Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire
Miasteczko Bakewell
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Miasteczko Bakewell
Położone nad rzeką Wye miasteczko Bakewell swoje lata świetności ma dawno za sobą. Gdy nad terenami Derbyshire panował ród Alesgood, miejsce te stanowiło jedno z obronnych przyczółków hrabstwa, nad którym górował Zamek Bakewell otoczony fosą i murem. Dziś miasteczko słynie przede wszystkim za sprawą kulinariów — to tutaj powstały trzy słynne na całą Anglię desery w postaci puddingu i tarty Bakewell. Okoliczne gospody oraz piekarnie wciąż prześcigają się w ulepszaniu receptury, produkcję zwiększając na okres tradycyjnego przystrajania studni, który zwyczajowo przypada na czerwiec.
Gdyby po wszystkim spojrzeć na to obiektywnie i z dystansem to to, w jaki sposób wszystko się rozegrało, wydawało się tak właściwie nierealne.
Alexander wyruszył z dwójką aurorów Longbottoma pod Bakewell ze świadomością, że nie wszystko może pójść gładko. Ruszali w trójkę w odpowiedzi na wezwanie o pomoc, w pośpiechu i nieprzyjemnej ciszy, która rozsiadła się w ratuszu. Ich siły zdawały się rozsmarowane cienko niczym łyżka masła na zbyt wielu kromkach, Farley wiedział, że trójka to niewystarczająco na taką grupę szmalcowników. Nie mieli jednak innego wyjścia.
Już kiedy z trzaskiem wylądował do połowy łydek w śniegu,m zaczęło się źle. Trafili aż zbyt dobrze, prosto w środek zamieszania, które rozgrywało się na głównej drodze dochodzącej do miasteczka od wschodu. Powietrze aż drżało od krzyków i migających smug zaklęć, tylko cudem nic nie trafiło ich kiedy się teleportowali. Zapach spalenizny, siarki i przypalonego mięsa zdławiłby oddech gdyby ktoś nienawykły do bezpośredniego murzania się w brutalnej rzeczywistości wojny zjawił się na ich miejscu. Farley nie był jednak żółtodziobem. W swoim zbyt krótkim życiu widział i doświadczył zbyt wiele, by dać się obezwładnić chaosowi pola walki. Resztki chłopięcej urody jego twarzy przyćmiewały chłodne, kalkulujące oczy, z precyzją namierzające przeciwników i swoich, rozbierające sytuację z chirurgiczną precyzją w szczerej wiwisekcji rozgrywającego starcia.
Kilku czarodziejów, mieszkańców, wyszło naprzeciw szmalcownikom. Alexander widział jednak, że nawet z ich wsparciem byli w przerażającej mniejszości. Toczenie walk skazanych na porażkę, tylko by wydrzeć choć ochłap z rąk oprawców, zdawało się ostatnio jedynym powodem, dla którego działali. Nikt się nie oszukiwał, nie zaczęli tego roku dobrze.
Uniósł różdżkę i ruszył przed siebie, parując ciosy i wyprowadzając własne, świstami hikorowego drewna akompaniując rytmowi tango de guerra, które wszyscy tańczyli już dłużej, niż powinno im na to starczyć sił.
Teraz jednak nie było miejsca na zmęczenie, teraz liczył się tylko kolejny ruch nadgarstka, kolejny zaatakowany przeciwnik, kolejna para oczu skupiona ana nim — nie próbował kryć swojej twarzy, chciał ich uwagi. Niech skupią się na nim, niech zapomną o tych, po których tu przyszli, a może kiedy kurz opadnie, ci znikną niczym śnieg w roztopach i już nie będzie tu szmalcownikom czego szukać.
Trzeci, czwarty zwrócił się ku Alexandrowi. Po ściekał mu po karku, po plecach, przyklejał warstwy odzienia pod czarnym płaszczem do skóry tak, jak pojęcie jednego fundamentalnego faktu przykleiło się do tyłu głowy Farleya, kiedy piąta różdżka zwróciła się w jego stronę. Nie da rady obronić się przed każdym. Nie kiedy stali w tak szerokim półokręgu dookoła niego. Krok za kokiem obracał się, niczym rzucony w piruet tancerz, przez kilka chwil nie sięgając po nic innego niż tarcze. Jedna, druga, trzecia. Widział, jak w twarzach dookoła niego narasta frustracja, jak w końcu pomiędzy jego przeciwnikami następuj krótka wymiana spojrzeń, jak uderzają wszyscy na raz taktu, który był Farleya ostatnim w tym tańcu.
Jeden z aurorów, sam walczący z trzema innymi, w ostatniej chwili zauważył co się święci i podjął rozpaczliwą próbę wydostania młodego Zakonnika z potrzasku. — Huc desperato! — szósta, przyjazna wiązka dołączyła do wrogich pięciu.
Coś jednak poszło nie tak.
Smugi światła — dwie? trzy? — zlały się w jedno, błysnęło, a Alexander poczuł jak kilka rzeczy zdarzyło się równocześnie.
Jego oczy zalała biel, a ciało zdawało się rozchodzić niczym rozciągany z przeciwnych stron materiał. Krzyczał, musiał krzyczeć kiedy świat przestał mieć jakikolwiek sens, kiedy góra i dół nie były na swoich miejscach i nie miał pojęcia, gdzie je znaleźć. Nie czuł nawet swojego ciała, jak miał pojąć cokolwiek poza nim? O ile jego ciało jeszcze istniało w targających go naraz sprzecznych siłach.
***
Nie wiedział ile czasu minęło. Jak rzucona przez znudzone dziecko szmaciana lalka leżał w śniegu, biel w oczach i nieznośna lekkość w ciele. Coś było nie tak.Zamrugał. Biało, czarno, biało.
Zamknął oczy. Czarno.
Spojrzał znów w biel, wziął w pierś oddech, spróbował usiąść. I zawył z bólu, zwinął się niczym dźgnięty pędrak. Jego głowa niczym zrzucony z wroniego lotu włoski orzech zdawała się pękać. Łzy zamarzały mu na rzęsach kiedy trząsł się i czekał aż ból minie. Palce zaciśnięte miał na różdżce, nie wiedząc czy będzie w stanie je rozewrzeć. Z upływem minut rozumiał jednak, że to nie była jedyna rzecz, której nie wiedział. Owszem, był w stanie przywołać z pamięci datę odkrycia Nowego Świata przez Krzysztofa Kolumba, wierszyk o kolejnych kościach tworzących nadgarstek, a nawet podać definicję telefonu. Za nic w świecie jednak nie mógł przypomnieć sobie, co miało miejsce nim otworzył oczy, ani jak się nazywał. Było jeszcze coś innego, coś bardzo ważnego o czym naprawdę powinien pamiętać, ale i to wymykało się z wątłego uchwytu jego zmaltretowanego umysłu.
Zaczynało robić się ciemno kiedy w końcu ból był na tyle znośny by mógł usiąść, a w końcu bardzo chybotliwie stanąć na nogi. Trząsł się z wycieńczenia i zimna, stawiając nogę za nogą, idąc w pierwszym lepszym kierunku. Otulał się przemoczonym, nie dającym ochrony przed mrozem płaszczem, aż w końcu w chwili olśnienia wymamrotał inkantację. Ciepło zaczęło rozlewać się po chłodnych członkach, a oddech wyrwał się z piersi czarodzieja westchnieniem ulgi.
Śnieżne pustkowie nie było przyjazne, a jedynym drogowskazem był nierówny ząb horyzontu, ponad którym w miarę ściemniania się coraz wyraźniej na tle chmur jaśniała żółtawa łuna świateł miasta. W końcu trafił na drogę, ciemnoszarą wstęgę pod ugniecionym oponami śniegiem i lodem i kwestią czasu było, aż nie usłyszał za plecami warkotu silnika. Zgrabiałe palce praktycznie nie chciały się ruszyć, lecz w rozpaczliwym zrywie udało mu się schować różdżkę za pazuchę nim samochód zatrzymał się przy młodzieńcze, a drzwi od strony pasażera uchyliły się.
— Pour l'amour de Dieu, que faites-vous dans ce désert? — Na miłość boską, co robisz na tej pustyni?
Kierowca musiał być niewiele starszy od niego, w ciepłej czapce i podszytej kurtce, w nieco zaparowanych od zimnego powietrza wdzierającego się do auta okularach.
— Je n'ai aucune idée. Je ne me souviens pas de ce qui s'est passé — Nie mam pojęcia. Nie wiem co się stało, odpowiedział zgodnie z prawdą, ledwo wydobywając z siebie głos.
Zadrżał, lecz tym razem nie z zimna a z przerażenia. Miał wrażenie, że w końcu jakaś ostatnia nić trzymająca go w jednej całości pękła, oczy nabrzmiały łzami, a z gardła wydobył się pojedynczy, złamany szloch.
— Entre — Wejdź, kierowca popchnął szerzej drzwi, a chłopak wahał się tylko przez chwilę. Jaki miał w końcu wybór? Żaden.
— Merci — Dziękuję, wymamrotał pomiędzy szlochami, wciskając zmarznięte, zbyt długie ciało do ciasnej, ale cieplejszej przestrzeni.
Brązowe oczy obserwowały go zza szkieł, ani na moment nie wędrując gdzie indziej nawet gdy kierowca przechylił się przez wędrowca, zamykając za nim drzwi. W spojrzeniu tym mieszała się niepewność ze współczuciem i ciekawością.
— Tu as de la chance de ne pas être tombé dans le lac — Masz szczęście, że nie wpadłeś do jeziora, kierowca powiedział z niedowierzaniem w głosie, nim maszyna znów nie zawarczała, a samochód ruszył.
Jego przemarznięty pasażer zdołał się w tym czasie uspokoić, mieląc nowy kawałek informacji w swoim przemęczonym umyśle.
— Lac? — Jezioro?
— Mhm. Il y en a pas mal ici. — Mhm. Jest ich tutaj sporo.
— Ici? — Tutaj?
Kierowca spojrzał się na niego tak, jakby powoli przestawał zupełnie wierzyć w to, co się działo.
— Ici — odparł kierowca, ruchem głowy wskazując przez przednią szybę w kiereunku łuny na niebie. — Quebec, Canada.
| zt, będę tęsknić
Trzynaście minut przed trzynastą, trzynastego lutego. Dzień przed świętem zakochanych mąż Mare postanowił na moment porwać ją z gościny rodzinnego domu; Mare doceniała starania męża, tęskniła za nim z każdym dniem rozłąki. Mieli powrócić wspólnie do Derby na dwa dni, spędzić kolejne święto w swym towarzystwie. Droga między Dorset a Derbyshire nie należała do najkrótszych — oczywiście, mogli nosić nazwisko Longbottom i mieszkać w jeszcze dalszym Northumberland, stawać przed koniecznością podróży przez całą Anglię, co skutecznie skomplikowałoby im plany podróży przez pogrążoną w wojnie ojczyznę — stąd też, wydawało się, że będąc niemal u celu, Mare poprosiła męża o krótki odpoczynek.
— Ostatnimi czasy jestem bardzo śpiąca, najdroższy... — podzieliła się sekretem swego samopoczucia z mężem w formie cichego szeptu, gdy próbowała stłumić ziewnięcie. Wydawało się, jakby stres skumulowany najpierw w pierwszej połowie stycznia, a później podbity koniecznością zadbania o poszkodowanych przez olbrzyma uchodźców z Nottinghamshire wreszcie opuszczał delikatne ciało arystokratki. Potrafiła spać całe dnie, poczynała skarżyć się na bóle kręgosłupa, w szczególności dolnego jego odcinka, ale podzieliwszy się wątpliwościami z Archibaldem, ten stwierdził, że to naturalna reakcja organizmu na wyeliminowanie czynnika stresowego. Nie było się więc czego obawiać, czyż nie?
— Odpoczniemy chwilę? — spytała, dłoń odzianą w zieloną rękawiczkę wsuwając pod oferowane jej ramię, gdy wysiadali z powozu. Nawet zima stulecia w Derbyshire przybierała piękne oblicze, a miasteczko Bakewell powitało ich pogodą oczywiście mroźną, lecz jednocześnie słoneczną. Pierwsze uszczypnięcia zimna zarysowały się na jasnej twarzy Mare pąsami, które pasowały do rudych loków, dziś wyjątkowo puszczonymi luźno pod obszytym futrem kapturem jej zimowej peleryny. — Słyszałam, że tutejsze jedzenie jest naprawdę bardzo smaczne. Ale musimy być ostrożni, najdroższy. Gdy w miasto pójdzie wieść, że gospoda została odwiedzona przez lorda i lady Greengrass, mogą tu się pojawić tłumy. Nie chciałabym, by jakikolwiek interes niesłusznie upadł przez naszą decyzję o wyborze wyłącznie jednego miejsca do posiłku...
Przez jej głos przebijała się szczera nuta smutku. Oczywiście, czasami jak każdy pragnęła spontanicznych decyzji, ale rozumiała również, że za wielkimi przywilejami nieodłącznie kroczyła także wielka odpowiedzialność. Pozornie nieistotne decyzje wpływały na życia postronnych. Chwilę spacerowali w milczeniu, przynajmniej tym ze strony rudowłosej kobiety, nim zielone oczy na moment pozbyły się towarzyszącego jej zmęczenia, pozwalając na rozbłyśnięcie iskier radości z własnej pomysłowości.
— A może kupimy po jednej z każdego miejsca? Gdy wrócimy do Derby możemy zaprosić Isaiaha, wuja Ofera z ciotką, rodziców i wspólnie ocenić, która tarta jest najlepsza? A gdy będziemy wracać do Weymouth, kupimy je jeszcze dla Prewettów? Co ty na to, najdroższy?
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Nienawidził momentów, w których musieli decydować się na rozłąkę - nienawidził każdej chwili, kiedy nie mogli być po prostu obok, więc czy ktoś mógłby mu się dziwić, że nie odpuścił spotkania z ukochaną w dniu, w którym zakochani powinni celebrować?
Oczywiście brak Mare przy boku również wpływał pozytywnie na jego mobilizację - na treningi, na skupienie się na pracy i obowiązkach. A jednak niechętnie odwiedzał ich puste komnaty, niechętnie kierował się na spoczynek, kiedy wiedział, że nie zastanie tam jej.
- Konsultowałaś się z bratem? Z innymi uzdrowicielami w tej kwestii? - zapytał zmartwiony podobnym stanem u żony - bo w końcu problemy ze snem mogły oznaczać wszystko. Choć może on sam był wyczulony, że magiczne stworzenia problemy z własnym zdrowiem pokazywały często w najdrobniejszych odchyleniach od ich zachowania i nawyków. Często ciężko było mu zapomnieć o świecie fauny w rozumowaniu świata czarodziejskiego, bo przecież były tak ściśle ze sobą związane.
Zatrzymali się nieopodal miasteczka, tak aby nie ściągać na siebie aż tak wiele uwagi. Oczywiście, że mogli przez kraj podróżować za pomocą teleportacji, jednak wozem było zwyczajnie w świecie przyjemniej. Lubił podróżować, zawsze coś go do nich ciągnęło, a i miał nadzieję, że może kiedyś uda mu się zwiedzić świat bardziej z Mare przy boku? Już po wojnie, razem z Saoirse.
Chciał swojej rodzinie pokazać wszystko to, co on widział podczas swych podróży. Świat, który był tak ogromny i otwarty, który fascynował różnymi rodzajami magii, stworzeń i roślin.
- Oczywiście. Mam nadzieję, że zimowe powietrze sprawi, że poczujesz się nieco lepiej - powiedział, pierwszemu wychodząc z powozu, a dopiero po tym oferując asystę Mare, ujmując zaraz po tym jej dłoń, prowadząc powolnie i nieśpiesznie w stronę miasteczka.
Delikatnie się uśmiechnął, słysząc słowa swojej małżonki. Zawsze myślała o takich drobnych rzeczach, wiedziała z czym wiąże się ich status i nie myślała jedynie o przywilejach, które posiadali. Musieli wielokrotnie myśleć o tym co im wolno, a czego nie - co wypada, co przyniesie dobre skutki, a nie zaszkodzi. Czasem im to mogło umykać.
- Tarta bakewell, chyba jedna z moich ulubionych, muszę przyznać. Mam nadzieję, że przypadnie ci do gustu - przyznał, uśmiechając się, kiwając delikatnie głową. - Możemy kupić również dla służby, z pewnością ucieszą się z takiego łakocia, a i będziemy mogli wesprzeć miasteczko. Przy powrocie również kupimy, to na pewno zostawi po nas dobre wrażenie - dodał, uśmiechając się czule do kobiety, bez której nie mógłby sobie wyobrazić życia. Nie był w stanie, byłby zagubiony bez niej, gdyby ją stracił. Może dlatego nie potrafił się do końca zrelaksować, będąc w gotowości do potencjalnego zagrożenia? Może to jego ostatnie spotkania z aurorami tak na niego wpłynęły? Że trzymał różdżkę w rękawie, na wszelki wypadek - na każdy wypadek, który miałby się pojawić na ich drodze i ich skrzywdzić. Musiał być gotowy bronić swojej ukochanej.
Oczywiście brak Mare przy boku również wpływał pozytywnie na jego mobilizację - na treningi, na skupienie się na pracy i obowiązkach. A jednak niechętnie odwiedzał ich puste komnaty, niechętnie kierował się na spoczynek, kiedy wiedział, że nie zastanie tam jej.
- Konsultowałaś się z bratem? Z innymi uzdrowicielami w tej kwestii? - zapytał zmartwiony podobnym stanem u żony - bo w końcu problemy ze snem mogły oznaczać wszystko. Choć może on sam był wyczulony, że magiczne stworzenia problemy z własnym zdrowiem pokazywały często w najdrobniejszych odchyleniach od ich zachowania i nawyków. Często ciężko było mu zapomnieć o świecie fauny w rozumowaniu świata czarodziejskiego, bo przecież były tak ściśle ze sobą związane.
Zatrzymali się nieopodal miasteczka, tak aby nie ściągać na siebie aż tak wiele uwagi. Oczywiście, że mogli przez kraj podróżować za pomocą teleportacji, jednak wozem było zwyczajnie w świecie przyjemniej. Lubił podróżować, zawsze coś go do nich ciągnęło, a i miał nadzieję, że może kiedyś uda mu się zwiedzić świat bardziej z Mare przy boku? Już po wojnie, razem z Saoirse.
Chciał swojej rodzinie pokazać wszystko to, co on widział podczas swych podróży. Świat, który był tak ogromny i otwarty, który fascynował różnymi rodzajami magii, stworzeń i roślin.
- Oczywiście. Mam nadzieję, że zimowe powietrze sprawi, że poczujesz się nieco lepiej - powiedział, pierwszemu wychodząc z powozu, a dopiero po tym oferując asystę Mare, ujmując zaraz po tym jej dłoń, prowadząc powolnie i nieśpiesznie w stronę miasteczka.
Delikatnie się uśmiechnął, słysząc słowa swojej małżonki. Zawsze myślała o takich drobnych rzeczach, wiedziała z czym wiąże się ich status i nie myślała jedynie o przywilejach, które posiadali. Musieli wielokrotnie myśleć o tym co im wolno, a czego nie - co wypada, co przyniesie dobre skutki, a nie zaszkodzi. Czasem im to mogło umykać.
- Tarta bakewell, chyba jedna z moich ulubionych, muszę przyznać. Mam nadzieję, że przypadnie ci do gustu - przyznał, uśmiechając się, kiwając delikatnie głową. - Możemy kupić również dla służby, z pewnością ucieszą się z takiego łakocia, a i będziemy mogli wesprzeć miasteczko. Przy powrocie również kupimy, to na pewno zostawi po nas dobre wrażenie - dodał, uśmiechając się czule do kobiety, bez której nie mógłby sobie wyobrazić życia. Nie był w stanie, byłby zagubiony bez niej, gdyby ją stracił. Może dlatego nie potrafił się do końca zrelaksować, będąc w gotowości do potencjalnego zagrożenia? Może to jego ostatnie spotkania z aurorami tak na niego wpłynęły? Że trzymał różdżkę w rękawie, na wszelki wypadek - na każdy wypadek, który miałby się pojawić na ich drodze i ich skrzywdzić. Musiał być gotowy bronić swojej ukochanej.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Elroy Greengrass' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Elroy dobrze wiedział, jak bardzo Mare nie chciała opuszczać Derby. W środku największej tragedii, która spotkała Staffordshire, mogąc rozlać się także na przyległe Derbyshire nie zamierzała odkładać ani pióra, ani różdżki, osobiście doglądając szczegółów akcji ratunkowej. Obkupiła te starania szeregiem nieprzespanych nocy, w których trakcie jedyne okruchy odpoczynku udawało jej się łapać w dłonie wtedy, gdy czuła przy sobie spokojny oddech męża, ciepło jego ciała, gdy wiedziała, że gdyby wydarzyło się jeszcze gorsze od najgorszego, dzieci trwały bezpieczne w jej rodzinnym Weymouth, a wraz z mężem gotowi byli stawić czoła każdemu nadchodzącemu zagrożeniu. Nieprzerwanie od siedmiu lat samo wspomnienie męża mogło zupełnie odmienić jej humor, dodać odwagi do podejmowania trudnych, acz słusznych decyzji, umocnić w powziętych zamiarach. Była mu za to niewymownie wdzięczna.
Tak jak za troskę, którą okazywał jej na każdym kroku.
— Tak, rozmawiałam o tym z Archibaldem, ale on twierdzi, że to naturalna reakcja organizmu na odcięcie od czynnika stresogennego. Uparł się nawet, znowu, że powinnam pozostać w Weymouth przynajmniej do wiosny — krótki śmiech wysypał się na mroźne, lutowe powietrze, gdy przy asyście męża wychodziła z powozu, którym podróżowali. Elroy znał swego szwagra dobrze i wiedział, że ten nigdy nie pragnąłby krzywdy swej młodszej siostry. Prewettowie mieli przy tym to szczęście, że miłość do uzdrawiania zdawała płynąć w ich żyłach chętnie, nie opuszczając przynajmniej jednego czarodzieja lub czarownicy na pokolenie. — Ale mama nie pozwoliła mu dokończyć. Kazała nie przejmować się na zapas i obserwować zmiany, jeżeli miałyby jakieś wystąpić.
Teściowa Elroya, pomimo słusznego już wieku, wciąż potrafiła zaskakiwać swym ognistym temperamentem. Nic dziwnego, skoro pochodziła z rozkochanego w ogniu rodu Selwyn. Mare była chyba najbardziej podobna do swej matki z całego rodzeństwa, lecz wodne imię nadane jej przez ojca skutecznie tłumiło wybuchy podobne do tych matki, a które rodzeństwo zwykło w jej przypadku nazywać wzburzeniem morza.
Z przyjemnością odebrała dłoń męża, wspierając się na niej na wszelki wypadek, gdyby grunt, po którym się poruszali, okazał się zdradliwie okryty lodem. Na to się jednak szczęśliwie nie zapowiadało. Mare pozwoliła więc sobie na krótkie przymknięcie oczu, nabranie w płuca orzeźwiającego oddechu. Dobrze zrobili, decydując się na niezapowiedzianą pieszą wędrówkę.
— Doprawdy? Nigdy nie wspominałeś, że ją lubisz... Och, gdybym wiedziała, przygotowałabym się lepiej! — udawany, podszyty rozbawieniem żal nie dźwięczał w jej słowach długo. Wystarczył przecież ten uśmiech i przepełnione czułością spojrzenie, by Mare złagodniała zupełnie, znów promieniejąc wyłącznie ze szczęścia. Czym zasłużyła sobie na tak dobrego męża? Rozumieli się bez słów, choć i tych nie zwykli sobie szczędzić, ćwicząc się wzajemnie w trudnej sztuce dyskusji. Dyskusji owocnej, gdyż inwencja Elroya przypadła jego żonie do gustu tak mocno, że z zachwytu klasnęła cicho w dłonie, co zostało dodatkowo stłumione przez noszone przez nią rękawiczki.
— Jak zwykle trafnie, najdroższy... Nie mieli z nami lekko przez ostatni miesiąc, więc chociaż tym możemy się im odwdzięczyć — zgodziła się z nim, a po chwili jej czujne oczy wyłapały już pierwsze szyldy reklamujące tartę bakewell. Elroy dostrzegł je kilka kroków później, gdy Mare wskazywała już kierunek ruchem podbródka. — Może najpierw tutaj? Mam trochę pieniędzy w sakiewce, powinno wystarczyć.
Tak jak za troskę, którą okazywał jej na każdym kroku.
— Tak, rozmawiałam o tym z Archibaldem, ale on twierdzi, że to naturalna reakcja organizmu na odcięcie od czynnika stresogennego. Uparł się nawet, znowu, że powinnam pozostać w Weymouth przynajmniej do wiosny — krótki śmiech wysypał się na mroźne, lutowe powietrze, gdy przy asyście męża wychodziła z powozu, którym podróżowali. Elroy znał swego szwagra dobrze i wiedział, że ten nigdy nie pragnąłby krzywdy swej młodszej siostry. Prewettowie mieli przy tym to szczęście, że miłość do uzdrawiania zdawała płynąć w ich żyłach chętnie, nie opuszczając przynajmniej jednego czarodzieja lub czarownicy na pokolenie. — Ale mama nie pozwoliła mu dokończyć. Kazała nie przejmować się na zapas i obserwować zmiany, jeżeli miałyby jakieś wystąpić.
Teściowa Elroya, pomimo słusznego już wieku, wciąż potrafiła zaskakiwać swym ognistym temperamentem. Nic dziwnego, skoro pochodziła z rozkochanego w ogniu rodu Selwyn. Mare była chyba najbardziej podobna do swej matki z całego rodzeństwa, lecz wodne imię nadane jej przez ojca skutecznie tłumiło wybuchy podobne do tych matki, a które rodzeństwo zwykło w jej przypadku nazywać wzburzeniem morza.
Z przyjemnością odebrała dłoń męża, wspierając się na niej na wszelki wypadek, gdyby grunt, po którym się poruszali, okazał się zdradliwie okryty lodem. Na to się jednak szczęśliwie nie zapowiadało. Mare pozwoliła więc sobie na krótkie przymknięcie oczu, nabranie w płuca orzeźwiającego oddechu. Dobrze zrobili, decydując się na niezapowiedzianą pieszą wędrówkę.
— Doprawdy? Nigdy nie wspominałeś, że ją lubisz... Och, gdybym wiedziała, przygotowałabym się lepiej! — udawany, podszyty rozbawieniem żal nie dźwięczał w jej słowach długo. Wystarczył przecież ten uśmiech i przepełnione czułością spojrzenie, by Mare złagodniała zupełnie, znów promieniejąc wyłącznie ze szczęścia. Czym zasłużyła sobie na tak dobrego męża? Rozumieli się bez słów, choć i tych nie zwykli sobie szczędzić, ćwicząc się wzajemnie w trudnej sztuce dyskusji. Dyskusji owocnej, gdyż inwencja Elroya przypadła jego żonie do gustu tak mocno, że z zachwytu klasnęła cicho w dłonie, co zostało dodatkowo stłumione przez noszone przez nią rękawiczki.
— Jak zwykle trafnie, najdroższy... Nie mieli z nami lekko przez ostatni miesiąc, więc chociaż tym możemy się im odwdzięczyć — zgodziła się z nim, a po chwili jej czujne oczy wyłapały już pierwsze szyldy reklamujące tartę bakewell. Elroy dostrzegł je kilka kroków później, gdy Mare wskazywała już kierunek ruchem podbródka. — Może najpierw tutaj? Mam trochę pieniędzy w sakiewce, powinno wystarczyć.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Nie był zachwycony tym, że jego szwagier odbierał mu możliwości czasu z własną żona - nienawidził tych momentów, w których nie mogli być obok, a Archibald wydawał się jedynie mocniej naciskać na to, żeby jego siostra zostawała w Weymouth. No doprawdy, ile można było temu człowiekowi - nestor czy nie - powtarzać i tłumaczyć, że miejsce żony jest przy mężu! Owszem, była z domu Prewett, ale przecież aktualnie nosiła nazwisko Greengrass!
- Archibald najchętniej zamknąłby cię w Weymouth na cały rok i pozwalał mi cię jedynie czasem odwiedzić - powiedział wyraźnie niezadowolony, powstrzymując się przed wywróceniem wzrokiem - choć z pewnością w zupełnie innym otoczeniu by to zrobił. Tak na zewnątrz nie mógłby sobie na to pozwolić! - A wasza mama jak zwykle pokazuje, że jest mądrą kobietą - dodał, może dlatego, że słowa kobiety były po jego stronie, a nie po stronie brata Mare? Z pewnością po części to było między innymi powodem do tego.
Nie mógłby pozwolić, aby jego lady się poślizgnęła na lodzie przez ich nierozwagę. Nawet jeśli to po prostu poobijanie, nawet jeśli takie siniaki niewiele by znaczyły to zwyczajnie nie chciał, aby musiała to znosić. Chciałby móc ją bronić przed wszystkim co tylko miało miejsce - przed całym złem, wszystkim najgorszym co czekało na nich w przyszłości, lecz i tym przyjemnym, co mogło czekać za rogiem. Tak jak dzisiejszy dzień, który przecież mieli spędzić wspólnie. Razem cieszyć się sobą, tymi latami które mieli szczęście już ze sobą spędzić.
Prowadząc jedną ukochaną spokojnie przy sobie, delikatnie pokiwał głową, uśmiechając się zaraz do niej, kiedy słyszał jej słowa. Może dla innych wyglądało to nienaturalnie, może dla innych nie było to zabawna wymiana zdań, ale jemu to nie przeszkadzało. Dla niego wszystko było idealne, ona cała była perfekcyjna w każdym stopniu.
- Muszę mieć jeszcze czym cię zaskoczyć, nie uważasz? Kilka sekretów przed tobą i tajemnic - rzucił spokojnie. Siedem lat wydawało się być tak długim czasem, a jednocześnie tak szybko ten czas mijał. Saoirse rosła tak szybko, że miał wrażenie, że zaledwie w ubiegłym roku dopiero co trzymał ją po raz pierwszy w ramionach - że obawiał się i martwił, że ich pierwsze dziecko nie było chłopcem. Ale czy i Lisette nie była starsza od niego? Nie mieli się czym martwić, z pewnością jeszcze będą posiadali dużo więcej dzieci, jak i męskich potomków. Nie mogło być inaczej.
- Możemy. Wątpię, aby któryś z naszych wyborów tutaj mógł być zły - odpowiedział z uśmiechem, prowadząc żonę - choć w tym momencie z pewnością bardziej ruszał do miejsca, którym lekkim gestem wskazała. Było to niesamowite, jak bardzo byli w stanie się porozumieć bez słów, jak sprawiać własne pozory i role. Dopełniali się idealnie, nie było nikogo, kto mógłby w lepszy sposób do nich pasować. Rozumieli się bez słów, podzielali wiele poglądów, a jednocześnie mieli wystarczającą ilość różnic, aby móc prowadzić interesujące dyskusje. Ale najważniejsze, że przy sobie czuli się [i]swobodnie[/b], nawet w sytuacjach, w których nie mogli zachowywać się swobodnie. Musieli w końcu zachowywać pozory i przywdziewać maski, swoje role. Każde z nich miało zadania i wiedzieli, że spoglądają w ich stronę nie tylko nestorzy, ale również i inni członkowie rodziny z oczekiwaniami - Greengrassi i Prewecci, kuzynostwo, a także zwolennicy Harolda Longbottoma. Ale i prosty lud oczekiwał z ich strony wiele. Pomocy, wsparcia, zachowania.
- Nie martw się tym, również mam przy sobie pieniądze. Na pewno nam wystarczy - zapewnił Mare, gładząc delikatnie jej dłoń, dla której jego ramię było teraz oparciem, kiedy zbliżali się spokojnym krokiem w stronę drzwi. Nie chciał przyśpieszać go, martwiąc się stanem ukochanej. Oczywiście, że chciał wierzyć, że to wszystko tak jak mówił jej brat i matka było naturalnym czynnikiem, ale nie wybaczyłby sobie, gdyby Mare spotkało jakieś zaniedbanie, przez które mógłby ją stracić - nie chciał nawet o tym myśleć, nie będąc w stanie wyobrazić sobie przyszłości, która byłaby naznaczona pustką u jego boku. Ostatnie kilkanaście dni było niewyobrażalnym koszmarem i tęsknotą, co dopiero reszta życia bez tej jedynej.
- Archibald najchętniej zamknąłby cię w Weymouth na cały rok i pozwalał mi cię jedynie czasem odwiedzić - powiedział wyraźnie niezadowolony, powstrzymując się przed wywróceniem wzrokiem - choć z pewnością w zupełnie innym otoczeniu by to zrobił. Tak na zewnątrz nie mógłby sobie na to pozwolić! - A wasza mama jak zwykle pokazuje, że jest mądrą kobietą - dodał, może dlatego, że słowa kobiety były po jego stronie, a nie po stronie brata Mare? Z pewnością po części to było między innymi powodem do tego.
Nie mógłby pozwolić, aby jego lady się poślizgnęła na lodzie przez ich nierozwagę. Nawet jeśli to po prostu poobijanie, nawet jeśli takie siniaki niewiele by znaczyły to zwyczajnie nie chciał, aby musiała to znosić. Chciałby móc ją bronić przed wszystkim co tylko miało miejsce - przed całym złem, wszystkim najgorszym co czekało na nich w przyszłości, lecz i tym przyjemnym, co mogło czekać za rogiem. Tak jak dzisiejszy dzień, który przecież mieli spędzić wspólnie. Razem cieszyć się sobą, tymi latami które mieli szczęście już ze sobą spędzić.
Prowadząc jedną ukochaną spokojnie przy sobie, delikatnie pokiwał głową, uśmiechając się zaraz do niej, kiedy słyszał jej słowa. Może dla innych wyglądało to nienaturalnie, może dla innych nie było to zabawna wymiana zdań, ale jemu to nie przeszkadzało. Dla niego wszystko było idealne, ona cała była perfekcyjna w każdym stopniu.
- Muszę mieć jeszcze czym cię zaskoczyć, nie uważasz? Kilka sekretów przed tobą i tajemnic - rzucił spokojnie. Siedem lat wydawało się być tak długim czasem, a jednocześnie tak szybko ten czas mijał. Saoirse rosła tak szybko, że miał wrażenie, że zaledwie w ubiegłym roku dopiero co trzymał ją po raz pierwszy w ramionach - że obawiał się i martwił, że ich pierwsze dziecko nie było chłopcem. Ale czy i Lisette nie była starsza od niego? Nie mieli się czym martwić, z pewnością jeszcze będą posiadali dużo więcej dzieci, jak i męskich potomków. Nie mogło być inaczej.
- Możemy. Wątpię, aby któryś z naszych wyborów tutaj mógł być zły - odpowiedział z uśmiechem, prowadząc żonę - choć w tym momencie z pewnością bardziej ruszał do miejsca, którym lekkim gestem wskazała. Było to niesamowite, jak bardzo byli w stanie się porozumieć bez słów, jak sprawiać własne pozory i role. Dopełniali się idealnie, nie było nikogo, kto mógłby w lepszy sposób do nich pasować. Rozumieli się bez słów, podzielali wiele poglądów, a jednocześnie mieli wystarczającą ilość różnic, aby móc prowadzić interesujące dyskusje. Ale najważniejsze, że przy sobie czuli się [i]swobodnie[/b], nawet w sytuacjach, w których nie mogli zachowywać się swobodnie. Musieli w końcu zachowywać pozory i przywdziewać maski, swoje role. Każde z nich miało zadania i wiedzieli, że spoglądają w ich stronę nie tylko nestorzy, ale również i inni członkowie rodziny z oczekiwaniami - Greengrassi i Prewecci, kuzynostwo, a także zwolennicy Harolda Longbottoma. Ale i prosty lud oczekiwał z ich strony wiele. Pomocy, wsparcia, zachowania.
- Nie martw się tym, również mam przy sobie pieniądze. Na pewno nam wystarczy - zapewnił Mare, gładząc delikatnie jej dłoń, dla której jego ramię było teraz oparciem, kiedy zbliżali się spokojnym krokiem w stronę drzwi. Nie chciał przyśpieszać go, martwiąc się stanem ukochanej. Oczywiście, że chciał wierzyć, że to wszystko tak jak mówił jej brat i matka było naturalnym czynnikiem, ale nie wybaczyłby sobie, gdyby Mare spotkało jakieś zaniedbanie, przez które mógłby ją stracić - nie chciał nawet o tym myśleć, nie będąc w stanie wyobrazić sobie przyszłości, która byłaby naznaczona pustką u jego boku. Ostatnie kilkanaście dni było niewyobrażalnym koszmarem i tęsknotą, co dopiero reszta życia bez tej jedynej.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie dziwiła się postawie swego brata; kochał ją, od momentu, w którym został nestorem, wziął na siebie odpowiedzialność za dobre, godne, bezpieczne życie wszystkich Prewettów. Mare w istocie nosiła już inne nazwisko, nazwisko swego męża, dumnych motylich lordów ze wzgórz Derbyshire i Staffordshire. Jedno spojrzenie na jej wyprostowaną sylwetkę, długie do pasa, rude włosy i czujne spojrzenia zielonych oczu nie mogły jednak zmylić nikogo — choć Mare już kilka lat temu dorosła do miana lady Greengrass, wciąż w głębi duszy pozostawała Prewettem.
— Jest moim bratem, a Weymouth znajduje się w bezpiecznym pasie... — szepnęła cicho, mocniej zaciskając dłoń na tej jego. Nie mówiła tego po to, by wytknąć niebezpieczeństwo ich ziem; Mare brała na siebie odpowiedzialność za ten stan, za wczesnostyczniowe nieprzygotowanie. Oczywiście, że nie musiała. Mogłaby — podobna swoim odpowiedniczkom po drugiej stronie wojennej zawieruchy — odwracać wzrok, zaklinać rzeczywistość i spychać odpowiedzialność na mężczyzn, bowiem oni powinni występować w konflikcie aktywnie. Nie. Mare pragnęła stać przy swym mężu, stanowić dla niego wsparcie, którego potrzebował, niezależnie od tego, jak źle miałoby być. Z drugiej strony jednak serce matki krwawiło z każdym dniem przedłużającej się rozłąki z córką. Wojna zamykała możliwości podejmowania prostych decyzji. — Ale wiem, że gdybyś naprawdę czuł, że Derby nie jest bezpieczne, wysłałbyś mnie do niego bez wahania. Pamiętaj tylko, że nie podejmuję takich decyzji bez wcześniejszego zastanowienia, więc będziesz musiał popracować nad argumentacją — mówiła miękko i cicho, starając się delikatnie złagodzić temperament męża. Nikomu nie podobała się sytuacja, w której się znaleźli, lecz na całe szczęście wciąż mogli wygospodarować dla siebie kilka wolnych chwil. Na moment zdjąć ciężar z ramion, pozwolić zająć się tylko czymś uroczo przyziemnym, takim jak kupowanie tart dla najbliższych.
— Każda inna żona poczułaby się w tym momencie poważnie zaniepokojona, najdroższy — wzniosła głowę do góry, spoglądając na męża z iskierkami rozbawienia tańczącymi w zielonych tęczówkach. I miałaby rację, dodała w myślach, choć zarówno te, jak i następne słowa nie wybrzmiały w mroźnym powietrzu miasteczka Bakewell. Małżeństwo nie pozostawia miejsca na sekrety skrywane przed oblubieńcami. — Ale mam nadzieję, że to tylko tajemnice zawodowe i ewentualne skryte upodobania, którymi się kiedyś podzielisz? — jaka szkoda, że nie mogli skryć się na kilka chwil przed wzrokiem mieszkańców! Delikatnie rozbudzona przez zimne powietrze Mare zdolna byłaby wspiąć się na palce i sięgnąć warg lorda Greengrass, by złożyć na nich czuły pocałunek. Takie wylewne okazywanie uczuć nie mogło mieć jednak miejsca w przestrzeni publicznej, więc damie zostało tylko zapisać to sobie w pamięci i dalszą część planu zrealizować, gdy znajdą się w dworku.
Uśmiechnęła się szerzej, bez śladu troski, gdy Elroy wspomniał o posiadanych przy sobie pieniądzach.
— Nawet gdyby nie starczyło, możemy zjeść jedną na pół? — byli w końcu małżeństwem, które swój początek miało w prawdziwej miłości. I w tej miłości trwali dalej, podzielenie się smakołykiem stanowiło naprawdę uroczą okoliczność; zupełnie tak, jakby oboje znów mieli ledwie dwadzieścia lat, cały świat i życie przed sobą, ani grama zmartwień wojennych. Czasami tęskniła do czasów, gdy jej największym problemem było to, jak mąż znikał na długie miesiące na wyprawy, a gdy wracał, cała skumulowana tęsknota puszczała wreszcie, zalewając ją całym gromadzonym, spychanym głęboko, poza zasięg wzroku żalem. Taka niezgoda na dłuższe rozstania wciąż w niej tkwiła; może dlatego była dzisiaj tak zmęczona, może dlatego potrzebowała ciepłego ramienia męża obok, by móc się o niego wesprzeć?
Gdy wspinali się po schodkach do znajdującej się niedaleko piekarni, drzwi otworzyły się nagle, na całe szczęście nie sprawiając krzywdy ani lordowi, ani lady Greengrass. Nie można było tego powiedzieć o mężczyźnie, który owe drzwi otworzył. Z ramienia zwisała mu torebka z niewielkim kartonikiem, w którym musiała kryć się firmowa tarta, lecz ręce i głowę miał zajęte czymś innym. Ani Mare, ani Elroy nie mogli chyba dostrzec, cóż to było. Mężczyzna próbował ich wyminąć, lecz ramiona lady Greengrass i nieznajomego zderzyły się dość mocno, a potem...
— Ała... — zacisnęła zęby i powieki, ale nim zdążyła zareagować, stało się coś zupełnie niespodziewanego.
Zamiast zapachu tarty, uderzył ich zupełnie inny. Wydeptanej ziemi, koni i ognia.
| idziemy do szafki
— Jest moim bratem, a Weymouth znajduje się w bezpiecznym pasie... — szepnęła cicho, mocniej zaciskając dłoń na tej jego. Nie mówiła tego po to, by wytknąć niebezpieczeństwo ich ziem; Mare brała na siebie odpowiedzialność za ten stan, za wczesnostyczniowe nieprzygotowanie. Oczywiście, że nie musiała. Mogłaby — podobna swoim odpowiedniczkom po drugiej stronie wojennej zawieruchy — odwracać wzrok, zaklinać rzeczywistość i spychać odpowiedzialność na mężczyzn, bowiem oni powinni występować w konflikcie aktywnie. Nie. Mare pragnęła stać przy swym mężu, stanowić dla niego wsparcie, którego potrzebował, niezależnie od tego, jak źle miałoby być. Z drugiej strony jednak serce matki krwawiło z każdym dniem przedłużającej się rozłąki z córką. Wojna zamykała możliwości podejmowania prostych decyzji. — Ale wiem, że gdybyś naprawdę czuł, że Derby nie jest bezpieczne, wysłałbyś mnie do niego bez wahania. Pamiętaj tylko, że nie podejmuję takich decyzji bez wcześniejszego zastanowienia, więc będziesz musiał popracować nad argumentacją — mówiła miękko i cicho, starając się delikatnie złagodzić temperament męża. Nikomu nie podobała się sytuacja, w której się znaleźli, lecz na całe szczęście wciąż mogli wygospodarować dla siebie kilka wolnych chwil. Na moment zdjąć ciężar z ramion, pozwolić zająć się tylko czymś uroczo przyziemnym, takim jak kupowanie tart dla najbliższych.
— Każda inna żona poczułaby się w tym momencie poważnie zaniepokojona, najdroższy — wzniosła głowę do góry, spoglądając na męża z iskierkami rozbawienia tańczącymi w zielonych tęczówkach. I miałaby rację, dodała w myślach, choć zarówno te, jak i następne słowa nie wybrzmiały w mroźnym powietrzu miasteczka Bakewell. Małżeństwo nie pozostawia miejsca na sekrety skrywane przed oblubieńcami. — Ale mam nadzieję, że to tylko tajemnice zawodowe i ewentualne skryte upodobania, którymi się kiedyś podzielisz? — jaka szkoda, że nie mogli skryć się na kilka chwil przed wzrokiem mieszkańców! Delikatnie rozbudzona przez zimne powietrze Mare zdolna byłaby wspiąć się na palce i sięgnąć warg lorda Greengrass, by złożyć na nich czuły pocałunek. Takie wylewne okazywanie uczuć nie mogło mieć jednak miejsca w przestrzeni publicznej, więc damie zostało tylko zapisać to sobie w pamięci i dalszą część planu zrealizować, gdy znajdą się w dworku.
Uśmiechnęła się szerzej, bez śladu troski, gdy Elroy wspomniał o posiadanych przy sobie pieniądzach.
— Nawet gdyby nie starczyło, możemy zjeść jedną na pół? — byli w końcu małżeństwem, które swój początek miało w prawdziwej miłości. I w tej miłości trwali dalej, podzielenie się smakołykiem stanowiło naprawdę uroczą okoliczność; zupełnie tak, jakby oboje znów mieli ledwie dwadzieścia lat, cały świat i życie przed sobą, ani grama zmartwień wojennych. Czasami tęskniła do czasów, gdy jej największym problemem było to, jak mąż znikał na długie miesiące na wyprawy, a gdy wracał, cała skumulowana tęsknota puszczała wreszcie, zalewając ją całym gromadzonym, spychanym głęboko, poza zasięg wzroku żalem. Taka niezgoda na dłuższe rozstania wciąż w niej tkwiła; może dlatego była dzisiaj tak zmęczona, może dlatego potrzebowała ciepłego ramienia męża obok, by móc się o niego wesprzeć?
Gdy wspinali się po schodkach do znajdującej się niedaleko piekarni, drzwi otworzyły się nagle, na całe szczęście nie sprawiając krzywdy ani lordowi, ani lady Greengrass. Nie można było tego powiedzieć o mężczyźnie, który owe drzwi otworzył. Z ramienia zwisała mu torebka z niewielkim kartonikiem, w którym musiała kryć się firmowa tarta, lecz ręce i głowę miał zajęte czymś innym. Ani Mare, ani Elroy nie mogli chyba dostrzec, cóż to było. Mężczyzna próbował ich wyminąć, lecz ramiona lady Greengrass i nieznajomego zderzyły się dość mocno, a potem...
— Ała... — zacisnęła zęby i powieki, ale nim zdążyła zareagować, stało się coś zupełnie niespodziewanego.
Zamiast zapachu tarty, uderzył ich zupełnie inny. Wydeptanej ziemi, koni i ognia.
| idziemy do szafki
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
| stąd
Zaklęcie przyniosło oczekiwany skutek - i choć jego siła nie była niczym nadzwyczajnym, wystarczyła na to, aby na twarzy Macmillana pierw pojawiło się zaskoczenie i niedowierzanie, po chwili już zaczął jakby w panice poszukiwać własnej różdżki, ale prędko skończył mu się czas, kiedy uderzenie bombardy go dosięgło, a on w dość widowiskowy sposób wypadł z siodła wprost na ziemię. Jego koń zaraz się spłoszył, a on trzymając jeszcze lejce, próbował zapanować nad kopytnym.
Na nieszczęście Elroya, i jego rumak się spłoszył tym nagłym hałasem i zaklęciem. Lord Greengrass mocniej złapał się lejcami, próbując odzyskać panowanie nad koniem, choć jazda konna nigdy nie była jego mocną stroną. Stanowczo dzisiejsza sytuacja mu pokazała, że było to czymś, nad czym musiał popracować i nadrobić. Kochał zwierzęta, te magiczne i te uniemagicznione, a jednak nigdy nie zdecydował się na naukę jazdy na jednym z nich. Musiał porozmawiać z Percivalem czy Frederickiem o podobnej nauce, choć zdawać by się mogło, że właśnie posiadał kurs przyśpieszony podobnej jazdy.
Potrafił się utrzymać na koniu choć z ogromnym problemem. W końcu złapał lejce, starając się skierować konia w stronę wyjścia z nieszczęsnej areny, na której miejsce miał ten turniej, kiedy dostrzegł płomienne włosy swojej ukochanej. Od razu postanowił skierować się w jej stronę, wiedząc że to jest moment, którego nie mogli przepuścić.
Powoli rozumiał jak powinien panować nad zwierzęciem, więc korzystając z chwilowego zamieszania i oszołomienia swojego przeciwnika, skierował konia w kierunku swojej ukochanej, zatrzymując się tuż przy niej. Wyciągnął zaraz do niej ramię, choć z pewnością miał ograniczone ruchy w zbroi, która chroniła go jeszcze przed kilkoma chwilami przed uderzeniami ognistej lancy.
Objął Mare w pasie, pomagając jej się wdrapać na konia, choć z pewnością warstwy jej sukni wcale niczego nie ułatwiały. Nie była to zbyt wygodna jazda ani dla nich, ani dla biednego zwierzaka, który z pewnością po wszystkim zasłużył na soczyste jabłko i dorodną marchewkę, bo w końcu nie było jego winą, że Elroy przegrał turniej.
Odczekał, aby Mare złapał się go nim ruszył dalej, oddalając się od trybun, na których powoli czarodzieje orientowali się, co tak właściwie miało miejsce, jednak strugi zaklęć poleciały już zbyt późno, aby móc ich dosięgnąć. A on nie miał najmniejszego zamiaru oddać im swojej ukochanej. Ani w tym wieku, ani w żadnym innym. Nie interesowały go średniowieczne zasady i walki o honor, bo w końcu każdy, kto chciałby odebrać mu kobietę, która była mu już zaprzysiężona, nie mógł wiedzieć wiele o honorze.
Dopiero w nieco bezpieczniejszej, jak mogłoby się im obojgu zdawać, odległości zdecydował się zatrzymać i ostrożnie zsiąść z wierzchowca, a później asystować w schodzeniu Mare. Zdjął zaraz ze swojej głowy hełm, odrzucając go gdzieś na ziemię. Widział doskonale, dlaczego podobne zbroje nie dotarły jako odpowiedni ubiór do ich czasów - było to niezwykle niewygodne, a już na pewno do jazdy na wierzchowcu.
- Wybacz to... Nigdy nie byłem doskonałym jeźdźcem, w Quidditcha gra się na miotłach, a nie na koniach... Ale nie mógłbym pozwolić, nawet jeśli niewiele liczył się wynik tamtego turnieju, aby ktoś inny próbował zmusić cię do innej przysięgi małżeńskiej - przyznał, nieco jednak zażenowany swoim zachowaniem, które mimo wszystko uznawał za dość niehonorowe - sięgnięcia do różdżki i zaatakowanie magią wyraźnie rozbrojonego i niespodziewającego się tego przeciwnika, nawet jeśli był to Macmillan, nie było czymś godnym pochwały. A mimo to, wcale nie żałował swojego haniebnego wybryku. Zrobiłby dla Mare wszystko.
Zaklęcie przyniosło oczekiwany skutek - i choć jego siła nie była niczym nadzwyczajnym, wystarczyła na to, aby na twarzy Macmillana pierw pojawiło się zaskoczenie i niedowierzanie, po chwili już zaczął jakby w panice poszukiwać własnej różdżki, ale prędko skończył mu się czas, kiedy uderzenie bombardy go dosięgło, a on w dość widowiskowy sposób wypadł z siodła wprost na ziemię. Jego koń zaraz się spłoszył, a on trzymając jeszcze lejce, próbował zapanować nad kopytnym.
Na nieszczęście Elroya, i jego rumak się spłoszył tym nagłym hałasem i zaklęciem. Lord Greengrass mocniej złapał się lejcami, próbując odzyskać panowanie nad koniem, choć jazda konna nigdy nie była jego mocną stroną. Stanowczo dzisiejsza sytuacja mu pokazała, że było to czymś, nad czym musiał popracować i nadrobić. Kochał zwierzęta, te magiczne i te uniemagicznione, a jednak nigdy nie zdecydował się na naukę jazdy na jednym z nich. Musiał porozmawiać z Percivalem czy Frederickiem o podobnej nauce, choć zdawać by się mogło, że właśnie posiadał kurs przyśpieszony podobnej jazdy.
Potrafił się utrzymać na koniu choć z ogromnym problemem. W końcu złapał lejce, starając się skierować konia w stronę wyjścia z nieszczęsnej areny, na której miejsce miał ten turniej, kiedy dostrzegł płomienne włosy swojej ukochanej. Od razu postanowił skierować się w jej stronę, wiedząc że to jest moment, którego nie mogli przepuścić.
Powoli rozumiał jak powinien panować nad zwierzęciem, więc korzystając z chwilowego zamieszania i oszołomienia swojego przeciwnika, skierował konia w kierunku swojej ukochanej, zatrzymując się tuż przy niej. Wyciągnął zaraz do niej ramię, choć z pewnością miał ograniczone ruchy w zbroi, która chroniła go jeszcze przed kilkoma chwilami przed uderzeniami ognistej lancy.
Objął Mare w pasie, pomagając jej się wdrapać na konia, choć z pewnością warstwy jej sukni wcale niczego nie ułatwiały. Nie była to zbyt wygodna jazda ani dla nich, ani dla biednego zwierzaka, który z pewnością po wszystkim zasłużył na soczyste jabłko i dorodną marchewkę, bo w końcu nie było jego winą, że Elroy przegrał turniej.
Odczekał, aby Mare złapał się go nim ruszył dalej, oddalając się od trybun, na których powoli czarodzieje orientowali się, co tak właściwie miało miejsce, jednak strugi zaklęć poleciały już zbyt późno, aby móc ich dosięgnąć. A on nie miał najmniejszego zamiaru oddać im swojej ukochanej. Ani w tym wieku, ani w żadnym innym. Nie interesowały go średniowieczne zasady i walki o honor, bo w końcu każdy, kto chciałby odebrać mu kobietę, która była mu już zaprzysiężona, nie mógł wiedzieć wiele o honorze.
Dopiero w nieco bezpieczniejszej, jak mogłoby się im obojgu zdawać, odległości zdecydował się zatrzymać i ostrożnie zsiąść z wierzchowca, a później asystować w schodzeniu Mare. Zdjął zaraz ze swojej głowy hełm, odrzucając go gdzieś na ziemię. Widział doskonale, dlaczego podobne zbroje nie dotarły jako odpowiedni ubiór do ich czasów - było to niezwykle niewygodne, a już na pewno do jazdy na wierzchowcu.
- Wybacz to... Nigdy nie byłem doskonałym jeźdźcem, w Quidditcha gra się na miotłach, a nie na koniach... Ale nie mógłbym pozwolić, nawet jeśli niewiele liczył się wynik tamtego turnieju, aby ktoś inny próbował zmusić cię do innej przysięgi małżeńskiej - przyznał, nieco jednak zażenowany swoim zachowaniem, które mimo wszystko uznawał za dość niehonorowe - sięgnięcia do różdżki i zaatakowanie magią wyraźnie rozbrojonego i niespodziewającego się tego przeciwnika, nawet jeśli był to Macmillan, nie było czymś godnym pochwały. A mimo to, wcale nie żałował swojego haniebnego wybryku. Zrobiłby dla Mare wszystko.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wszystko stało się tak prędko. Mare schodziła już przecież po schodach prowadzących na trybuny, gdy ponad gwar rozmów i wiwatów wybiła się eksplozja zaklęcia. Eksplozja, której dobiegający do uszu dźwięk kazał Mare po pierwsze zatrzymać się. Tu i w tej chwili. Naturalna reakcja obronna, w końcu nie wiedziała, co miało miejsce przed chwilą. Równie dobrze to Macmillan mógł sięgnąć do swej różdżki i skierować zaklęcie w swego przeciwnika, wystąpić przeciwko rycerskim zasadom. Na tę myśl serce damy zgubiło kilka uderzeń.
Nie. Nie może mu się nic stać. To... to na pewno nie tak.
I ta jedna myśl — impuls mówiący, że ukochany jest w niebezpieczeństwie, że potrzebować może nie tylko pomocy, ale także jej samej jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej — zmusiła ją do powrotu do rzeczywistości. Serce wybijało niemalże paniczny rytm, gdy Mare ruszyła na klepisko. I choć maniery nie pozwalały unosić dołu sukni powyżej linii kostek, w tej jednej chwili — dla wyższego dobra — lady Greengrass zdecydowała się podejść do kwestii etykiety bardziej liberalnie, choć nie przyszło jej to w żadnym przypadku z łatwością i prędko odbiło się rumieńcem wstydu na policzkach, gdy wkładała całe swe serce i siłę w to, by jak najszybciej znaleźć się w miejscu strategicznym. Jak najbardziej bezpiecznym od reakcji Macmillana i jak najbliżej Elorya. Widziała, że ten nie dawał sobie najlepiej rady z koniem — chyba nigdy nie widziała męża na jego grzbiecie. Teraz była to jednak kwestia naprawdę drugorzędna. Nadrobią zaległości, wspólnie, gdy i jeżeli tylko wydostaną się z tej zaburzonej linii czasoprzestrzennej. Co to w ogóle było? Co robił czarodziej, który potrącił ją ramieniem przy wyjściu z piekarni w Bakewell?
Szczęśliwie Elroyowi udało się poprowadzić konia do wyczekującej żony. Mare wiedziała, że musiała jak najszybciej wspiąć się na koński grzbiet, lecz zazwyczaj przy takim zabiegu miała do dyspozycji odpowiednią asystę ze strony służby i właściwy do jazdy konnej strój. Spódnico—fartuchy nie posiadały tylu warstw, miały zdecydowanie prostszy krój, przystosowany do jazdy w damskim siodle. Niemniej jednak, po wstępnych trudnościach udało jej się dostać na koński grzbiet, przed męża, od którego odebrała lejce.
— Złap je dalej i nie stawiaj oporu. Poprowadzę — z przyjemnością dałaby się wykazać małżonkowi, gdyby nie to, że narobili naprawdę sporego zamieszania. Czarodzieje powoli dosięgali swoich różdżek, ale wiązki zaklęć zostały posłane zbyt późno, by sięgnąć uciekające małżeństwo. Kolejny błysk;
Huk?
I znów znajdowali się w ich Bakewell. Wciąż na koniu. I w strojach z zupełnie innej epoki.
A sprawca całego zamieszania zmierzył ich zniesmaczonym spojrzeniem, lecz oddalił się, nim Mare zdążyła cokolwiek powiedzieć. Jeżeli na początku ich wyprawy była senna, tak teraz miała wrażenie, że emocji zebrało się w niej tyle, że nie zaśnie przez następny miesiąc. Dzięki pomocy męża zsiadła z konia, z wdzięcznością przyjmując stabilny grunt pod nogami i znajome okolice. Drgnęła jednak lekko na dźwięk odrzucanego gdzieś w bok hełmu, mimowolnie wodząc za nim wzrokiem.
— Podnieś go, najmilszy... To pamiątka... — poprosiła słabym głosem, bo sama nie była pewna, czy powinna w tej chwili roześmiać się z radości, że im się udało, czy może zapłakać rzewnie nad tym, co przed chwilą przeżyli. Niemniej jednak chwilowo wygrała obowiązkowość lady Greengrass i utkany naprędce pomysł na umieszczenie zarówno zbroi męża, jak i własnej sukni na należnych im miejscach na Grove Street 12, nim ktokolwiek zwróci uwagę na ich zniknięcie.
— Gdy zrobi się cieplej, obowiązkowo musimy wybrać się na konną przejażdżkę — bardziej oznajmiła, niż zaproponowała, ale wiedziała, że w tym jednym przypadku zostanie jej to wybaczone. Elroy sam widział, dokąd zaprowadziła go dopiero zdobywana umiejętność jeździectwa.— Najważniejsze... Najważniejsze, że już jesteśmy bezpieczni, najdroższy. Razem — dodała, ostrożnie chwytając za dłoń swego wybranka, choć gdyby znajdowali się w prywatności komnat, zapewne rzuciłaby mu się na szyję i długo nie chciała wypuścić z objęć. Oboje złamali kilka zasad dobrego wychowania, ale może historia nie będzie pamiętać księżniczki Mare, która po turnieju o jej rękę uciekła z sir Greengrassem. Oby po powrocie do domu nie dowiedzieli się o zerwaniu przyjaznych stosunków z rodem Macmillan!
— Tylko ty jesteś w mym sercu, najmilszy. Tutaj, w Bakewell, czy tam, setki lat temu. Nie zmieni tego nic, bo... jesteśmy sobie nie tylko pisani, ale złączeni miłością silniejszą od praw rządzących czasem.
Nie. Nie może mu się nic stać. To... to na pewno nie tak.
I ta jedna myśl — impuls mówiący, że ukochany jest w niebezpieczeństwie, że potrzebować może nie tylko pomocy, ale także jej samej jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej — zmusiła ją do powrotu do rzeczywistości. Serce wybijało niemalże paniczny rytm, gdy Mare ruszyła na klepisko. I choć maniery nie pozwalały unosić dołu sukni powyżej linii kostek, w tej jednej chwili — dla wyższego dobra — lady Greengrass zdecydowała się podejść do kwestii etykiety bardziej liberalnie, choć nie przyszło jej to w żadnym przypadku z łatwością i prędko odbiło się rumieńcem wstydu na policzkach, gdy wkładała całe swe serce i siłę w to, by jak najszybciej znaleźć się w miejscu strategicznym. Jak najbardziej bezpiecznym od reakcji Macmillana i jak najbliżej Elorya. Widziała, że ten nie dawał sobie najlepiej rady z koniem — chyba nigdy nie widziała męża na jego grzbiecie. Teraz była to jednak kwestia naprawdę drugorzędna. Nadrobią zaległości, wspólnie, gdy i jeżeli tylko wydostaną się z tej zaburzonej linii czasoprzestrzennej. Co to w ogóle było? Co robił czarodziej, który potrącił ją ramieniem przy wyjściu z piekarni w Bakewell?
Szczęśliwie Elroyowi udało się poprowadzić konia do wyczekującej żony. Mare wiedziała, że musiała jak najszybciej wspiąć się na koński grzbiet, lecz zazwyczaj przy takim zabiegu miała do dyspozycji odpowiednią asystę ze strony służby i właściwy do jazdy konnej strój. Spódnico—fartuchy nie posiadały tylu warstw, miały zdecydowanie prostszy krój, przystosowany do jazdy w damskim siodle. Niemniej jednak, po wstępnych trudnościach udało jej się dostać na koński grzbiet, przed męża, od którego odebrała lejce.
— Złap je dalej i nie stawiaj oporu. Poprowadzę — z przyjemnością dałaby się wykazać małżonkowi, gdyby nie to, że narobili naprawdę sporego zamieszania. Czarodzieje powoli dosięgali swoich różdżek, ale wiązki zaklęć zostały posłane zbyt późno, by sięgnąć uciekające małżeństwo. Kolejny błysk;
Huk?
I znów znajdowali się w ich Bakewell. Wciąż na koniu. I w strojach z zupełnie innej epoki.
A sprawca całego zamieszania zmierzył ich zniesmaczonym spojrzeniem, lecz oddalił się, nim Mare zdążyła cokolwiek powiedzieć. Jeżeli na początku ich wyprawy była senna, tak teraz miała wrażenie, że emocji zebrało się w niej tyle, że nie zaśnie przez następny miesiąc. Dzięki pomocy męża zsiadła z konia, z wdzięcznością przyjmując stabilny grunt pod nogami i znajome okolice. Drgnęła jednak lekko na dźwięk odrzucanego gdzieś w bok hełmu, mimowolnie wodząc za nim wzrokiem.
— Podnieś go, najmilszy... To pamiątka... — poprosiła słabym głosem, bo sama nie była pewna, czy powinna w tej chwili roześmiać się z radości, że im się udało, czy może zapłakać rzewnie nad tym, co przed chwilą przeżyli. Niemniej jednak chwilowo wygrała obowiązkowość lady Greengrass i utkany naprędce pomysł na umieszczenie zarówno zbroi męża, jak i własnej sukni na należnych im miejscach na Grove Street 12, nim ktokolwiek zwróci uwagę na ich zniknięcie.
— Gdy zrobi się cieplej, obowiązkowo musimy wybrać się na konną przejażdżkę — bardziej oznajmiła, niż zaproponowała, ale wiedziała, że w tym jednym przypadku zostanie jej to wybaczone. Elroy sam widział, dokąd zaprowadziła go dopiero zdobywana umiejętność jeździectwa.— Najważniejsze... Najważniejsze, że już jesteśmy bezpieczni, najdroższy. Razem — dodała, ostrożnie chwytając za dłoń swego wybranka, choć gdyby znajdowali się w prywatności komnat, zapewne rzuciłaby mu się na szyję i długo nie chciała wypuścić z objęć. Oboje złamali kilka zasad dobrego wychowania, ale może historia nie będzie pamiętać księżniczki Mare, która po turnieju o jej rękę uciekła z sir Greengrassem. Oby po powrocie do domu nie dowiedzieli się o zerwaniu przyjaznych stosunków z rodem Macmillan!
— Tylko ty jesteś w mym sercu, najmilszy. Tutaj, w Bakewell, czy tam, setki lat temu. Nie zmieni tego nic, bo... jesteśmy sobie nie tylko pisani, ale złączeni miłością silniejszą od praw rządzących czasem.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Nie miał zamiaru, aby w tym momencie na grzbiecie konia się wykłócać o to, kto miał teraz poprowadzić zwierzę. Mimo całej swojej miłości i przywiązania do magicznych i niemagicznych stworzeń, mimo całego życia, które spędził na nauce, na studiowaniu ich, na opiece na nimi, nigdy wcześniej w jego głowie nie pojawiła się myśl o tym, aby nauczyć się jeździectwa, choć gdyby wiedział że kiedyś przyjdzie mu stawać w szranki w podobnym turnieju o rękę własnej żony, z pewnością podjąłby wcześniejsze starania, aby uzupełnić zakres swoich umiejętności.
Utrzymanie się na koniu wydawało się być względnie proste - również uspokojenie zwierzęcia, przewidywanie jego zachowania, a może raczej odczytywania, ale zmuszenie do współpracy było czymś zupełnie innym. Wiedział, że nie panował nad tym zwierzęciem, nie do takiego stopnia, w jakim robiła to Mare, kiedy tylko znalazła się na grzbiecie wierzchowca.
Już chciał zbesztać czarodzieja, kiedy tylko znaleźli się z powrotem we właściwym Bakewell, we właściwym wieku Anglii, ale ten posłał im wyłącznie spojrzenie, wyraźnie będąc niezadowolonym i oddalając się gdzieś dalej. Westchnął więc jedynie, mimo wszystko podążając za nim wzrokiem. Zaraz jednak spojrzał na hełm, o którym wspomniała jego żona. Niechętnie, ale schylił się, aby podnieść go z ziemi. Nie mógłby jej odmówić pozostawienia ich nietypowych strojów na pamiątkę.
Wiedział, że jego ukochana radziła sobie o wiele lepiej ze stworzeniem, na którym przyszło im wrócić do miasteczka od niego - i uśmiechnął się nieco na jej słowa o jeździe konnej, kiedy tylko przyjdą te cieplejsze dni.
- Wyszedł mój brak doświadczenia w podobnych aktywnościach, nie można tego ukryć... i z pewnością jest to dobry moment, aby nadrobić te braki - przyznał, kiwając delikatnie głową na zgodę, nawet jeśli już znał doskonale ton swojej ukochanej, w którym przekazała im tę informację.
Uśmiechnął się jednak po chwili, zaraz znów do niej podchodząc i ujmując delikatnie jej dłonie w te swoje. Wyglądali z pewnością nietypowo na drodze, pośrodku miasteczka, które zdecydowali się odwiedzić przejazdem podczas drogi z Weymouth do Derby. Wiedział, że przykuwali spojrzenia, i wiedział że nie mogli sobie pozwolić na zbyt wylewne pokazywanie emocji, nie powinni w ogóle pokazywać swojej zażyłości w miejscu tak publicznym, w którym z pewnością wiele rzeczy mogło się ponieść po dalszych rejonach.
Ale słysząc jej słowa, nie mógł powstrzymać uśmiechu czy myśli kierujących go we wszystkie te miłe wspomnienia, w których spędzał czas ze swoją żoną. Szczęście, które ich dotknęło było tak niezwykle niebywałe, że nie mógł go nawet wyrazić słowami - nie w krótkim zdaniu, nie w krótkiej kwestii, a jedynie mógłby przelać je w poemat czy pieśń, choć pisarzem nigdy nie był znakomitym to z pewnością dla samego przekazania słownego tego, co czuł względem swojej ukochanej, wcale nie wahałby się przed rozwinięciem tych umiejętności.
Sięgnął zaraz jedną z dłoni po swoją różdżkę, wykonując proste zaklęcie - bo wiedział, że choć mógł poczekać do jutra, lepsza okazja ku temu drobnemu prezentu nie mogła się okazać. Po krótkiej chwili z ich pojazdu, którym podróżowali, przywołane przez zaklęcie Elroya, pojawiło się niewielkie, zielono złote z ozdobnym motylem na wierzchu, pudełko. Smokolog zaraz chwycił je w dłonie.
- Chciałem wręczyć ci ten drobny podarek jutrzejszego dnia, lub zaraz kiedy przyjechałem do Weymouth po ciebie, jednak ta chwila jest jeszcze odpowiedniejsza do tego, najmilsza - przyznał, już po chwili otwierając pudełko do Mare, a w środku znajdywał się pierścień, którego szyna przechodząca we wspornik była liściem paproci, wyłożonym szmaragdem, na którego wierzchu znajdywał się motyl wyłożony kamieniem księżycowym. Elroy nigdy nie chciał od własnej małżonki, aby ta porzuciła swoje pochodzenie - choć jej symbolem, kiedy nosiła jego nazwisko, stały się motyle, również dbał o to, aby w prezentowanych dlań sukniach czy biżuterii przejawiała się paproć, która była tak bliska jej sercu. Tym bardziej dzisiaj, kiedy chciał jej tym prostym prezentem zadeklarować pełne oddanie do ochrony jej - pełną gotowość i śmiałość, że zrobi wszystko, aby i ona, i rodzina którą tworzyli, była bezpieczna - chciał, aby wybrzmiało, że była dla niego najważniejsza i kochał ją w pełni.
- Wyjdę do walki o ciebie w każdej chwili, w każdym momencie, nie pozwolę, aby cokolwiek stało się tobie czy naszej rodzinie, choćby wojna próbowała nas od siebie rozdzielić, nie pozwolę na to, najmilsza - powiedział szeptem, z uśmiechem obserwując reakcję swojej ukochanej.
| Przekazuję Mare pierścień z kamieniem księżycowym.
Utrzymanie się na koniu wydawało się być względnie proste - również uspokojenie zwierzęcia, przewidywanie jego zachowania, a może raczej odczytywania, ale zmuszenie do współpracy było czymś zupełnie innym. Wiedział, że nie panował nad tym zwierzęciem, nie do takiego stopnia, w jakim robiła to Mare, kiedy tylko znalazła się na grzbiecie wierzchowca.
Już chciał zbesztać czarodzieja, kiedy tylko znaleźli się z powrotem we właściwym Bakewell, we właściwym wieku Anglii, ale ten posłał im wyłącznie spojrzenie, wyraźnie będąc niezadowolonym i oddalając się gdzieś dalej. Westchnął więc jedynie, mimo wszystko podążając za nim wzrokiem. Zaraz jednak spojrzał na hełm, o którym wspomniała jego żona. Niechętnie, ale schylił się, aby podnieść go z ziemi. Nie mógłby jej odmówić pozostawienia ich nietypowych strojów na pamiątkę.
Wiedział, że jego ukochana radziła sobie o wiele lepiej ze stworzeniem, na którym przyszło im wrócić do miasteczka od niego - i uśmiechnął się nieco na jej słowa o jeździe konnej, kiedy tylko przyjdą te cieplejsze dni.
- Wyszedł mój brak doświadczenia w podobnych aktywnościach, nie można tego ukryć... i z pewnością jest to dobry moment, aby nadrobić te braki - przyznał, kiwając delikatnie głową na zgodę, nawet jeśli już znał doskonale ton swojej ukochanej, w którym przekazała im tę informację.
Uśmiechnął się jednak po chwili, zaraz znów do niej podchodząc i ujmując delikatnie jej dłonie w te swoje. Wyglądali z pewnością nietypowo na drodze, pośrodku miasteczka, które zdecydowali się odwiedzić przejazdem podczas drogi z Weymouth do Derby. Wiedział, że przykuwali spojrzenia, i wiedział że nie mogli sobie pozwolić na zbyt wylewne pokazywanie emocji, nie powinni w ogóle pokazywać swojej zażyłości w miejscu tak publicznym, w którym z pewnością wiele rzeczy mogło się ponieść po dalszych rejonach.
Ale słysząc jej słowa, nie mógł powstrzymać uśmiechu czy myśli kierujących go we wszystkie te miłe wspomnienia, w których spędzał czas ze swoją żoną. Szczęście, które ich dotknęło było tak niezwykle niebywałe, że nie mógł go nawet wyrazić słowami - nie w krótkim zdaniu, nie w krótkiej kwestii, a jedynie mógłby przelać je w poemat czy pieśń, choć pisarzem nigdy nie był znakomitym to z pewnością dla samego przekazania słownego tego, co czuł względem swojej ukochanej, wcale nie wahałby się przed rozwinięciem tych umiejętności.
Sięgnął zaraz jedną z dłoni po swoją różdżkę, wykonując proste zaklęcie - bo wiedział, że choć mógł poczekać do jutra, lepsza okazja ku temu drobnemu prezentu nie mogła się okazać. Po krótkiej chwili z ich pojazdu, którym podróżowali, przywołane przez zaklęcie Elroya, pojawiło się niewielkie, zielono złote z ozdobnym motylem na wierzchu, pudełko. Smokolog zaraz chwycił je w dłonie.
- Chciałem wręczyć ci ten drobny podarek jutrzejszego dnia, lub zaraz kiedy przyjechałem do Weymouth po ciebie, jednak ta chwila jest jeszcze odpowiedniejsza do tego, najmilsza - przyznał, już po chwili otwierając pudełko do Mare, a w środku znajdywał się pierścień, którego szyna przechodząca we wspornik była liściem paproci, wyłożonym szmaragdem, na którego wierzchu znajdywał się motyl wyłożony kamieniem księżycowym. Elroy nigdy nie chciał od własnej małżonki, aby ta porzuciła swoje pochodzenie - choć jej symbolem, kiedy nosiła jego nazwisko, stały się motyle, również dbał o to, aby w prezentowanych dlań sukniach czy biżuterii przejawiała się paproć, która była tak bliska jej sercu. Tym bardziej dzisiaj, kiedy chciał jej tym prostym prezentem zadeklarować pełne oddanie do ochrony jej - pełną gotowość i śmiałość, że zrobi wszystko, aby i ona, i rodzina którą tworzyli, była bezpieczna - chciał, aby wybrzmiało, że była dla niego najważniejsza i kochał ją w pełni.
- Wyjdę do walki o ciebie w każdej chwili, w każdym momencie, nie pozwolę, aby cokolwiek stało się tobie czy naszej rodzinie, choćby wojna próbowała nas od siebie rozdzielić, nie pozwolę na to, najmilsza - powiedział szeptem, z uśmiechem obserwując reakcję swojej ukochanej.
| Przekazuję Mare pierścień z kamieniem księżycowym.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W umyśle i zamiarach Mare nie było miejsca na jakiekolwiek próby urażenia dumy męża. Gdyby pragnęła dobitnie pokazać mu, jak bardzo potrzebował lekcji jazdy konnej (samej nie będąc znowu tak biegłą w tej czynności, opanowując przecież tylko podstawy konieczne do względnie bezpiecznego poruszania się na grzbiecie wierzchowca), pewnie kazałaby mu zupełnie puścić lejce i przejęła kontrolę nad sytuacją. Prosiła go jednak o chwycenie odrobinę dalej, tak, by wciąż mógł czuć więź kontroli ze zwierzęciem, by jednocześnie — w trochę nietypowy sposób — zapamiętywał wszystko to, co z uzdami robiła jego żona. Może nie miał czasu skupiać się na tych ruchach, pragnąc zabrać ich oboje jak najprędzej w bezpieczne miejsce, ochronić przed magicznym zamieszaniem, które de facto sam sprowokował... A może właśnie to zapamięta z tej całej komedii przypadków zmienionej w przypadkowy dramat, gdy cofnięci w czasie małżonkowie niemal zostali rozdzieleni.
Niemal rozdzieleni. Ten wyjątkowo dziwny przypadek pokazał Mare jak na dłoni to, czego świadoma była już wcześniej — fakt, że nie wyobrażała sobie swej przyszłości, teraźniejszości, przeszłości przy boku kogokolwiek innego, niż Elroy. Tego, że to lord Greengrass we własnej osobie podarował w jej dłonie swe serce, a ona zrobiła to dla niego. Że wierni byli małżeńskiej przysiędze, więzi, która połączyć ich miała na wieki i przez wieki zerwana nie zostać. Była z niego dumna — choć nie poszło mu na turnieju aż tak dobrze, jak przeciwnikowi, choć na koniec nie zachował się nazbyt honorowo — była dumna z tego, jak długą drogę przeszedł dla nich. Dla ich miłości i bezpieczeństwa. I wiedziała, że serce, które wybijało teraz niezwykle szybki rytm, niemal uderzając o klatkę żeber, nie robiło tego wyłącznie przez dopiero co zakończoną ucieczkę. Robiło tak dlatego, że Mare po prostu kochała swego męża, a uczucie to, mimo mijających lat małżeństwa, nie słabło. Co więcej, zdawało się być coraz silniejsze.
Może dlatego nie cofnęła dłoni, gdy złączeni w dość skromny, jak na pospólstwo, ale niesamowicie krzykliwy dla ograniczonej manierami arystokracji sposób przekazywali sobie siłę swych uczuć. W zielonych oczach wybranka mogła utonąć, zapomnieć o wszystkim, co miało miejsce, bo liczyło się tu i teraz, dłonie zabliźnione od poparzeń, a wciąż niezwykłe delikatne, niezmiennie ciepłe i pewne. Wiedziała, że w nich mogła zamknąć się cała, z przeszłością i przyszłością, miłością, która przetrwa wszystko, że to przy nim zawsze będzie bezpieczna.
Odruchowo podążyła wzrokiem za jego różdżką. Kątem oka udało się wyłapać jakiś przedmiot, prostokątny, chyba zielony — nie miała czasu się mu przyjrzeć, zaraz bowiem wylądował w dłoniach Elroya. Zielone pudełko ze złotym smokiem, Mare musiała wziąć głębszy wdech, powoli uświadamiając sobie, cóż może znajdować się w środku. I choć nie była dzierlatką, swą wartość jako damy odnajdując w innych niż błyskotki, to wciąż nie mogła pozbyć się typowej dla kobiet słabości do piękna.
A prezent, czy też drobny podarek, który przygotował dla niej mąż, był nie dość, że piękny, to niezwykle symboliczny. Wolna dłoń uniosła się ku górze, opuszki palców delikatnie zetknęły się z miękkimi, jasnoróżowymi wargami, dokładnie w tym samym momencie, w którym uciekło z nich zachwycone westchnienie. Paproć i motyl, szafir i kamień księżycowy. Zielone spojrzenie Mare sunęło więc między pierścionkiem a Elroyem, Elroyem a pierścionkiem, z każdą sekundą coraz mocniej tonąc w zachwycie. Już pragnęła otworzyć usta, wyrazić swój zachwyt w formie odpowiedniejszej dla damy jej pozycji, lecz wtedy do jej uszu doszedł głos męża i...
Och, za dwa tygodnie jej reakcja przestanie dziwić kogokolwiek. Teraz jednak czuła, że z każdym kolejnym słowem, każdą pewną deklaracją jej oczy zaczynają szklić się bardziej, a pod skórą rośnie przyjemne ciepło. Czym sobie zasłużyła na kogoś takiego jak on przy swym boku? Kogoś tak oddanego, odpowiedzialnego, ciepłego i rodzinnego, odważnego i niezginającego karku przed żadnym zagrożeniem?
— Elroy... — i choć szeptała, szept ten nie był w stanie zadusić szczerego zachwytu, który opanował ją całą. Zachwytu pierścionkiem, oczywiście, ale też jego słowami i tym, jak dużo razem przeszli. Na początku stycznia myślała, że to początek końca. Oboje żyli w ogromnym napięciu, w złości, która kotłowała się w ich żyłach, która zmuszała do parcia dalej, przesuwania kolejnych granic. Teraz gdy sytuacja znacząco się uspokoiła, Mare wierzyła, że sobie poradzą. Że musieli sobie poradzić. Że wyszli z tego wszystkiego zdecydowanie silniejsi, choć ona sama czuła, jak bardzo potrzebowała silnego ramienia męża, który mógł podtrzymać ją, gdy brakło jej sił. Tym samym chciała być dla niego.
— Będę twą opoką i bezpiecznym schronieniem, do którego zawsze będziesz mógł wracać. Choćby działo się najgorsze, choćbyś musiał podjąć najtrudniejsze z decyzji, zawsze będę po twojej stronie, a ty zawsze w mym sercu i myślach. Nie pozwolę, by ktokolwiek stanął na drodze naszemu bezpieczeństwu, zdrowiu i przyszłości, najdroższy... Odkąd nasze spojrzenia pierwszy raz spotkały się na Sabacie, zawsze wiedziałam, że uczynisz mnie najszczęśliwszą kobietą, która stąpa po tej ziemi i... Nie myliłam się, naprawdę się nie myliłam — głos kobiety drżał delikatnie, łzy wezbrały, tworząc skrzącą taflę, za którymi skryły się szmaragdowe tęczówki, lecz Mare nie płakała, nie chciała płakać, choć wszystko to miało swe źródło w szczęściu. Wciąż, gdzieś na krańcu świadomości pamiętała, że byli w miejscu publicznym, nie mogła sobie na to pozwolić. Mogła natomiast pozwolić mężowi wsunąć pierścionek na jeden z palców prawej ręki, co stało się niedługo później. — Dziękuję ci, najdroższy. Za wszystko, co zrobiłeś do tej pory, za miłość, jaką mnie obdarzasz, za twą determinację w walce o lepsze jutro dla nas i dla Saoirse, dla wszystkich... Nie mogłam wymarzyć sobie lepszego męża.
Niemal rozdzieleni. Ten wyjątkowo dziwny przypadek pokazał Mare jak na dłoni to, czego świadoma była już wcześniej — fakt, że nie wyobrażała sobie swej przyszłości, teraźniejszości, przeszłości przy boku kogokolwiek innego, niż Elroy. Tego, że to lord Greengrass we własnej osobie podarował w jej dłonie swe serce, a ona zrobiła to dla niego. Że wierni byli małżeńskiej przysiędze, więzi, która połączyć ich miała na wieki i przez wieki zerwana nie zostać. Była z niego dumna — choć nie poszło mu na turnieju aż tak dobrze, jak przeciwnikowi, choć na koniec nie zachował się nazbyt honorowo — była dumna z tego, jak długą drogę przeszedł dla nich. Dla ich miłości i bezpieczeństwa. I wiedziała, że serce, które wybijało teraz niezwykle szybki rytm, niemal uderzając o klatkę żeber, nie robiło tego wyłącznie przez dopiero co zakończoną ucieczkę. Robiło tak dlatego, że Mare po prostu kochała swego męża, a uczucie to, mimo mijających lat małżeństwa, nie słabło. Co więcej, zdawało się być coraz silniejsze.
Może dlatego nie cofnęła dłoni, gdy złączeni w dość skromny, jak na pospólstwo, ale niesamowicie krzykliwy dla ograniczonej manierami arystokracji sposób przekazywali sobie siłę swych uczuć. W zielonych oczach wybranka mogła utonąć, zapomnieć o wszystkim, co miało miejsce, bo liczyło się tu i teraz, dłonie zabliźnione od poparzeń, a wciąż niezwykłe delikatne, niezmiennie ciepłe i pewne. Wiedziała, że w nich mogła zamknąć się cała, z przeszłością i przyszłością, miłością, która przetrwa wszystko, że to przy nim zawsze będzie bezpieczna.
Odruchowo podążyła wzrokiem za jego różdżką. Kątem oka udało się wyłapać jakiś przedmiot, prostokątny, chyba zielony — nie miała czasu się mu przyjrzeć, zaraz bowiem wylądował w dłoniach Elroya. Zielone pudełko ze złotym smokiem, Mare musiała wziąć głębszy wdech, powoli uświadamiając sobie, cóż może znajdować się w środku. I choć nie była dzierlatką, swą wartość jako damy odnajdując w innych niż błyskotki, to wciąż nie mogła pozbyć się typowej dla kobiet słabości do piękna.
A prezent, czy też drobny podarek, który przygotował dla niej mąż, był nie dość, że piękny, to niezwykle symboliczny. Wolna dłoń uniosła się ku górze, opuszki palców delikatnie zetknęły się z miękkimi, jasnoróżowymi wargami, dokładnie w tym samym momencie, w którym uciekło z nich zachwycone westchnienie. Paproć i motyl, szafir i kamień księżycowy. Zielone spojrzenie Mare sunęło więc między pierścionkiem a Elroyem, Elroyem a pierścionkiem, z każdą sekundą coraz mocniej tonąc w zachwycie. Już pragnęła otworzyć usta, wyrazić swój zachwyt w formie odpowiedniejszej dla damy jej pozycji, lecz wtedy do jej uszu doszedł głos męża i...
Och, za dwa tygodnie jej reakcja przestanie dziwić kogokolwiek. Teraz jednak czuła, że z każdym kolejnym słowem, każdą pewną deklaracją jej oczy zaczynają szklić się bardziej, a pod skórą rośnie przyjemne ciepło. Czym sobie zasłużyła na kogoś takiego jak on przy swym boku? Kogoś tak oddanego, odpowiedzialnego, ciepłego i rodzinnego, odważnego i niezginającego karku przed żadnym zagrożeniem?
— Elroy... — i choć szeptała, szept ten nie był w stanie zadusić szczerego zachwytu, który opanował ją całą. Zachwytu pierścionkiem, oczywiście, ale też jego słowami i tym, jak dużo razem przeszli. Na początku stycznia myślała, że to początek końca. Oboje żyli w ogromnym napięciu, w złości, która kotłowała się w ich żyłach, która zmuszała do parcia dalej, przesuwania kolejnych granic. Teraz gdy sytuacja znacząco się uspokoiła, Mare wierzyła, że sobie poradzą. Że musieli sobie poradzić. Że wyszli z tego wszystkiego zdecydowanie silniejsi, choć ona sama czuła, jak bardzo potrzebowała silnego ramienia męża, który mógł podtrzymać ją, gdy brakło jej sił. Tym samym chciała być dla niego.
— Będę twą opoką i bezpiecznym schronieniem, do którego zawsze będziesz mógł wracać. Choćby działo się najgorsze, choćbyś musiał podjąć najtrudniejsze z decyzji, zawsze będę po twojej stronie, a ty zawsze w mym sercu i myślach. Nie pozwolę, by ktokolwiek stanął na drodze naszemu bezpieczeństwu, zdrowiu i przyszłości, najdroższy... Odkąd nasze spojrzenia pierwszy raz spotkały się na Sabacie, zawsze wiedziałam, że uczynisz mnie najszczęśliwszą kobietą, która stąpa po tej ziemi i... Nie myliłam się, naprawdę się nie myliłam — głos kobiety drżał delikatnie, łzy wezbrały, tworząc skrzącą taflę, za którymi skryły się szmaragdowe tęczówki, lecz Mare nie płakała, nie chciała płakać, choć wszystko to miało swe źródło w szczęściu. Wciąż, gdzieś na krańcu świadomości pamiętała, że byli w miejscu publicznym, nie mogła sobie na to pozwolić. Mogła natomiast pozwolić mężowi wsunąć pierścionek na jeden z palców prawej ręki, co stało się niedługo później. — Dziękuję ci, najdroższy. Za wszystko, co zrobiłeś do tej pory, za miłość, jaką mnie obdarzasz, za twą determinację w walce o lepsze jutro dla nas i dla Saoirse, dla wszystkich... Nie mogłam wymarzyć sobie lepszego męża.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Nie wybaczyłby sobie, nie mógłby pozwolić na to, aby ktokolwiek odebrał mu tę, której oddał całe swoje serce. Przepadł dla niej siedem lat temu podczas sabatu, może rzeczywiście był to pewnego rodzaju urok w jej perfumach tamtej nocy? Może w swoje włosy czy strój miała wplecione kwiaty, które wydzielały woń zupełnie dla niego obezwładniającą? Świat roślin i ich właściwości był dla niego zupełną zagadką, której nie był w stanie rozwikłać - mógł jedynie tworzyć domysły odnośnie tego, dlaczego jego ukochana działała na niego w taki sposób i jakimi sposobami to osiągnęła. Może była po prostu sobą?
Czy był truty specyfikami przez ostatnie sześć lat ich małżeństwa? Nawet jeśli dla niektórych wyjaśnieniem ich tak żywych uczuć względem siebie byłoby właśnie niecne knowania ze strony Mare, jemu wystarczyło jedno spojrzenie w jej piękne, zielone oczy, aby wiedzieć że jego uczucia nie były wynikiem podstępu. Chciał ją wywyższać, podbić dla niej świat, zapewnić jej i ich dzieciom bezpieczeństwo - chciał zrobić dla niej wszystko, nawet jeśli tak jak dzisiaj, miałoby to wychodzić poza jego standardowy zakres umiejętności i kwalifikacji. Nie mógłby wyobrazić sobie życia bez niej u boku, co tym mocniej pokazały mu ostatnie dni, kiedy małżonka przebywała w Weymouth.
Czym byłby honor, gdyby całe życie do dnia swojej śmierci miał spędzić bez Mare u boku? Gdyby jego najdroższa miała odejść wieki przed ich narodzinami i przed poznaniem, aby przyjąć inne nazwisko? Chciał walczyć - i miał zamiar walczyć o nią i o nich, choćby musiał się kiedyś wyrzec wszelkich bogactw, w których mieli szczęście móc żyć.
Była jego. To on, po tych kilku tańcach podczas sabatu, podjął decyzję o ślubie - o tym, że pragnął za żonę właśnie lady Mare Catherine Prewett, że to ona była kobietą, z którą chciał dzielić smutki i radości swojego życia, dla której chciał budować dom, i z którą chciał spoglądać w przyszłość; obserwować jak ich dzieci rosną, stawiać naprzeciw wszystkim niedogodnościom, które mógłby rzucać im los, ale również i celebrować wszystkie zwycięstwa.
Nie mógł znaleźć kobiety, która była tak odpowiedzialna, tak piękna i tak oddana jemu, jak i jego rodzinie niż Mare z domu, którego symbolem były paprocie. Była lady Greengrass, Derby stało się jej domem, a w jej sercu znalazło się miejsce dla wszystkich symboli, które się wiązały z jego rodzina - może prócz smoków, które jednak mimo początkowych trudności, dzisiaj nie były przeszkodą nie do pokonania dla nich.
Obserwował jej reakcję z ciepłym uśmiechem. Nie mógł mówić inaczej niż z serca, niż pełną prawdę odnośnie własnych uczuć i nadziei, którymi mieli się dzielić i pozwalać, aby unosiły ich w tych najtrudniejszych czasach - pragnął, aby byli tu i teraz, zawsze dla siebie, bo razem mogli pokonać burzę, którą przywiały im południowo-wschodnie wiatry Kent.
Nie wahał się przed nałożeniem pierścionka na jej dłoń - nie robił tego pierwszy raz, a nawet jeśli nie liczył jej wartości w biżuterii czy sukniach, które od niego otrzymywała, pragnął ją obdarowywać tym, co piękne. Zasługiwała na to, na wszystkie bogactwa świata i najpiękniejsze klejnoty, na rozłożyste suknie i delikatnie materiały, na każdą rzecz i każdą księgę, której sobie zażyczyła.
Był szczęśliwy, że to właśnie ona została jego żoną. Chciał przychylić jej całego światu - chciał zapewnić wszystko co tylko był w stanie, nawet jeśli świat się temu sprzeciwiał, a nie mieli większej próby niż to, co spotkało ich ziemie w styczniu.
Powoli zabrał dłoń z jej policzka, ujmując ją znów pod ramię. Mimo, że chcieli kupić nieco słodkości, nie mogli teraz wejść do lokalu zarówno w swoich strojach, jak i aktualnym stanie. Ułożył dłoń na tej swojej małżonki, chcąc dać jej wsparcie i znak, że był tutaj obok niej - że nie musiała się niczego obawiać, kiedy prowadził ją z powrotem do powozu. Powinni wrócić do zamknięcia, aby mieć nieco więcej prywatności, szczególnie gdy zielone oczy Mare tak pięknie się szkliły ze wzruszenia.
-Żałuję jedynie, że nie oświadczyłem ci się prędzej - choć jestem pewny, że i to ma wpływ na nas dzisiaj, ten pozytywny - przyznał cicho, kiedy prowadził żonę. - Nie pozwolę, abyśmy lub nasi najbliższy znów musieli uciekać z Derby, szukając schronienia w Weymouth, czy gdzieś jeszcze dalej - dodał z łagodnym uśmiechem, spoglądając na profil Mare. - Dziękuję, że jesteś przy mnie - dodał, asystując jej przy wejściu do wozu, aby znów mogli wyruszyć w dalszą podróż do Derby. Lord i lady Staffordshire i Derbyshire nie mogli pozwolić, aby ich obawy trzymały ich z dala od ludu, który powinni bronić, powinni być blisko tych, którzy ucierpieli zaledwie miesiąc temu.
| Zt x2
Czy był truty specyfikami przez ostatnie sześć lat ich małżeństwa? Nawet jeśli dla niektórych wyjaśnieniem ich tak żywych uczuć względem siebie byłoby właśnie niecne knowania ze strony Mare, jemu wystarczyło jedno spojrzenie w jej piękne, zielone oczy, aby wiedzieć że jego uczucia nie były wynikiem podstępu. Chciał ją wywyższać, podbić dla niej świat, zapewnić jej i ich dzieciom bezpieczeństwo - chciał zrobić dla niej wszystko, nawet jeśli tak jak dzisiaj, miałoby to wychodzić poza jego standardowy zakres umiejętności i kwalifikacji. Nie mógłby wyobrazić sobie życia bez niej u boku, co tym mocniej pokazały mu ostatnie dni, kiedy małżonka przebywała w Weymouth.
Czym byłby honor, gdyby całe życie do dnia swojej śmierci miał spędzić bez Mare u boku? Gdyby jego najdroższa miała odejść wieki przed ich narodzinami i przed poznaniem, aby przyjąć inne nazwisko? Chciał walczyć - i miał zamiar walczyć o nią i o nich, choćby musiał się kiedyś wyrzec wszelkich bogactw, w których mieli szczęście móc żyć.
Była jego. To on, po tych kilku tańcach podczas sabatu, podjął decyzję o ślubie - o tym, że pragnął za żonę właśnie lady Mare Catherine Prewett, że to ona była kobietą, z którą chciał dzielić smutki i radości swojego życia, dla której chciał budować dom, i z którą chciał spoglądać w przyszłość; obserwować jak ich dzieci rosną, stawiać naprzeciw wszystkim niedogodnościom, które mógłby rzucać im los, ale również i celebrować wszystkie zwycięstwa.
Nie mógł znaleźć kobiety, która była tak odpowiedzialna, tak piękna i tak oddana jemu, jak i jego rodzinie niż Mare z domu, którego symbolem były paprocie. Była lady Greengrass, Derby stało się jej domem, a w jej sercu znalazło się miejsce dla wszystkich symboli, które się wiązały z jego rodzina - może prócz smoków, które jednak mimo początkowych trudności, dzisiaj nie były przeszkodą nie do pokonania dla nich.
Obserwował jej reakcję z ciepłym uśmiechem. Nie mógł mówić inaczej niż z serca, niż pełną prawdę odnośnie własnych uczuć i nadziei, którymi mieli się dzielić i pozwalać, aby unosiły ich w tych najtrudniejszych czasach - pragnął, aby byli tu i teraz, zawsze dla siebie, bo razem mogli pokonać burzę, którą przywiały im południowo-wschodnie wiatry Kent.
Nie wahał się przed nałożeniem pierścionka na jej dłoń - nie robił tego pierwszy raz, a nawet jeśli nie liczył jej wartości w biżuterii czy sukniach, które od niego otrzymywała, pragnął ją obdarowywać tym, co piękne. Zasługiwała na to, na wszystkie bogactwa świata i najpiękniejsze klejnoty, na rozłożyste suknie i delikatnie materiały, na każdą rzecz i każdą księgę, której sobie zażyczyła.
Był szczęśliwy, że to właśnie ona została jego żoną. Chciał przychylić jej całego światu - chciał zapewnić wszystko co tylko był w stanie, nawet jeśli świat się temu sprzeciwiał, a nie mieli większej próby niż to, co spotkało ich ziemie w styczniu.
Powoli zabrał dłoń z jej policzka, ujmując ją znów pod ramię. Mimo, że chcieli kupić nieco słodkości, nie mogli teraz wejść do lokalu zarówno w swoich strojach, jak i aktualnym stanie. Ułożył dłoń na tej swojej małżonki, chcąc dać jej wsparcie i znak, że był tutaj obok niej - że nie musiała się niczego obawiać, kiedy prowadził ją z powrotem do powozu. Powinni wrócić do zamknięcia, aby mieć nieco więcej prywatności, szczególnie gdy zielone oczy Mare tak pięknie się szkliły ze wzruszenia.
-Żałuję jedynie, że nie oświadczyłem ci się prędzej - choć jestem pewny, że i to ma wpływ na nas dzisiaj, ten pozytywny - przyznał cicho, kiedy prowadził żonę. - Nie pozwolę, abyśmy lub nasi najbliższy znów musieli uciekać z Derby, szukając schronienia w Weymouth, czy gdzieś jeszcze dalej - dodał z łagodnym uśmiechem, spoglądając na profil Mare. - Dziękuję, że jesteś przy mnie - dodał, asystując jej przy wejściu do wozu, aby znów mogli wyruszyć w dalszą podróż do Derby. Lord i lady Staffordshire i Derbyshire nie mogli pozwolić, aby ich obawy trzymały ich z dala od ludu, który powinni bronić, powinni być blisko tych, którzy ucierpieli zaledwie miesiąc temu.
| Zt x2
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trzynasty dzień jakiegokolwiek miesiąca zdawał się prześladować Elroya pechem i absurdem - a może raczej to miasteczko, w którym się znajdywał? W końcu przed dwoma miesiącami to dokładnie w tym samym miejscu wraz z małżonką został przeniesiony do średniowiecza, a tam później zmuszony do pojedynku o jej rękę.
Dzisiaj za to serią dziwnych pomyłek, zbiegów okoliczności i wszystkiego złego, co mogło się jeszcze wydarzyć po drodze, znalazł się w miejscu i sytuacji, w których nawet nie myślał, że rzeczywiście kiedykolwiek przyjdzie mu się znaleźć.
Wszystko zaczynało się niewinnie - wszystko miało być znacznie prostsze. Dwa miesiące wcześniej ostatecznie nie zakupili wypieków, z których miasto słynęło, a korzystając z idącej wiosny, był pewny że Mare mogą one przypaść do gustu. Chciał zrobić coś miłego dla swojej żony, szczególnie w stanie, w którym się znajdywała. Nie mogła opuszczać rezydencji, nie wypadało jej jako lady, bo w końcu ciąża nie była wydarzeniem, które powinno być wyciągane dla publicznych oczu.
A jednak dzisiaj znów, zamiast kupić przepyszne wypieki, znalazł się w areszcie w celi, która śmierdziała prawdopodobnie gorzej od siarki - a jej smród przyprawiał niemalże wszystkich o bóle głowy. Pracując ze smokami, przywykł w końcu do niego, a nawet polubił, ale ludzie zdawali się zupełnie nie być w stanie zastosować do jego woni.
- Mówiłem już po raz kolejny, że nie jestem osobą, której się obawiacie. Nie jestem ani przestępcą, ani poszukiwanym, jestem panem tych ziem - ponownie spróbował przemówić do rozsądku strażnika przechodzącego obok celi, który wydawał się wciąż być zakłopotanym tą sytuacją.
- To... to... To nie możliwe, bo proszę pana, pan wygląda...
- Słucham? - zapytał zaraz twardo, unosząc jedną z brew i piorunując strażnika wzrokiem, który zaraz jeszcze bardziej się spłoszył, a na jego pomoc przyszedł mu wyraźnie bardziej doświadczony wiekiem i stażem strażnik.
- Komendant przyjdzie to wszystko wyjaśni, jak jesteś niewinny to nie ma co się pluć - rzucił, pozwalając młodszemu koledze usunąć się w tył, a po tym wzruszył ramionami, odwracając się tyłem.
- To niedorzeczne! Nie macie podstaw, aby zatrzymywać mnie tutaj w tym momencie! - zawołał, szczerze żałując, że podczas swojego dnia pracy nie zadbał o to, aby swój strój ozdobić rodowymi symbolami - jednak nie dbał o to, będąc w rezerwacie. Było to miejsce, w którym skupiał się na działaniach, a nie własnej prezencji, choć jego postawa i sposób wysławiania powinny wielu sugerować jego własne pochodzenie.
Zacisnął jednak szczękę mocniej, mrużąc wzrok, kiedy strażnik również odsuwał się od celi i oddalał z zasięgu wzroku. Zacisnął pięści, z trudem powstrzymując się przed kopnięciem czegokolwiek, co znajdywało się w zasięgu jego stopy, powoli jednak odwracając się w stronę swoich współwięźniów. Skrzywił się, widząc brud i kurz, kałuże czegoś co miał nadzieję było zwyczajnie pozostałością po przecieku w dachu, i słysząc ciche popiskiwanie. Szczury. Doskonale. Cieszył się, że chociaż jego strój mógł go w minimalny sposób ochronić przed potencjalnym ugryzieniem rozzłoszczonego i chorego szczura lub współwięźnia - niektórzy wyglądali na zmartwionych, inni na ludzi siedzących tutaj nie pierwszy raz, a jeszcze inni na tych, którzy w ogóle nie przejmowali się swoją sytuacją.
- Dobra tam, dobra, nie wypuszczą cię to nie, daj im spokój - rzucił jeden znużony mężczyzna, zaraz spluwając na podłogę, na co Elroy jedynie spojrzał z obrzydzeniem. Koszmarne warunki, w których tutaj się znalazł - i wciąż nie pojmował, z kim też go pomylono?
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sądziła, że kiedyś wyląduje w więzieniu, więc jedynym zaskoczeniem mogło być to, że stało się to tak późno. I pod cudzą postacią. Znaczy postać miała cudzą i podobną zupełnie do nikogo, z rozpuszczonymi luźno jasnymi pasmami, w które wkradała się siwizna, z zielonymi oczyma i niższą posturą, tak jakby ledwie odrosła od ziemi. Problem w tym, że w wypadku interesów, niekoniecznie oznaczało to że miała przy sobie dokumenty, które za tę postać mogłyby zaświadczyć. Zastanawiała się, czy nie powinna jednak wrócić do swojej postaci, wytłumaczyć co i jak i poprosić jakiegoś policjanta aby posłał do lordów Greengrass, tak aby ktoś chociaż mógł potwierdzić jej obecność i tożsamość, a lord Greengrass widział ją nie raz i nie dwa i może by był skłonny poświadczyć za nią. Problem w tym, że na dobrą sprawę nie miała też pewności, kto w zasadzie siedzi w tym miejscu. Jeżeli ktoś nagle znalazł się w tym miejscu, gotowy na podsłuchiwanie kto tam siedzi i nie siedzi, jeżeli tutaj znajdował się ktoś, kto palce maczał w przemycie, a kto siedział tutaj bo po prostu miał pecha. Postanowiła więc cierpliwie poczekać, mając nadzieję, że nie będą ciągnęli ją za języki przy wszystkich i że nie skończy z jakimś dziwnym oskarżeniem, chociaż prostytucja byłaby najłagodniejszym jaki by mogła mieć.
Wciśnięta pomiędzy ścianę a przysypiającego, zarośniętego mężczyznę, bawiła się lekko kubkiem wody, zastanawiając się, kiedy i jak szybko stąd wyjdzie. Czy wyjdzie. Czy dadzą jej przestrzeń na rozmowę? Uniosła leniwie kubek o do ust, zerkając jeszcze na to, kogo nieszczęsnego tym razem zagnali do celi, przynajmniej zanim nie zakrztusiła się wodą, chrząkając parę razy tak aby próbować wykrztusić z siebie wodę, którą zaraz mogła się zadławić i umrzeć, a to było kiepskie miejsce i bardzo beznadziejny sposób na śmierć.
Gdyby jej kiedyś ktoś powiedział, że kiedyś wyląduje w jednej celi z jaśnie lordem Greengrassem Eloryem czy tam odwrotnie, na pewno odwrotnie, po prostu by tę osobę wyśmiała. I to na wszelki wypadek dwa razy, gdyby ten pierwszy raz zupełnie nie dotarł. Podniosła się jeszcze, kierując się w stronę stojącego i widocznie sfrustrowanego lorda, podnosząc się i uśmiechając się do niego.
- Nie spodziewałam się tu ciebie, ale miło widzieć, chodź chodź, usiądź, będzie dobrze, no, ledwie się widzieliśmy i kończymy tutaj, co tam, próbowałeś zwinąć chleb czy coś innego? – Paplała trochę na lewo i prawo, spoglądając jeszcze na okolicę, ale chociaż niektórzy zwracali uwagę na ich obecność, część straciła zainteresowanie. Chciała jeszcze jakoś go zapewnić, że jest po jego stronie, a nie jakąś przypadkową, namolną kobietą. – Jak się spotkaliśmy parę dni temu na racuchach to było całkiem miło, nawet udało nam się wtedy złapać kawę. Albo herbatę. Ale to nie ważne, papierosy też nawet były, dla nas to cała uczta, prawda? Chodź, usiądziemy przy ścianie.. – I niech nie stoi, patrząc na okolicę jak ciele na malowane wrota, gdyby ciele jednak zamierzało stratować pierwszą lepszą osobę, która tylko spróbuje do niego się odezwać.
- Możesz coś powiedzieć, na przykład jak tutaj wpadłeś do nas? – Podrapała się lekko po ramieniu, nie wiedząc, co robić, ale musiała robić to szybko.
Wciśnięta pomiędzy ścianę a przysypiającego, zarośniętego mężczyznę, bawiła się lekko kubkiem wody, zastanawiając się, kiedy i jak szybko stąd wyjdzie. Czy wyjdzie. Czy dadzą jej przestrzeń na rozmowę? Uniosła leniwie kubek o do ust, zerkając jeszcze na to, kogo nieszczęsnego tym razem zagnali do celi, przynajmniej zanim nie zakrztusiła się wodą, chrząkając parę razy tak aby próbować wykrztusić z siebie wodę, którą zaraz mogła się zadławić i umrzeć, a to było kiepskie miejsce i bardzo beznadziejny sposób na śmierć.
Gdyby jej kiedyś ktoś powiedział, że kiedyś wyląduje w jednej celi z jaśnie lordem Greengrassem Eloryem czy tam odwrotnie, na pewno odwrotnie, po prostu by tę osobę wyśmiała. I to na wszelki wypadek dwa razy, gdyby ten pierwszy raz zupełnie nie dotarł. Podniosła się jeszcze, kierując się w stronę stojącego i widocznie sfrustrowanego lorda, podnosząc się i uśmiechając się do niego.
- Nie spodziewałam się tu ciebie, ale miło widzieć, chodź chodź, usiądź, będzie dobrze, no, ledwie się widzieliśmy i kończymy tutaj, co tam, próbowałeś zwinąć chleb czy coś innego? – Paplała trochę na lewo i prawo, spoglądając jeszcze na okolicę, ale chociaż niektórzy zwracali uwagę na ich obecność, część straciła zainteresowanie. Chciała jeszcze jakoś go zapewnić, że jest po jego stronie, a nie jakąś przypadkową, namolną kobietą. – Jak się spotkaliśmy parę dni temu na racuchach to było całkiem miło, nawet udało nam się wtedy złapać kawę. Albo herbatę. Ale to nie ważne, papierosy też nawet były, dla nas to cała uczta, prawda? Chodź, usiądziemy przy ścianie.. – I niech nie stoi, patrząc na okolicę jak ciele na malowane wrota, gdyby ciele jednak zamierzało stratować pierwszą lepszą osobę, która tylko spróbuje do niego się odezwać.
- Możesz coś powiedzieć, na przykład jak tutaj wpadłeś do nas? – Podrapała się lekko po ramieniu, nie wiedząc, co robić, ale musiała robić to szybko.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 1 z 2 • 1, 2
Miasteczko Bakewell
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire