Przed przyczepą
AutorWiadomość
Standardowy dzień wymagającej pracy rozpoczynał o wczesnych godzinach porannych. Rozległa, granatowa kotara, wisiała wtedy nad ogromnym terytorium Areny ukrywając jaśniejący blask pojedynczych gwiazd i pucołowatego księżyca. Żółtawe światło małych lampek, powolnie rozświetlało wnętrze cyrkowych przyczep, wybudzając zaspanych pracowników. Maleńkie płatki śniegu spadały z niewidocznego, zachmurzonego nieba, tworząc magiczne, akrobatyczne przedstawienie. Potęgowały usypiska, zasypywały niedawno odśnieżone drużki, błyszcząc się niczym srebrzysty brokat. Srogi mróz prężył się sowicie zostawiając ozdobne ornamenty na każdej, szklanej powierzchni. Zamrażał długie sople zwisające z drewnianych sklepień, obladzał wydeptane trakty, tworząc niebezpieczne pułapki. Czerwienił policzki, odmrażał place, podczas gdy cyrkowa trupa przygotowywała wszystkie namioty na, pasjonujące wieczorne przedstawienie. Sen nie był jego sprzymierzeńcem; obrzydliwe koszmary, pełne obcych jednostek zabierały go w rozmaite, nieokreślone krainy. Ich ułudne, kuszące piękno, zamieniało się w bolesną przeprawę osadzoną między wymiarami. Wstrętne macki zaciskały się na ciele, szepczące głosy mieszały się ze sobą nawołując jego imię, oczekują pomocy, wymieniając obelgi skoncentrowane tylko i wyłącznie na nim. Nie potrafił uciekać. Ból rozchodził się w okolicy ud, gdy porywał się do biegu; skronie pulsowały w niewygodnym rytmie nie zaznając odpoczynku. Budził się gwałtownie, zbyt pospiesznie wypadając z wąskiego łóżko, popychając stojące nieopodal bibeloty. Dwa koty w kolorze czerni i bieli, zrywały się w popłochu wystraszone niekontrolowanym aktem umiłowanego właściciela. Wyciszając skłębione myśli, przenosił się w świat codziennych rytuałów. Zapalał zużyte świece, nie zwracając uwagi na stopiony wosk. Rozpalał wonne kadzidła z wyraźną nutą odurzającego piżma i narkotycznego ziela. Zapalał światła skryte w kolorowych abażurach, zakładał stertę połyskujących świecidełek, mających konkretne, spirytualistyczne znaczenie. Rozsiadał się na sznurkowej, plecionej macie łącząc nogi po turecku. Plecy okryte ponczem w azteckie wzory, opadało bezwładnie na zakurzoną podłogę. Opuszczona głowa, na wpół przymknięte powieki, wprowadzały w fazę medytacji, odosobnienia, odpłynięcia w zaświaty prawdziwego ukojenia. Potrafił przepaść tak na kolejną godzinę tracąc kontakt z rzeczywistością. Zapominał wtedy o bolączkach dnia codziennego, problemach leżących na przepracowanych ramionach. Nie martwił się obciążeniem cyrkowców, zbyt małym nakładem sprzedanych biletów, czy niedyspozycją pracowników. Odrzucał paraliżujące wizje potwierdzające, iż nie sprawuje należytej kontroli nad swoim dobytkiem. Ogrom nieprzyjemności, które spotkały go w ostatnim czasie, musiały być nawołującym sygnałem do nagłej, lecz podpartej zmiany. Świat poruszał się cyklicznie, dlatego wierzył, że kolejne akcje zesłane przez najwyższego stwórcę, przyniosą pomyślność i błogostan.
Około godziny dwunastej, kończąc codzienny obchód, rozglądał się po okolicy wskazując pojedyncze błędy. Dziwna korespondencja od nieznajomej przyprawiła go o widoczny niepokój; typowy, nieco dziwny krok był przyspieszony, nierytmiczny, jakby wytrącony z równowagi. Twarz co chwila wykrzywiała się w kwaśnym wyrazie, reagując na zbyt głośne, wzmożone rozmowy przezroczystych zjaw, najlepszych towarzyszy: – Milczcie wszyscy! – wrzasnął na cały głos, przyciągając wzrok pracowników. Nie odezwali się, przyzwyczajeni do dziwacznych wybryków, powrócili do wyznaczonych zadań. Mężczyzna żachnął niezadowolony i odchrząknął chrapliwie. Z kieszeni okrycia wyciągnął ziołowego cukierka potrzebując chwili dla oderwania myśli. Po drodze do pstrokatego wagonu, chwycił za rękaw młodego stajennego, prowadzącego miniaturowego, kasztanowego kucyka: – Za chwilę pojawi się tu pewna kobieta, przywitaj ją grzecznie i przyprowadź do mnie. – wybełkotał wprost do dziecięcego ucha. Obdarzył go znaczącym spojrzeniem, dającym do zrozumienia, iż dzisiejszego dnia będzie miał go na celowniku. Nie rozumiał czego mogła chcieć, dlaczego powoływała się na członka rodziny? Czyżby chodziło o Theophiliusa, a może młodego akrobatę, złodziejaszka, któremu nie popłaci kolejnego wybryku? Potrzebowała pieniędzy, nosiła nieuzasadnione groźby, wiedziała coś, co mogło przydać się w nadchodzących interesach? Wszystko miało rozegrać się już za kilka drogocennych minut.
Gość
Gość
Mój standardowy dzień zaczął się od chujowego porannego papierosa na balkonie. Stałam tak, zawinięta w za duży, lekko nadgryziony przez mole sweter koloru brudnej kamienicy, i patrzyłam, jak dym rozpływa się w szarości świata. Mróz szczypał w nos i mroził płuca, pozwalając się obudzić. Powoli delektując się zbożową kawą i wkręcając sobie, że czuje przyjemne kofeinowe pobudzenie, patrzyłam, jak niedobitki nokturnowego towarzystwa wracały chwiejnym krokiem do swoich parszywych nor. Najlepsze w tym wszystkim było to, że prawie nie dawało się odgadnąć, kto był najebany a kto chory na jakąś sinice czy inne czarnomagiczne gówno. Cóż, może kiedyś się nauczę to rozpoznawać, w końcu trzeba mieć jakieś szersze zainteresowania.
Pewnie mogłabym tak stać przez cały dzień, aż ostatecznie nie odmrożą mi się palce u ręki, niestety miałam robotę do ogarnięcia. Taka jedna rozmowa nie mogła już dłużej czekać.
Owszem, mogłabym być skończoną pizdą i uderzyć do dłużnika bezpośrednio, ale mój dodatkowy zmysł uznał, że to będzie chujowe. A jak pokazała rodzinna praktyka - wszystkich przeczuć, płynących razem z krwią goblinów i Raskolników należy się bezwarunkowo słuchać. Tak że grzecznie wymieniłam się listami, umówiłam na konkretną godzinę i miejsce…
Ja pierdole, to było jakieś nienormalne.
Nie, źle - za normalne.
Ale chuj z tym, jak już polazłam załatwiać sprawę w ten sposób, to już trzeba było brnąć do końca.
Dla podkreślenia normalności zgarnęłam jeszcze garść tytoniu i słoik śledzi, w końcu nie jestem jakimś pierdolonym zwierzęciem czy durnym Anglikiem, żeby przychodzić z pustymi rękami w celu załatwienia spraw biznesowych. Trzeba tych ludzi w końcu nauczyć prawdziwej kultury.
Trasa na Arenę nie sprawiła mi większych problemów, chociaż brak teleportacji zaczynał już srogo mnie irytować, bo odmrażanie sobie dupska na miotle nie było niczym przyjemnym. Chujki powinny zainwestować w jakąś alternatywę… ale wiadomo, póki żaden szlachciur albo zasrany podnóżek Voldemorta się nie przeziębi ze skutkiem śmiertelnym, to na próżno jest wypatrywać jakichkolwiek zmian.
Równe i równiejsze zwierzęta, czy jak to tam pisał ten mugolski typ? A zresztą… chrzanić to.
Arena przywitała mnie krzątającymi się pojedynczymi typami i zerową liczbą innych gości. Idealnie. Nie potrzebuję tu zbędnych wścibskich spojrzeń.
Poprawiam żółty szalik i ruszam w stronę wozów, jednak w mgnieniu oka zostaje ”przechwycona” przez młodego chłopaczka, który śmierdział stajnią. Ku mojemu zaskoczeniu ten od razu wie, kim jestem i co ma dalej ze mną robić. To był dobry znak. Wychodzi na to, że Carrington faktycznie podchodzi do sprawy poważnie, że aż załatwia mi tu komitet powitalny. Nawet jeśli poseł kurwi łajnem i końskim potem.
Zatrzymaliśmy się dopiero przy pstrokatym wozie, którego kolory sprawiają, że chce mi się rzygać.
Nie czekając ani chwili dłużej podeszłam do drzwi i uderzyłam w nie jeden raz pięścią. Nie mam czasu na zabawę w przedstawianie się przez pośrednika.
-Tu Raskolnikova. - mówię głośno, żeby osoba wewnątrz na bank mnie usłyszała. - Jestem. Zgodnie z umową.
Ale nie chce mi sie stać dalej jak ten czop, bo mróz i wilgoć od morza włażą mi za kołnierz, tak że naciskam klamkę, żeby wejść do wnętrza wozu.
|ze sobą mam 1 słoik śledzi i 50 gr. tytoniu niskiej jakości
Pewnie mogłabym tak stać przez cały dzień, aż ostatecznie nie odmrożą mi się palce u ręki, niestety miałam robotę do ogarnięcia. Taka jedna rozmowa nie mogła już dłużej czekać.
Owszem, mogłabym być skończoną pizdą i uderzyć do dłużnika bezpośrednio, ale mój dodatkowy zmysł uznał, że to będzie chujowe. A jak pokazała rodzinna praktyka - wszystkich przeczuć, płynących razem z krwią goblinów i Raskolników należy się bezwarunkowo słuchać. Tak że grzecznie wymieniłam się listami, umówiłam na konkretną godzinę i miejsce…
Ja pierdole, to było jakieś nienormalne.
Nie, źle - za normalne.
Ale chuj z tym, jak już polazłam załatwiać sprawę w ten sposób, to już trzeba było brnąć do końca.
Dla podkreślenia normalności zgarnęłam jeszcze garść tytoniu i słoik śledzi, w końcu nie jestem jakimś pierdolonym zwierzęciem czy durnym Anglikiem, żeby przychodzić z pustymi rękami w celu załatwienia spraw biznesowych. Trzeba tych ludzi w końcu nauczyć prawdziwej kultury.
Trasa na Arenę nie sprawiła mi większych problemów, chociaż brak teleportacji zaczynał już srogo mnie irytować, bo odmrażanie sobie dupska na miotle nie było niczym przyjemnym. Chujki powinny zainwestować w jakąś alternatywę… ale wiadomo, póki żaden szlachciur albo zasrany podnóżek Voldemorta się nie przeziębi ze skutkiem śmiertelnym, to na próżno jest wypatrywać jakichkolwiek zmian.
Równe i równiejsze zwierzęta, czy jak to tam pisał ten mugolski typ? A zresztą… chrzanić to.
Arena przywitała mnie krzątającymi się pojedynczymi typami i zerową liczbą innych gości. Idealnie. Nie potrzebuję tu zbędnych wścibskich spojrzeń.
Poprawiam żółty szalik i ruszam w stronę wozów, jednak w mgnieniu oka zostaje ”przechwycona” przez młodego chłopaczka, który śmierdział stajnią. Ku mojemu zaskoczeniu ten od razu wie, kim jestem i co ma dalej ze mną robić. To był dobry znak. Wychodzi na to, że Carrington faktycznie podchodzi do sprawy poważnie, że aż załatwia mi tu komitet powitalny. Nawet jeśli poseł kurwi łajnem i końskim potem.
Zatrzymaliśmy się dopiero przy pstrokatym wozie, którego kolory sprawiają, że chce mi się rzygać.
Nie czekając ani chwili dłużej podeszłam do drzwi i uderzyłam w nie jeden raz pięścią. Nie mam czasu na zabawę w przedstawianie się przez pośrednika.
-Tu Raskolnikova. - mówię głośno, żeby osoba wewnątrz na bank mnie usłyszała. - Jestem. Zgodnie z umową.
Ale nie chce mi sie stać dalej jak ten czop, bo mróz i wilgoć od morza włażą mi za kołnierz, tak że naciskam klamkę, żeby wejść do wnętrza wozu.
|ze sobą mam 1 słoik śledzi i 50 gr. tytoniu niskiej jakości
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
Przed przyczepą
Szybka odpowiedź