Hogwart, październik '49
AutorWiadomość
Hogwart, 3 X 1949 r.
Gdy siadała przy swoim ulubionym stoliku pod wąskim okienkiem, o szybę zaczęły uderzać pierwsze krople deszczu. Jesień rozgościła się w Szkocji na dobre. Hogwarckie błonia coraz rzadziej zalewane były falami rozgadanych uczniów, bo i słońce przygrzewało nieczęsto. Zasmuceni byli ci, którzy liczyli na barwny październik, pełen ciepła i bezwietrznych wieczorów. Wszystkim naiwnym duszom pogoda spłatała niezłego figla: ulewa goniła ulewę, a silny wiatr siłował się z drzewami, chcąc pozbawić je liści jak najprędzej.
Liz wypakowała z torby podręczniki, zwoje czystego pergaminu i swoje ulubione, dość już sfatygowane pióro. Ułożyła wszystko równiutko przed sobą na stoliku.
- Idealnie - mruknęła pod nosem. Stanowisko pracy na kolejne kilka godzin było gotowe. Pozwoliła sobie na jeszcze jedno tęskne spojrzenie rzucone w stronę okna (deszcz płynął po szybie wąskimi stróżkami; było w tym coś melancholijnego i kojącego), po czym, westchnąwszy, zabrała się do nauki.
Wkrótce wszystkie myśli, krążące dotąd chaotycznie po głowie Lizzy, zaczęły dostrajać się do atmosfery wokół. A była to atmosfera, rzecz jasna, niezwykła. Otóż Hogwarcka biblioteka, wbrew temu, o czym marzyli opiekunowie tego miejsca, nigdy nie była zupełnie zanurzona w ciszy. Dźwięki zdawały się tutaj wręcz w dziwny sposób manifestować swoją obecność. Niemalże nie dało się tego opisać; działa się magia. Czy to pochylając się nad kolejną linijką tekstu, czy ziewając ze znużenia – w końcu odnosiło się wrażenie, że wraz z kurzem zaległym na opasłych tomiszczach, osiadają wokół... dźwięki. Szmer kartkowanych ksiąg, szepty uczniów, echo butów uderzających o kamienną posadzkę – wszystko to, jakby przytłumione, drżało z napięciem w powietrzu, by po chwili złagodnieć, delikatnie okrywając biblioteczną rzeczywistość woalą spokoju. Gdyby się nad tym zastanowiła, Liz porównałaby to do przysłuchiwania się burzliwemu życiu pszczelego roju, kiedy stoi się bardzo daleko od ula, ula otoczonego błyszczącą bańką…
Teraz, utulona tymi doznaniami, skupiona i pochłonięta lekturą, powoli regenerowała siły po męczącym dniu. Jakoś tak wyszło, że jej rocznikowi napakowano mnóstwo zajęć w poniedziałki. Część Liz już miała dość, bo od kilku miesięcy nie bardzo się wysypiała, a nawał nowych obowiązków nie zwiastował, by na tym polu coś miało się zmienić. Ale też nie było w tym wszystkim niczego zaskakującego, naprawdę. Liz podjęła decyzję o dostaniu się do Munga, więc zrobi wszystko, co w jej mocy, by zrealizować powzięte plany. Był pierwszy poniedziałek października, a ona zamierzała spędzić go z nosem w książkach. Czekały ją przecież egzaminy, od których zależy, czy załapie się na kurs uzdrowicielski.
Mijały kolejne minuty, podczas których przeglądała podręcznik w poszukiwaniu inkantacji, która wyleciała jej z głowy. Leżący na stoliku esej na Zaklęcia był niemalże skończony, brakowało tylko tej jednej informacji (Liz zrobiła przerwę w tekście, zostawiając sobie miejsce na wpisanie zapomnianego słówka). Wertowała książkę jeden raz, drugi - i nic. Gdy po raz trzeci zabierała się do przerzucania kartek w nadziei odnalezienia zagubionej w pamięci formułki, zaczęła odczuwać frustrację.
- Merlinie, to nieproduktywne - zmartwiła się na głos, żałując traconego czasu. Nabrała głęboko powietrza, aby opanować rosnące poirytowanie. No już, myślała, gdzie jesteś, utracone zaklęcie.
Październik niewątpliwie należał do ulubionych miesięcy młodego lorda Blacka, gdy całe Wyspy zalewało złoto oraz pomarańcz opadających z drzew liści, strzeliste wieże wiekowego zamku tonęły w porannych mgłach, w Wielkiej Sali unosił się zapach jabłek oraz cynamonu, a w Hogwarcie panowało radosne poruszenie z okazji zbliżającego się Święta Duchów. Uwielbiał jesień, mimo, że własny oddech coraz częściej zamieniał się w parę i dłonie kostniały, gdy na skróty przebiegał przez dziedziniec. Lubił też deszcz, zimny jak jego własna skóra; sposób, w jaki pachniało po nim powietrze, jak rozmokła ziemia zapadała się pod stopami, jak uderzał kroplami o szybę, gdy Perseus był bezpieczny w środku.
Wiedział już, że zostanie uzdrowicielem. Postanowił to na długo przed tym, jak Tiara Przydziału wykrzyknęła pierwszego września siedem lat temu nazwę Domu Węża, a przez ostatnie lata robił wszystko, aby w tym wytrwać. Skupiony na nauce nie korzystał szczególnie często z uroków młodości, lecz kiedy już nadarzyła się okazja, robił to z całą werwą i intensywnością, nie zważając na ilość przekraczanych granic — przynajmniej tak długo, jak miało to pozostać tajemnicą arystokraty oraz ewentualnych zainteresowanych. Poza tym, żył poprawnie, tak, jak od niego wymagano; nie był wprawdzie duszą towarzystwa i przyjacielem dla wszystkich uczniów (szczególności tych pochodzenia mugolskiego), lecz próżno było doszukiwać się konfliktów zaistniałych z jego winy (nie licząc adoratorów, których odganiał od siostry i kuzynki). Cierpliwy i cichy, trzymający się na uboczu, lecz nie wyalienowany; przyjął rolę cichego obserwatora, gryzł się w język i czekał na odpowiedni moment, by pokazać kły.
Biblioteka była jego królestwem, swoistą twierdzą, schronieniem przed wszelakimi burzami. Deszcz dudniący o kolorowe szkło witraży, blask świec, zapach starych woluminów oraz szmer przerzucanych stron połączonych z przytłumionymi szeptami był ukojeniem dla zmysłów. Dlatego przesiadywał tu codziennie, nawet jeżeli nie miał w tym szczególnego celu.
Wypatrzył ją od razu, mimo, że siedziała zwrócona do niego tyłem; gdy spędza się z danym człowiekiem dużo czasu, zaczynało się poznawać go po postawie, ruchach, sposobie, w jakim układały się jego włosy oraz... złotym obszyciu szkolnej szaty. Podszedł do dziewczyny niemalże bezszelestnie, niczym kot polujący na ofiarę i zatrzymał się tuż nad jej plecami.
— Być może zaradzimy temu wspólnymi siłami, panno Dearborn? — zapytał półszeptem, a następnie okrążył stół, przy którym siedziała Puchonka i zajął miejsce naprzeciwko niej. Odkąd przyjaciółka opuściła mury Hogwartu, to Lizzie stała się jego towarzyszką nauki. Jej krew? Jeżeli Perseus miał na ten temat jakiekolwiek zdanie, to świetnie się z nim krył. Oczywiście, że krew nie miała znaczenia, dopóki nie była mugolska i czerpał z tej znajomości jakiekolwiek korzyści.
Wiedział już, że zostanie uzdrowicielem. Postanowił to na długo przed tym, jak Tiara Przydziału wykrzyknęła pierwszego września siedem lat temu nazwę Domu Węża, a przez ostatnie lata robił wszystko, aby w tym wytrwać. Skupiony na nauce nie korzystał szczególnie często z uroków młodości, lecz kiedy już nadarzyła się okazja, robił to z całą werwą i intensywnością, nie zważając na ilość przekraczanych granic — przynajmniej tak długo, jak miało to pozostać tajemnicą arystokraty oraz ewentualnych zainteresowanych. Poza tym, żył poprawnie, tak, jak od niego wymagano; nie był wprawdzie duszą towarzystwa i przyjacielem dla wszystkich uczniów (szczególności tych pochodzenia mugolskiego), lecz próżno było doszukiwać się konfliktów zaistniałych z jego winy (nie licząc adoratorów, których odganiał od siostry i kuzynki). Cierpliwy i cichy, trzymający się na uboczu, lecz nie wyalienowany; przyjął rolę cichego obserwatora, gryzł się w język i czekał na odpowiedni moment, by pokazać kły.
Biblioteka była jego królestwem, swoistą twierdzą, schronieniem przed wszelakimi burzami. Deszcz dudniący o kolorowe szkło witraży, blask świec, zapach starych woluminów oraz szmer przerzucanych stron połączonych z przytłumionymi szeptami był ukojeniem dla zmysłów. Dlatego przesiadywał tu codziennie, nawet jeżeli nie miał w tym szczególnego celu.
Wypatrzył ją od razu, mimo, że siedziała zwrócona do niego tyłem; gdy spędza się z danym człowiekiem dużo czasu, zaczynało się poznawać go po postawie, ruchach, sposobie, w jakim układały się jego włosy oraz... złotym obszyciu szkolnej szaty. Podszedł do dziewczyny niemalże bezszelestnie, niczym kot polujący na ofiarę i zatrzymał się tuż nad jej plecami.
— Być może zaradzimy temu wspólnymi siłami, panno Dearborn? — zapytał półszeptem, a następnie okrążył stół, przy którym siedziała Puchonka i zajął miejsce naprzeciwko niej. Odkąd przyjaciółka opuściła mury Hogwartu, to Lizzie stała się jego towarzyszką nauki. Jej krew? Jeżeli Perseus miał na ten temat jakiekolwiek zdanie, to świetnie się z nim krył. Oczywiście, że krew nie miała znaczenia, dopóki nie była mugolska i czerpał z tej znajomości jakiekolwiek korzyści.
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
Po różnobarwnych szkłach witraży deszcz płynął już strugami. Ulewa przybierała na sile, dając o sobie znać poprzez coraz głośniejsze natarcia na stare okiennice. Wydawać by się mogło, że to nieznane dotychczas Hogwartowi duchy próbują wejść do środka; uderzenia kropel przeradzały się w desperackie kołatanie, któremu wtórowało rozpaczliwe Wpuść mnie świszczącego wiatru.
Ale zaklęta w murach magia trzymała na odległość niszczącą moc żywiołu. Zamek trwał niewzruszony. Nie interesowało go nic, co istniało poza nim. Tak, jak zapisano w jego fundamentach wieki temu, był niby spokojna wyspa pośród fal rozjuszonego oceanu, gotów zaciekle bronić swoich mieszkańców.
I w czasie gdy kamienne ściany chroniły przed atakującą z zewnątrz potęgą, szkolna biblioteka oferowała nieco inną formę opieki. Była gościnną przystanią, kryjówką przed zamieszaniami - także tymi, które nękały serca.
Tego październikowego dnia wielu uczniów szukało ukojenia w księgach. Pojawienie się drugiej osoby Lizzy zarejestrowała dopiero wtedy, gdy nad jej uchem zadźwięczał głos: cichy, zabarwiony życzliwością. Zaskoczona zupełnie, podskoczyła na krześle, uderzając kolanem o blat stołu. Boleśnie.
- Auć, auć, auć – wymamrotała, zaciskając powieki. Będzie siniak. Zaczęła masować kolano i dopiero po paru sekundach otworzyła oczy. Perseus siedział już naprzeciwko niej, wcielenie elegancji. Rzuciła mu trochę krzywe spojrzenie.
- Dzień dobry, Perseuszu Black.
Milczeniem pominęła i bezszelestne pojawienie się Ślizgona, i swoją własną reakcję. Wobec doświadczenia trwającej już jakiś czas znajomości Liz uznała, że nie miało sensu prosić poruszającego się niczym kot Perseusa o... poruszanie się w mniej kocim stylu.
Kiedy to wszystko się zaczęło? Trudno jej było powiedzieć. Od dawna przesiadywała w bibliotece niemal codziennie. Po prostu któregoś razu, ot - byli oboje przy jednym stoliku i szeptem dyskutowali o... Liz nie pamiętała za dobrze. O antidotach i zatruciach eliksiralnych?
A zatem - nawet tego nie zauważywszy, znalazła towarzysza nauki. (A może to on znalazł ją?) Okazało się, że dzielą ambicję dostania się na kurs do Munga.
Teraz, choć ich siódmy rok w Hogwarcie dopiero się rozpoczął, oni już mieli za sobą długie godziny spędzone na studiowaniu atlasów anatomicznych, kartkowaniu zielników i przepytywaniu się z przerabianego materiału. Wszystko to składało się na dobrze wykorzystany czas. I tego czasu Liz nie żałowała. Ale bywało, że w głowie słyszała głos Cedrica, swojego starszego brata, ostrzegający przed niecnymi intencjami czarodziejów związanych z... konkretnymi kręgami arystokracji.
(- Zbyt łatwo ufasz ludziom - mawiał, a ona niechętnie przyznawała mu rację.)
Jednakże - póki rozpatrywała znajomość z Perseusem w kategorii dzielenia akademickich ambicji - czuła się usprawiedliwiona. Natomiast wszelkie rozmyślania wychodzące poza tę sferę bibliotecznego komfortu wiązały się z analizowaniem treści, których Liz nijak nie miała ochoty tykać nawet końcem różdżki. Skupiała się na tym, że miała cel do osiągnięcia - Mung - i że... była zmęczona zamartwianiem się o mamę. Potrzebowała kompana w czasie wielogodzinnej nauki, kogoś o tych samych celach zawodowych, bystrego i spokojnego, przy kim będzie mogła zebrać myśli. Kimś takim okazał się być Perseus.
Uśmiechnęła się łagodnie, przytakując na jego sugestię:
- Z wdzięcznością przyjmę ukrócenie mąk. - Nie było w tych słowach przesady. Liz wiedziała, że Ślizgon naprawdę rozumie uroki. Esej z Zaklęć wkrótce zostanie uzupełniony o brakujące sformułowanie. A wówczas albo posiedzą nad eliksirami, albo od razu przejdą do tego, co lubią oboje. Opasłe tomiszcza traktujące o magomedycynie czekały.
Ale zaklęta w murach magia trzymała na odległość niszczącą moc żywiołu. Zamek trwał niewzruszony. Nie interesowało go nic, co istniało poza nim. Tak, jak zapisano w jego fundamentach wieki temu, był niby spokojna wyspa pośród fal rozjuszonego oceanu, gotów zaciekle bronić swoich mieszkańców.
I w czasie gdy kamienne ściany chroniły przed atakującą z zewnątrz potęgą, szkolna biblioteka oferowała nieco inną formę opieki. Była gościnną przystanią, kryjówką przed zamieszaniami - także tymi, które nękały serca.
Tego październikowego dnia wielu uczniów szukało ukojenia w księgach. Pojawienie się drugiej osoby Lizzy zarejestrowała dopiero wtedy, gdy nad jej uchem zadźwięczał głos: cichy, zabarwiony życzliwością. Zaskoczona zupełnie, podskoczyła na krześle, uderzając kolanem o blat stołu. Boleśnie.
- Auć, auć, auć – wymamrotała, zaciskając powieki. Będzie siniak. Zaczęła masować kolano i dopiero po paru sekundach otworzyła oczy. Perseus siedział już naprzeciwko niej, wcielenie elegancji. Rzuciła mu trochę krzywe spojrzenie.
- Dzień dobry, Perseuszu Black.
Milczeniem pominęła i bezszelestne pojawienie się Ślizgona, i swoją własną reakcję. Wobec doświadczenia trwającej już jakiś czas znajomości Liz uznała, że nie miało sensu prosić poruszającego się niczym kot Perseusa o... poruszanie się w mniej kocim stylu.
Kiedy to wszystko się zaczęło? Trudno jej było powiedzieć. Od dawna przesiadywała w bibliotece niemal codziennie. Po prostu któregoś razu, ot - byli oboje przy jednym stoliku i szeptem dyskutowali o... Liz nie pamiętała za dobrze. O antidotach i zatruciach eliksiralnych?
A zatem - nawet tego nie zauważywszy, znalazła towarzysza nauki. (A może to on znalazł ją?) Okazało się, że dzielą ambicję dostania się na kurs do Munga.
Teraz, choć ich siódmy rok w Hogwarcie dopiero się rozpoczął, oni już mieli za sobą długie godziny spędzone na studiowaniu atlasów anatomicznych, kartkowaniu zielników i przepytywaniu się z przerabianego materiału. Wszystko to składało się na dobrze wykorzystany czas. I tego czasu Liz nie żałowała. Ale bywało, że w głowie słyszała głos Cedrica, swojego starszego brata, ostrzegający przed niecnymi intencjami czarodziejów związanych z... konkretnymi kręgami arystokracji.
(- Zbyt łatwo ufasz ludziom - mawiał, a ona niechętnie przyznawała mu rację.)
Jednakże - póki rozpatrywała znajomość z Perseusem w kategorii dzielenia akademickich ambicji - czuła się usprawiedliwiona. Natomiast wszelkie rozmyślania wychodzące poza tę sferę bibliotecznego komfortu wiązały się z analizowaniem treści, których Liz nijak nie miała ochoty tykać nawet końcem różdżki. Skupiała się na tym, że miała cel do osiągnięcia - Mung - i że... była zmęczona zamartwianiem się o mamę. Potrzebowała kompana w czasie wielogodzinnej nauki, kogoś o tych samych celach zawodowych, bystrego i spokojnego, przy kim będzie mogła zebrać myśli. Kimś takim okazał się być Perseus.
Uśmiechnęła się łagodnie, przytakując na jego sugestię:
- Z wdzięcznością przyjmę ukrócenie mąk. - Nie było w tych słowach przesady. Liz wiedziała, że Ślizgon naprawdę rozumie uroki. Esej z Zaklęć wkrótce zostanie uzupełniony o brakujące sformułowanie. A wówczas albo posiedzą nad eliksirami, albo od razu przejdą do tego, co lubią oboje. Opasłe tomiszcza traktujące o magomedycynie czekały.
Nigdy nie przyznawał się do tego na głos, ale czuł się bezpieczniej w murach Hogwartu, niż na Grimmauld Place. Tysiącletni zamek budził podziw nie tylko swą dostojnością, lecz również magią zaklętą w każdym kamieniu użytym do jego budowy. Siłach pradawnych, tajemniczych, starszych niż — mimo, iż budowla była znacznie młodsza — od samego Merlina i Morgany. Bez względu na to, jak silne były letnie burze, jak ostre śnieżne zamiecie, jakie wojny, zarówno magiczne, jak i mugolskie, wywaracały świat do góry nogami, Hogwart był bezpieczną przystanią dla dziesiątek pokoleń czarodziejów. Trwał niewzruszony i trwać będzie długo po tym, jak jego kości zamienią się w proch.
Biada temu, który kiedykolwiek zdecyduje się zaatakować szkołę. Ale nikt nie będzie na tyle szalony i zuchwały, prawda?
Im bliższy był termin owutemów, tym więcej czasu Perseus spędzał w bibliotece. Dzień pierwszego egzaminu jawił mu się jako dzień sądu, najważniejszy moment w jego dotychczasowym życiu, chwilę, w której pokaże ile jest wart. Narastająca w nim presja urosła w jego głowie do rozmiarów osobnego bytu, który stał nad nim z batem w ręku i dyszał mu w kark. Ambicja, czy desperacja — być może desperacja z ambicji, było mu już wszystko jedno — zmusiły przyszłego uzdrowiciela do korzystania z pomocy innych. Czuł się z tym źle, wybrakowany oraz słaby, lecz ojciec mawiał, że cel uświęca środki, a arystokrata dla ukończenia kursów w Mungu był gotów schować dumę do kieszeni i spędzać popołudnia w towarzystwie Puchonki półkrwi. W ostatecznym rozrachunku nie było to takie złe; Lizzie była miła, lecz nie próbowała się zaprzyjaźnić, pojmowała rzeczy, które Perseusowi umykały, cierpliwie tłumaczyła mu niezrozumiałe zagadnienia. Nie było powodu, dla którego nie miałby odwdzięczać się jej tym samym. Była materiałem na dobrego współpracownika, życzył jej dobrze i nie miał wobec niej złych zamiarów; tylko tyle mógł jej dać, na tylko tyle mógł sobie pozwolić. Pewne granice były nieprzekraczalne.
Przepełnione bólem jęknięcie dziewczyny sprawiło, że jego brwi uniosły się ku górze, jakby pytająco; poza tym twarz szlachcica nie wyrażała żadnych emocji. Szybko jednak to się zmieniło, a lewy kącik ust uniósł się ku górze w delikatnym uśmiechu, gdy towarzyszka się przywitała.
Dzień dobry, Perseuszu Black.
Nie lordzie, a zwyczajnie Perseuszu. Czy powinien ją za to skarcić? Być może, gdyby w ich rozmowie brał udział ktoś jeszcze, na pewno zwróciłby pannie Dearborn uwagę na odpowiednią tytulaturę. Teraz jednak byli sami (chociaż w bibliotece roiło się od uczniów, każdy zdawał się być zajęty własnymi sprawami), a on mógł cieszyć się byciem po prostu Perseuszem.
W Hogwarcie byli sobie równi. Przynajmniej do czerwca.
— Przepraszam, jeżeli cię przestraszyłem. Uderzyłaś się? — zapytał z udawaną troską, mrużąc czarne oczy — Pokaż, uleczę cię. Przez całe lato praktykowałem magię leczniczą. — jej przeciwieństwo, czarną magię, również, lecz nie ośmielił się powiedzieć głośno czym zajmował się z ojcem za zamkniętymi drzwiami jego gabinetu. Sam Perseus w tym roku otrzymał własny gabinet; prezent na siedemnaste urodziny. Nie był już chłopcem, a dorosłym czarodziejem. Czuł się ważny, gdy dotykał lakierowanego biurka z ciemnego drewna.
— Z przyjemnością uratuję damę w opałach — wyraźnie zaakcentował słowo "dama", podkreślając żartobliwy charakter swej wypowiedzi. Jeszcze tego brakowało. — Jakie zagadnienie sprawia ci trudności?
Nie mógł zaprzeczyć, że prośba o pomoc mile połechtała jego ego.
Biada temu, który kiedykolwiek zdecyduje się zaatakować szkołę. Ale nikt nie będzie na tyle szalony i zuchwały, prawda?
Im bliższy był termin owutemów, tym więcej czasu Perseus spędzał w bibliotece. Dzień pierwszego egzaminu jawił mu się jako dzień sądu, najważniejszy moment w jego dotychczasowym życiu, chwilę, w której pokaże ile jest wart. Narastająca w nim presja urosła w jego głowie do rozmiarów osobnego bytu, który stał nad nim z batem w ręku i dyszał mu w kark. Ambicja, czy desperacja — być może desperacja z ambicji, było mu już wszystko jedno — zmusiły przyszłego uzdrowiciela do korzystania z pomocy innych. Czuł się z tym źle, wybrakowany oraz słaby, lecz ojciec mawiał, że cel uświęca środki, a arystokrata dla ukończenia kursów w Mungu był gotów schować dumę do kieszeni i spędzać popołudnia w towarzystwie Puchonki półkrwi. W ostatecznym rozrachunku nie było to takie złe; Lizzie była miła, lecz nie próbowała się zaprzyjaźnić, pojmowała rzeczy, które Perseusowi umykały, cierpliwie tłumaczyła mu niezrozumiałe zagadnienia. Nie było powodu, dla którego nie miałby odwdzięczać się jej tym samym. Była materiałem na dobrego współpracownika, życzył jej dobrze i nie miał wobec niej złych zamiarów; tylko tyle mógł jej dać, na tylko tyle mógł sobie pozwolić. Pewne granice były nieprzekraczalne.
Przepełnione bólem jęknięcie dziewczyny sprawiło, że jego brwi uniosły się ku górze, jakby pytająco; poza tym twarz szlachcica nie wyrażała żadnych emocji. Szybko jednak to się zmieniło, a lewy kącik ust uniósł się ku górze w delikatnym uśmiechu, gdy towarzyszka się przywitała.
Dzień dobry, Perseuszu Black.
Nie lordzie, a zwyczajnie Perseuszu. Czy powinien ją za to skarcić? Być może, gdyby w ich rozmowie brał udział ktoś jeszcze, na pewno zwróciłby pannie Dearborn uwagę na odpowiednią tytulaturę. Teraz jednak byli sami (chociaż w bibliotece roiło się od uczniów, każdy zdawał się być zajęty własnymi sprawami), a on mógł cieszyć się byciem po prostu Perseuszem.
W Hogwarcie byli sobie równi. Przynajmniej do czerwca.
— Przepraszam, jeżeli cię przestraszyłem. Uderzyłaś się? — zapytał z udawaną troską, mrużąc czarne oczy — Pokaż, uleczę cię. Przez całe lato praktykowałem magię leczniczą. — jej przeciwieństwo, czarną magię, również, lecz nie ośmielił się powiedzieć głośno czym zajmował się z ojcem za zamkniętymi drzwiami jego gabinetu. Sam Perseus w tym roku otrzymał własny gabinet; prezent na siedemnaste urodziny. Nie był już chłopcem, a dorosłym czarodziejem. Czuł się ważny, gdy dotykał lakierowanego biurka z ciemnego drewna.
— Z przyjemnością uratuję damę w opałach — wyraźnie zaakcentował słowo "dama", podkreślając żartobliwy charakter swej wypowiedzi. Jeszcze tego brakowało. — Jakie zagadnienie sprawia ci trudności?
Nie mógł zaprzeczyć, że prośba o pomoc mile połechtała jego ego.
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
Ciemne brwi uniósł w górę, kiedy Liz patrzyła spod półprzymkniętych powiek; gdy się przywitała, podarował ułamek uśmiechu. Niby nic, ale nauczyła się doceniać takie drobnostki. (Och, gdyby tylko miała jakąś wprawę i lekkie pióro, napisałaby rozprawę: Małe zmiany w mimice twarzy jako znacznik bycia. Znak tego, że ludzie są tu i teraz, tuż obok; była w tym jakaś inna magia, która urzekała Lizzie.)
Z Puchonką było tak, że odkąd siedem lat temu straciła ojca, coraz częściej popadała w chwile głębokiej zadumy. Wtedy zresztą wszyscy troje, naznaczeni żałobą, przepoczwarzyli się w nowych ludzi. Ona, brat, mama.
Lizzie podziała gdzieś dziecięcą beztroskę i nieskrępowany entuzjazm. Obudziła się w niej nieśmiałość. Zamknięta na świat wokół, kolejne dni poświęcała rozmyślaniom - ot, o czymkolwiek. Dni przerodziły się w tygodnie, tygodnie w miesiące; rozważania nie ustały, choć wraz z upływem lat straciły na częstości.
Wiele z tamtych rozmyślań stało się fundamentami jej dojrzalszego światopoglądu, na przykład to, że drobiazgi decydują o wyrazie rzeczywistości. W oczach Liz człowiek był taką sumą drobiazgów. Poprawianie mankietów, napięte ramiona, sięganie ręką do spoconego czoła, niepewny uśmiech, niespodziewanie miły gest i tak dalej.
To samo Perseus. Oszczędna mimika. Głos, co nie zna nerwowych pauz. Czarujące uśmiechy i uśmiechy rzadsze, ukryte w kąciku ust i...
Hmm? Praktykował magię leczniczą?
Słowa Perseusa na nowo wzbudziły w Liz skupienie.
Wpierw chciała odmówić; usta już szykowały się do uprzejmego weto, a oczy uciekły w dół.
- Nie ma… - (...takiej potrzeby - miała powiedzieć, ale) przerwała, bo oto w głowie błysnęło światełko idei. Odchrząknięcie, pewniejszy ton:
- Jakiego zaklęcia chcesz użyć?
Łokcie oparła o blat stołu. Splot palców: jeden za drugim, jeden za drugim. Na dłoniach ułożyła brodę. Mówiła powoli, pomalutku modelując i ułożenie rąk, i wyraz twarzy. (Zmiana trwała kilka okrutnych sekund: tak topornego wchodzenia w rolę Hogwart dawno nie widział.) Liz kopiowała pewną manierę znanego im obydwojgu profesora.
- Pozwól, że najpierw sprawdzimy twoje kompetencje, uzdrowicielu Black. - Niewidzialny krawat został poprawiony niewprawnym gestem. Lizzie rzuciła Perseusowi spojrzenie znad nieistniejących okularów.
- A gdyby wskutek przykrego obrotu spraw mielibyśmy do czynienia nie ze zwykłym siniakiem? Powiedzmy, że na drodze kolana stał uparty gwoździk, wystający dotąd niewinnie po spodniej stronie blatu - co wówczas?
Każda okazja do nauki, myślała Liz, może być wykorzystana poczwórnie i raz jeszcze. Pora podpiąć pod dyskusję ranę kłutą (czy inną - jakkolwiek Perseus zinterpretuje jej szybko sklecony opis powstania pechowego urazu).
Ułożyła się wygodniej na krześle. Wszystko wskazywało na to, że studiowanie ksiąg minie im w pogodnej atmosferze. Pół-serio stwierdzenia goniły się jedno za drugim. Perseus grzecznie zaakcentował, że Liz jest damą, co oznaczało, że damą nie jest. Nie wpisywała się w obraz Perseusowego świata, nie w szerszym wymiarze. Hogwart był ich dzieloną rzeczywistością i jako uczniowie razem mogliby być ewentualnie częścią skromnej ilustracji w gazetce. Ale pejzaż, panorama – to co innego.
Podchwyciła jego ton:
- Rycerzu, zajrzyj na ten esej. Gdybyś rzucił wyzwanie bestii, byłabym dozgonnie wdzięczna. Potwór czai się w przedostatnim paragrafie. - Pochyliła się, by sięgnąć pergaminu leżącego przed nią i palcem wskazać lukę, gdzie należało wpisać inkantację zaklęcia.
Bestia ta, jak się zdaje, to Amnesius albo Jesteś-Kiepska-Z-Uroków-Uświadamius, przemknęło jej przez myśl. Nie miała głowy do zaklęć niezwiązanych z magią leczniczą.
Z Puchonką było tak, że odkąd siedem lat temu straciła ojca, coraz częściej popadała w chwile głębokiej zadumy. Wtedy zresztą wszyscy troje, naznaczeni żałobą, przepoczwarzyli się w nowych ludzi. Ona, brat, mama.
Lizzie podziała gdzieś dziecięcą beztroskę i nieskrępowany entuzjazm. Obudziła się w niej nieśmiałość. Zamknięta na świat wokół, kolejne dni poświęcała rozmyślaniom - ot, o czymkolwiek. Dni przerodziły się w tygodnie, tygodnie w miesiące; rozważania nie ustały, choć wraz z upływem lat straciły na częstości.
Wiele z tamtych rozmyślań stało się fundamentami jej dojrzalszego światopoglądu, na przykład to, że drobiazgi decydują o wyrazie rzeczywistości. W oczach Liz człowiek był taką sumą drobiazgów. Poprawianie mankietów, napięte ramiona, sięganie ręką do spoconego czoła, niepewny uśmiech, niespodziewanie miły gest i tak dalej.
To samo Perseus. Oszczędna mimika. Głos, co nie zna nerwowych pauz. Czarujące uśmiechy i uśmiechy rzadsze, ukryte w kąciku ust i...
Hmm? Praktykował magię leczniczą?
Słowa Perseusa na nowo wzbudziły w Liz skupienie.
Wpierw chciała odmówić; usta już szykowały się do uprzejmego weto, a oczy uciekły w dół.
- Nie ma… - (...takiej potrzeby - miała powiedzieć, ale) przerwała, bo oto w głowie błysnęło światełko idei. Odchrząknięcie, pewniejszy ton:
- Jakiego zaklęcia chcesz użyć?
Łokcie oparła o blat stołu. Splot palców: jeden za drugim, jeden za drugim. Na dłoniach ułożyła brodę. Mówiła powoli, pomalutku modelując i ułożenie rąk, i wyraz twarzy. (Zmiana trwała kilka okrutnych sekund: tak topornego wchodzenia w rolę Hogwart dawno nie widział.) Liz kopiowała pewną manierę znanego im obydwojgu profesora.
- Pozwól, że najpierw sprawdzimy twoje kompetencje, uzdrowicielu Black. - Niewidzialny krawat został poprawiony niewprawnym gestem. Lizzie rzuciła Perseusowi spojrzenie znad nieistniejących okularów.
- A gdyby wskutek przykrego obrotu spraw mielibyśmy do czynienia nie ze zwykłym siniakiem? Powiedzmy, że na drodze kolana stał uparty gwoździk, wystający dotąd niewinnie po spodniej stronie blatu - co wówczas?
Każda okazja do nauki, myślała Liz, może być wykorzystana poczwórnie i raz jeszcze. Pora podpiąć pod dyskusję ranę kłutą (czy inną - jakkolwiek Perseus zinterpretuje jej szybko sklecony opis powstania pechowego urazu).
Ułożyła się wygodniej na krześle. Wszystko wskazywało na to, że studiowanie ksiąg minie im w pogodnej atmosferze. Pół-serio stwierdzenia goniły się jedno za drugim. Perseus grzecznie zaakcentował, że Liz jest damą, co oznaczało, że damą nie jest. Nie wpisywała się w obraz Perseusowego świata, nie w szerszym wymiarze. Hogwart był ich dzieloną rzeczywistością i jako uczniowie razem mogliby być ewentualnie częścią skromnej ilustracji w gazetce. Ale pejzaż, panorama – to co innego.
Podchwyciła jego ton:
- Rycerzu, zajrzyj na ten esej. Gdybyś rzucił wyzwanie bestii, byłabym dozgonnie wdzięczna. Potwór czai się w przedostatnim paragrafie. - Pochyliła się, by sięgnąć pergaminu leżącego przed nią i palcem wskazać lukę, gdzie należało wpisać inkantację zaklęcia.
Bestia ta, jak się zdaje, to Amnesius albo Jesteś-Kiepska-Z-Uroków-Uświadamius, przemknęło jej przez myśl. Nie miała głowy do zaklęć niezwiązanych z magią leczniczą.
Nie był naiwny (przynajmniej nie bardziej, niż nakazywał młody wiek); domyślał się, że chciała uszczknąć dla siebie część wiedzy, jaką w czasie letnich miesięcy przekazywali Perseusowi opłaceni przez ojca nauczyciele-uzdrowiciele. Młody lord Black nie miał z tym żadnego problemu, nie były to wszak zakazane informacje, do których trudno było dotrzeć. Potrzeba było jedynie dostępu do dobrze uposażonej biblioteki (jak na przykład ta, w której właśnie się znajdowali) oraz odrobiny czasu i szczypty cierpliwości. Jedynie praktyka wymagała doświadczonego oka, które reagowałoby w przypadku błędów.
— To zależy, jak bardzo poważne są twoje obrażenia — mówił cicho, nieco zachrypniętym z ekscytacji głosem. Okazja do podzielenia się swoją wiedzą, nawet jeżeli został do tego sprowokowany, mile łechtała jego ego. — Jeżeli to tylko siniak, rzuciłbym Episkey na proste obrażenia tłuczone. Jeśli skórę przebił wystający spod stołu gwóźdź, użyłbym Curatio Vulnera, a gdy okaże się, że to tylko dużo krzyku o nic, sprawę załatwiłoby Subsisto Dolorem na uśmierzenie bólu. — posłał jej niby niewinny — w rzeczywistości przesiąknięty triumfem — uśmiech, jak dziecko spoglądające na opiekuna, w oczekiwaniu na pochwałę. Zaraz potem, szybciej niż zdążył rozważyć wszystkie za i przeciw, wypalił:
— Jeżeli chcesz, możemy poćwiczyć później w jakimś ustronnym miejscu.
Dopiero po chwili dotarła do niego waga swej propozycji; miał uczyć pannę półkrwi magii leczniczej. Ojciec powtarzał, że rozrzedzona krew nie sprzyja pojmowaniu sztuki magicznej w tak dobrym stopniu, jak krew czysta, że zajmuje im to więcej czasu, że zaniżają poziom nauczania w publicznych placówkach. Lecz Perseus był pełen młodzieńczego optymizmu oraz kontrastującej z nim dojrzałej cierpliwości. Bycie dla kogoś autorytetem bardzo mu posmakowało.
— Będę zaszczycony mogąc uratować cię od twego nieszczęścia, pani — dostawił swoje krzesło obok krzesła Lizzie i pochylił się nad esejem, który napsuł pannie Dearborn krwi. Nawet, jeżeli zauważył błędy, nie skomentował tego w żadnej sposób. Jego twarz również pozostała niewzruszona, zobojętniona na słowa na pergaminie. Wreszcie przerwał lekturę i przeniósł wzrok na Puchonkę. — Nie popełniłaś kolosalnej gafy. Wielu czarodziejom kłopoty sprawia zrozumienie mechanizmu tego zaklęcia, nawet sam na początku nie byłem w stanie go pojąć, przysięgam na Merlina — wcześniejsza duma ustąpiła miejsce ciepłej wyrozumiałości. Ojciec mówił, że tacy, jak Lizzie mają gorsze predyspozycje. Może miał rację, może jedynie powielał kolejny szkodliwy mit. Lord Black nie zamierzał jednak łatwo odpuszczać. Było coś cenniejszego, niż poczucie wyższości — cenne kontakty, znajomości, do których można było się zwrócić w kryzysowych sytuacjach. Należało je pielęgnować, nie popychać. — To wcale nie jest takie trudne. Wyobraź sobie okrąg, który...
Mówił powoli, używając prostych słów oraz porównań, gestykulując przy tym żywo. Jeżeli Puchonka miała jakieś pytania, starał się odpowiadać na nie jak najbardziej rzeczowo, bez oburzania się ewentualnym przerywaniem w połowie zdania. Gdyby nie to, że postanowił zostać uzdrowicielem, mógłby być nauczycielem. Ale to było mniej szlachetne niż praca w Świętym Mungu i nestor prędzej załatwiłby mu etat w Ministerstwie Magii, niż zezwolił na wystawienie Blacków na takie pośmiewisko.
— Wszystko jasne? — zapytał na koniec, przyglądając się Lizzie badawczo.
— To zależy, jak bardzo poważne są twoje obrażenia — mówił cicho, nieco zachrypniętym z ekscytacji głosem. Okazja do podzielenia się swoją wiedzą, nawet jeżeli został do tego sprowokowany, mile łechtała jego ego. — Jeżeli to tylko siniak, rzuciłbym Episkey na proste obrażenia tłuczone. Jeśli skórę przebił wystający spod stołu gwóźdź, użyłbym Curatio Vulnera, a gdy okaże się, że to tylko dużo krzyku o nic, sprawę załatwiłoby Subsisto Dolorem na uśmierzenie bólu. — posłał jej niby niewinny — w rzeczywistości przesiąknięty triumfem — uśmiech, jak dziecko spoglądające na opiekuna, w oczekiwaniu na pochwałę. Zaraz potem, szybciej niż zdążył rozważyć wszystkie za i przeciw, wypalił:
— Jeżeli chcesz, możemy poćwiczyć później w jakimś ustronnym miejscu.
Dopiero po chwili dotarła do niego waga swej propozycji; miał uczyć pannę półkrwi magii leczniczej. Ojciec powtarzał, że rozrzedzona krew nie sprzyja pojmowaniu sztuki magicznej w tak dobrym stopniu, jak krew czysta, że zajmuje im to więcej czasu, że zaniżają poziom nauczania w publicznych placówkach. Lecz Perseus był pełen młodzieńczego optymizmu oraz kontrastującej z nim dojrzałej cierpliwości. Bycie dla kogoś autorytetem bardzo mu posmakowało.
— Będę zaszczycony mogąc uratować cię od twego nieszczęścia, pani — dostawił swoje krzesło obok krzesła Lizzie i pochylił się nad esejem, który napsuł pannie Dearborn krwi. Nawet, jeżeli zauważył błędy, nie skomentował tego w żadnej sposób. Jego twarz również pozostała niewzruszona, zobojętniona na słowa na pergaminie. Wreszcie przerwał lekturę i przeniósł wzrok na Puchonkę. — Nie popełniłaś kolosalnej gafy. Wielu czarodziejom kłopoty sprawia zrozumienie mechanizmu tego zaklęcia, nawet sam na początku nie byłem w stanie go pojąć, przysięgam na Merlina — wcześniejsza duma ustąpiła miejsce ciepłej wyrozumiałości. Ojciec mówił, że tacy, jak Lizzie mają gorsze predyspozycje. Może miał rację, może jedynie powielał kolejny szkodliwy mit. Lord Black nie zamierzał jednak łatwo odpuszczać. Było coś cenniejszego, niż poczucie wyższości — cenne kontakty, znajomości, do których można było się zwrócić w kryzysowych sytuacjach. Należało je pielęgnować, nie popychać. — To wcale nie jest takie trudne. Wyobraź sobie okrąg, który...
Mówił powoli, używając prostych słów oraz porównań, gestykulując przy tym żywo. Jeżeli Puchonka miała jakieś pytania, starał się odpowiadać na nie jak najbardziej rzeczowo, bez oburzania się ewentualnym przerywaniem w połowie zdania. Gdyby nie to, że postanowił zostać uzdrowicielem, mógłby być nauczycielem. Ale to było mniej szlachetne niż praca w Świętym Mungu i nestor prędzej załatwiłby mu etat w Ministerstwie Magii, niż zezwolił na wystawienie Blacków na takie pośmiewisko.
— Wszystko jasne? — zapytał na koniec, przyglądając się Lizzie badawczo.
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
Kiwnęła głową na znak, że się zgadza.
— Szybka i poprawna odpowiedź, wspaniale. W Mungu nie tylko nasza wiedza będzie poddawana ocenie, ale także to, jak zaaplikujemy ją do konkretnej sytuacji. — Odpowiedziała uśmiechem na jego uśmiech. — A właściwie... Jeśli idzie o kwestię efektywności, z jaką stosujemy posiadane informacje w danych warunkach, można powiedzieć, że... Cóż, to stanowi miarę dobrego uzdrowiciela, czyż nie? Obok zbilansowanej mieszanki empatii i zdystansowania, właśnie sprawność działania decyduje o sukcesie leczenia.
Lubiła rozmawiać na ten temat. W razie gdyby miał dość jej chwilowego gadulstwa, Perseus na pewno jej przerwie.
— Odkładając patos na bok, spory procent uwagi naszych zwierzchników skupi się na tym aspekcie naszej pracy. Założenie systemowe jest takie, że na kurs dostajemy się z podstawową wiedzą... — Uniosła w górę palec wskazujący. — Panuje niepisana zasada, że adepci doszkalają się w dziedzinie anatomii i magomedycyny już zawczasu. Cóż, bez tego nie daliby rady odnaleźć się w szpitalnej codzienności. Tempo bywa zawrotne, ogrom informacji do przyswojenia może przytłoczyć. — Mówiła o czymś dobrze sobie znanym – może nie z własnego doświadczenia, ale z opowieści mamy, niegdysiejszej pracownicy Munga.
— Hmm... O, skoro zarys hipotetycznego stłuczenia lub zranienia już jest, to zastanówmy się, jakie maści można zastosować w takim przypadku. — Warto rozważyć każdą ścieżkę działania.
Ale ekscytacja i entuzjazm stopniały w niej jak śnieżynka, kiedy Perseus odezwał się znów. Kilka razy powtórzyła w myślach jego słowa, bezwiednie poruszając przy tym ustami. Czy on… żartował sobie z niej?
— Ustronne miejsce? — powtórzyła w końcu zniżonym głosem. — Cokolwiek mniej uczęszczanego od tego zacisznego kąta biblioteki brzmi już… zbyt kameralnie. — W jej głosie pojawiła się wyraźna nuta dezaprobaty.
Oczywiście perspektywa wspólnych ćwiczeń była inspirująca, ale to schodziło na dalszy plan w obliczu mieszanki zawstydzenia i konfuzji, jakie teraz czuła Liz. Czy naigrywał się z niej, czy może nie obchodziło go, jak zabrzmiały tamte słowa?
Kiedy zbliżył się, by przejrzeć esej, jej zakłopotanie tylko wzrosło.
Mijały minuty. Tępy ból w kolanie ustał już zupełnie, ale Liz niewiele to obeszło. Skupiała się na mętliku w głowie i na ramionach, nagle tak dokuczliwie napiętych.
Tymczasem spokojny głos Ślizgona rozpływał się falami wokół ich stolika. Zawiłości zaklęcia pomału się rozpętlały. Perseus przedstawił zagadnienie przejrzyście, przechodząc po chwili do szerszego obrazu. Och. Nie wiedziała nawet, że w pełni nie rozumie mechanizmu. Uroki nie były jej ulubionym przedmiotem i zdarzało się jej traktować naukę tej dziedziny po macoszemu. Po raz drugi formuła tego zaklęcia nie wyleci mi z głowy. Zwłaszcza, że żywo gestykulujący Perseus był sympatycznym i rzadkim widokiem, który zapadał w pamięć.
— Jasne jak słońce. Dziękuję za obszerne wyjaśnienia. — Jakkolwiek przybrała chłodniejszy niż zwykle ton, jej odpowiedź była oczywiście szczera.
— Szybka i poprawna odpowiedź, wspaniale. W Mungu nie tylko nasza wiedza będzie poddawana ocenie, ale także to, jak zaaplikujemy ją do konkretnej sytuacji. — Odpowiedziała uśmiechem na jego uśmiech. — A właściwie... Jeśli idzie o kwestię efektywności, z jaką stosujemy posiadane informacje w danych warunkach, można powiedzieć, że... Cóż, to stanowi miarę dobrego uzdrowiciela, czyż nie? Obok zbilansowanej mieszanki empatii i zdystansowania, właśnie sprawność działania decyduje o sukcesie leczenia.
Lubiła rozmawiać na ten temat. W razie gdyby miał dość jej chwilowego gadulstwa, Perseus na pewno jej przerwie.
— Odkładając patos na bok, spory procent uwagi naszych zwierzchników skupi się na tym aspekcie naszej pracy. Założenie systemowe jest takie, że na kurs dostajemy się z podstawową wiedzą... — Uniosła w górę palec wskazujący. — Panuje niepisana zasada, że adepci doszkalają się w dziedzinie anatomii i magomedycyny już zawczasu. Cóż, bez tego nie daliby rady odnaleźć się w szpitalnej codzienności. Tempo bywa zawrotne, ogrom informacji do przyswojenia może przytłoczyć. — Mówiła o czymś dobrze sobie znanym – może nie z własnego doświadczenia, ale z opowieści mamy, niegdysiejszej pracownicy Munga.
— Hmm... O, skoro zarys hipotetycznego stłuczenia lub zranienia już jest, to zastanówmy się, jakie maści można zastosować w takim przypadku. — Warto rozważyć każdą ścieżkę działania.
Ale ekscytacja i entuzjazm stopniały w niej jak śnieżynka, kiedy Perseus odezwał się znów. Kilka razy powtórzyła w myślach jego słowa, bezwiednie poruszając przy tym ustami. Czy on… żartował sobie z niej?
— Ustronne miejsce? — powtórzyła w końcu zniżonym głosem. — Cokolwiek mniej uczęszczanego od tego zacisznego kąta biblioteki brzmi już… zbyt kameralnie. — W jej głosie pojawiła się wyraźna nuta dezaprobaty.
Oczywiście perspektywa wspólnych ćwiczeń była inspirująca, ale to schodziło na dalszy plan w obliczu mieszanki zawstydzenia i konfuzji, jakie teraz czuła Liz. Czy naigrywał się z niej, czy może nie obchodziło go, jak zabrzmiały tamte słowa?
Kiedy zbliżył się, by przejrzeć esej, jej zakłopotanie tylko wzrosło.
Mijały minuty. Tępy ból w kolanie ustał już zupełnie, ale Liz niewiele to obeszło. Skupiała się na mętliku w głowie i na ramionach, nagle tak dokuczliwie napiętych.
Tymczasem spokojny głos Ślizgona rozpływał się falami wokół ich stolika. Zawiłości zaklęcia pomału się rozpętlały. Perseus przedstawił zagadnienie przejrzyście, przechodząc po chwili do szerszego obrazu. Och. Nie wiedziała nawet, że w pełni nie rozumie mechanizmu. Uroki nie były jej ulubionym przedmiotem i zdarzało się jej traktować naukę tej dziedziny po macoszemu. Po raz drugi formuła tego zaklęcia nie wyleci mi z głowy. Zwłaszcza, że żywo gestykulujący Perseus był sympatycznym i rzadkim widokiem, który zapadał w pamięć.
— Jasne jak słońce. Dziękuję za obszerne wyjaśnienia. — Jakkolwiek przybrała chłodniejszy niż zwykle ton, jej odpowiedź była oczywiście szczera.
Skąd wiesz jaj będzie w Mungu?, chciał zapytać, lecz grzeczność nakazywała mu trzymać język za zębami. Być może znała kogoś, kto tam pracował, może miał w kontakt ze starszymi rocznikami (tak jak Perseus z panną Sprout, która ukończyła naukę w Hogwarcie zaledwie cztery miesiące wcześniej i rozpoczęła kursy uzdrowicielskie) i stąd mogła mieć porównanie. Czy to miało w ogóle jakiekolwiek znaczenie? Słuchał więc w milczeniu, od czasu do czasu kiwając głową na znak, że rozumie słowa Puchonki i wcale jej nie ignoruje. Przyzwyczaił się już jej do głosu, uważał go za całkiem przyjemny i pomagający skupić się na nauce.
Zmarszczył brwi, gdy zadała mu pytanie. Maści? Średnio się na tym znał. Wiedział, że nagietkowa jest dobra na powierzchowne stany zapalne skóry i lekkie oparzenia, a czarci pazur podobno sprawiał, że ból jest bardziej znośny. Ale co na potłuczenia? — Nie wiem. A ty wiesz? — odpowiedział w końcu. Nie miał nic przeciwko przyznaniu się do niewiedzy, nie czuł się przez to gorszy, ani upokorzony. Nie wiedział, ale zamierzał się dowiedzieć, zamiast odpoczywać na laurach w związku z tym, że udało mu się opanować kilka zaklęć.
— Jeżeli nie chcesz, to nie będę naciskał — wzruszył obojętnie ramionami, nie doszukując się w jej słowach niczego godzącego w jego arystokratyczną dumę. Chciał być miły, nie skorzystała z propozycji, koniec tematu. — Wystarczy mi nauka teorii.
Nawet nie zarejestrował jej onieśmielenia spowodowanego swoją bliskością. Fakt, być może przekroczył pewne granice i znalazł się nieco bliżej panny Dearborn, niż nakazywały obyczaje, aż czuł jej zapach i ciepło bijące od ciała, lecz nie miało to dla niego większego znaczenia, a sam Perseus nie miał w tym działaniu żadnych ukrytych motywów. Chciał jedynie, aby lepiej go słyszała bez konieczności podnoszenia głosu i skupienia na sobie nieprzychylnych spojrzeń uczniów obecnych w bibliotece. Traktował Lizzie jak towarzyszkę nauki, wspólniczkę, istotę daleko odbiegającą od jakichkolwiek romantycznych zainteresowań. Zresztą, jego serce należało już do innej.
— Polecam się na przyszłość — odparł z uśmiechem, zabierając krzesło, by wrócić na swoje miejsce. Zaraz potem wyjął spomiędzy grubych podręczników swój własny esej z zielarstwa, który podsunął dziewczynie. — Mogłabyś rzucić okiem? Wydaje mi się, że pomyliłem właściwości jednej rośliny i przez to cała praca jest do przepisania...
Zmarszczył brwi, gdy zadała mu pytanie. Maści? Średnio się na tym znał. Wiedział, że nagietkowa jest dobra na powierzchowne stany zapalne skóry i lekkie oparzenia, a czarci pazur podobno sprawiał, że ból jest bardziej znośny. Ale co na potłuczenia? — Nie wiem. A ty wiesz? — odpowiedział w końcu. Nie miał nic przeciwko przyznaniu się do niewiedzy, nie czuł się przez to gorszy, ani upokorzony. Nie wiedział, ale zamierzał się dowiedzieć, zamiast odpoczywać na laurach w związku z tym, że udało mu się opanować kilka zaklęć.
— Jeżeli nie chcesz, to nie będę naciskał — wzruszył obojętnie ramionami, nie doszukując się w jej słowach niczego godzącego w jego arystokratyczną dumę. Chciał być miły, nie skorzystała z propozycji, koniec tematu. — Wystarczy mi nauka teorii.
Nawet nie zarejestrował jej onieśmielenia spowodowanego swoją bliskością. Fakt, być może przekroczył pewne granice i znalazł się nieco bliżej panny Dearborn, niż nakazywały obyczaje, aż czuł jej zapach i ciepło bijące od ciała, lecz nie miało to dla niego większego znaczenia, a sam Perseus nie miał w tym działaniu żadnych ukrytych motywów. Chciał jedynie, aby lepiej go słyszała bez konieczności podnoszenia głosu i skupienia na sobie nieprzychylnych spojrzeń uczniów obecnych w bibliotece. Traktował Lizzie jak towarzyszkę nauki, wspólniczkę, istotę daleko odbiegającą od jakichkolwiek romantycznych zainteresowań. Zresztą, jego serce należało już do innej.
— Polecam się na przyszłość — odparł z uśmiechem, zabierając krzesło, by wrócić na swoje miejsce. Zaraz potem wyjął spomiędzy grubych podręczników swój własny esej z zielarstwa, który podsunął dziewczynie. — Mogłabyś rzucić okiem? Wydaje mi się, że pomyliłem właściwości jednej rośliny i przez to cała praca jest do przepisania...
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
Kiwnęła głową.
— Zrozumiałe, to materiał, którego nasze szkolne zajęcia nie obejmują. O maściach nie wspomina ani Historia Magomedycyny, ani Być uzdrowicielem dziś, bo obydwie te pozycje skupiają się na szerszych zagadnieniach i na magii leczniczej sensu stricto. — Uciekła wzrokiem w dół, żeby ukryć rumieniec; wzruszyła ramionami. — To po prostu... No, leży w kręgu moich zainteresowań. Maści na bazie ziół, połączenie zielarstwa i eliksirów. No wiesz...
Zamilkła na moment, zawstydzona niezręcznością swojej wypowiedzi.
— Zaraz przyniosę nam książkę o zielarstwie, dwa regały stąd. Pod wieloma względami już nieaktualna, ale akurat wspomina o konkretnych specyfikach. — Posłała Perseusowi mały uśmiech.
Gdy chwilę później Ślizgon bez zająknienia przyjął odmowę Liz, nieśmiała wdzięczność wypełniła jej serce. Zerknęła na niego kątem oka.
Hmm... Czyżby?
On wydawał się w ogóle nie zauważyć jej spięcia! Znaczyłoby to, że nie miał żadnych złych intencji i się z niej nie naśmiewał. Bolałyby ją drwiny; zwłaszcza tu, w bibliotece, na neutralnym gruncie, gdzie królowała wiedza. Ale martwiła się niepotrzebnie. Jej towarzysz dotrzymywał niepisanego kontraktu, jaki dzielili: naukę i chęć doskonalenia stawiali na pierwszym miejscu.
I mimo tego, że Perseus okazał się nieświadom zagmatwania, jakie pętliło się w sercu Liz, ona poczuła zobowiązanie, by zaoferować gałązkę oliwną:
— Opanujmy teorię do perfekcji. A praktycznego zastosowania spróbujemy wiosną? — zaczęła pytająco. Spojrzała na swoje dłonie, znów podniosła wzrok na niego. — Oswoiłabym się wówczas z tą myślą — wyznała po chwili wahania.
Jednak jakkolwiek niewinne byłby intencje Perseusa, Liz była, jaka była: wychowana na skromną dziewczynę, z ostrzeżeniami starszego brata dzwoniącymi w uszach nieustannie. Poczuła ulgę, gdy chłopak wrócił na swoje miejsce. Nie była przyzwyczajona do tego rodzaju poufałości, choć z natury otwarta, życzliwa światu i ludziom.
— Och — szepnęła nieco zdumiona, gdy przed jej oczami pojawił się pergamin. Eleganckie pismo odbiegało o lata świetlne od szerokich literek, jakimi zapełniała własne prace. — Oczywiście.
Przebiegła spojrzeniem po pergaminie. Młody lord przedstawiał swoje myśli ładnie i przejrzyście. Przeczytawszy całość, wskazała palcem jedno miejsce w tekście.
— Rzeczywiście, drobna nieścisłość, tutaj... Ale głowa do góry: właściwości opisujesz poprawnie. Po prostu zimozielona odmiana pnącza pomyliła ci się z tą, która na zimę karleje i zwija się w supełek. Nazwy są podobne, to fakt. Spójrz, wystarczy zamienić drugi człon; nie hiemis a coitis.
Oddała Ślizgonowi pergamin, by mógł dokonać poprawki, a sama wstała i potruchtała pomiędzy regały. Po kilku minutach wróciła z niedużym tomikiem, na którego okładce wygrawerowano liść dębu.
— Zajrzyj do środka. Pod hasłem żywokost.
W tekście wskazano, jak przyrządzić prostą maść na stłuczenia. Wśród komponujących z żywokostem składników wymieniono nagietek, aloes i melisę.
— Zrozumiałe, to materiał, którego nasze szkolne zajęcia nie obejmują. O maściach nie wspomina ani Historia Magomedycyny, ani Być uzdrowicielem dziś, bo obydwie te pozycje skupiają się na szerszych zagadnieniach i na magii leczniczej sensu stricto. — Uciekła wzrokiem w dół, żeby ukryć rumieniec; wzruszyła ramionami. — To po prostu... No, leży w kręgu moich zainteresowań. Maści na bazie ziół, połączenie zielarstwa i eliksirów. No wiesz...
Zamilkła na moment, zawstydzona niezręcznością swojej wypowiedzi.
— Zaraz przyniosę nam książkę o zielarstwie, dwa regały stąd. Pod wieloma względami już nieaktualna, ale akurat wspomina o konkretnych specyfikach. — Posłała Perseusowi mały uśmiech.
Gdy chwilę później Ślizgon bez zająknienia przyjął odmowę Liz, nieśmiała wdzięczność wypełniła jej serce. Zerknęła na niego kątem oka.
Hmm... Czyżby?
On wydawał się w ogóle nie zauważyć jej spięcia! Znaczyłoby to, że nie miał żadnych złych intencji i się z niej nie naśmiewał. Bolałyby ją drwiny; zwłaszcza tu, w bibliotece, na neutralnym gruncie, gdzie królowała wiedza. Ale martwiła się niepotrzebnie. Jej towarzysz dotrzymywał niepisanego kontraktu, jaki dzielili: naukę i chęć doskonalenia stawiali na pierwszym miejscu.
I mimo tego, że Perseus okazał się nieświadom zagmatwania, jakie pętliło się w sercu Liz, ona poczuła zobowiązanie, by zaoferować gałązkę oliwną:
— Opanujmy teorię do perfekcji. A praktycznego zastosowania spróbujemy wiosną? — zaczęła pytająco. Spojrzała na swoje dłonie, znów podniosła wzrok na niego. — Oswoiłabym się wówczas z tą myślą — wyznała po chwili wahania.
Jednak jakkolwiek niewinne byłby intencje Perseusa, Liz była, jaka była: wychowana na skromną dziewczynę, z ostrzeżeniami starszego brata dzwoniącymi w uszach nieustannie. Poczuła ulgę, gdy chłopak wrócił na swoje miejsce. Nie była przyzwyczajona do tego rodzaju poufałości, choć z natury otwarta, życzliwa światu i ludziom.
— Och — szepnęła nieco zdumiona, gdy przed jej oczami pojawił się pergamin. Eleganckie pismo odbiegało o lata świetlne od szerokich literek, jakimi zapełniała własne prace. — Oczywiście.
Przebiegła spojrzeniem po pergaminie. Młody lord przedstawiał swoje myśli ładnie i przejrzyście. Przeczytawszy całość, wskazała palcem jedno miejsce w tekście.
— Rzeczywiście, drobna nieścisłość, tutaj... Ale głowa do góry: właściwości opisujesz poprawnie. Po prostu zimozielona odmiana pnącza pomyliła ci się z tą, która na zimę karleje i zwija się w supełek. Nazwy są podobne, to fakt. Spójrz, wystarczy zamienić drugi człon; nie hiemis a coitis.
Oddała Ślizgonowi pergamin, by mógł dokonać poprawki, a sama wstała i potruchtała pomiędzy regały. Po kilku minutach wróciła z niedużym tomikiem, na którego okładce wygrawerowano liść dębu.
— Zajrzyj do środka. Pod hasłem żywokost.
W tekście wskazano, jak przyrządzić prostą maść na stłuczenia. Wśród komponujących z żywokostem składników wymieniono nagietek, aloes i melisę.
Nie miał powodu, by na każdym kroku przypominać Puchonce o swej wyższości; tak robili jedynie ludzie mali i niepewni swojej pozycji. Wystarczyło, że Perseus sam doskonale wiedział, kim był oraz jaką ma role do odegrania w społeczeństwie — nie musiał z tego powodu traktować kogoś inaczej, gorzej. Przynajmniej nie wtedy, nie w Hogwarcie w październiku 1949 roku, kiedy widomo wojny nie wisiało nad Anglią, a oni byli jeszcze dziećmi, nie do końca świadomymi tego, jak działał świat.
Lizzie nigdy nie miała zostać jego przyjaciółką, ale nie oznaczało to, że miała zostać sprowadzona do roli wroga. Żeby kogoś nienawidzić, trzeba mieć najpierw do niego emocjonalny stosunek, a młody lord był pewien, że nie czuje niczego do dziewczyny z Hufflepuffu. Lubił jej towarzystwo, jednak uważał, że równie szybko przyzwyczaiłby się do jego braku.
— Jeżeli mam być szczery... — zniżył swój głos do szeptu, pochylając się nieco do przodu, aby tylko panna Dearborn była w stanie usłyszeć jego następne słowa — ...to nieszczególnie przepadam za eliksirami.
Brzmiało to dosyć dziwnie, groteskowo wręcz z ust ucznia, który należał do elitarnego Klubu Ślimaka. Cóż, najwidoczniej wykucie na pamięć ingrediencji oraz nazwisko wystarczyło, aby być uznanym za obiecującego ucznia, bowiem Perseus męczył się okropnie nad kociołkiem z parującymi wywarami, od zapachu niektórych z nich kręciło mu się w nosie i gdyby mógł, udawałby chorego za każdym razem, gdy zbliżała się lekcja eliksirów. Walczył więc ze sobą o to, by robić dobrą minę do złej gry. Udawać zaangażowanie.
— Dziękuję — odpowiedział, przyjmując z wdzięcznością propozycję podzielenia się z nim ksiażką. W pierwszej chwili chciał zapytać, dlaczego biblioteka w Hogwarcie trzyma przestarzałe książki, szczególnie te zakrawające o tematy okołomedyczne; w końcu zawarte w nich informacje mogłyby się okazać niebezpieczne dla młodych umysłów chłonących dopiero wiedzę. Ostatecznie jednak nie powiedział niczego, skupiając się na tym, co dziewczyna ma do powiedzenia.
— Spróbujemy jeszcze przed owutemami? — zaproponował. Okropnie Wyczerpujące Testy Magiczne budziły w nim pewne obawy, pragnął wypaść na nich jak najlepiej, lecz zdawał sobie sprawę z tego, że nie mógł powtarzać w kółko tego samego materiału. Umarłby chyba z nudów. Oraz ze stresu, związanego z presją. — Dziękuję. Jeszcze raz, dziękuję. — odpowiedział, posyłając jej ciepły uśmiech, gdy zwróciła uwagę na kardynalny błąd w jego eseju. Szybko też, zgodnie z jej wskazówkami oraz podstawioną mu książką, poprawił swoją pomyłkę.
— Czym chciałabyś się zająć teraz? — zapytał.
Lizzie nigdy nie miała zostać jego przyjaciółką, ale nie oznaczało to, że miała zostać sprowadzona do roli wroga. Żeby kogoś nienawidzić, trzeba mieć najpierw do niego emocjonalny stosunek, a młody lord był pewien, że nie czuje niczego do dziewczyny z Hufflepuffu. Lubił jej towarzystwo, jednak uważał, że równie szybko przyzwyczaiłby się do jego braku.
— Jeżeli mam być szczery... — zniżył swój głos do szeptu, pochylając się nieco do przodu, aby tylko panna Dearborn była w stanie usłyszeć jego następne słowa — ...to nieszczególnie przepadam za eliksirami.
Brzmiało to dosyć dziwnie, groteskowo wręcz z ust ucznia, który należał do elitarnego Klubu Ślimaka. Cóż, najwidoczniej wykucie na pamięć ingrediencji oraz nazwisko wystarczyło, aby być uznanym za obiecującego ucznia, bowiem Perseus męczył się okropnie nad kociołkiem z parującymi wywarami, od zapachu niektórych z nich kręciło mu się w nosie i gdyby mógł, udawałby chorego za każdym razem, gdy zbliżała się lekcja eliksirów. Walczył więc ze sobą o to, by robić dobrą minę do złej gry. Udawać zaangażowanie.
— Dziękuję — odpowiedział, przyjmując z wdzięcznością propozycję podzielenia się z nim ksiażką. W pierwszej chwili chciał zapytać, dlaczego biblioteka w Hogwarcie trzyma przestarzałe książki, szczególnie te zakrawające o tematy okołomedyczne; w końcu zawarte w nich informacje mogłyby się okazać niebezpieczne dla młodych umysłów chłonących dopiero wiedzę. Ostatecznie jednak nie powiedział niczego, skupiając się na tym, co dziewczyna ma do powiedzenia.
— Spróbujemy jeszcze przed owutemami? — zaproponował. Okropnie Wyczerpujące Testy Magiczne budziły w nim pewne obawy, pragnął wypaść na nich jak najlepiej, lecz zdawał sobie sprawę z tego, że nie mógł powtarzać w kółko tego samego materiału. Umarłby chyba z nudów. Oraz ze stresu, związanego z presją. — Dziękuję. Jeszcze raz, dziękuję. — odpowiedział, posyłając jej ciepły uśmiech, gdy zwróciła uwagę na kardynalny błąd w jego eseju. Szybko też, zgodnie z jej wskazówkami oraz podstawioną mu książką, poprawił swoją pomyłkę.
— Czym chciałabyś się zająć teraz? — zapytał.
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
Minuty mijały w rytm uderzeń kropel o szyby. Co chwila dało się słyszeć stukot, jakby po dachu toczyły się kamyczki. Liz zastanawiała się, czy było możliwe, by to odpadające dachówki stanowiły źródło dziwacznego dźwięku. Śmieszna to była myśl – rozpadający się powoli zamek. Śmieszna, bo nierealna.
– Rozumiem więc, że nie planujesz podjęcia stażu na zatruciach eliksiralnych i roślinnych – odparła w podobnym tonie, lekkim i niemal przekomarzającym. Powoli zapominała o wcześniejszym zmieszaniu. Powróciwszy do stanu wewnętrznej równowagi, niechętnie przyznała sama przed sobą, że jej emocjonalna samodyscyplina pogorszyła się zauważalnie. Żeby pozwalać trywialnym troskom na ingerowanie w proces nauki i rozwoju! Chodziło przecież o niezwykle ważne plany, powzięte miesiące temu z pełną świadomością i najwyższą powagą! Musiała się wziąć w garść. I w imię intelektualnego dojrzewania, oraz po to, by nie tracić głowy w towarzystwie Perseusa. Zapomnienie celu, zgubienie rezonu – nie, nie, nie. Zdecydowanie za bardzo przypominałoby to zachowanie wszystkich tych dziewcząt, którym na widok Perseusa miękły kolana. (Samej Liz zmiękły ze dwa razy, na początku, owszem, ale profesjonalnie przeszła nad tym do porządku dziennego. Nie będzie teraz robić z siebie głupiej gąski.) Wdech, wydech. Spokój, opanowanie, cel.
Podniosła na towarzysza brązowe oczy, podarowała mu uśmiech.
Słowa Ślizgona na temat niechęci do warzycielstwa przyjęła bez zdziwienia. Eliksiry potrafiły być mało wdzięczną dyscypliną. Znała Puchonkę, która przed każdymi zajęciami pochlipywała w kącie – biedactwo cierpiało na astmę i przebywanie w dusznej klasie, pełnej silnie pachnących oparów było dla niej zwyczajnie torturą. Najgorsze, że nikt nic w tej kwestii nie zdziałał, chociaż prefekci wnosili do opiekuna domu o wsparcie. Liz miała nadzieję, że w przyszłości Hogwart wolny będzie od podobnych starć: komfort ucznia kontra zacofanie kadry. Drażniło ją, że za dzieci i młodzież odpowiedzialni bywają ludzie niechętni zmianom, czasem zapalczywi i stronniczy, a często po prostu nieprzychylni uczniom w ogóle...
Ucieszyła ją propozycja Perseusa, więc kiwnęła głową na znak zgody.
– Oczywiście. Hmm, kto wie... – pozwoliła sobie na niewiele znaczące, acz miłe gdybania. – A może dzięki temu skończymy jako najlepiej przygotowani kandydaci do Munga.
A gdy zapytał, czym chciałaby zająć się teraz, rozłożyła przed nim szkic planu powtórek na kolejne miesiące, prosząc, by naniósł swoje sugestie, poprawki. I kiedy on lustrował pergamin wzrokiem, Liz podjęła niezobowiązujący temat, mówiąc wszak o czymś, co od kilkudziesięciu minut kołatało się po jej głowie:
– Rozważ karierę pedagoga, Perseuszu Black. Dobrze tłumaczysz.
ztx2
– Rozumiem więc, że nie planujesz podjęcia stażu na zatruciach eliksiralnych i roślinnych – odparła w podobnym tonie, lekkim i niemal przekomarzającym. Powoli zapominała o wcześniejszym zmieszaniu. Powróciwszy do stanu wewnętrznej równowagi, niechętnie przyznała sama przed sobą, że jej emocjonalna samodyscyplina pogorszyła się zauważalnie. Żeby pozwalać trywialnym troskom na ingerowanie w proces nauki i rozwoju! Chodziło przecież o niezwykle ważne plany, powzięte miesiące temu z pełną świadomością i najwyższą powagą! Musiała się wziąć w garść. I w imię intelektualnego dojrzewania, oraz po to, by nie tracić głowy w towarzystwie Perseusa. Zapomnienie celu, zgubienie rezonu – nie, nie, nie. Zdecydowanie za bardzo przypominałoby to zachowanie wszystkich tych dziewcząt, którym na widok Perseusa miękły kolana. (Samej Liz zmiękły ze dwa razy, na początku, owszem, ale profesjonalnie przeszła nad tym do porządku dziennego. Nie będzie teraz robić z siebie głupiej gąski.) Wdech, wydech. Spokój, opanowanie, cel.
Podniosła na towarzysza brązowe oczy, podarowała mu uśmiech.
Słowa Ślizgona na temat niechęci do warzycielstwa przyjęła bez zdziwienia. Eliksiry potrafiły być mało wdzięczną dyscypliną. Znała Puchonkę, która przed każdymi zajęciami pochlipywała w kącie – biedactwo cierpiało na astmę i przebywanie w dusznej klasie, pełnej silnie pachnących oparów było dla niej zwyczajnie torturą. Najgorsze, że nikt nic w tej kwestii nie zdziałał, chociaż prefekci wnosili do opiekuna domu o wsparcie. Liz miała nadzieję, że w przyszłości Hogwart wolny będzie od podobnych starć: komfort ucznia kontra zacofanie kadry. Drażniło ją, że za dzieci i młodzież odpowiedzialni bywają ludzie niechętni zmianom, czasem zapalczywi i stronniczy, a często po prostu nieprzychylni uczniom w ogóle...
Ucieszyła ją propozycja Perseusa, więc kiwnęła głową na znak zgody.
– Oczywiście. Hmm, kto wie... – pozwoliła sobie na niewiele znaczące, acz miłe gdybania. – A może dzięki temu skończymy jako najlepiej przygotowani kandydaci do Munga.
A gdy zapytał, czym chciałaby zająć się teraz, rozłożyła przed nim szkic planu powtórek na kolejne miesiące, prosząc, by naniósł swoje sugestie, poprawki. I kiedy on lustrował pergamin wzrokiem, Liz podjęła niezobowiązujący temat, mówiąc wszak o czymś, co od kilkudziesięciu minut kołatało się po jej głowie:
– Rozważ karierę pedagoga, Perseuszu Black. Dobrze tłumaczysz.
ztx2
Hogwart, październik '49
Szybka odpowiedź