok na siedzącego na ławce mężczyznę. Niezbyt się wyróżniał, wyglądał jak jeden z wielu, których mijał tu codziennie. Przemknął tylko po nim wzrokiem, gdy ten odpalał fajkę i wsunął dłonie w kieszenie nieco głębiej. Półmrok wydawał się być głębszy niż zwykle, a to za sprawką ciężkich gradowych chmur, które nadciągnęły nad miasteczko. Spojrzał w górę, zastanawiając się ile miał jeszcze czasu; powinien się szybko uwinąć, dotrzeć na Arenę Carringtonów zanim niebo zwali mu się na głowę. Zacisnął dłonie w pięści, nie wyjmując ich z kieszeni, kiedy wieczorny wiatr omiótł mu kark i plecy. Bawełniana koszula nie chroniła go przed nastającym chłodem, więc przyspieszył kroku i wszedł do lombardu, nie oglądając się już za siebie.
Nie negocjował, nie targował się, wiedząc, że z tym człowiekiem nie miał na to najmniejszych szans. Nie miał też na to dzisiaj czasu, chciał tylko dostać pieniądze i wrócić do wagonu Marcela niż całkiem się ściemni. Lecący z nieba grad zatrzyma go w tym miejscu na dłużej. I poszło sprawnie, jak zakładał. Odebrał knuta i wrzucił go do sakiewki, którą nosił. Skóra wsiąkiewki dobrze chroniła niewielką zawartość, kilka monet i wygaszacz, który jeszcze nigdy mu się nie przydał, ale który z pewnością znajdzie swój moment. Z tyłu miał wytrychy, ale dziś całkiem nieprzydatne, a w kieszeni kompas od Marcela. Wyszedł na dwór, ale nie zamierzał wracać tą samą drogą. Ruszył dalej, oddalając się od wciąż zajętej ławki.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie podnosząc wzroku, Roger zauważył chłopaka zmierzającego w stronę lombardu. Czy aż tak miało mu się poszczęścić? W końcu ilu młodzieniaszków o takiej urodzie miałoby teraz odwiedzać lombard? Niewielu brytyjczyków miało aż tak ciemne włosy i karnację, w końcu w Anglii wiecznie brakowało słońca. Wiek i postura też się zgadzały, choć oczywiście Bennett nie mógł mieć pewności. James wszedł do lombardu, aby po niedługiej chwili z niego wyjść bez żadnej dodatkowej torby. Mógł więc sprzedać towar, akurat mogłoby mu to zająć tyle czasu.
Roger nie miał zamiaru stracić potencjalnej szansy na złapanie złodzieja. Jeśli teraz zostawi sprawę, chłopak pewnie rozpłynie się w powietrzu i tyle będzie z całej tej sprawy. Wstał więc z ławki, trzymając od młodzieniaszka pewną odległość. Ukradkiem wyciągnął z kieszeni różdżkę, celując w jego stronę:
– Diffindo!* – Gdy tylko zaklęcie zostało wypowiedziane, różdżka natychmiast została schowana do kieszeni. Idący tyłem do niego chłopak w szumie ulicy nie powinien usłyszeć szeptu, a odrobina chaosu powinna wystarczyć, by zainicjować spotkanie.
To sztuczka, której Bennett nauczył się jeszcze w szkole. Koledzy z Griffindoru chętnie wykorzystywali ją po to, by nieść pomoc damom w potrzebie, które nie były świadome, że tak naprawdę wcale ratowane nie są. Przynajmniej do czasu, kiedy młodszy Krukon przyuważył, co robią i wypaplał im wszystko, co zauważył. To odbiło się też na samym Rogerze, który wprawdzie nigdy nie podjął takiej próby, ale w końcu się z nimi trzymał, więc zgodnie ze szkolną logiką, również był winny.
Dobrze wiedział jednak, że to nie tylko szkolna sztuczka. Złodziejom również na rękę była odrobina chaosu, a czar tego typu mógł go akurat wprowadzić. Twój wspólnik psuje pasek osoby naprzeciwko, a ty w tym czasie przechodzisz obok i wyciągasz coś z plecaka. Albo podchodzisz, proponując pomoc i w tym czasie sięgasz do cudzej kieszeni w poszukiwaniu galeonów. Czasem tak zaczynały się też większe przekręty. W końcu starsze panie potrafią być bardzo otwarte, zwłaszcza, gdy młody i dobrze ubrany chłopak prawi im komplementy…
Cóż, bycie detektywem miało w sobie coś z psotnika i złodzieja. Często również zakładało kłamstwo. Różnił się jedynie cel – Roger nie miał zamiaru przecież cygana skrzywdzić, a jedynie spróbować pomóc swojej klientce.
* w pierwszej kolejności celuję w pasek od torby, jeśli James ją ma; jeśli nie to w cokolwiek, co może się zerwać (szelki, pasek od spodni, bransoletkę)
Roger nie miał zamiaru stracić potencjalnej szansy na złapanie złodzieja. Jeśli teraz zostawi sprawę, chłopak pewnie rozpłynie się w powietrzu i tyle będzie z całej tej sprawy. Wstał więc z ławki, trzymając od młodzieniaszka pewną odległość. Ukradkiem wyciągnął z kieszeni różdżkę, celując w jego stronę:
– Diffindo!* – Gdy tylko zaklęcie zostało wypowiedziane, różdżka natychmiast została schowana do kieszeni. Idący tyłem do niego chłopak w szumie ulicy nie powinien usłyszeć szeptu, a odrobina chaosu powinna wystarczyć, by zainicjować spotkanie.
To sztuczka, której Bennett nauczył się jeszcze w szkole. Koledzy z Griffindoru chętnie wykorzystywali ją po to, by nieść pomoc damom w potrzebie, które nie były świadome, że tak naprawdę wcale ratowane nie są. Przynajmniej do czasu, kiedy młodszy Krukon przyuważył, co robią i wypaplał im wszystko, co zauważył. To odbiło się też na samym Rogerze, który wprawdzie nigdy nie podjął takiej próby, ale w końcu się z nimi trzymał, więc zgodnie ze szkolną logiką, również był winny.
Dobrze wiedział jednak, że to nie tylko szkolna sztuczka. Złodziejom również na rękę była odrobina chaosu, a czar tego typu mógł go akurat wprowadzić. Twój wspólnik psuje pasek osoby naprzeciwko, a ty w tym czasie przechodzisz obok i wyciągasz coś z plecaka. Albo podchodzisz, proponując pomoc i w tym czasie sięgasz do cudzej kieszeni w poszukiwaniu galeonów. Czasem tak zaczynały się też większe przekręty. W końcu starsze panie potrafią być bardzo otwarte, zwłaszcza, gdy młody i dobrze ubrany chłopak prawi im komplementy…
Cóż, bycie detektywem miało w sobie coś z psotnika i złodzieja. Często również zakładało kłamstwo. Różnił się jedynie cel – Roger nie miał zamiaru przecież cygana skrzywdzić, a jedynie spróbować pomóc swojej klientce.
* w pierwszej kolejności celuję w pasek od torby, jeśli James ją ma; jeśli nie to w cokolwiek, co może się zerwać (szelki, pasek od spodni, bransoletkę)
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Roger Bennett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 36
'k100' : 36
Nie obracał się za siebie, choć jak sądził — może tylko sądził — starał się być czujny. Rozglądał się rzadko, bo to zawsze czyniło każdego potencjalnie winnym, ale ciemnym spojrzeniem przeszukiwał otoczenie nie chcąc natknąć się na umundurowanych członków patrolu egzekucyjnego. Gdyby tylko ich dostrzegł, najbardziej naturalnie jak tylko potrafił, skręciłby w pierwszą lepszą alejkę, za wszelką cenę nie dając po sobie poznać, że czemukolwiek był winien — dla nich, nawet gdy nie był, był. Ale przed nim nie było nikogo, żadnego zagrożenia, na które musiałby uważać, dlatego szedł szybko, wierząc, że w stronę Londynu i cyrku droga przebiegnie mu bez przeszkód.
Mylił się.
Nie spodziewając nagłego strzału, odskoczył instynktownie w bok z duszą na ramieniu, wystraszony i zlękniony nagłą i niespodziewaną sytuacją. Trzask choć ie był zbyt głośny, przypominał mu walący się budynek, pod którym bezmyślnie stał. Ból zaś, choć w większości fantomowy, zalał mu ramię i bok nagłym bólem, który tak samo szybko jak się pojawił zniknął. Rołożył ręce na boki rozglądając się po sobie nim spostrzegł, że strzeliły mu szelki, podtrzymujące luźnawe spodnie na miejscu. Był dość chudy, niewiele jadł, ale sporo pracował fizycznie. Wszystko co przyległo o kości to mięśnie obleczone skórą, nie mógł pochwalić się imponującą masą. Jego sylwetka pozostawiała wiele do życzenia, przez to wszystkie standardowe rozmiary były na niego luźne i niedopasowane. Szczupłe biodra nie mogły utrzymać w pasie spodni, szelki zawsze pomagały mu jakoś wyglądać. Teraz strzeliły, nagle! Niespodziewanie! Spodnie zakołysała się na biodrach, ale póki nie wykonywał gwałtownych ruchów, pozostały na miejscu.
— Szlag! — zaklął głośno, chwytając spodnie z jednej strony. Z drugiej zaś chwycił szelki wiszące mu z tyłu, na wysokości kolan. Jak miał to naprawić? Czy reparo załatwi sprawę, czy musiał poprosić dziewczyny o zszycie ich? [/b]— Stanął z boku, nie zauważając przyczyny tego zdarzenia. Całkiem zaabsorbowany pękniętymi szelkami, wyciągnął różdżkę i spróbował wycelować nią w siebie, kiedy naciągał na siebie drugą ręką szelki. — Reparo!
Mylił się.
Nie spodziewając nagłego strzału, odskoczył instynktownie w bok z duszą na ramieniu, wystraszony i zlękniony nagłą i niespodziewaną sytuacją. Trzask choć ie był zbyt głośny, przypominał mu walący się budynek, pod którym bezmyślnie stał. Ból zaś, choć w większości fantomowy, zalał mu ramię i bok nagłym bólem, który tak samo szybko jak się pojawił zniknął. Rołożył ręce na boki rozglądając się po sobie nim spostrzegł, że strzeliły mu szelki, podtrzymujące luźnawe spodnie na miejscu. Był dość chudy, niewiele jadł, ale sporo pracował fizycznie. Wszystko co przyległo o kości to mięśnie obleczone skórą, nie mógł pochwalić się imponującą masą. Jego sylwetka pozostawiała wiele do życzenia, przez to wszystkie standardowe rozmiary były na niego luźne i niedopasowane. Szczupłe biodra nie mogły utrzymać w pasie spodni, szelki zawsze pomagały mu jakoś wyglądać. Teraz strzeliły, nagle! Niespodziewanie! Spodnie zakołysała się na biodrach, ale póki nie wykonywał gwałtownych ruchów, pozostały na miejscu.
— Szlag! — zaklął głośno, chwytając spodnie z jednej strony. Z drugiej zaś chwycił szelki wiszące mu z tyłu, na wysokości kolan. Jak miał to naprawić? Czy reparo załatwi sprawę, czy musiał poprosić dziewczyny o zszycie ich? [/b]— Stanął z boku, nie zauważając przyczyny tego zdarzenia. Całkiem zaabsorbowany pękniętymi szelkami, wyciągnął różdżkę i spróbował wycelować nią w siebie, kiedy naciągał na siebie drugą ręką szelki. — Reparo!
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 31
'k100' : 31
Miasto Watford
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Hertfordshire