Wilhelmina "Willa" MacFusty
Nazwisko matki: Bartius
Miejsce zamieszkania: Lancashire, Imbryk
Czystość krwi: Półkrwi
Status majątkowy: Średniozamożny
Zawód: Wagabunda, tropicielka
Wzrost: 170 centymetrów
Waga: 59 kilogramów
Kolor włosów: Jasny blond
Kolor oczu: Modry
Znaki szczególne: Pola zasiane piegami na mostku nosa i policzkach, a także szczytach ramion. Wiecznie posiniaczone nogi, drobne zadrapania od zwierzęcych pazurów na dłoniach, czubki szczupłych palców szybko czerwieniejące od dawnego przemrożenia. Na szyi nieodłączny rzemyk ze złamanym knutem, całkowicie bezwartościowy.
11 i 1⁄2 cali Czarny bez Opiłka kopyta centaura
Hufflepuff, Hogwart
Źrebak Clydesdale
Nieokreślone zjawy zmarłych zza zasłony
Polem pełnym wrzosów, siarką hebrydzkich, skoszoną trawą i suchymi kwiatami
Swój powrót do rodziny i wykluwające się smoki
Starożytnymi runami, hodowlą wierzchowców, balansowaniem skał
-
Ścigam się ze słońcem na grzbiecie abraksana, plotkuję przy ptasim ziarnie i tańczę w ludzkiej postaci
Trelu ptaków, współczesnych nut i instrumentów mojego ludu
Ksenii Puntus
Nie jesteś warta złamanego knuta, oświadczył mi ostatni starszy wiedźmi strażnik w 1954 roku, cedząc przez szczękające z zimna zęby każde słowo. Znajdowaliśmy się pośrodku zimowego pustkowia oddalonego od Grundtjärn o dwa dni pieszej wędrówki, jeden na miotłach. Pod paznokciami miałam błoto i krew, a przetarte od zmęczenia oczy widziały już tylko szereg kombinacji run, pośród ciemności jaskini, w której się znajdowaliśmy. Nieprawda, odpowiedziałam mu cicho, chrobotliwe. Jak stary zegar z trudem posuwający wskazówki o kolejne sekundy, już nie minuty czy godziny. Te mieliśmy oboje policzone. Mam zdrowe zęby, czysty organizm, sprawne organy przydatne dla uzdrowicieli i zaklinaczy. Mózg można oddać specjalistom, kości ukruszyć na pył, a w ostateczności — położyć się na ziemi i oddać całą resztę w ręce Natury. Znamy się od dawna, to moja przyjaciółka.
Była ze mną od zawsze. Od pierwszego krzyku Elaine, echem roznoszącego się po Wyspie Skye, po jej mieszkańcach, aż wreszcie pełnym cyklem powracającego do cichego niemowlęcia w ramionach kobiety mogącej nazwać się czyjąś matką. Moją. Ciszę śpiącej nocy przerywały wybuchy fajerwerków Filibustera, fałszywych gwiazd między mlecznobiałymi łzami, które skrapiały nieboskłon w Guy Fawkes Night. Zostałam wtedy listopadowym dzieckiem, które o zamachu na życie dawnego króla setki lat temu nie wiedziało nic. Widziałam za to ogień zza granic brzegu wyspy, w każde swoje święto narodzin, ciepło otaczające pierwsze łkanie i pomyślność jaką miało mi przynieść w dorosłości. Skye przyjęła mnie jak każde ze swoich malutkich, opiekuńczo i z miłością, nawet mimo faktu, że najstarszy syn brata ceannard cinnidh — wodza klanu, za żonę pojął półkrwi Bartius. Okazałam się przeklętym błogosławieństwem Angusa MacFusty’ego, człowieka prawego ponad wszystko, o równie surowym sercu do ludzi, co wielkim do zwierząt. Pierwsze kroki stawiałam biegiem, w pośpiechu raniąc nagie stopy o kamienie, byleby tylko zdążyć za starszymi braćmi i siostrami, dorównać im chociaż pod tym względem, będąc w dziesięciu różnych zbyt inna. Moje jasne jak śnieg włosy dopełniały obraz przeplatanej siwizną brody dziadka, gdy wspólnie przemierzaliśmy szlaki rodowego parku, wysłuchując smoczych nawoływań zza pasma gór Cuillin. Wtedy po raz pierwszy zatańczyła we mnie magia, gdy zamiast westchnienia na widok mojego upadku, z ust starszego czarodzieja wydobyło się jedynie smocze warknięcie. Bałam się ich gniewu, nie chciałam zawieść, a tym bardziej pokazać, że była we mnie pustka, od dnia narodzin, która samoczynnie wypełniła się darem obcym i słyszanym z legend. Piegowate policzki czerwieniły się ze złości, gdy nie nadążałam w tańcach rodzeństwa, plącząc nogi ledwo opanowanymi krokami, dopiero ucząc się gładkości ruchów, jaka miała mi potem służyć przez długie lata. W końcu krąg splecionych rąk się przerwał, oczy zaszły mgłą, a kolana zaorały o wilgotną ziemię, gdy moje spojrzenie związało się z tym należącym do innej córki Wyspy, chociaż wiele młodszej dzieciny, to tak zgrabnie rozumiejącej już tradycje naszych przodków. Nie wydobyłam z siebie słowa przez długie dni, otępiała i zbyt zagubiona na zrozumienie czegokolwiek więcej prócz cichego podszeptu przeznaczenia wypowiadanego mi w słowach przyszłości. Dar wkładał je w moje usta, wymuszał i siłował się z powiedzeniem prawdy, zatem postanowiłam zamilknąć na zawsze, na przekór zmartwieniu moich bliskich, chcąc w końcu przed zmartwieniem ich chronić.
Nigdy też nie nauczyłam się dobrze śpiewać, umysł kierując w stronę spuścizny darów rodziców, ucząc się wcześnie latać na miotle, opiekować zwierzętami gospodarnymi i siodłać potężnego konia na pastwisku za naszym domem. Znałam granicę swoich działań, nawet jeśli nikt mi jej nie pokazał, ale gdy kufer rzeczy wsadzono na pakę, uparcie odmawiałam ubrania butów, siedząc już w pociągu do Hogwartu załkałam cicho. Wianek przywiędłych wrzosów na długich, nieułożonych włosach, a w chrapliwym od płaczu i nierównym tonie dziecięcego głosu, pieśń żałobna, bo umarła część mnie. Hufflepuff nazwano mym Domem, ale jeszcze przez długie lata za taki go nie brałam, zagubiona w stosach ksiąg o trudnych nazwach, przeczulona na bodźce, które nauczyłam się rozpoznawać w innych. Może właśnie ta łatwość w dostrzeganiu niewidzialnego, sprawiła, że znajdywali mnie w sytuacjach tworzonych z niczego. Krzywe spojrzenia i podszepty kpin, bo dzikuska, bo za wolno czyta, bo niczego prócz zwierząt nie rozumie, a to tylko dlatego, że się z nimi wychowała. Mój smoczy duch buntował się pięściami rzucanymi w powietrze bez ładu czy składu, ale ciało pozostawało bezradne na zarzuty. Za łagodna czułość na przemoc, zbyt wiele wiedziałam, żeby nie porzucić uczucia smutku. Jedynie transmutacja, to co znane i bliskie od urodzenia, dawała chociaż jedną marną cegiełkę pewności siebie. Powroty na Skye stawały się coraz trudniejsze, bowiem wiedziałam, że na końcu każdego czaiło się odejście. Zatem nawet gdy przyjęto mnie na ścigającego w drużynie quidditcha i otrzymałam wreszcie pochwałę od profesora obrony przed czarną magią, wobec mojego uczestnictwa w klubie pojedynków, wolałam przemilczeć puste sukcesy i skłamać tam, gdzie nie wymagali ode mnie absolutnej szczerości. Moja matka ciężko pracowała na swoje miano i szacunek, mój ojciec do wszystkiego doszedł sam, zatem i ja musiałam być dla innych tym, czego sama od siebie oczekiwałam. Ciepłą ostoją rodu, cichą wodą, która rwała brzegi potoku, galopując na grzbiecie wałacha przez las, by na miękkim mchu pośród igliwia wykrzyczeć z siebie twarze w wizjach, cudze życia, piekące mnie pod powiekami przy każdym ich zaciśnięciu.
Wojna, która dotarła do Anglii, nazywali wielką, ale dla mnie pozostawała tylko kolejnym koszmarem na wyboistej drodze. Zaczęły bowiem dojrzewać we mnie momenty, których wcześniej się nie spodziewałam. Pragnienia, ambicje i wzrok skierowany w przyszłość tego co mogłabym robić po skończonej nauce. Spóźniona wieczorową porą, potrafiłam wejść do komnaty wspólnej niezauważona, a w razie przyłapania — odpowiednim słowem, oraz dobrze położonym gestem skłonić prefekta do milczenia. Odzyskiwałam kontrolę nad kimś, kogo dotąd uznawałam za nieokiełznanego, nad samą sobą. To samo orzekł rekruter dla Wiedźmiej Straży, pełen ostrych kątów i szorstkości, gdy zauważył mnie wracającą ze schadzki na ostatnim roku. W kilkanaście miesięcy później nie wróciłam już na Skye, przepełniona wstydem i przysypana dumą, w dłoni trzymając papier o przyjęciu na kurs Wiedźmiej Straży. Szkolona na zwiadowcę, pogłębiałam znajomość runicznych szyfrów i zwierzęcych śladów, do swojego sekretu poruszania się bezgłośnie pośród śpiących Hebrydów, dodając surowe szkolenie Ministerstwa Magii i jego fizyczne wymagania dla dotąd naturalnie rozwijających się talentów. Szósty zmysł jasnowidza, wrażliwość na każdy szczegół, a wreszcie to, co instruktor określił, jako subtelna umiejętność tworzyły ze mnie Ducha i tym właśnie się stałam w przeciągu trzech kolejnych lat, nad wyraz dobitnie i dosłownie.
Srebrna nić doprowadziła mnie w końcu do misji w kraju zórz polarnych, aby następnie w sposób niezauważalny zapleść się dookoła mej szyi. Stało się to właśnie teraz, a przynajmniej niedawno, nikt już nie mógł powiedzieć kiedy. Trzecie oko zaszło mgłą rzuconej klątwy, otwierając się ponownie na świat, który nie powinien widzieć nikt żywy. Zawiodły moje tropy, pułapki i ostrożność, czarna magia porwała mnie niczym swoją kochankę w żarłoczne objęcia. Jej zakazane techniki mające swoją kolebkę w ojczyźnie wikingów zwiodły wielu ze złapanych przez Straż za mury Azkabanu, mnie natomiast doprowadziły do podstawowego zrozumienia tego, jakie kształty tak naprawdę potrafi przyjąć zło. I jak głęboko osiedliło się w moim skazaniu, rzuconym przez jednego z licznych wrogów.
Nerki do transmutacji, na pewno z czterysta galeonów, można też coś zrobić z moją różdżką i ubraniami, chociaż po butach niewiele już zostało… Kończę wyliczenie, gdy dostrzegam, że mój ostatni żywy towarzysz walczy z opadającymi powiekami. Nie mam siły podnieść się z miejsca, zatem czołgam się do ciała starszego mężczyzny i sprawdzam puls, czuję nadchodzący koniec.
Nie byłam w końcu stworzona do zabijania. Przyuczono mnie cierpliwie cichego okrucieństwa, gdy pomagałam identyfikować rzadkie stworzenia przemycane za granicę, gdy śledziłam kroki szemranych handlarzy ingrediencji. Podstawowa znajomość czarnych hebrydzkich, zamieniła się w zbiór wiadomości o wszystkim co żyło w lesie i nieopodal niego, a na czarnym rynku mogło być warte więcej niż prawdziwe złoto. Nie moją rolą było zabijać, lecz znaleźć i doprowadzić do celu ostatecznego. Sądu, który najwyraźniej czekał nas wszystkich.
Wróciłeś, mówię mu bezgłośnie, słysząc odgłosy nieżycia zza zasłony. Szepty, nie krzyki. Stłumione kroki przerywające twardą skorupę śniegu na zewnątrz. Widziałam go w swoich snach, po wielokroć wyciągając przed siebie drżącą dłoń, a w zamian otrzymując jedynie falę drgawek i dreszczy. Nie mogłam się z nim porozumieć, nie mogłam go usłyszeć, ale jego aura nie opuszczała mnie uparcie.
Słabłam.
Nie mogłam przywieźć czarnoksięstwa we krwi na Skye, porażki niedokończonego kursu Straży i smaku strachu na końcu języka. Tańcząc przy skraju śmierci, sprowadzono mnie z Norwegii do Św. Munga, a chociaż błagałam o zdjęcie klątwy, najpierw otrzymałam ultimatum. Wolność za życie. Szansa na poczucie ciepła ogniska Festiwalu Godów raz jeszcze, za pracę dla Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego jako asystentka specjalisty dzikich zwierząt, tam miałam sprawdzić się lepiej. Biurokratyczny bełkot zapędził mnie w kozi róg, a strach zmusił do podpisania drżącą dłonią zgody. Stałam się bronią, a bronie nie płaczą. Moje umiejętności wywiadu i transmutacji, chociaż wciąż dalekie do doskonałych, stały się niezwykle przydatne wobec mających częstsze miejsce wypadków. Ukrywałam budynki na mapach, naciągałam zasłonę niewiedzy na zagubione w mugolskich wioskach magiczne zwierzęta, niosłam ulgę sparzonej zaklęciami ziemi. Pojawiłam się na znanych każdemu krajobrazach, jako bezimienna plama w tle, rozmazana szybkim krokiem i nieuchwytną aurą. Jeden dźwięk, mrugnięcie okiem, ulotne wspomnienie niegodne zapamiętania, tożsamość, o której wiedziałam ja. Wiedzieli również moi bracia i siostry, gdy pojawiłam się na Wyspie odmieniona w kwietniu 1956 roku. Skye rozpoznało mnie od razu, znajome ścieżki, którymi teraz podążałam bezdźwięcznie, dostrzegając każdy zbędny ruch, czy zmianę w otoczeniu. Świętowałam wraz z innymi, poddając się uczuciom pierwotnym, zdolnością magnetyzmu i przyciągania, jakie niosły ze sobą tańczące sylwetki, złączone ciała wraz z oddechami. Uczyłam się powoli rozumieć ich wykorzystanie, wciąż jeszcze mając długi czas doskonalenia przed sobą. Maj wyrwał mnie z tego otępiającego szczęścia, zaciskając brutalnie palce na ramionach i wstrząsając potężną wizją, tą samą, którą widziałam w oczach kuzynki lata temu. Anomalie zrujnowały rezerwat zgodnie z przewidywaniami wyczytanymi z popielatych oczu Finelli.
Po tamtym dniu nic już nie jest takie samo. Chociaż pomagałam w naprawie szkód, wiedziałam, że klan cierpi. Przysięgłam już nigdy nie wracać do dawnych zwyczajów, ale po raz ostatni obiecuję pomóc, może też uciec, przed własnymi niedociągnięciami. Nigdy nie byłam wystarczającą dobrą tancerką, ale na miano panny ze Skye potrafię zasłużyć. Staję się wolnym strzelcem. Tropicielem. Kolejna wojna już nie tylko pukała do drzwi, wchodziła nimi z impetem, zasiewając trwogę pośród Brytyjczyków każdej maści i pochodzenia. Opuszczając wrzosowe stepy, przysięgłam odnaleźć Zaginioną i oddać się poszukiwaniom rodowych skarbów, smoczej spuścizny. Bez nich miałam nie postawić stopy w progu siedziby, będącej mi schronieniem przed złem świata od urodzenia. Całego świata nie byłam w stanie przejść. Musiałam nauczyć się latać.
Rodzeństwo rozpierzchło się po mapie niczym odłamki iskier spadających gwiazd, a ja wraz z nimi poznawałam kontynent na nowo pośród igliwia i kory rozbitych czarnomagicznymi zaklęciami drzew, stając się jednością z lasem i przyrodą. Dolina Godryka dawała wytchnienie, oblana słonecznym blaskiem nadziei, podczas gdy bure ściany Londynu patrzyły na mnie ze zgrozą i obcością, do której przyzwyczajałam się od lat. Z biegiem czasu kroki stały się lżejsze, koncentracja uciekała w istotniejsze strony, dłonie rozkładałam przed siebie, a wzrok ostrzył się nocami. Animagia nie przyszła od razu, ani nagle, niczym niemy towarzysz podróży, pragnęła dodać mi odwagi w niebezpiecznym żywocie z dnia na dzień. Musiała żyć we mnie już od dawien dawna. Ptasia dusza wolności i szczypta tej mądrości, którą doceniają tylko najwytrwalsi. Chociaż świeżo nabyta, a momentami wciąż obca, postać sowy stała się drugim wcieleniem, którego mlecznobiałe pióra przybierałam dla swoich cichych celów. Zawiązywałam kontakty u najmniejszych, pomagałam sierotom kopać zwłoki rodziców, schorowanych uczyłam polować za drobne wynagrodzenie i podszept informacji cierpliwie zbieranych podczas wędrówek.
Poluję dla innych, śledzę dziką zwierzynę i zaginionych ludzi, których krewni wierzący w nadzieję zwracają się do mnie prośbami przepełnionymi boleścią. Zaszywam się w Warwickshire, zamieszkując mętną, opuszczoną kamienicę z wolnym terenem lasu za nim, idealnym dla wierzchowca. Szemrani mieszkańcy nie umieją zadbać o siebie, ale za leśne łowy gotowi są oddać przysługę. Tak zdobywam swoją magiczną kuszę, starą jednak wciąż zdatną do użytku, którego uczę się całkowicie sama. Początkowo chybiam nawet w trafieniu palcem na spust, ale z czasem bełt poczyna iść tam, gdzie rozkaże siła moich mięśni i wzrok. Wojna nie oszczędza nikogo, a kiedy do moich uszu dociera wieść o aktywnych działaniach Zakonu Feniksa, ręce zaciskają się na czytanym papierze Proroka Codziennego. Dawne kontakty niczym rozdrapywane rany prowadzą mnie do aktywnego wsparcia idei organizacji. Prócz tego, tak jak reszta próbuję przeżyć, a ponieważ w przeżyciu i maskowaniu się mam doświadczenie większe niż przeciętne, oferuję usługi różnorakie, a samej nie wydaję wiele, dzięki zmysłowi oszczędzania przyuczonemu za czasów zagranicznych szkoleń. Wreszcie osiadam w Lancashire. I wciąż szukam. Finelli. Dziatwy. Spokoju. Nadzieja mnie nie opuszcza, ramię w ramię maszerując z córą MacFusty przez obce ziemie.
Źrebię symbolizuje beztroskę i urok, ale rasa Clydesdale dla mieszkańców Szkocji znaczyła też ciężką pracę. Stworzone do przewożenia masywnych plonów, zwierzętom tym niestraszne są trudne warunki, a ich wytrwałość sprawia, iż są doskonałymi kompanami pracujących w polu.
Na grzbiecie takiego konia uczyłam się jeździć po raz pierwszy, a podczas przywoływania patronusa, przed oczami wspominam późniejszy powrót do domu. Chłodną wilgoć w roztańczonych włosach, zastępuje ciepło w sercu gdy przy ognisku otoczona byłam swoją rodziną.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 11 | 2 (rożdżka) |
Uroki: | 0 | 0 |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Magia lecznicza: | 0 | 0 |
Transmutacja: | 19 | 3 (rożdżka) |
Eliksiry: | 0 | 0 |
Sprawność: | 5 | Brak |
Zwinność: | 10 | Brak |
Reszta: 0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
Angielski | II | 0 |
Gaelicki szkocki | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Astronomia | I | 2 |
Kłamstwo | II | 10 |
Kokieteria | I | 2 |
ONMS (leśne) | III | 25 |
Perswazja | I | 2 |
Starożytne Runy | I | 2 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Skradanie | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Ekonomia | I | 2 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Zakon Feniksa | 0 | 0 |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Gotowanie | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0.5 |
Pływanie | I | 0.5 |
Gimnastyka artystyczna | I | 0.5 |
Jazda konna | I | 0.5 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Jasnowidz | - | 8.5 (+17) |
Reszta: 0 |
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Willa MacFusty dnia 07.09.21 22:22, w całości zmieniany 11 razy
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: William Moore