Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire
Pozostałości Mostu, Warwick
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pozostałości Mostu
Most znajduje się nad rzeką Avon na południowy wschód od zamku Warwick. Został zniszczony podczas wielkiej powodzi, niedługo po tym jak został oddany do użytku i za każdym razem jak kończono odbudowę nadciągał kolejny kataklizm zmieniający go w ruinę. Dziwnym było, że zawsze nienaruszone pozostawały te same trzy łuki, które po dziś dzień stanowią atrakcję turystyczną. W końcu odpuszczono kolejne próby naprawy, a mieszkańcy pokaźnego dworu, podobnie jak okolicznych wiosek uznali, że został on przeklęty przez czarownicę, jaka rzekomo od samego początku była przeciwna jego budowie. Nie dowiedziono czy była to tylko legenda przekazywana z ust do ust, czy faktycznie czarnoksiężnik nałożył na most potężną klątwę.
Od czasu zaniechania remontów ludność miała w tradycji wrzucać do wody wartościowe przedmioty, a następnie monety, aby móc bezpiecznie przeprawić się na drugą stronę rzeki lub udać się dróżką wzdłuż niej.
Znajdując się w nad rzeką Avon w mieście Warwick rzuć kością k6, aby zobaczyć co się stanie:
1. Nurt nagle nabiera na sile, a poziom wody podnosi się. Jeśli nie uda Ci się szybko zareagować (zwinność x2, ST = 60) wpadniesz do rzeki, która porwie Cię kilkadziesiąt metrów dalej. Zatrzymasz się na wystającym kamieniu, jaki boleśnie obije Ci plecy (obrażenia tłuczone - 40)
2. Coś błysnęło tuż pod Twoimi nogami. Znajdujesz jednego galeona (1 PM).
3. Idąc brzegiem rzeki czujesz jak dookoła tych kostek zaplatają się glony i próbują wciągnąć pod taflę wody (sprawność x2, ST = 60 lub stosowny czar). Nieudane wyswobodzenie się skutkuje wpadnięciem do wody (obrażenia tłuczone - 20), jeśli nie posiadasz biegłości pływanie ktoś będzie zmuszony pomóc Ci wydostać się na bezpieczny ląd.
4. Nic się nie dzieje.
5. Momentalnie zapada ciemność, dostrzegasz jak kłęby gęstej mgły oplatają Twoje stopy i powoli wznoszą się ku górze. Odnosisz wrażenie, że coś chodzi po Twoich nogach, czujesz nieprzyjemne kąsanie i gdy tylko mgła uniesie się wystarczająco wysoko zauważysz setki małych pająków wędrujących po Twoich piszczelach. Zapadasz na klątwę Pajęcza Sieć.
6. Tuż przy brzegu dostrzegasz brudną butelkę. Gdy tylko chwycisz ją w dłoń zrozumiesz, że udało Ci się odnaleźć Ognistą Whisky.
Od czasu zaniechania remontów ludność miała w tradycji wrzucać do wody wartościowe przedmioty, a następnie monety, aby móc bezpiecznie przeprawić się na drugą stronę rzeki lub udać się dróżką wzdłuż niej.
Znajdując się w nad rzeką Avon w mieście Warwick rzuć kością k6, aby zobaczyć co się stanie:
1. Nurt nagle nabiera na sile, a poziom wody podnosi się. Jeśli nie uda Ci się szybko zareagować (zwinność x2, ST = 60) wpadniesz do rzeki, która porwie Cię kilkadziesiąt metrów dalej. Zatrzymasz się na wystającym kamieniu, jaki boleśnie obije Ci plecy (obrażenia tłuczone - 40)
2. Coś błysnęło tuż pod Twoimi nogami. Znajdujesz jednego galeona (1 PM).
3. Idąc brzegiem rzeki czujesz jak dookoła tych kostek zaplatają się glony i próbują wciągnąć pod taflę wody (sprawność x2, ST = 60 lub stosowny czar). Nieudane wyswobodzenie się skutkuje wpadnięciem do wody (obrażenia tłuczone - 20), jeśli nie posiadasz biegłości pływanie ktoś będzie zmuszony pomóc Ci wydostać się na bezpieczny ląd.
4. Nic się nie dzieje.
5. Momentalnie zapada ciemność, dostrzegasz jak kłęby gęstej mgły oplatają Twoje stopy i powoli wznoszą się ku górze. Odnosisz wrażenie, że coś chodzi po Twoich nogach, czujesz nieprzyjemne kąsanie i gdy tylko mgła uniesie się wystarczająco wysoko zauważysz setki małych pająków wędrujących po Twoich piszczelach. Zapadasz na klątwę Pajęcza Sieć.
6. Tuż przy brzegu dostrzegasz brudną butelkę. Gdy tylko chwycisz ją w dłoń zrozumiesz, że udało Ci się odnaleźć Ognistą Whisky.
Kiedy Craig Burke trafił do Azkabanu żadne z nich nie zainteresowało się jego dalszą przyszłością, uznając jego los za przesądzony, a jego za straconego. Dbali o siebie, własny los — z paroma drobnymi wyjątkami nie zawracali sobie głowy przegranymi i słabszymi od siebie. Ale Czarny Pan nie pochwalał tego stanowiska, braku reakcji, opieszałości, jaką się wykazali. Rozumiał dlaczego, był także świadom tego, z czym się borykali. Czarny Pan potrzebował ich wszystkich. Silnych, zjednoczonych i posłusznych. Nie przykładając wagi do wspólnego losu tworzyli luki w twardym murze, który miał ich chronić. Razem byli silniejsi — ta myśl przyświecała mu do dziś. Wiedział, że z Warwickshire będzie podobnie. Potrzebował wsparcia ludzi, którzy rozumieją znaczenie lojalności, braterstwa, ciężkiej pracy. Chciał ich tu mieć, ściągnąć. To na nich musiał się skupić.
Ale Rycerze także potrzebowali wewnętrznej siły. Z tamtego incydentu wyniósł maksymę: są tak silni, jak najsilniejsze jest ich najsłabsze ogniwo. Nie musiał walczyć o szacunek, zabiegać o czyjekolwiek względy. Pozycja i to, co osiągnął pozwalała mu decydować i oceniać decyzje innych. Multon, przechodząc szereg procesów naprawczych zrozumie, o ile nie rozumiała do tej pory, na czym miała polegać ta specyficzna służba. Oni wszyscy byli wojownikami, czarodziejami na posłudze u Czarnego Pana, najsilniejszego z czarnoksiężników. Nie sympatia miała ich łączyć, ale oddanie sprawie, a więc i sobie wzajemnie. Lojalność, wiara i dyscyplina. I to z tą ostatnią nie mogła się polubić.
Potrafił się dopasować. Na spotkanie przybywał inna, odmieniona, a on nie pozostał jej dłużny. Każdy kij miał dwa końce, to była jedna z najważniejszych życiowych lekcji. Zapomniał więc o filozofiach, dywagacjach, dysputach. Z każdą kolejną minutą dystans się zwiększał, a wraz z nim pojawiał się chłód. Praca pozostawała pracą. Duch, który rozprawił się z mugolskimi przedstawicielami oporu udowodnił, że owy opór był dla niego naprawdę znikomy. Zaskoczenie, jakie wywołał pozwoliło mu na przejęcie kontroli nad sytuacją, a ilość rąk, zakończonych szponami bez trudu doprowadziła do chwilowej — a może nie? — nieprzytomności marnych ludzi.
— Jeśli któryś ucieka, zatrzymaj go — rozkazał istocie , biorąc głęboki wdech. Ból przeszył jego prawe ramię, ale powiódł za nią wzrokiem, kiedy ruszyła przez krzaki po wydeptanej ścieżce. Metalowy pojazd, przypominający wóz, obładowany był skrzyniami, ale nie był czasu, by im się przyjrzeć. Wspierali czarodziejów, walczących po ich stronie, czy próbowali uciec stąd?
Chwycił szatę, przedzierając się przez budzący do życia krzak, butem złamał drobne gałązki, by dostać się bliżej.
Pytałeś.
— Naprawdę?— spytał teraz wyraźnie zaskoczony, obracając w jej kierunku głowę. Jego wzrok był suchy, cierpki, twarz beznamiętna, ale oczy uważne, spojrzenie ostre. A ty ciągle o niej mówisz. Prychnął, uśmiechnął się kpiąco, nie mówiąc jednak nic i w żaden sposób nie komentując jej słów. Kątem oka dostrzegł, jak zaklęcie Elviry trafia w kolejnego. Zostało jeszcze dwóch. Błysnęło intensywne, szmaragdowe światło, na sekundę, czy dwie oślepiając wszystkich wokół, a ciało mężczyzny wspinającego się do wozu bezwładnie upadło na wilgotną trawę. Miał otwarte oczy, usta rozchylone w przerażeniu, krzyku, który nigdy nie zdołał opuścić jego gardła. Wiatr dmuchnął mu w plecy, ciągnąć za sobą materiał szaty, ale twardo stał na nogach. Zawirował tuż przed nim, zgarniając kurz i wszystko co zebrał ze sobą. Wiatr przeobraził się w cień — gęsta, czarnomagiczna mara przybrała postać wielkiego byka. Spojrzał mu prosto w oczy, a raczej w miejsce, gdzie powinny się znaleźć — z dumą i siłą potężnego ducha, którego w sobie nosił. Twardo stał na nogach, nie spuszczając z niego wzroku, aż potężny ryk sprawił, że cofnął się o krok, zaciskając mocniej palce na własnej różdżce. Paskudna ciecz rozbryzga się wszędzie, bryzgnęła na niego. Zamknął oczy, zaskoczony sytuacją, ale jednocześnie przyzwyczajony odczuciem, jakie niosła ze sobą rozbryzgująca się lepka, gęsta krew. Przetarł oczy dłonią, a potem usta, ale wtedy zdał sobie sprawę z czegoś, co mimochodem przyspieszyło toczącą się w żyłach krew. Gorzki, nieprzyjemny smak w ustach zaczął go dławić. Dłońmi dotknął twarzy, nie czując jednak na niej warg. Wokół nic nie miało znaczenia. W ułamku sekund z jego pola widzenia zniknęli zidiociali mogile, zniknęła Multon. Oddychał szybko — próbował oddychać, bo każdy ruch sprawiał mu trudność. Ból promieniujący z krwawiącej rany rozciągał się po piersi i ramieniu. Nosem wciągał powietrze; próbując się skupić, złapać myślami rzeczywistości, stałych elementów świata.
Ale Rycerze także potrzebowali wewnętrznej siły. Z tamtego incydentu wyniósł maksymę: są tak silni, jak najsilniejsze jest ich najsłabsze ogniwo. Nie musiał walczyć o szacunek, zabiegać o czyjekolwiek względy. Pozycja i to, co osiągnął pozwalała mu decydować i oceniać decyzje innych. Multon, przechodząc szereg procesów naprawczych zrozumie, o ile nie rozumiała do tej pory, na czym miała polegać ta specyficzna służba. Oni wszyscy byli wojownikami, czarodziejami na posłudze u Czarnego Pana, najsilniejszego z czarnoksiężników. Nie sympatia miała ich łączyć, ale oddanie sprawie, a więc i sobie wzajemnie. Lojalność, wiara i dyscyplina. I to z tą ostatnią nie mogła się polubić.
Potrafił się dopasować. Na spotkanie przybywał inna, odmieniona, a on nie pozostał jej dłużny. Każdy kij miał dwa końce, to była jedna z najważniejszych życiowych lekcji. Zapomniał więc o filozofiach, dywagacjach, dysputach. Z każdą kolejną minutą dystans się zwiększał, a wraz z nim pojawiał się chłód. Praca pozostawała pracą. Duch, który rozprawił się z mugolskimi przedstawicielami oporu udowodnił, że owy opór był dla niego naprawdę znikomy. Zaskoczenie, jakie wywołał pozwoliło mu na przejęcie kontroli nad sytuacją, a ilość rąk, zakończonych szponami bez trudu doprowadziła do chwilowej — a może nie? — nieprzytomności marnych ludzi.
— Jeśli któryś ucieka, zatrzymaj go — rozkazał istocie , biorąc głęboki wdech. Ból przeszył jego prawe ramię, ale powiódł za nią wzrokiem, kiedy ruszyła przez krzaki po wydeptanej ścieżce. Metalowy pojazd, przypominający wóz, obładowany był skrzyniami, ale nie był czasu, by im się przyjrzeć. Wspierali czarodziejów, walczących po ich stronie, czy próbowali uciec stąd?
Chwycił szatę, przedzierając się przez budzący do życia krzak, butem złamał drobne gałązki, by dostać się bliżej.
Pytałeś.
— Naprawdę?— spytał teraz wyraźnie zaskoczony, obracając w jej kierunku głowę. Jego wzrok był suchy, cierpki, twarz beznamiętna, ale oczy uważne, spojrzenie ostre. A ty ciągle o niej mówisz. Prychnął, uśmiechnął się kpiąco, nie mówiąc jednak nic i w żaden sposób nie komentując jej słów. Kątem oka dostrzegł, jak zaklęcie Elviry trafia w kolejnego. Zostało jeszcze dwóch. Błysnęło intensywne, szmaragdowe światło, na sekundę, czy dwie oślepiając wszystkich wokół, a ciało mężczyzny wspinającego się do wozu bezwładnie upadło na wilgotną trawę. Miał otwarte oczy, usta rozchylone w przerażeniu, krzyku, który nigdy nie zdołał opuścić jego gardła. Wiatr dmuchnął mu w plecy, ciągnąć za sobą materiał szaty, ale twardo stał na nogach. Zawirował tuż przed nim, zgarniając kurz i wszystko co zebrał ze sobą. Wiatr przeobraził się w cień — gęsta, czarnomagiczna mara przybrała postać wielkiego byka. Spojrzał mu prosto w oczy, a raczej w miejsce, gdzie powinny się znaleźć — z dumą i siłą potężnego ducha, którego w sobie nosił. Twardo stał na nogach, nie spuszczając z niego wzroku, aż potężny ryk sprawił, że cofnął się o krok, zaciskając mocniej palce na własnej różdżce. Paskudna ciecz rozbryzga się wszędzie, bryzgnęła na niego. Zamknął oczy, zaskoczony sytuacją, ale jednocześnie przyzwyczajony odczuciem, jakie niosła ze sobą rozbryzgująca się lepka, gęsta krew. Przetarł oczy dłonią, a potem usta, ale wtedy zdał sobie sprawę z czegoś, co mimochodem przyspieszyło toczącą się w żyłach krew. Gorzki, nieprzyjemny smak w ustach zaczął go dławić. Dłońmi dotknął twarzy, nie czując jednak na niej warg. Wokół nic nie miało znaczenia. W ułamku sekund z jego pola widzenia zniknęli zidiociali mogile, zniknęła Multon. Oddychał szybko — próbował oddychać, bo każdy ruch sprawiał mu trudność. Ból promieniujący z krwawiącej rany rozciągał się po piersi i ramieniu. Nosem wciągał powietrze; próbując się skupić, złapać myślami rzeczywistości, stałych elementów świata.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Potrzebowała czasu, by poczuć się pewnie w swojej nowej roli - tej personie, w którą się przyoblekała na każdym spotkaniu z ludźmi, którzy mogli uważnie przyglądać się jej najmniejszym potknięciom. Mulciber wydawał się obojętny, momentami wręcz znudzony, ale wiedziała, że potrafiłby zniszczyć jej życie w nie mniej dotkliwy sposób niż odciąć kończyny. Był mężczyzną aroganckim, nadętym, ale piekielnie niebezpiecznym i nigdy już nie przestanie postrzegać go przez pryzmat zagrożenia. Może wychodziła na tym lepiej, może z mniejszą zażartością prowokowała go wówczas, gdy miała jeszcze zwyczaj prowokować wszystkich. By zobaczyć, gdzie jest granica i na ile może ją nagiąć zanim odskoczy i rozetnie jej skórę.
Choć jednak był jej zdecydowanie bardziej wrogiem niż przyjacielem, miała szacunek do jego nadzwyczajnych umiejętności i wiedzy. Potrafiła być lojalna wtedy, gdy wymagała tego sytuacja, spełniać swoją powinność w sposób, który nie czyniłby z niej niegodnej własnej siły. Wbrew wszelkim plotkom, rozumiała jego pozycję i władzę, jaką posiadał, bez słów spełniała jego polecenia wówczas, gdy były one jasne i nie pozostawiały pola do wątpliwości.
Skupiła się więc na walce, a nie na nim samym, choć czas uciekał dla niego szybciej niż zapewne się tego domyślał. Bariera, którą wzniosła, odgradzała ją od spojrzeń mugoli, ściągała ich więc czarną magią łatwo jak ściągałaby muchy, a za uciekinierami pognał demon, którego Mulciber z jakiegoś powodu zdawał się nosić przy sobie. Przerażające.
Zignorowała jego kolejne pytania, zapewne retoryczne, jego kpiące spojrzenia i uśmieszki, skupiając się na władzy, którą mogła posiąść i krwi, którą przelała. Podniecenie, jakie odczuła po oderwaniu człowiekowi kończyny w stawie, sięgało zbyt głęboko w ciele, było obezwładniające. W jednej chwili drżała euforycznie, w następnej padała na kolano z przerażeniem, które nie należało do niej. Schwyciła się za pukle włosów, niszcząc staranne upięcie, rozwichrzając się do tego chaotycznego wizerunku, od którego nigdy się w pełni nie uwolni. Była wszak wiedźmą, czarnoksiężniczką, czystym magicznym źródłem, zdolnym zabić i ocalić.
Zabić i ocalić.
Zabić.
Ocalić.
Z najwyższym trudem uniosła się na kolanach, by brodząc przez gęstą krew swoich ofiar dotrzeć w tę część zagajnika, gdzie ostatnio widziała Mulcibera. Musiała się jednak w końcu na niego natknąć, równie rozkojarzonego i słabego co ona sama. Zbliżyła się do niego, choć na krawędziach widzenia tańczyły jej cienie, znikając wtedy, gdy próbowała je ścigać spojrzeniem. Drżącą, lepką od potu dłonią sięgnęła do szaty Mulcibera, szarpiąc za guziki i materiał, rwąc ją tam, gdzie było to możliwe, nie pytając o zgodę, bo pewnie i tak by jej nie usłyszała; Ramsey trzymał się za twarz i wydawał daleko zatopiony we własnym świecie, być może indukowanym szokiem krwotocznym.
Ona sama wciąż czuła ból, wciąż nie wstawała na nogi, ale zdołała dostać się do nagiej, bladej skóry, zimnej i wilgotnej, a potem prześledzić ją palcami aż natknęła się na gorącą krew i ranę pomiędzy żebrami; poszarpane brzegi, obfity krwotok. Z własnego bolesnego doświadczenia wiedziała, że najpierw musi ostrożnie zawiesić różdżkę nad samą raną, bo inaczej nic z tego nie będzie, tkanki się nie zagoją, a jeśli nawet, dojdzie do paskudnego zakażenia.
- Zaboli jak skurwysyn - mruknęła, instynktownie mrużąc powieki, gdy rzucone Accio poderwało kulę z powrotem kanałem rany do różdżki umieszczonej we właściwym miejscu. Spodziewała się krzyku, spodziewała się krwi i spodziewała się braku czasu. Zabić. Ocalić. - Purus. Curatio Vulnera Horribilis - Magię musiała wpleść głęboko, nie miała pod ręką żadnych ziół, żadnych eliksirów i sprzętu, tylko własne źródło. Włosy opadły jej na oczy, ale nie czuła strachu. - Nie umrzesz dzisiaj, Mulciber. Nie pozwolę. - Nie mówiła z nadziei. Była tego pewna.
Ramsey Mulciber 131/201 (-60 krwotok, -10 psychiczne) -15 do kości
Elvira Multon 221/231 (-10 psychiczne)
1. Purus ST dla mnie 5
2. Curatio Vulnera Horribilis ST dla mnie 35 (wzmocnione)
Choć jednak był jej zdecydowanie bardziej wrogiem niż przyjacielem, miała szacunek do jego nadzwyczajnych umiejętności i wiedzy. Potrafiła być lojalna wtedy, gdy wymagała tego sytuacja, spełniać swoją powinność w sposób, który nie czyniłby z niej niegodnej własnej siły. Wbrew wszelkim plotkom, rozumiała jego pozycję i władzę, jaką posiadał, bez słów spełniała jego polecenia wówczas, gdy były one jasne i nie pozostawiały pola do wątpliwości.
Skupiła się więc na walce, a nie na nim samym, choć czas uciekał dla niego szybciej niż zapewne się tego domyślał. Bariera, którą wzniosła, odgradzała ją od spojrzeń mugoli, ściągała ich więc czarną magią łatwo jak ściągałaby muchy, a za uciekinierami pognał demon, którego Mulciber z jakiegoś powodu zdawał się nosić przy sobie. Przerażające.
Zignorowała jego kolejne pytania, zapewne retoryczne, jego kpiące spojrzenia i uśmieszki, skupiając się na władzy, którą mogła posiąść i krwi, którą przelała. Podniecenie, jakie odczuła po oderwaniu człowiekowi kończyny w stawie, sięgało zbyt głęboko w ciele, było obezwładniające. W jednej chwili drżała euforycznie, w następnej padała na kolano z przerażeniem, które nie należało do niej. Schwyciła się za pukle włosów, niszcząc staranne upięcie, rozwichrzając się do tego chaotycznego wizerunku, od którego nigdy się w pełni nie uwolni. Była wszak wiedźmą, czarnoksiężniczką, czystym magicznym źródłem, zdolnym zabić i ocalić.
Zabić i ocalić.
Zabić.
Ocalić.
Z najwyższym trudem uniosła się na kolanach, by brodząc przez gęstą krew swoich ofiar dotrzeć w tę część zagajnika, gdzie ostatnio widziała Mulcibera. Musiała się jednak w końcu na niego natknąć, równie rozkojarzonego i słabego co ona sama. Zbliżyła się do niego, choć na krawędziach widzenia tańczyły jej cienie, znikając wtedy, gdy próbowała je ścigać spojrzeniem. Drżącą, lepką od potu dłonią sięgnęła do szaty Mulcibera, szarpiąc za guziki i materiał, rwąc ją tam, gdzie było to możliwe, nie pytając o zgodę, bo pewnie i tak by jej nie usłyszała; Ramsey trzymał się za twarz i wydawał daleko zatopiony we własnym świecie, być może indukowanym szokiem krwotocznym.
Ona sama wciąż czuła ból, wciąż nie wstawała na nogi, ale zdołała dostać się do nagiej, bladej skóry, zimnej i wilgotnej, a potem prześledzić ją palcami aż natknęła się na gorącą krew i ranę pomiędzy żebrami; poszarpane brzegi, obfity krwotok. Z własnego bolesnego doświadczenia wiedziała, że najpierw musi ostrożnie zawiesić różdżkę nad samą raną, bo inaczej nic z tego nie będzie, tkanki się nie zagoją, a jeśli nawet, dojdzie do paskudnego zakażenia.
- Zaboli jak skurwysyn - mruknęła, instynktownie mrużąc powieki, gdy rzucone Accio poderwało kulę z powrotem kanałem rany do różdżki umieszczonej we właściwym miejscu. Spodziewała się krzyku, spodziewała się krwi i spodziewała się braku czasu. Zabić. Ocalić. - Purus. Curatio Vulnera Horribilis - Magię musiała wpleść głęboko, nie miała pod ręką żadnych ziół, żadnych eliksirów i sprzętu, tylko własne źródło. Włosy opadły jej na oczy, ale nie czuła strachu. - Nie umrzesz dzisiaj, Mulciber. Nie pozwolę. - Nie mówiła z nadziei. Była tego pewna.
Ramsey Mulciber 131/201 (-60 krwotok, -10 psychiczne) -15 do kości
Elvira Multon 221/231 (-10 psychiczne)
1. Purus ST dla mnie 5
2. Curatio Vulnera Horribilis ST dla mnie 35 (wzmocnione)
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 100
--------------------------------
#2 'k100' : 36
--------------------------------
#3 'k8' : 8, 1, 6, 7
#1 'k100' : 100
--------------------------------
#2 'k100' : 36
--------------------------------
#3 'k8' : 8, 1, 6, 7
Czas gonił, ale na chwilę zdawał się zwolnić. Lepka substancja, oblepiająca szaty i twarze i usta, zdołała zaskoczyć i czarodziejów i mugoli, spętać zmysły, wpłynąć na emocje. Ramsey i Elvira otrząsnęli się z szoku pierwsi, a czarodziejka zwróciła uwagę na ranę Śmierciożercy. Na chwilę odstawiła na bok tortury, metalowy pojazd, mugola z wyłamanym stawem. Sięgnęła po zupełnie inną magię - leczniczą, oczyszczającą, dobrą.
Wybrała ocalenie, nie śmierć. Sięgnęła przy tym do niesplamionej części własnej duszy, tej zdolnej przywracać innym siły. Magia Purus rozlała się wkoło, najsilniej koncentrując się wokół rany Ramsey'a, ale wpływając też na całe miejsce, oczyszczając was z mazi pozostawionej przez Cień i pełznąc dalej, w stronę miejsca walki. Czarodziej nie odczuł pieczenia, które powinno towarzyszyć oczyszczaniu rany, ale Elvira mogła być pewna, że zaklęcie zadziałało. Bezboleśnie, choć bolało wcześniejsze wyrwanie kuli. Zadziałało też Curatio Vulnera Horribilis, które zasklepiło ranę i zaleczyło obrażenia cięte. Ramsey, wraz z przypływem sił, poczuł spokój. Pewność, że wyrwał się spod działani Cienia i że otrzymane rany nie spowolnią jego zadania, że bez trudu pozbędzie się mugoli i zbada ich żelazny pojazd. Elvirę ogarnęła dziwna satysfakcja - płynąca nie z zadawania cierpienia i zabijania, a z przekonania, że pomogła sojusznikowi, że skutecznie oczyściła i uleczyła jego rany. Poczuła świadomość, że gdzieś w jej wnętrzu jest czyste miejsce, które jest tylko jej, że doświadczenie i pasja do uzdrawiania i tajemnic ludzkiego ciała są jej atutem. Oddech obydwojga się wyrównał, strach minął.
Tymczasem mugol wydał z siebie przenikliwy krzyk, choć w swoim mniemaniu nie miał ust. Maź pozostawiona przez cień zapiekła nagle, a krople wlewały mu się do oczu. Cierpiał niewyobrażalnie, gdy zapiekło go pod powiekami - w żaden sposób nie był w stanie uciec od bólu, a oszołomienie wywołane przez cień jedynie się wzmogło. Podobne efekty dotknęły wszystkich obecnych na miejscu (i wciąż żywych) mugoli, utrudniając próby ucieczki. Cząsteczki silnego Purus zdołały przeniknąć do mazi pozostawionej przez cień, a ta - wdzierając się do oczu mugoli - bolała tak, jakby psiknęli sobie w gałki oczne spirytusem.
Elvira, wyjątkowo skuteczne Purus oczyściło wasz nastrój po wizycie Cienia i uleczyło obrażenia psychiczne Twoje i Ramseya (10 PŻ). Curatio Vulnera Horribilis uleczyło obrażenia wedle mechaniki, przywracając 59 PŻ. Wasi wrogowie pozostają pod wpływem histerii wywołanej przez Cień i dodatkowo czują się jakby ktoś psiknął im w oczy piekącym, oczyszczającym środkiem - wrażenie utrzyma się dla nich przez dodatkową turę po minięciu efektów Cienia, utrudniając widzenie. Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki.
Wybrała ocalenie, nie śmierć. Sięgnęła przy tym do niesplamionej części własnej duszy, tej zdolnej przywracać innym siły. Magia Purus rozlała się wkoło, najsilniej koncentrując się wokół rany Ramsey'a, ale wpływając też na całe miejsce, oczyszczając was z mazi pozostawionej przez Cień i pełznąc dalej, w stronę miejsca walki. Czarodziej nie odczuł pieczenia, które powinno towarzyszyć oczyszczaniu rany, ale Elvira mogła być pewna, że zaklęcie zadziałało. Bezboleśnie, choć bolało wcześniejsze wyrwanie kuli. Zadziałało też Curatio Vulnera Horribilis, które zasklepiło ranę i zaleczyło obrażenia cięte. Ramsey, wraz z przypływem sił, poczuł spokój. Pewność, że wyrwał się spod działani Cienia i że otrzymane rany nie spowolnią jego zadania, że bez trudu pozbędzie się mugoli i zbada ich żelazny pojazd. Elvirę ogarnęła dziwna satysfakcja - płynąca nie z zadawania cierpienia i zabijania, a z przekonania, że pomogła sojusznikowi, że skutecznie oczyściła i uleczyła jego rany. Poczuła świadomość, że gdzieś w jej wnętrzu jest czyste miejsce, które jest tylko jej, że doświadczenie i pasja do uzdrawiania i tajemnic ludzkiego ciała są jej atutem. Oddech obydwojga się wyrównał, strach minął.
Tymczasem mugol wydał z siebie przenikliwy krzyk, choć w swoim mniemaniu nie miał ust. Maź pozostawiona przez cień zapiekła nagle, a krople wlewały mu się do oczu. Cierpiał niewyobrażalnie, gdy zapiekło go pod powiekami - w żaden sposób nie był w stanie uciec od bólu, a oszołomienie wywołane przez cień jedynie się wzmogło. Podobne efekty dotknęły wszystkich obecnych na miejscu (i wciąż żywych) mugoli, utrudniając próby ucieczki. Cząsteczki silnego Purus zdołały przeniknąć do mazi pozostawionej przez cień, a ta - wdzierając się do oczu mugoli - bolała tak, jakby psiknęli sobie w gałki oczne spirytusem.
Był nieśmiertelny. A raczej wierzył, że jest nieśmiertelny. Choć nie pamiętał, że za jego niezłomnością pośrednio stała uzdrowicielka, która wyciągała go z najgorszych możliwych sytuacji, przywracała do życia kiedy niemalże nie było na to żadnych szans, pamiętał odniesione rany — a fakt, że przetrwał było dla niego wystarczającym dowodem na to, że nic co go otacza nie mogło go pokonać. Jego arogancja kończyła się jednak tam, gdzie zaczynała wiedza, a ta trzymała go twardo przy ziemi. Miał świadomość swoich ułomności, braków, słabego i niewyszkolonego ciała, które nigdy nie było mu sprzymierzeńcem. Wiedział, że wiele przed nim pozostało do odkrycia i do nauczenia i to właśnie niezaspokojone pragnienie najsilniej sterowało jego życiem, podporządkowując wszystko pozostałe. Wiedział więc, że jego wiara w niezłomność była bardziej pewnością, że wszystko zniesie, niż myśl, że nic nie mogło mu zagrażać. Sącząca się z rany krew, która wsiąkała w lekko rozdartą koszulę, szatę wierzchnią, przypominała mu o niedoskonałości ciała, które by funkcjonować musiało być naprawione. Duch odbywał zupełnie inną walkę — walkę z samym sobą i pojawiającym się znikąd lękiem. Lęk, który nie zrodził się w nim samym był trudnym rywalem, lecz wciąż takim, którego można było pokonać. Panika, która nie udzielała mu się zewnętrznie, a jedynie wywoływała zamęt wewnątrz jego głowy odbyła walkę z rozumem, który nie mógł tak łatwo dać za wygraną. Duch, który go splamił i odebrał najsilniejsze w jego życiu wspomnienia — te, które wstrząsały jego światem, zaburzały równowagę, wywoływały niepokój i masochistycznie pragnęły ryzyka — napełnił go też siłą, jakiej wcześniej nie był w stanie sobie wyobrazić. Cienista mara zniknęła, niedługo po niej ustępowała także rozhisteryzowana obawa przed tym, co przyniosła. Wraz z bezpodstawnym lękiem odeszło także wyobrażenie, że zabrakło mu ust. Ust, które nagle zapragnęły znów smaku dwóch najplugawszych słów.
Demon ruszył w pogoń za jego rozkazem, powalając na ziemię, rozszarpując tych, którzy uszli z życiem. A ci, którzy pozostali polegli za sprawką niespodziewanego przybycia czarnomagicznej mary. Odzyskując powoli spokój, który wbrew temu co działo się wewnątrz niego, prawie nieustannie wymalowywał się na jego twarzy, odjął dłonie od twarz i popatrzył przed siebie, na mugolski pojazd, ich ciała zgromadzone wokół niego. To była nierówna walka, szybka. Całkiem przyjemna. Metalowy potwór, którym poruszali się niemagiczni ludzie budził w nim bardziej zniesmaczenie niż obrzydzenie. Przysposobili sobie sposób na stworzenie przedmiotów, które mogą natchnąć własną wolą. Nie mieli magii, nie mogli podporządkować sobie ani istot ani ludzi. Nie mogli przejąć panowania nad cudzą wolą i okiełznać magicznych istot. Postanowili więc w sposób choć kreatywny — nie mógł im tego odmówić — także żałosny, stworzyć własny przedmiot, który na swój sposób postanowią niemagicznie ożywić i wprowadzić w ruch. Żałosna imitacja, próba podporządkowania świata. Ta maszyna zawierała jednak w sobie coś, co miało gdzieś dotrzeć. Mówili o transporcie, pragnęli coś dostarczyć. Wywieść z Warwick. Co znajdowało się za drzwiami opancerzonego potwora?
Spojrzał na nią, kiedy kolejnym ruchem rozprawiła się z materiałem. Wilgotny ustępował łatwiej, musiał. Nie wyglądała na silną, ale nie zarejestrował przecież chwili, w której drżącymi palcami wysunęła guziki. Krew wypłynęła falą, gdy nabrał powierza w płuca, poczuł ciepło na ciele, które owiał chłód z zewnątrz. Zerkał w dół, na siebie, a potem spojrzał na nią.
– Rób co musisz — odpowiedział spokojnie na jej ostrzeżenie. Znał smak bólu, znał go doskonale. Przez te wszystkie lata nauczył się z nim współżyć, funkcjonować zamiast tracić energię na jego całkowite ignorowanie. Kiedy magia szarpnęła pociskiem wbitym w ciało, wzdrygnęło się odruchowo, ale twarzy nie wygiął grymas bólu, chociaż dobrze go poczuł. Mięśnie wyostrzyły się, bo zacisnął szczękę, na sekundę lub pięć przymknął powieki. Nie wiedział też, że instynktownie wstrzymał oddech. Wtedy też poczuł słabość tego, czym był. Czy to przez falę bodźców, czy nagle wypływającej krwi. Wypuścił powietrze i spojrzał na ranę, a potem znów przed siebie. Rozglądał się w poszukiwaniu mugoli, ale wszyscy zostali zniszczeni. Czarna maź, która ich obryzgała znikała, spłynęło na nich oczyszczenie. Za jej sprawką? Nie mógł ocenić jej kunsztu, stwierdzisz, że to jej magia i działania stały niepodważalnie za tym, co w tej chwili się działo. Nie wierzył w nią. W jej siłę, jej ponadprzeciętne możliwości. Z zaintrygowaniem przyglądał się temu wszystkiemu, poszukując odpowiedzi.
— Z lojalności czy odwagi? — spytał, powoli obracając ku niej głowę. Spojrzenie miał ciemne, ale ciekawe. Nieco zmęczone. Czy już wiedziała? Czy zdawała sobie sprawę z tego, co się wydarzyło i dlaczego? Czy pamiętała w ferworze walki o początkach ich rozmowy i wspomnieniu bestii? Uśmiechnął się. Powoli. Kąciki ust stopniowo wyciągały się jakby ktoś trzymał za cienkie nici i sterował wyrazem twarzy marionetki. Bo jego oczy się nie śmiały. Patrzył na nią, czując jak zaklęcie leczy jego rany, przywraca mu siły, energię. Łata dziury w materiale, którym się oblekał, bo nie w pancerzu — ten znajdował się znacznie głębiej. Działanie jej zaklęcia go nie zdumiało — oczekiwał od niej powodzenia, jak od każdego uzdrowiciela, choć nie był w stanie docenić kunsztu i jakości wykonanego zadania. Wiedział, że wykonała to dobrze, bo czuł się dobrze i za to należała jej się pochwała.
Wyprostował się i spojrzał po sobie, na dziurę w szacie i krew, która wciąż zalegała w materiale.
— Mhm — mruknął sam do siebie. To było poświęcenie, które go kosztowało ładną szatę. Pożałowałby jej, ale za rzadko przejmował się własny wyglądem. Ruszył powoli do opancerzonego potwora, stanął z tyłu, przyglądając się czemuś, co przypominało drzwi. Kątem oka dostrzegł w oddali demona, którego wypuścił z filakterium. Powinien już wrócić. Uniósł dłoń z różdżką przed siebie i lekkim ruchem machnął, rzucając niewerbalną alohomorę. Zamek trzasnął, a drzwi rozchyliły się. Prawą ręką chwycił za skrzydło i pociągnął je, a potem to samo zrobił z drugim. W środku znajdowały się pudła, z których wystawały przedmioty codziennego użytku. Dostrzegł też żywność — butelki z mlekiem, kartoniki, zamknięte w jakiś przezroczystych opakowaniach produkty. Wywozili stąd co się dało. Ale z drewnianej skrzyni wyłożonej słomą wystawały też lufy. Pomyślał w pierwszej chwili o strzelbach, ale to było coś innego. To musiała być ich broń. A więc wywozili to wszystko z Warwick, by dostarczyć do gromadzących się ludzi, ukrywającego się ruchu oporu. Nie wspierali czarodziejów, wspierali mugoli, którzy uciekli z miasta.
— Jaka szkoda, że to nie dotrze do celu — mruknął z udawanym żalem, przemykając wzrokiem po zawartości. Przelotnie. — Zamiast tego wróci z powrotem do Warwick. Rzuć okiem, być znajdziesz tu też medyczne zaopatrzenie.— Coś, co przyda się w powstającym na nowo szpitalu. Będzie w stanie ocenić to własnym okiem. To, czego nie mogli lub nie zamierzali użyć należało zniszczyć, tak jak mugolską broń.
Demon wyłonił się zza metalowego stwora. Bezszelestnie, nie wydawał też żadnych dźwięków, powoli zbliżając do Ramsey'a. Schowawszy różdżkę wyciągnął niewielkie filakterium. Sześciokątne puzdro w kształcie niskiego ostrosłupa, jakby z ciemnego szkła oplecione siecią drobniutkich żyłek. Żarzyło się szkarłatnym blaskiem, magia epatowała z niego wyraźnie, błyszczała czerwoną poświata. Otworzył je i wyciągnął rękę, wzywając ducha z powrotem do jego więzienia. Szkarłat zmienił się w zieleń. Zassał demona, który stracił swoją materialną formę do środka, wessał go i zamknął w naczyniu, które teraz iskrzało zielenią. Tylko jeden kamień na środku, błyszczące szkiełko zalśnił poprzednim blaskiem. — Przyślę tu kogoś, by zajął się tymi rzeczami i sprowadził je do miasta.— Poinformował Elvirę, choć wcale nie musiał. Patrzył przez chwilę na filakterium zanim schował je do kieszeni. — Wierzę, że uda ci się z personelem w szpitalu. Uzdrowiciele są dziś bardzo potrzebni. — Z pewnością najlepsi specjaliści gromadzili się w Mungu, w Londynie, ale w Anglii musiały istnieć takie perły, jaką podobno była — wedle doniesień — Vablatsky. Znalezienie ich i ściągnięcie tutaj było nie lada wyczynem, ale choć to co nazywali szpitalem w Warwick nie mogło i nie będzie nigdy równało się londyńskiej placówce, było większe od lokalnego lazaretu, niosło ze sobą też lepszą perspektywę.
Demon ruszył w pogoń za jego rozkazem, powalając na ziemię, rozszarpując tych, którzy uszli z życiem. A ci, którzy pozostali polegli za sprawką niespodziewanego przybycia czarnomagicznej mary. Odzyskując powoli spokój, który wbrew temu co działo się wewnątrz niego, prawie nieustannie wymalowywał się na jego twarzy, odjął dłonie od twarz i popatrzył przed siebie, na mugolski pojazd, ich ciała zgromadzone wokół niego. To była nierówna walka, szybka. Całkiem przyjemna. Metalowy potwór, którym poruszali się niemagiczni ludzie budził w nim bardziej zniesmaczenie niż obrzydzenie. Przysposobili sobie sposób na stworzenie przedmiotów, które mogą natchnąć własną wolą. Nie mieli magii, nie mogli podporządkować sobie ani istot ani ludzi. Nie mogli przejąć panowania nad cudzą wolą i okiełznać magicznych istot. Postanowili więc w sposób choć kreatywny — nie mógł im tego odmówić — także żałosny, stworzyć własny przedmiot, który na swój sposób postanowią niemagicznie ożywić i wprowadzić w ruch. Żałosna imitacja, próba podporządkowania świata. Ta maszyna zawierała jednak w sobie coś, co miało gdzieś dotrzeć. Mówili o transporcie, pragnęli coś dostarczyć. Wywieść z Warwick. Co znajdowało się za drzwiami opancerzonego potwora?
Spojrzał na nią, kiedy kolejnym ruchem rozprawiła się z materiałem. Wilgotny ustępował łatwiej, musiał. Nie wyglądała na silną, ale nie zarejestrował przecież chwili, w której drżącymi palcami wysunęła guziki. Krew wypłynęła falą, gdy nabrał powierza w płuca, poczuł ciepło na ciele, które owiał chłód z zewnątrz. Zerkał w dół, na siebie, a potem spojrzał na nią.
– Rób co musisz — odpowiedział spokojnie na jej ostrzeżenie. Znał smak bólu, znał go doskonale. Przez te wszystkie lata nauczył się z nim współżyć, funkcjonować zamiast tracić energię na jego całkowite ignorowanie. Kiedy magia szarpnęła pociskiem wbitym w ciało, wzdrygnęło się odruchowo, ale twarzy nie wygiął grymas bólu, chociaż dobrze go poczuł. Mięśnie wyostrzyły się, bo zacisnął szczękę, na sekundę lub pięć przymknął powieki. Nie wiedział też, że instynktownie wstrzymał oddech. Wtedy też poczuł słabość tego, czym był. Czy to przez falę bodźców, czy nagle wypływającej krwi. Wypuścił powietrze i spojrzał na ranę, a potem znów przed siebie. Rozglądał się w poszukiwaniu mugoli, ale wszyscy zostali zniszczeni. Czarna maź, która ich obryzgała znikała, spłynęło na nich oczyszczenie. Za jej sprawką? Nie mógł ocenić jej kunsztu, stwierdzisz, że to jej magia i działania stały niepodważalnie za tym, co w tej chwili się działo. Nie wierzył w nią. W jej siłę, jej ponadprzeciętne możliwości. Z zaintrygowaniem przyglądał się temu wszystkiemu, poszukując odpowiedzi.
— Z lojalności czy odwagi? — spytał, powoli obracając ku niej głowę. Spojrzenie miał ciemne, ale ciekawe. Nieco zmęczone. Czy już wiedziała? Czy zdawała sobie sprawę z tego, co się wydarzyło i dlaczego? Czy pamiętała w ferworze walki o początkach ich rozmowy i wspomnieniu bestii? Uśmiechnął się. Powoli. Kąciki ust stopniowo wyciągały się jakby ktoś trzymał za cienkie nici i sterował wyrazem twarzy marionetki. Bo jego oczy się nie śmiały. Patrzył na nią, czując jak zaklęcie leczy jego rany, przywraca mu siły, energię. Łata dziury w materiale, którym się oblekał, bo nie w pancerzu — ten znajdował się znacznie głębiej. Działanie jej zaklęcia go nie zdumiało — oczekiwał od niej powodzenia, jak od każdego uzdrowiciela, choć nie był w stanie docenić kunsztu i jakości wykonanego zadania. Wiedział, że wykonała to dobrze, bo czuł się dobrze i za to należała jej się pochwała.
Wyprostował się i spojrzał po sobie, na dziurę w szacie i krew, która wciąż zalegała w materiale.
— Mhm — mruknął sam do siebie. To było poświęcenie, które go kosztowało ładną szatę. Pożałowałby jej, ale za rzadko przejmował się własny wyglądem. Ruszył powoli do opancerzonego potwora, stanął z tyłu, przyglądając się czemuś, co przypominało drzwi. Kątem oka dostrzegł w oddali demona, którego wypuścił z filakterium. Powinien już wrócić. Uniósł dłoń z różdżką przed siebie i lekkim ruchem machnął, rzucając niewerbalną alohomorę. Zamek trzasnął, a drzwi rozchyliły się. Prawą ręką chwycił za skrzydło i pociągnął je, a potem to samo zrobił z drugim. W środku znajdowały się pudła, z których wystawały przedmioty codziennego użytku. Dostrzegł też żywność — butelki z mlekiem, kartoniki, zamknięte w jakiś przezroczystych opakowaniach produkty. Wywozili stąd co się dało. Ale z drewnianej skrzyni wyłożonej słomą wystawały też lufy. Pomyślał w pierwszej chwili o strzelbach, ale to było coś innego. To musiała być ich broń. A więc wywozili to wszystko z Warwick, by dostarczyć do gromadzących się ludzi, ukrywającego się ruchu oporu. Nie wspierali czarodziejów, wspierali mugoli, którzy uciekli z miasta.
— Jaka szkoda, że to nie dotrze do celu — mruknął z udawanym żalem, przemykając wzrokiem po zawartości. Przelotnie. — Zamiast tego wróci z powrotem do Warwick. Rzuć okiem, być znajdziesz tu też medyczne zaopatrzenie.— Coś, co przyda się w powstającym na nowo szpitalu. Będzie w stanie ocenić to własnym okiem. To, czego nie mogli lub nie zamierzali użyć należało zniszczyć, tak jak mugolską broń.
Demon wyłonił się zza metalowego stwora. Bezszelestnie, nie wydawał też żadnych dźwięków, powoli zbliżając do Ramsey'a. Schowawszy różdżkę wyciągnął niewielkie filakterium. Sześciokątne puzdro w kształcie niskiego ostrosłupa, jakby z ciemnego szkła oplecione siecią drobniutkich żyłek. Żarzyło się szkarłatnym blaskiem, magia epatowała z niego wyraźnie, błyszczała czerwoną poświata. Otworzył je i wyciągnął rękę, wzywając ducha z powrotem do jego więzienia. Szkarłat zmienił się w zieleń. Zassał demona, który stracił swoją materialną formę do środka, wessał go i zamknął w naczyniu, które teraz iskrzało zielenią. Tylko jeden kamień na środku, błyszczące szkiełko zalśnił poprzednim blaskiem. — Przyślę tu kogoś, by zajął się tymi rzeczami i sprowadził je do miasta.— Poinformował Elvirę, choć wcale nie musiał. Patrzył przez chwilę na filakterium zanim schował je do kieszeni. — Wierzę, że uda ci się z personelem w szpitalu. Uzdrowiciele są dziś bardzo potrzebni. — Z pewnością najlepsi specjaliści gromadzili się w Mungu, w Londynie, ale w Anglii musiały istnieć takie perły, jaką podobno była — wedle doniesień — Vablatsky. Znalezienie ich i ściągnięcie tutaj było nie lada wyczynem, ale choć to co nazywali szpitalem w Warwick nie mogło i nie będzie nigdy równało się londyńskiej placówce, było większe od lokalnego lazaretu, niosło ze sobą też lepszą perspektywę.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie od razu dostrzegła moment, w którym odzyskał świadomość. Gdy do niego dopadała, zadzierając długą szatę po kolana, by nie potknąć się i nie zamoczyć znów materiału w lepkiej krwi, wciąż jeszcze wydawał się pozostawać na skraju innej rzeczywistości. Choć chuderlawy, był zaskakująco wytrzymały, wiedziała o tym wcześniej, a teraz miała kolejny dowód. Głos mu nie drżał, powieki też nie, nawet jeśli na krótki moment je zamknął, gdy kula opuściła ciało z cierpnącym skórę mlaśnięciem. Metal był brzydki i toporny, szary jak popioły, które zostawiali po sobie mugole na czystych, czarodziejskich ziemiach.
Nie mówiła już nic więcej, działała, mimo porażającego wrażenia obecności za plecami, które nie opuściło jej w pełni. Mrużyła oczy aż wyklarował jej się obraz, odetchnęła głęboko do momentu ustania skurczów przepony, a potem wzięła się do pracy z chłodem typowym uzdrowicielce doświadczonej, wielokrotnie wypróbowanej przez los, krnąbrnych pacjentów i tych, którzy ledwie trzymali się życia.
Nie była skromna ani skora do obiektywizmu, żyła więc w przekonaniu, że jest wiedźmą potężną - rzadko jednak miała okazję doświadczyć własnej magii w sposób tak pierwotny i czysty jak dziś. Od tej najmroczniejszej i gorącej do otrzeźwiającego chłodu uzdrawiania, całe jej ciało zdawało się buzować mocą. W miarę jak oczyszczały i zasklepiały się tkanki Mulcibera, ją samą przestawała boleć głowa, wszystko stawało się bardziej wyraźne i jasne. Gdy na krótki moment obejrzała się przez ramię, widziała pozostałości czarnej mazi rozpuszczające się w nicość, resztki dogorywających mugoli skrzeczących i jęczących słabymi głosami, które w pewnym momencie stały się dla niej tłem nie mniej obojętnym od świergolenia ptaków i szumu liści.
Powoli wstała na nogi - pewna, wysoka - wciąż w lekkim upojeniu obserwując Ramseya poprawiającego resztki koszuli. Kiedy zerwała ją z taką siłą, by guziki zawisły na nitkach? Uniosła brodę i skierowała twarz do słońca, mrużąc oczy i napawając się czymś, co było jej własne i potężne. Poczuciem wszechmocy, niezłomności i wyjątkowości, jakie dawała tylko magia.
Nie wyglądała najlepiej, z włosem rozwianym i pozrywanym z upięcia, w sukni której tren cały był wilgotny od trawy, krwi i błota, ale nic w jej dumnej, wyprostowanej postawie nie sugerowało zmęczenia.
- Z gorącej miłości do ciebie, panie - odparła bez namysłu, nie odrywając wzroku od swoich ostatnich ofiar, tych wygiętych, karykaturalnych. I tych rozszarpanych, którzy uciekając wpadali w szpony demona. Wracała już powoli na grzeczniejszy ton rozmowy, przypominała sobie o tytułach, gdy opadły emocje, a sprawa rozwiązała się na ich korzyść. - Twoja śmierć złamałaby mi serce. - Lekkim krokiem podążyła za nim. Jej usta nie drgnęły, ale oczy śmiały się drwiąco. W zupełnym przeciwieństwie do niego.
Sprzętowi przechwyconemu od mugolskich rewolucjonistów przyglądała się przelotnie, marszcząc nos przy prymitywnej broni i wzdychając na widok pudeł z czerwonym krzyżem. Znała ten symbol, widziała go na niektórych opaskach na ramionach ludzi w spalonych obozach Staffordshire i w zdemolowanych dzielnicach pod Warwick.
- Rozsądnie, panie - Ćwierknęła swoją uprzejmość, wchodząc do metalowej puszki z niemałą ostrożnością i rozrywając taśmę na paczkach. Była nieprzyjemnie klejąca, brudna i zupełnie niepodobna do magicznych, gładkich i śliskich. Znalazła pakiety czystych chust, bandaże, metalowy sprzęt, jodynę, strzykawki i igły w puszkach oraz całe mnóstwo tabletek i płynów, których nazw nie znała. - Przyda się wszystko poza lekami. Przejrzę je i wyodrębnię te, których skład jest cenny. Inne mogą równie dobrze być trujące. - Nie ufała mugolskiej medycynie i nigdy nie była zwolennikiem łączenia eliksirów i receptur zielarskich z prymitywnymi zlepkami proszków i syropów.
Obejrzała się w momencie, w którym Ramsey chował filakterium. Obserwowała je aż do momentu, w którym zniknęło z jej pola widzenia. Miała mnóstwo pytań, ale żadnego nie zadała.
Skinęła głową, gdy wspomniał o uzdrowicielach - miała już napisane szkice listów, zaplanowane spotkania. Musiała też porozmawiać z Cassandrą.
- To prawda. Wiele by nam dało, gdyby do zawodu dopuszczano więcej kobiet - powiedziała, zeskakując z mugolskiego pojazdu i przez własną niezgrabność lądując trochę zbyt blisko Mulcibera. Odsunęła się od razu, instynktownie, ale nie pozwoliła, by jej uśmiech zmarniał. - W naszych szeregach niemal wszystkie wybitne uzdrowicielki to kobiety. Ale w systemie szpitalnym nadal szkoli się je niechętnie i bagatelizuje ich zasługi, panie. Mówi się, że nie ma dla kobiet miejsca w wielkiej medycynie. - Jej dłonie wciąż mrowiły od skomplikowanych zaklęć, gdy wyciągała je, by machinalnie poprawić zeszmacone skrawki jego koszuli i naciągnąć je na miejsce, w którym po śmiertelnej ranie pozostała zaledwie blada blizna. - Moje zaklęcia nie pozostawiają widocznych blizn, ale skóra wygoi się szybciej smarowana nagietkiem, arniką i olejem z czarnuszki.
Nie był od niej dużo wyższy, ale i tak musiała zadrzeć brodę, by spojrzeć mu w oczy. Dziś po raz pierwszy od dawna poczuła, że może to zrobić i zignorować pełznący po kręgosłupie dreszcz. Nie piekła ją nawet ręka, tak jakby zostawiła to piętno za sobą wraz z oderwaną kończyną bogu ducha winnego człowieka.
Z ostatnim uśmiechem i dygnięciem czekała na pozwolenie, by odejść. Miała mnóstwo pracy, za którą musiała wziąć się już teraz.
/zt chyba
Nie mówiła już nic więcej, działała, mimo porażającego wrażenia obecności za plecami, które nie opuściło jej w pełni. Mrużyła oczy aż wyklarował jej się obraz, odetchnęła głęboko do momentu ustania skurczów przepony, a potem wzięła się do pracy z chłodem typowym uzdrowicielce doświadczonej, wielokrotnie wypróbowanej przez los, krnąbrnych pacjentów i tych, którzy ledwie trzymali się życia.
Nie była skromna ani skora do obiektywizmu, żyła więc w przekonaniu, że jest wiedźmą potężną - rzadko jednak miała okazję doświadczyć własnej magii w sposób tak pierwotny i czysty jak dziś. Od tej najmroczniejszej i gorącej do otrzeźwiającego chłodu uzdrawiania, całe jej ciało zdawało się buzować mocą. W miarę jak oczyszczały i zasklepiały się tkanki Mulcibera, ją samą przestawała boleć głowa, wszystko stawało się bardziej wyraźne i jasne. Gdy na krótki moment obejrzała się przez ramię, widziała pozostałości czarnej mazi rozpuszczające się w nicość, resztki dogorywających mugoli skrzeczących i jęczących słabymi głosami, które w pewnym momencie stały się dla niej tłem nie mniej obojętnym od świergolenia ptaków i szumu liści.
Powoli wstała na nogi - pewna, wysoka - wciąż w lekkim upojeniu obserwując Ramseya poprawiającego resztki koszuli. Kiedy zerwała ją z taką siłą, by guziki zawisły na nitkach? Uniosła brodę i skierowała twarz do słońca, mrużąc oczy i napawając się czymś, co było jej własne i potężne. Poczuciem wszechmocy, niezłomności i wyjątkowości, jakie dawała tylko magia.
Nie wyglądała najlepiej, z włosem rozwianym i pozrywanym z upięcia, w sukni której tren cały był wilgotny od trawy, krwi i błota, ale nic w jej dumnej, wyprostowanej postawie nie sugerowało zmęczenia.
- Z gorącej miłości do ciebie, panie - odparła bez namysłu, nie odrywając wzroku od swoich ostatnich ofiar, tych wygiętych, karykaturalnych. I tych rozszarpanych, którzy uciekając wpadali w szpony demona. Wracała już powoli na grzeczniejszy ton rozmowy, przypominała sobie o tytułach, gdy opadły emocje, a sprawa rozwiązała się na ich korzyść. - Twoja śmierć złamałaby mi serce. - Lekkim krokiem podążyła za nim. Jej usta nie drgnęły, ale oczy śmiały się drwiąco. W zupełnym przeciwieństwie do niego.
Sprzętowi przechwyconemu od mugolskich rewolucjonistów przyglądała się przelotnie, marszcząc nos przy prymitywnej broni i wzdychając na widok pudeł z czerwonym krzyżem. Znała ten symbol, widziała go na niektórych opaskach na ramionach ludzi w spalonych obozach Staffordshire i w zdemolowanych dzielnicach pod Warwick.
- Rozsądnie, panie - Ćwierknęła swoją uprzejmość, wchodząc do metalowej puszki z niemałą ostrożnością i rozrywając taśmę na paczkach. Była nieprzyjemnie klejąca, brudna i zupełnie niepodobna do magicznych, gładkich i śliskich. Znalazła pakiety czystych chust, bandaże, metalowy sprzęt, jodynę, strzykawki i igły w puszkach oraz całe mnóstwo tabletek i płynów, których nazw nie znała. - Przyda się wszystko poza lekami. Przejrzę je i wyodrębnię te, których skład jest cenny. Inne mogą równie dobrze być trujące. - Nie ufała mugolskiej medycynie i nigdy nie była zwolennikiem łączenia eliksirów i receptur zielarskich z prymitywnymi zlepkami proszków i syropów.
Obejrzała się w momencie, w którym Ramsey chował filakterium. Obserwowała je aż do momentu, w którym zniknęło z jej pola widzenia. Miała mnóstwo pytań, ale żadnego nie zadała.
Skinęła głową, gdy wspomniał o uzdrowicielach - miała już napisane szkice listów, zaplanowane spotkania. Musiała też porozmawiać z Cassandrą.
- To prawda. Wiele by nam dało, gdyby do zawodu dopuszczano więcej kobiet - powiedziała, zeskakując z mugolskiego pojazdu i przez własną niezgrabność lądując trochę zbyt blisko Mulcibera. Odsunęła się od razu, instynktownie, ale nie pozwoliła, by jej uśmiech zmarniał. - W naszych szeregach niemal wszystkie wybitne uzdrowicielki to kobiety. Ale w systemie szpitalnym nadal szkoli się je niechętnie i bagatelizuje ich zasługi, panie. Mówi się, że nie ma dla kobiet miejsca w wielkiej medycynie. - Jej dłonie wciąż mrowiły od skomplikowanych zaklęć, gdy wyciągała je, by machinalnie poprawić zeszmacone skrawki jego koszuli i naciągnąć je na miejsce, w którym po śmiertelnej ranie pozostała zaledwie blada blizna. - Moje zaklęcia nie pozostawiają widocznych blizn, ale skóra wygoi się szybciej smarowana nagietkiem, arniką i olejem z czarnuszki.
Nie był od niej dużo wyższy, ale i tak musiała zadrzeć brodę, by spojrzeć mu w oczy. Dziś po raz pierwszy od dawna poczuła, że może to zrobić i zignorować pełznący po kręgosłupie dreszcz. Nie piekła ją nawet ręka, tak jakby zostawiła to piętno za sobą wraz z oderwaną kończyną bogu ducha winnego człowieka.
Z ostatnim uśmiechem i dygnięciem czekała na pozwolenie, by odejść. Miała mnóstwo pracy, za którą musiała wziąć się już teraz.
/zt chyba
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Majowe słońce, zwiastujące nadejście ciepła, zbyt mocnego, jak na wiosnę, ale niepodobnego do dawnych anomalii pogodowych, otuliło jego twarz, podobnie jak i jej, kiedy zwrócił się w jej stronę. Stała już tyłem do niego. Zmarszczył brwi, chroniąc oczy przed intensywnymi promieniami słońca, które prześlizgiwały się po niej ciężko, jak zawiesista ciecz, błyszcząca, złota oliwa, dodając jej jej włosom złotych refleksów. Za jej słowem podążył głową, kierując oczy prosto na nią. Pierwszy podmuch wiosennego wiatru porwał mu włosy, owiał lekko podartą szatę, koszulę.
— Gorącej, jak krew, niezmiennej jak śmierć? — spytał podążając za tym porównaniem, spoglądając na ludzi, którzy nieruchomo leżeli w wysokiej trawie. — Mhm — odwrócił się, zmierzając w stronę opancerzonego wozu. — Nie masz serca — tym razem zakwestionował jej słowa, zupełnie tak jakby poprzednie słowa nie dawały mu żadnych złudzeń. Ogarnął wzrokiem przedmioty znajdujące się w pudłach, skrzyniach, na prędko oceniając ich wartość. Sprzętu medycznego nie był w stanie ocenić. Ani jego przydatności ani stanu. Mugolska medycyna była mu kompletnie obca, czarodziejska nieco mniej. I choć wiedział już, że uzdrawiania ran nie pamiętał, jego ciało było mozaiką z blizn i znaków. Nie był w stanie przypomnieć sobie ani użytych zaklęć ani ruchów różdżką, nawet jeśli słowa wypowiedziane przez Elvirę tego dnia brzmiały znajomo. Nie było to czymś, czym powinien zawracać sobie głowę. Śledził jej ruchy, pozostając z tyłu, na zewnątrz. Nie ufał uzdrowicielom. Nie lubił bywać w Mungu — to właśnie ta niechęć i obawa przed powierzeniem własnego życia przypadkowym osobom musiała pchnąć go go odwiedzenia Alei Śmiertelnego Nokturnu. Nie ufał Multon, dzisiaj mógł jednak zabawą poddać jej umiejętności testom, ale także swoją wytrzymałość i siłę woli. Nie zawiodła. Dostał to, czego chciał.
— Wybornie. Jeśli substancje mugolskie mogą być trujące, mogą się przydać równie dobrze, jak wszystko inne. — Alchemia — mugolska, czy magiczna, była tak sak samo niebezpieczna. Trudno było przewidzieć to, co na nich czekało, co miało ich spotkać.
Odruchowo, gdy poleciała w dół, czy może zeskakiwała, wyciągnął ręce, które miały zamortyzować jej upadek, ich zderzenie. Opuścił je, gdy się odsunęła, unosząc spojrzenie na uzdrowicielkę.
— Wcale mnie to nie dziwi — zadumał się, gdy wspomniała o uzdrowicielkach, o ich niedopuszczaniu do medycyny, o ich wielkości. Nie powiedział jednak nic więcej, pozostawiając kwestię personelu Cassandrze i Elvirze, skoro już zaoferowała swoją pomoc. Jeśli miała na oku ludzi, którzy mogli pomóc nie zamierzał tej oferty odrzucać. Ludzie w Warwick i okolicach powinni czuć się zaopiekowani. To, choć nie było najprostszym zadaniem, powziął za priorytet, uznając za najbardziej efektywne. — To nie jest szpital świętego Munga. I nigdy nie będzie.— Trudno było konkurować z taką placówką. — Ludzie muszą wiedzieć, że są w dobrych rękach. — Spojrzał na nią jeszcze. Nie obchodziło go, kto znajdzie zatrudnienie i na jakich warunkach. To nie była jego rola, i nie zamierzał porywać się z oceną. Chciał efektu, a jeśli miał być zadowalający mógł poczekać. Był cierpliwy.
Zerknął na jej dłoń poprawiającą jego koszulę. Nie nie odpowiedział. Ani na jej gest ani na jej lekarskie zalecenia. Nie mogła wiedzieć, że nie będzie się do nich stosował, tak jak on nie mógł wiedzieć, że wiele blizn na jego ciele uparcie nie znikała bo nigdy wcześniej taki tego nie robił. Przyjął je w milczeniu, jak na godnego pacjenta przystało, pożegnawszy ją skinięciem odprowadził wzrokiem kawałek. A kiedy się oddaliła zamknął ostrożnie klapy metalowego pojazdu, zablokował je też zaklęciem, nie chcąc, by zawartość została rozkradziona nim zjawi się tu człowiek, którego przyśle. Oddalił się w kłębach czarnej mgły, by trafić do pozostałości po miejscum ratuszu, na którym wcześniej wywiesił pierwsze ogłoszenia — zgodnie z zaleceniami Vablatsky. Tym razem skreślił kilka słów osobiście do czarodzieja, który już wcześniej przyjął jedno ze zleceń uprzątnięcia walających się w dołach ciał. Nakazał mu zebranie wszystkiego, co znajdowało się wewnątrz pojazdu i dostarczenie do miejskiej lecznicy, a potem pozbycie się i spalenie ciał poza granicami miasta. Ciał i resztek z tego, co pozostawił demon wypuszczony z filakterium.
| zt
— Gorącej, jak krew, niezmiennej jak śmierć? — spytał podążając za tym porównaniem, spoglądając na ludzi, którzy nieruchomo leżeli w wysokiej trawie. — Mhm — odwrócił się, zmierzając w stronę opancerzonego wozu. — Nie masz serca — tym razem zakwestionował jej słowa, zupełnie tak jakby poprzednie słowa nie dawały mu żadnych złudzeń. Ogarnął wzrokiem przedmioty znajdujące się w pudłach, skrzyniach, na prędko oceniając ich wartość. Sprzętu medycznego nie był w stanie ocenić. Ani jego przydatności ani stanu. Mugolska medycyna była mu kompletnie obca, czarodziejska nieco mniej. I choć wiedział już, że uzdrawiania ran nie pamiętał, jego ciało było mozaiką z blizn i znaków. Nie był w stanie przypomnieć sobie ani użytych zaklęć ani ruchów różdżką, nawet jeśli słowa wypowiedziane przez Elvirę tego dnia brzmiały znajomo. Nie było to czymś, czym powinien zawracać sobie głowę. Śledził jej ruchy, pozostając z tyłu, na zewnątrz. Nie ufał uzdrowicielom. Nie lubił bywać w Mungu — to właśnie ta niechęć i obawa przed powierzeniem własnego życia przypadkowym osobom musiała pchnąć go go odwiedzenia Alei Śmiertelnego Nokturnu. Nie ufał Multon, dzisiaj mógł jednak zabawą poddać jej umiejętności testom, ale także swoją wytrzymałość i siłę woli. Nie zawiodła. Dostał to, czego chciał.
— Wybornie. Jeśli substancje mugolskie mogą być trujące, mogą się przydać równie dobrze, jak wszystko inne. — Alchemia — mugolska, czy magiczna, była tak sak samo niebezpieczna. Trudno było przewidzieć to, co na nich czekało, co miało ich spotkać.
Odruchowo, gdy poleciała w dół, czy może zeskakiwała, wyciągnął ręce, które miały zamortyzować jej upadek, ich zderzenie. Opuścił je, gdy się odsunęła, unosząc spojrzenie na uzdrowicielkę.
— Wcale mnie to nie dziwi — zadumał się, gdy wspomniała o uzdrowicielkach, o ich niedopuszczaniu do medycyny, o ich wielkości. Nie powiedział jednak nic więcej, pozostawiając kwestię personelu Cassandrze i Elvirze, skoro już zaoferowała swoją pomoc. Jeśli miała na oku ludzi, którzy mogli pomóc nie zamierzał tej oferty odrzucać. Ludzie w Warwick i okolicach powinni czuć się zaopiekowani. To, choć nie było najprostszym zadaniem, powziął za priorytet, uznając za najbardziej efektywne. — To nie jest szpital świętego Munga. I nigdy nie będzie.— Trudno było konkurować z taką placówką. — Ludzie muszą wiedzieć, że są w dobrych rękach. — Spojrzał na nią jeszcze. Nie obchodziło go, kto znajdzie zatrudnienie i na jakich warunkach. To nie była jego rola, i nie zamierzał porywać się z oceną. Chciał efektu, a jeśli miał być zadowalający mógł poczekać. Był cierpliwy.
Zerknął na jej dłoń poprawiającą jego koszulę. Nie nie odpowiedział. Ani na jej gest ani na jej lekarskie zalecenia. Nie mogła wiedzieć, że nie będzie się do nich stosował, tak jak on nie mógł wiedzieć, że wiele blizn na jego ciele uparcie nie znikała bo nigdy wcześniej taki tego nie robił. Przyjął je w milczeniu, jak na godnego pacjenta przystało, pożegnawszy ją skinięciem odprowadził wzrokiem kawałek. A kiedy się oddaliła zamknął ostrożnie klapy metalowego pojazdu, zablokował je też zaklęciem, nie chcąc, by zawartość została rozkradziona nim zjawi się tu człowiek, którego przyśle. Oddalił się w kłębach czarnej mgły, by trafić do pozostałości po miejscum ratuszu, na którym wcześniej wywiesił pierwsze ogłoszenia — zgodnie z zaleceniami Vablatsky. Tym razem skreślił kilka słów osobiście do czarodzieja, który już wcześniej przyjął jedno ze zleceń uprzątnięcia walających się w dołach ciał. Nakazał mu zebranie wszystkiego, co znajdowało się wewnątrz pojazdu i dostarczenie do miejskiej lecznicy, a potem pozbycie się i spalenie ciał poza granicami miasta. Ciał i resztek z tego, co pozostawił demon wypuszczony z filakterium.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
stąd
Obserwował jej stosunek do trolla i to, w jaki sposób do niego mówiła. Słuchał tego, jak troll jej odpowiada, zauważając niepodważalną więź między nimi. To nie było coś, czego można było się nauczyć. Może i z czasem uda mu się pojąć sposób komunikowania się z trollem, który stał się strażnikiem ich domostwa i przez co nie tylko elementem rodzinnego krajobrazu, ale poniekąd chcianym-nichcilnym domownikiem, ale z pewnością nigdy nie uda mu się wejść w podobną relację. Jeszcze nie był pewien, na ile mu było to potrzebne. Podchodził do Umhry z rezerwą, ale nie decydował się na lekceważenie istoty. Miała nad nim przewagę, pamiętała znacznie więcej niż on. Spojrzał na rozochoconą dziewczynkę, marszcząc brwi, kiedy zwróciła się do niego w ten sposób po raz pierwszy.
— Tak — odpowiedział od razu, nie dając po sobie znać, że w jakiś sposób jej słowa wprawiły go w konsternację. — Tak, córko — przytaknął oficjalnie. Brzmiało to chłodno i tak, jak powinno. Brzmiało dla niego obco, ale słowa były tylko słowami, a tą relację musiał zgłębić tak samo jak tę, która łączyła go z Cassandrą. — Tutaj podoba mi się o wiele bardziej — wyznał, zerkając na nią z góry, prowadząc ją w kierunku rzeki. Przeszli przez ogrodzenie, krocząc w trawie, schodząc z lekkiego wzniesienia wciąż łąką. Nie zbliżali się do głównej drogi, choć w którymś momencie mieli ją równoległą, trochę dalej. — Pomagałem w tym czarodziejowi, który mnie wychowywał. — Wykonywał jego polecenia, pomagał w mało istotnych rzeczach. Obcowanie ze smokami miało go nauczyć pokory, której jako dziecko nie posiadał. — Pokazywał mi ich wielkość, magię, potęgę. Uczył mnie wszystkiego, wierząc, że któregoś dnia będę jak on. Stanę się wystarczająco zdolny i godny tego, by zostać opiekunem smoków. I chyba przez pewien czas sam wierzyłem, że tak się stanie— zadumał się na chwilę, odbijając od głównej drogi w dół. Cichy szum tataraków i wysokich traw, śpiew ptaków bytujących wokół wody zaczynały być wyraźne. — Byłem w twoim wieku, kiedy po razu pierwszy ujrzałem przyszłość. — Nikt go w tym nie uświadomił, sądził, że to zły sen. Bał się. Bardzo się bał tego, co zobaczył i tamten moment zmienił całe jego życie. Zmienił go na dobre. — Ty o niej śniesz od jakiego czasu już, prawda? — spojrzał na nią z zaciekawieniem. — Boisz się czasem tego? — Spojrzał w stronę koryta rzeki wzdychając i zwrócił się do dziewczynki innym, żywszym tonem: — Tu, przed tą trawą jest uskok w ziemi, ostrożnie. Brzeg w tym miejscu schodzi łagodnie, nie jest głęboko, nurt nie ciągnie. W miejscach takich jak to Avon przypomina sadzawkę, ale w najgłębszym punkcie woda cię przykryje co najmniej dwukrotnie. Kiedyś przepływały tędy małe statki, w Warwick znajdował się port rzeczny.— Podszedł do miejsca, gdzie nie było trawy, za to w mokrym piachu zmieszanym z ziemią dało się dostrzec odbicia sporych stóp. Wokół rzeczywiście rosły kwiaty — kolorowe, drobne, dzikie. Wcześniej nie zwrócił nawet na nie uwagi, teraz rozejrzał się dookoła, ale bardziej od kwiatów interesowała go okolica. Od dawna miał we krwi przyglądanie się otoczeniu. — W tamtą stronę koryto ciągnie się do wsi Hartshill. W zamkniętym porcie teraz znajduje się gospoda. — Obrócił się w drugą stronę. — Tam, most. Zniszczony, wokół czuć spore skupiska magii.— Przed wydarzeniami Zamku udało mu się sprawdzić teren. To, co działo się teraz wokół mostu było dla niego zagadką, nie miał kiedy tego sprawdzić. — Lepiej, byś się tam nie zapuszczała na razie. Co z tymi kwiatami? — Zwrócił się w jej stronę. — Chcemy uszczęśliwić mamę?
Obserwował jej stosunek do trolla i to, w jaki sposób do niego mówiła. Słuchał tego, jak troll jej odpowiada, zauważając niepodważalną więź między nimi. To nie było coś, czego można było się nauczyć. Może i z czasem uda mu się pojąć sposób komunikowania się z trollem, który stał się strażnikiem ich domostwa i przez co nie tylko elementem rodzinnego krajobrazu, ale poniekąd chcianym-nichcilnym domownikiem, ale z pewnością nigdy nie uda mu się wejść w podobną relację. Jeszcze nie był pewien, na ile mu było to potrzebne. Podchodził do Umhry z rezerwą, ale nie decydował się na lekceważenie istoty. Miała nad nim przewagę, pamiętała znacznie więcej niż on. Spojrzał na rozochoconą dziewczynkę, marszcząc brwi, kiedy zwróciła się do niego w ten sposób po raz pierwszy.
— Tak — odpowiedział od razu, nie dając po sobie znać, że w jakiś sposób jej słowa wprawiły go w konsternację. — Tak, córko — przytaknął oficjalnie. Brzmiało to chłodno i tak, jak powinno. Brzmiało dla niego obco, ale słowa były tylko słowami, a tą relację musiał zgłębić tak samo jak tę, która łączyła go z Cassandrą. — Tutaj podoba mi się o wiele bardziej — wyznał, zerkając na nią z góry, prowadząc ją w kierunku rzeki. Przeszli przez ogrodzenie, krocząc w trawie, schodząc z lekkiego wzniesienia wciąż łąką. Nie zbliżali się do głównej drogi, choć w którymś momencie mieli ją równoległą, trochę dalej. — Pomagałem w tym czarodziejowi, który mnie wychowywał. — Wykonywał jego polecenia, pomagał w mało istotnych rzeczach. Obcowanie ze smokami miało go nauczyć pokory, której jako dziecko nie posiadał. — Pokazywał mi ich wielkość, magię, potęgę. Uczył mnie wszystkiego, wierząc, że któregoś dnia będę jak on. Stanę się wystarczająco zdolny i godny tego, by zostać opiekunem smoków. I chyba przez pewien czas sam wierzyłem, że tak się stanie— zadumał się na chwilę, odbijając od głównej drogi w dół. Cichy szum tataraków i wysokich traw, śpiew ptaków bytujących wokół wody zaczynały być wyraźne. — Byłem w twoim wieku, kiedy po razu pierwszy ujrzałem przyszłość. — Nikt go w tym nie uświadomił, sądził, że to zły sen. Bał się. Bardzo się bał tego, co zobaczył i tamten moment zmienił całe jego życie. Zmienił go na dobre. — Ty o niej śniesz od jakiego czasu już, prawda? — spojrzał na nią z zaciekawieniem. — Boisz się czasem tego? — Spojrzał w stronę koryta rzeki wzdychając i zwrócił się do dziewczynki innym, żywszym tonem: — Tu, przed tą trawą jest uskok w ziemi, ostrożnie. Brzeg w tym miejscu schodzi łagodnie, nie jest głęboko, nurt nie ciągnie. W miejscach takich jak to Avon przypomina sadzawkę, ale w najgłębszym punkcie woda cię przykryje co najmniej dwukrotnie. Kiedyś przepływały tędy małe statki, w Warwick znajdował się port rzeczny.— Podszedł do miejsca, gdzie nie było trawy, za to w mokrym piachu zmieszanym z ziemią dało się dostrzec odbicia sporych stóp. Wokół rzeczywiście rosły kwiaty — kolorowe, drobne, dzikie. Wcześniej nie zwrócił nawet na nie uwagi, teraz rozejrzał się dookoła, ale bardziej od kwiatów interesowała go okolica. Od dawna miał we krwi przyglądanie się otoczeniu. — W tamtą stronę koryto ciągnie się do wsi Hartshill. W zamkniętym porcie teraz znajduje się gospoda. — Obrócił się w drugą stronę. — Tam, most. Zniszczony, wokół czuć spore skupiska magii.— Przed wydarzeniami Zamku udało mu się sprawdzić teren. To, co działo się teraz wokół mostu było dla niego zagadką, nie miał kiedy tego sprawdzić. — Lepiej, byś się tam nie zapuszczała na razie. Co z tymi kwiatami? — Zwrócił się w jej stronę. — Chcemy uszczęśliwić mamę?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5
'k6' : 5
Umhra był jej towarzyszem od zawsze, troll istniał w życiu dziewczynki od kiedy tylko pamiętała. Towarzysz wszelkich zabaw i strażnik, powiernik i opiekun. Zdecydowanie wolała bardziej towarzystwo trolla niż innych dzieci. Choć spędzała czasami czas z Małą Lady, tak to przy trollu najbardziej czuła się sobą. Czasami było to śmieszne i dziwaczne, ale przecież Sroka nie była dziwna, a nawet jeśli… to co z tego?
Świat był kanwą, płótnem, na którym zaznaczała swoje istnienie. Pozostawiała ślad i kroczyła dalej, tak jak teraz u boku człowieka, którego nazwała dzisiaj ojcem. A on odpowiedział tym samym, słowo “córko” zabrzmiało obco, nienaturalnie. Wręcz dziwnie w jego ustach. Ale mimo to nie zraziła się tym. To jak nauka nowego języka, nieznane słowo, które z czasem stanie się oczywistym. Musieli tylko się do niego przyzwyczaić. Tak jak przyzwyczaili się do specyficznego zapachu trolla.
-Nie lubiłeś smoków? - Przekrzywiła lekko głowę ku prawemu ramieniu, niczym mały, ciekawski ptaszek. Nie zajmował się smokami, tego była pewna. Nie pachniał siarką, a przecież wszyscy wiedzieli, że to jest znak rozpoznawczy tych wielkich stworzeń. Otoczenie wokół zaczęło się zmieniać. Trawa, otwarta przestrzeń i szum wody zwiastowały, że są coraz bliżej celu. -Tak. - Kiwnęła głową słysząc nagłe pytanie. O tym co widzi rozmawiała głównie z Matulą, to jej pokazywała swoje rysunki, to ona dostrzegała to co śniła Lysa. -Już się nie boję. - Wyznała pogodnie. -Na początku, ale nie teraz. - Bo dlaczego miała? Nigdy nie wydarzyła się jej krzywda, a krew na śniegu nie była straszna, wycie wilka czymś znajomym, a krzyk wron zapowiadał jedynie spokój. Podskoczyła lekko pokonując wskazany wcześniej uskok i wylądowała miękko na trawie. Uśmiechnęła się widząc okolicę, a zaraz potem podeszli bliżej, gdzie ziemia zmieniała się miękki piasek. -Statki? - Zainteresowała się żywo, jak zawsze kiedy coś nowego do niej trafiało. Ciekawska świata i tego jak wygląda chłonęła każdą informację. Nigdy nie pływała statkiem, jedynie zdarzało się jej podziwiać wielkie żaglowce kiedy z Matulą były w okolicy jakiegoś portu, a to zdarzyło się ze dwa razy w życiu małej dziewczynki. -Skupiska magii? - Kolejne pytanie, gdyż bardzo chętnie czarodziej dzielił się z nią informacjami i swoją wiedzą. Czy posiadał jej równie dużo jak Matula? -Jak odnaleźć magię? - Teraz skonstruowała swoje pytanie bardziej konkretnie, a gdy zagadnął o kwiaty wskazały te w kolorze fioletu i granatu. -Te! - Oznajmiła z pewnością w głosie nieświadoma tego, że mężczyzna wpadł w sieci klątwy. Sięgnęła dłonią po jedne z kwitnących kwiatów, aby je zerwać do tworzącego się bukietu.
Świat był kanwą, płótnem, na którym zaznaczała swoje istnienie. Pozostawiała ślad i kroczyła dalej, tak jak teraz u boku człowieka, którego nazwała dzisiaj ojcem. A on odpowiedział tym samym, słowo “córko” zabrzmiało obco, nienaturalnie. Wręcz dziwnie w jego ustach. Ale mimo to nie zraziła się tym. To jak nauka nowego języka, nieznane słowo, które z czasem stanie się oczywistym. Musieli tylko się do niego przyzwyczaić. Tak jak przyzwyczaili się do specyficznego zapachu trolla.
-Nie lubiłeś smoków? - Przekrzywiła lekko głowę ku prawemu ramieniu, niczym mały, ciekawski ptaszek. Nie zajmował się smokami, tego była pewna. Nie pachniał siarką, a przecież wszyscy wiedzieli, że to jest znak rozpoznawczy tych wielkich stworzeń. Otoczenie wokół zaczęło się zmieniać. Trawa, otwarta przestrzeń i szum wody zwiastowały, że są coraz bliżej celu. -Tak. - Kiwnęła głową słysząc nagłe pytanie. O tym co widzi rozmawiała głównie z Matulą, to jej pokazywała swoje rysunki, to ona dostrzegała to co śniła Lysa. -Już się nie boję. - Wyznała pogodnie. -Na początku, ale nie teraz. - Bo dlaczego miała? Nigdy nie wydarzyła się jej krzywda, a krew na śniegu nie była straszna, wycie wilka czymś znajomym, a krzyk wron zapowiadał jedynie spokój. Podskoczyła lekko pokonując wskazany wcześniej uskok i wylądowała miękko na trawie. Uśmiechnęła się widząc okolicę, a zaraz potem podeszli bliżej, gdzie ziemia zmieniała się miękki piasek. -Statki? - Zainteresowała się żywo, jak zawsze kiedy coś nowego do niej trafiało. Ciekawska świata i tego jak wygląda chłonęła każdą informację. Nigdy nie pływała statkiem, jedynie zdarzało się jej podziwiać wielkie żaglowce kiedy z Matulą były w okolicy jakiegoś portu, a to zdarzyło się ze dwa razy w życiu małej dziewczynki. -Skupiska magii? - Kolejne pytanie, gdyż bardzo chętnie czarodziej dzielił się z nią informacjami i swoją wiedzą. Czy posiadał jej równie dużo jak Matula? -Jak odnaleźć magię? - Teraz skonstruowała swoje pytanie bardziej konkretnie, a gdy zagadnął o kwiaty wskazały te w kolorze fioletu i granatu. -Te! - Oznajmiła z pewnością w głosie nieświadoma tego, że mężczyzna wpadł w sieci klątwy. Sięgnęła dłonią po jedne z kwitnących kwiatów, aby je zerwać do tworzącego się bukietu.
The girl...
... who lost things
Wspomnienie tamtych dni wydawało się cudze — przeszło dziesięć lat dziś wydawało się być życiem kogoś innego. Zwykł jednak nie żałować swoich decyzji, nawet tych błędnych, a ścieżka, którą obrał w tamtym czasie taka właśnie była. Chcąc przynieść wstyd protektorowi, który go wychował, a którego latami nazywał ojcem sprowadził się na sam dół drabiny społecznej. Nie korzystając z wpływów, które chciał mu zapewnić ukarał siebie mocniej niż jego, ale droga, którą przeszedł stamtąd do miejsca, w którym był dziś go ukształtowała. Taki było jego przeznaczenie, taką walkę miał podjąć o własne, wtedy tak nowe dla niego jak dziś dla Lysandry, nazwisko.
— Lubiłem. Podziwiałem je. To niezwykłe stworzenia, inspirowały mnie wiele lat — wyjaśnił jej. — Ale gwiazdy miały dla mnie inne zadania, sny powiodły mnie ku ministerstwu — zakończył, zerkając na nią przez ramię, kiedy się ożywiła historią tego miejsca. — Małe statki — przypomniał jej, bo żaden czarodziejski galeon ani fregata nie wpłynęłyby na takie wody. — Łodzie, które tędy pływały transportowały głównie surowce, z miasta do miasta. Transport był szybszy niż lądowy i bezpieczniejszy. Trudniej było zrabować łódź niż wozy. — Tak też rozwijał się przemyt. Nigdy nie interesowały go podobne tematy, ale stając się namiestnikiem musiał znać nie tylko historię hrabstwa z jej największymi zwrotami, ale też sposób funkcjonowania na przełomie wieków, silne i słabe strony. Nie lubił być zaskakiwany, nie tolerował niewiedzy. Każdą wolną chwilę spędzał na przysposabianiu nowych informacji dotyczących miejsca, jakie objął w panowanie. Zszedł bliżej wody, ze zmarszczonymi brwiami spoglądając w kierunku mostu. — To takie miejsca, w którym licznie gromadzą najmniejsze możliwe porcje magii, cząsteczki. Mają określone wartości i tworzą funkcjonalne układy, na które wpływają inne układy wokół, kondensując je w jednym miejscu. Magia nie jest równomiernie rozproszona, ale czasem siła oddziaływania zewnętrznego jest tak duża, że taki układ jest zmuszony do skurczenia się, ale wydziela przez to więcej energii magicznej. Dlatego nazywamy to skupiskiem magii. Najczęściej są to zjawiska naturalne, ale zdarzają się anomalie będące wynikiem działań czarodziejów. Wtedy magia wymyka się spod kontroli, staje się niebezpieczna. Tam, w okolicach mostu magia nie jest stabilna, a ty jeszcze nie potrafisz nad nią panować, więc dobrze byłoby gdybyś nie próbowała sprawdzić, jak to na ciebie wpłynie, dobrze? — upewnił się, unosząc brew. — Kiedy dostaniesz swoją pierwszą różdżkę, pokaże ci na co zwracać uwagę i jak się przy tym zachować. — Dziś była na to za mała, a koncentracja magii mogła mieć skutki podobne do tych, kiedy dzieci doświadczały anomalii. Obrócił się w jej stronę całkiem, kiedy zaczęła zbierać kwiaty. Nie zamierzał jej w tym pomagać, uznając, że sama jego obecność wystarczy by uznać to za współudział w projekcie umilania dnia Cassandry. Coś jednak wzbudziło w nim niepokój, a potem poczuł drobne ukłucia. Tupnął nogą w ziemię i przesunął się z miejsca, w którym stał, mylnie podejrzewając, że mógł wdepnąć w mrowisko. Uporczywe kąsanie wzbierało na śle, więc kiedy spojrzał w dół i ujrzał dziesiątki pająków zirytował się. Pochylił się by strzepnąć je dłonią, ale one nie znikały, a co gorsza, było ich coraz więcej. Tupiąc i klepiąc się po nogach próbował się ich pozbyć, ale było ich coraz więcej.
— Przeklęte pająki — warknął sfrustrowany, odczuwając coraz silniejsze pieczenie i ból. Wycofał się z brzegu, wchodząc nieco wyżej, w trawę, ale insekty mnożyły się docierając coraz wyżej i wyżej. — Arania exumei— wyrecytował, wyciągnąwszy swoją różdżkę, której koniec skierował się na własne nogi.
— Lubiłem. Podziwiałem je. To niezwykłe stworzenia, inspirowały mnie wiele lat — wyjaśnił jej. — Ale gwiazdy miały dla mnie inne zadania, sny powiodły mnie ku ministerstwu — zakończył, zerkając na nią przez ramię, kiedy się ożywiła historią tego miejsca. — Małe statki — przypomniał jej, bo żaden czarodziejski galeon ani fregata nie wpłynęłyby na takie wody. — Łodzie, które tędy pływały transportowały głównie surowce, z miasta do miasta. Transport był szybszy niż lądowy i bezpieczniejszy. Trudniej było zrabować łódź niż wozy. — Tak też rozwijał się przemyt. Nigdy nie interesowały go podobne tematy, ale stając się namiestnikiem musiał znać nie tylko historię hrabstwa z jej największymi zwrotami, ale też sposób funkcjonowania na przełomie wieków, silne i słabe strony. Nie lubił być zaskakiwany, nie tolerował niewiedzy. Każdą wolną chwilę spędzał na przysposabianiu nowych informacji dotyczących miejsca, jakie objął w panowanie. Zszedł bliżej wody, ze zmarszczonymi brwiami spoglądając w kierunku mostu. — To takie miejsca, w którym licznie gromadzą najmniejsze możliwe porcje magii, cząsteczki. Mają określone wartości i tworzą funkcjonalne układy, na które wpływają inne układy wokół, kondensując je w jednym miejscu. Magia nie jest równomiernie rozproszona, ale czasem siła oddziaływania zewnętrznego jest tak duża, że taki układ jest zmuszony do skurczenia się, ale wydziela przez to więcej energii magicznej. Dlatego nazywamy to skupiskiem magii. Najczęściej są to zjawiska naturalne, ale zdarzają się anomalie będące wynikiem działań czarodziejów. Wtedy magia wymyka się spod kontroli, staje się niebezpieczna. Tam, w okolicach mostu magia nie jest stabilna, a ty jeszcze nie potrafisz nad nią panować, więc dobrze byłoby gdybyś nie próbowała sprawdzić, jak to na ciebie wpłynie, dobrze? — upewnił się, unosząc brew. — Kiedy dostaniesz swoją pierwszą różdżkę, pokaże ci na co zwracać uwagę i jak się przy tym zachować. — Dziś była na to za mała, a koncentracja magii mogła mieć skutki podobne do tych, kiedy dzieci doświadczały anomalii. Obrócił się w jej stronę całkiem, kiedy zaczęła zbierać kwiaty. Nie zamierzał jej w tym pomagać, uznając, że sama jego obecność wystarczy by uznać to za współudział w projekcie umilania dnia Cassandry. Coś jednak wzbudziło w nim niepokój, a potem poczuł drobne ukłucia. Tupnął nogą w ziemię i przesunął się z miejsca, w którym stał, mylnie podejrzewając, że mógł wdepnąć w mrowisko. Uporczywe kąsanie wzbierało na śle, więc kiedy spojrzał w dół i ujrzał dziesiątki pająków zirytował się. Pochylił się by strzepnąć je dłonią, ale one nie znikały, a co gorsza, było ich coraz więcej. Tupiąc i klepiąc się po nogach próbował się ich pozbyć, ale było ich coraz więcej.
— Przeklęte pająki — warknął sfrustrowany, odczuwając coraz silniejsze pieczenie i ból. Wycofał się z brzegu, wchodząc nieco wyżej, w trawę, ale insekty mnożyły się docierając coraz wyżej i wyżej. — Arania exumei— wyrecytował, wyciągnąwszy swoją różdżkę, której koniec skierował się na własne nogi.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 85
'k100' : 85
Smoki widywała na rycinach książek dla dzieci, baśni i legend jakie trafiały w jej ręce, gdy szukała czegoś do czytania. Rozbudzały wyobraźnie, były symbolem potęgi ale i wolności. Musiały robić wrażenie, mogła sobie to wyobrazić, w końcu jej własne sny były prawdziwie namacalne. Rozumiała, że jego własne poprowadziły go inną drogą. Przez chwilę wpatrywała się w dal, na połyskującą wodę rzeki gdzie miały pływać małe statki. Tak wiele rzeczy miała nigdy nie zobaczyć, a może kiedyś się uda? W końcu ścieżki losu były niezbadane, nieodkryte, a dziewczynka uczyła się tego każdego dnia. Odkrywała kolejne tajemnice świata samej lub z pomocą dorosłych. Choć ich światy były odmienne od tego jej, w którym żyły też inne dzieci. -Czytałam o piratach. - Oznajmiła, choć tutaj pomagała jej matula. Jeszcze nie każde słowa były łatwe do czytania, nie zawsze rozumiała złożone litery. -Są ciekawi. - Potrafili pływać na wzburzonych morzach, prowadzili życie pełne przygód i na skraju bezpieczeństwa. Czy może sama kiedyś mogłaby stać się piratką? Świat widział dziwniejsze rzeczy.
Na każde jej pytanie znał odpowiedź. Jak Matula. Nie wahał się, snuł spokojnie słowa, tkał je w wyczerpujące informacje. Nie mówił, aby się nie interesowała, aby znalazła sobie inne zajęcie; dorośli tak potrafili. Zamiast tego marszczył nieznacznie brwi, unosił spojrzenie w górę, jakby widział przed sobą tekst, który był dla niej niedostępny. Przechyliła nieznacznie głowę ku ramieniu chłonąc jego słowa, starając się zapamiętać każdą głoskę, wszystko to co było istotne.
Most mógł stanowić dla niej niebezpieczeństwo.
-Dobrze. - Przytaknęła nie mając zamiaru łamać danego słowa. Tak nie można było robić. Zwłaszcza, że wyczuła w głosie nutę troski, tę samą jaką miała Matula kiedy głaskała ją po głowie i prosiła, aby zbytnio się nie oddalał. Pochyliła się, aby zerwać kolejne kwiaty, w bardzo szybkim tempie kolekcja ta się powiększała tworząc prawdziwy bukiet. Dziewczynka spojrzała krytycznym okiem na swoje dzieło i zaczęła się rozglądać za innymi kolorami. Zajęta swoim zadaniem nie zwróciła uwagi na to, że Ramsey nagle zaczął tupać i uciekać przed pająkami. Dopiero rzucone zaklęcie sprawiło, że szmaragdowe spojrzenie utkwiła w mężczyźnie. Podeszła do niego nie dostrzegając żadnych pająków.
-Tu ich nie ma… - Zauważyła nie bardzo rozumiejąc co się dzieje. Świadoma była, że coś się właśnie wydarzyło, coś czego sama nie dostrzegła. Takich sygnałów nie można było ignorować. Ujęła dłoń Ramseya i spojrzała poważnym wzrokiem. -Chodźmy do Matuli. Ona zawsze wie co zrobić w takiej sytuacji.
Na każde jej pytanie znał odpowiedź. Jak Matula. Nie wahał się, snuł spokojnie słowa, tkał je w wyczerpujące informacje. Nie mówił, aby się nie interesowała, aby znalazła sobie inne zajęcie; dorośli tak potrafili. Zamiast tego marszczył nieznacznie brwi, unosił spojrzenie w górę, jakby widział przed sobą tekst, który był dla niej niedostępny. Przechyliła nieznacznie głowę ku ramieniu chłonąc jego słowa, starając się zapamiętać każdą głoskę, wszystko to co było istotne.
Most mógł stanowić dla niej niebezpieczeństwo.
-Dobrze. - Przytaknęła nie mając zamiaru łamać danego słowa. Tak nie można było robić. Zwłaszcza, że wyczuła w głosie nutę troski, tę samą jaką miała Matula kiedy głaskała ją po głowie i prosiła, aby zbytnio się nie oddalał. Pochyliła się, aby zerwać kolejne kwiaty, w bardzo szybkim tempie kolekcja ta się powiększała tworząc prawdziwy bukiet. Dziewczynka spojrzała krytycznym okiem na swoje dzieło i zaczęła się rozglądać za innymi kolorami. Zajęta swoim zadaniem nie zwróciła uwagi na to, że Ramsey nagle zaczął tupać i uciekać przed pająkami. Dopiero rzucone zaklęcie sprawiło, że szmaragdowe spojrzenie utkwiła w mężczyźnie. Podeszła do niego nie dostrzegając żadnych pająków.
-Tu ich nie ma… - Zauważyła nie bardzo rozumiejąc co się dzieje. Świadoma była, że coś się właśnie wydarzyło, coś czego sama nie dostrzegła. Takich sygnałów nie można było ignorować. Ujęła dłoń Ramseya i spojrzała poważnym wzrokiem. -Chodźmy do Matuli. Ona zawsze wie co zrobić w takiej sytuacji.
The girl...
... who lost things
Zaklęcie, tak proste i przecież wyćwiczone niegdyś musiało odnieś sukces, więc jakie było jego zdumienie, kiedy nic się nie wydarzyło, kiedy insekty dalej dręczyły jego myśli i wrażenia. Pająki wspinanały się po nim, wdzierając pod nogawkę, kąsając go. Nie podobało mu się to. Tupnął nogą z zaciętością, a kiedy dziewczynka odeszła do niego, twierdząc, że nie dostrzega żadnego, spojrzał na nią powoli, ostrożnie, zamierając na chwilę. Była w błędzie, oczywiście, że musiała być, przecież widział je, przecież czuł jak próbują wspinać się po nogach wyżej, znaleźć ciepłe miejsce pod materiałem luźnych spodni.
— Cóż ty pleciesz, są — odpowiedział ze spokojem, choć spojrzenie miał czujniejsze, zimniejsze niż chwilę wcześniej. Trzymały się go uparcie, kawałek po kawałku wchodząc wyżej. Musiała być w błędzie, bo przecież nie mogło mu się przewidzieć, nie mógł się mylić — a jednak przecież miał wystarczającą świadomość i widzę, by po krótkim zastanowieniu, przyznać, że zmysły lubiły oszukiwać, mamić, a on przeczył temu instynktownie. Wyprostował się, powstrzymując przed kolejnymi próbami pozbycia się intruzów, bo choć jeszcze nie znał przyczyny, coś wyraźnie było nie tak. Dziewczynka ujęła jego dłoń, a on, nieprzyzwyczajony do takich gestów zwrócił się gwałtownie w jej stronę. Uścisnął ją po chwili. Jej musiał nauczyć się od nowa, pojąć jej zamiary i intencje, poznać charakter. Nie było to większym wyzwaniem niż wszystko pozostałe; zgłębiał rana czarnych sztuk odkąd pamiętał. Relacje z małą dziewczynką go nie mogły przerażać ani pokonać, rodzina była czymś nowym, ale wcale nie trudniejszym w adaptacji niż te wszystkie sytuacje, w których wielokrotnie się znajdował. Zacisnął pale na małej rączce ośmiolatki i pokiwał jej głową, wydychając ciężko powietrze. — To nic, nie martw się — zwrócił się łagodniejszym i cieplejszym głosem. — Przywidziało mi się. Nie przepadam za pająkami — skłamał z lekkim uśmiechem, próbując ją uspokoić. Nie powinna się przejmować, nie powinna go też prowadzić ku odpowiedziom, bo on był od tego, by prowadzić i dbać o nią. Wystarczyło, że wskazała mu nieprawidłowość. — Czytałaś o piratach? — wrócił do tematu, kierując się razem z Lysandrą w stronę domu. Starał się za wszelką cenę ignorować to nieprzyjemne uczucie. — Znam niezwykłego czarodzieja, kapitana wspaniałego okrętu, który zna wiele opowieści. Poznasz go wkrótce — zapowiedział jej, nie podając jednak nic więcej. Intuicja podpowiadała mu, że ich ścieżki mocniej się ze sobą skrzyżują wkrótce, a ciekawość dziewczynki zostanie zaspokojona.
| zt
— Cóż ty pleciesz, są — odpowiedział ze spokojem, choć spojrzenie miał czujniejsze, zimniejsze niż chwilę wcześniej. Trzymały się go uparcie, kawałek po kawałku wchodząc wyżej. Musiała być w błędzie, bo przecież nie mogło mu się przewidzieć, nie mógł się mylić — a jednak przecież miał wystarczającą świadomość i widzę, by po krótkim zastanowieniu, przyznać, że zmysły lubiły oszukiwać, mamić, a on przeczył temu instynktownie. Wyprostował się, powstrzymując przed kolejnymi próbami pozbycia się intruzów, bo choć jeszcze nie znał przyczyny, coś wyraźnie było nie tak. Dziewczynka ujęła jego dłoń, a on, nieprzyzwyczajony do takich gestów zwrócił się gwałtownie w jej stronę. Uścisnął ją po chwili. Jej musiał nauczyć się od nowa, pojąć jej zamiary i intencje, poznać charakter. Nie było to większym wyzwaniem niż wszystko pozostałe; zgłębiał rana czarnych sztuk odkąd pamiętał. Relacje z małą dziewczynką go nie mogły przerażać ani pokonać, rodzina była czymś nowym, ale wcale nie trudniejszym w adaptacji niż te wszystkie sytuacje, w których wielokrotnie się znajdował. Zacisnął pale na małej rączce ośmiolatki i pokiwał jej głową, wydychając ciężko powietrze. — To nic, nie martw się — zwrócił się łagodniejszym i cieplejszym głosem. — Przywidziało mi się. Nie przepadam za pająkami — skłamał z lekkim uśmiechem, próbując ją uspokoić. Nie powinna się przejmować, nie powinna go też prowadzić ku odpowiedziom, bo on był od tego, by prowadzić i dbać o nią. Wystarczyło, że wskazała mu nieprawidłowość. — Czytałaś o piratach? — wrócił do tematu, kierując się razem z Lysandrą w stronę domu. Starał się za wszelką cenę ignorować to nieprzyjemne uczucie. — Znam niezwykłego czarodzieja, kapitana wspaniałego okrętu, który zna wiele opowieści. Poznasz go wkrótce — zapowiedział jej, nie podając jednak nic więcej. Intuicja podpowiadała mu, że ich ścieżki mocniej się ze sobą skrzyżują wkrótce, a ciekawość dziewczynki zostanie zaspokojona.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Tupnięcie nogą musiało oznacza, że coś się dzieje. Przygląda się uważnie chcąc zobaczyć to co ona, ale tego tam nie było. Tak sądziła. Może była za mała, aby zobaczyć coś więcej? Zmarszczyła brwi i choć bardzo chciała dostrzec cokolwiek to widziała jedynie zieleń trawy, deptanej teraz w szaleńczym tańcu stóp, kiedy walczył z niewidocznym dla niej wrogiem.
Chciała pomóc. Tak jak czyniła to Matula i jak to miała w zwyczaju sięgnęła ku dłoni dorosłego. Ten prosty gest niósł ze sobą jakąś otuchę, wsparcie i poczucie bezpieczeństwa - choć nie umiała tego jeszcze tak ubrać w słowa jakby chciała.
Drgnął, zaskoczony tym ruchem. Jakby spodziewał się ataku z jej strony. Uniosła spojrzenie w górę, utkwiła szmaragd tęczówek w męskiej twarzy, a ten zaprzestał walki z napastnikiem. Kiwnęła głową przyjmując jego odpowiedź, nie miała podstaw, aby w nią wątpić czy podważać. Dorośli przecież lepiej rozumieli świat i potrafili się w nim poruszać sprawniej niż ona.
-Tak. - Potwierdziła ochoczo wracając do domu, jednocześnie była dumna z tego, że potrafiła już czytać dłuższe treści. Nie potrzebowała już pomocy matuli. -W jednej pisało, że piraci podróżują wielkimi statki, z czarnymi żaglami i są nieustraszeni. Żaden sztorm im nie straszny. To bardzo ciekawe! - Temat ją mocno zapalił i zainteresował już jakiś czas temu. Jak wszystko co było dla niej nowe i mogła to odkrywać. -Prawdziwy pirat?! - Zapytała nie kryjąc swojego podekscytowania. Nawet chyba Mała Lady nie mogła powiedzieć, że zna kapitana okrętu. Uśmiechnęła się szerzej bardzo zadowolona ze złożonej jej obietnicy.
Świat był pełen dziwów. Krył w sobie wiele tajemnic, jakie czekały na odkrycie. Każda nowa opowieść, każde nowe słowo jakiego nauczyła się w tym, dziwnym śpiewnym języku, było niczym skarb dla Lysandry. Skrzynią, do której otrzymała klucz i mogła otworzyć podziwiając niezwykłości jakie kryła.
Wycieczka dobiegła końca, z oddali już widziała ściany nowego domu. Tego jaki stworzyła Matula, w którym nagle bywało bardzo tłoczno kiedy wszyscy przemieszczali się korytarzami, a czasami zdawał się bardzo pusty i cichy.
Najbardziej lubiła go nocą, kiedy drewno cicho skrzypiało, kiedy wiatr śpiewał między ścianami, a całości dopełniały nocni skrzypkowie i sowa, jaka pohukiwała w gałęziach drzew.
|zt
Chciała pomóc. Tak jak czyniła to Matula i jak to miała w zwyczaju sięgnęła ku dłoni dorosłego. Ten prosty gest niósł ze sobą jakąś otuchę, wsparcie i poczucie bezpieczeństwa - choć nie umiała tego jeszcze tak ubrać w słowa jakby chciała.
Drgnął, zaskoczony tym ruchem. Jakby spodziewał się ataku z jej strony. Uniosła spojrzenie w górę, utkwiła szmaragd tęczówek w męskiej twarzy, a ten zaprzestał walki z napastnikiem. Kiwnęła głową przyjmując jego odpowiedź, nie miała podstaw, aby w nią wątpić czy podważać. Dorośli przecież lepiej rozumieli świat i potrafili się w nim poruszać sprawniej niż ona.
-Tak. - Potwierdziła ochoczo wracając do domu, jednocześnie była dumna z tego, że potrafiła już czytać dłuższe treści. Nie potrzebowała już pomocy matuli. -W jednej pisało, że piraci podróżują wielkimi statki, z czarnymi żaglami i są nieustraszeni. Żaden sztorm im nie straszny. To bardzo ciekawe! - Temat ją mocno zapalił i zainteresował już jakiś czas temu. Jak wszystko co było dla niej nowe i mogła to odkrywać. -Prawdziwy pirat?! - Zapytała nie kryjąc swojego podekscytowania. Nawet chyba Mała Lady nie mogła powiedzieć, że zna kapitana okrętu. Uśmiechnęła się szerzej bardzo zadowolona ze złożonej jej obietnicy.
Świat był pełen dziwów. Krył w sobie wiele tajemnic, jakie czekały na odkrycie. Każda nowa opowieść, każde nowe słowo jakiego nauczyła się w tym, dziwnym śpiewnym języku, było niczym skarb dla Lysandry. Skrzynią, do której otrzymała klucz i mogła otworzyć podziwiając niezwykłości jakie kryła.
Wycieczka dobiegła końca, z oddali już widziała ściany nowego domu. Tego jaki stworzyła Matula, w którym nagle bywało bardzo tłoczno kiedy wszyscy przemieszczali się korytarzami, a czasami zdawał się bardzo pusty i cichy.
Najbardziej lubiła go nocą, kiedy drewno cicho skrzypiało, kiedy wiatr śpiewał między ścianami, a całości dopełniały nocni skrzypkowie i sowa, jaka pohukiwała w gałęziach drzew.
|zt
The girl...
... who lost things
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Pozostałości Mostu, Warwick
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire