Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire
Grota Poole'a
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Grota Poole'a
Biorąca swą nazwę od wyjętego spod prawa czarodzieja Charlisa Poole'a jaskinia krasowa liczy sobie ponad dwa miliony lat. Choć badania przeprowadzone przez historyków magii w połowie XIX wieku wskazały, że zamieszkiwana była już od ery brązu, to właśnie Poole stał się jej najpopularniejszym lokatorem, gromadząc w środku łupy z napaści na bogatych kupców. Do niedawna aż 310 metrów jaskini było otwartych dla zwiedzających za drobną opłatą, lecz od maja 1957 roku miejsce to pozostaje niedostępne dla turystów. Oficjalna wersja głosi o konieczności zwolnienia większości przewodników ze względu na próby wyłudzenia dodatkowych pieniędzy od nieświadomych zwiedzających poprzez udawanie anomalii w działaniu czarów oświetlających drogę, lecz znajdą się tacy, którzy wspomnieć potrafią o duchu starego Poole'a, który podobno znudził się udostępnianiem swego domu do oglądania.
| stąd
Droga do Derbyshire wyjątkowo mu się nie dłużyła – może dlatego, że po raz pierwszy od dawna nie pokonywał jej samotnie; trzymając się nieco z tyłu, obserwował okolicę z wysoka, jedynie od czasu do czasu zerkając w stronę Iana i Garry’ego (a zwłaszcza tego pierwszego), odzywając się jedynie po to, żeby wskazać im kierunek albo zapytać, czy wszystko było w porządku. Świszczący w uszach wiatr i pojawiające się co jakiś czas ulewy (starał się omijać największe skupiska chmur, ale nie mogli kluczyć w nieskończoność) nie sprzyjały pogawędkom, zresztą – przelatując ponad terenami, na których walki toczyły się w ostatnich tygodniach najintensywniej, nie czuł się wystarczająco pewnie, by pozwolić sobie na rozproszenie uwagi. Ciążąca na barkach odpowiedzialność – za Smitha, za przyjaciela, za powodzenie misji – sprawiała wrażenie niemal namacalnej, chociaż gdy widok charakterystycznej, rozlewającej się szeroko plamy lasu, zmusił go do zmniejszenia prędkości i zrównania się z towarzyszami, starał się nie pokazać po sobie zdenerwowania. Zatoczył pętlę, odrywając jedną dłoń od rączki miotły i gestem pokazując im, żeby się zatrzymali. – W p-p-porządku? – zapytał (który raz – nie miał pojęcia), kiedy znalazł się na tyle blisko, by nie musieli przekrzykiwać wiatru. Zdawał sobie sprawę, że znajdowali się na widoku, ale jednocześnie – nadal wystarczająco wysoko, by dla kogoś stojącego na ziemi wyglądać jak trzy niezbyt wyraźne kropki. Przeniósł wzrok z Iana na Garry’ego, pocierając dłonie o siebie, a później wskazując do tyłu – na miejsce gdzieś za jego plecami, tuż przy nierównej linii drzew. – Jesteśmy na p-p-przedmieściach Buxton – powiedział, nie do końca pewien, na ile dobrze orientowali się w lokalnej topografii. On sam jeszcze do niedawna również nie byłby w stanie tak łatwo się w niej odnaleźć, ale codzienne trasy sprawiły, że zaczynał bez trudu wychwytywać punkty charakterystyczne i coraz rzadziej musiał sięgać po mapę, żeby odnaleźć się w terenie. – Gdzieś tutaj – zatoczył ręką okrąg od jednego końca lasu do drugiego – ukrywają się szmalcownicy. Hipogryfy mówią, że p-p-pojawiają się tak nagle, jakby wyleźli spod ziemi i podejrzewają, że dokładnie to robią – podobno jest tu jakaś spora g-g-grota, ale wejście – albo wejścia – do niej muszą być zamaskowane, bo nasi ludzie przeczesali teren i niczego nie znaleźli. Jedyny sp-p-posób to zaobserwowanie, w którym miejscu znikają szmalcownicy. – Plan nie był idealny, mogli zostać zauważeni i wciągnięci w zasadzkę, ale dłuższe operacje wymagały więcej czasu – a każdy dzień zwłoki oznaczał śmierć kolejnych niewinnych ludzi. – Moja p-p-propozycja, to żebyśmy się rozdzielili i spróbowali na początek rozeznać się w terenie. Zostajemy w zasięgu swojego wzroku, jeśli coś zauważymy – dajemy sygnał p-p-pozostałym. Chmury powinny nam zapewnić częściową osłonę. Co wy na to? – zapytał, poprawiając tkwiące na nosie gogle.
Droga do Derbyshire wyjątkowo mu się nie dłużyła – może dlatego, że po raz pierwszy od dawna nie pokonywał jej samotnie; trzymając się nieco z tyłu, obserwował okolicę z wysoka, jedynie od czasu do czasu zerkając w stronę Iana i Garry’ego (a zwłaszcza tego pierwszego), odzywając się jedynie po to, żeby wskazać im kierunek albo zapytać, czy wszystko było w porządku. Świszczący w uszach wiatr i pojawiające się co jakiś czas ulewy (starał się omijać największe skupiska chmur, ale nie mogli kluczyć w nieskończoność) nie sprzyjały pogawędkom, zresztą – przelatując ponad terenami, na których walki toczyły się w ostatnich tygodniach najintensywniej, nie czuł się wystarczająco pewnie, by pozwolić sobie na rozproszenie uwagi. Ciążąca na barkach odpowiedzialność – za Smitha, za przyjaciela, za powodzenie misji – sprawiała wrażenie niemal namacalnej, chociaż gdy widok charakterystycznej, rozlewającej się szeroko plamy lasu, zmusił go do zmniejszenia prędkości i zrównania się z towarzyszami, starał się nie pokazać po sobie zdenerwowania. Zatoczył pętlę, odrywając jedną dłoń od rączki miotły i gestem pokazując im, żeby się zatrzymali. – W p-p-porządku? – zapytał (który raz – nie miał pojęcia), kiedy znalazł się na tyle blisko, by nie musieli przekrzykiwać wiatru. Zdawał sobie sprawę, że znajdowali się na widoku, ale jednocześnie – nadal wystarczająco wysoko, by dla kogoś stojącego na ziemi wyglądać jak trzy niezbyt wyraźne kropki. Przeniósł wzrok z Iana na Garry’ego, pocierając dłonie o siebie, a później wskazując do tyłu – na miejsce gdzieś za jego plecami, tuż przy nierównej linii drzew. – Jesteśmy na p-p-przedmieściach Buxton – powiedział, nie do końca pewien, na ile dobrze orientowali się w lokalnej topografii. On sam jeszcze do niedawna również nie byłby w stanie tak łatwo się w niej odnaleźć, ale codzienne trasy sprawiły, że zaczynał bez trudu wychwytywać punkty charakterystyczne i coraz rzadziej musiał sięgać po mapę, żeby odnaleźć się w terenie. – Gdzieś tutaj – zatoczył ręką okrąg od jednego końca lasu do drugiego – ukrywają się szmalcownicy. Hipogryfy mówią, że p-p-pojawiają się tak nagle, jakby wyleźli spod ziemi i podejrzewają, że dokładnie to robią – podobno jest tu jakaś spora g-g-grota, ale wejście – albo wejścia – do niej muszą być zamaskowane, bo nasi ludzie przeczesali teren i niczego nie znaleźli. Jedyny sp-p-posób to zaobserwowanie, w którym miejscu znikają szmalcownicy. – Plan nie był idealny, mogli zostać zauważeni i wciągnięci w zasadzkę, ale dłuższe operacje wymagały więcej czasu – a każdy dzień zwłoki oznaczał śmierć kolejnych niewinnych ludzi. – Moja p-p-propozycja, to żebyśmy się rozdzielili i spróbowali na początek rozeznać się w terenie. Zostajemy w zasięgu swojego wzroku, jeśli coś zauważymy – dajemy sygnał p-p-pozostałym. Chmury powinny nam zapewnić częściową osłonę. Co wy na to? – zapytał, poprawiając tkwiące na nosie gogle.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Musiałem zabawnie wyglądać z tym rozciętym łukiem brwiowym. Tuż po spotkaniu, ośmielony pytaniem o kolejną z blizn, opowiedziałem przyjaciołom historię o ratowaniu damy z opresji przed zgrają bandytów (dla własnego dobra przemilczając fakt, że mieli zaledwie jedenaście lat). Ucieszyłem się na to spotkanie; mogłem wreszcie odkurzyć swoją starą miotłę i raz jeszcze zagościć wśród chmur, by w doborowym towarzystwie przyjrzeć się pejzażom tego miejsca. Derbyshire swoją obecnością nawiedziłem ostatnio z początkiem kwietnia, odpowiadając na zaproszenie włodarzy tych ziem. Przebyłem całą drogę z Devon konno — i choć kocham swego rumaka nad życie, przysięgam, że w dzień od pełni pokonywanie tak dalekiej trasy było naprawdę męczące. Miotła pokonywała ograniczenia transportu naziemnego, momentami przemieszczała się też z błyskawiczną prędkością; przestworza zmieniały również perspektywę postrzegania tego, co na dole. Mogłem owładnąć wzrokiem taką połać terenu, że mimo niemłodego wieku i niezliczonej ilości przelatanych godzin, to wciąż wywoływało u mnie ogromny zachwyt. Podróżowałem na misję ze swoim najlepszym przyjacielem, Billym, a także chyba jego podopiecznym, o którym zbyt wiele nie wiedziałem. Wychwyciłem spostrzegawczo, że pierwszy bacznie kontroluje tego młodszego, jakby nie w smak było mu wyruszanie na niebezpieczną misję w towarzystwie takiego młokosa, ale tak już miał Billy — z własnej woli nigdy nie naraziłby na niebezpieczeństwo kogoś niewinnego, a już na pewno tak młodego. W mojej percepcji Ian nie był już dzieckiem, powiem więcej — ten krótki przelot wystarczył, abym wyrobił sobie o nim opinię niezwykle utalentowanego, być może specjalisty w swoim zakresie. Był w genialnej sprawności fizycznej, poruszał się na miotle z taką gracją, że daleko przerastał moje zdolności, kto wie — może dorównywał nawet Billiemu. W innej rzeczywistości wróżyłbym mu karierę sportowca i jestem pewny swych osądów, a wcale nie cieszę się darem trzeciego oka. Czasy jednak zmuszają nas do podejmowania innych działań, a mnie radowało, że ktoś tak młody ma w sobie wolę walki o swoją przyszłość. Każda para rąk do pracy mogła przechylić szalę zwycięstwa, a nie ma co ukrywać, nasza sytuacja była podbramkowa — więc niech działa, byle ostrożnie, aby nie zabiła go własna arogancja.
Wzdrygnąłem się zauważalnie, słysząc o szmalcownikach. Doświadczyłem z ich strony olbrzymiej tragedii i wyrządziłem jeszcze większą krzywdę. Prawie nikt nie wiedział o tym, czym się stałem i jakie miało to skutki dla tych bezwzględnych najemników na usługach Voldemorta. Bałem się, że interakcja z nimi może wzbudzić we mnie wspomnienia i przestanę się kontrolować... ale wiedziałem, na co się piszę, gdy wyciągałem do Billiego pomocną dłoń. Ostrzegę ich, jeśli to będzie konieczne. — To wysoki pułap. Trudno będzie dostrzec obecność człowieka, przysłonią go korony drzew. Przy odrobinie szczęścia zauważymy charakterystyczne punkty warte sprawdzenia z bliska, a przy większej - wiązki magii, jeśli będą z niej korzystać — podzieliłem się spostrzeżeniem. Sama miotła to gwarant szybkiego transportu, daje też olbrzymie pole do obserwacji celów naziemnych, ale nie potrafi magicznie sprawić, że wzrok wyostrzy nam się do tego stopnia, aby w gąszczu liści dostrzec ruch wielkości małych kropek. — Wezmę zachodni obszar — zadeklarowałem i odleciałem w umówioną stronę, pozostając w zasięgu wzroku kompanów i wypatrując zmian w otoczeniu.
Wzdrygnąłem się zauważalnie, słysząc o szmalcownikach. Doświadczyłem z ich strony olbrzymiej tragedii i wyrządziłem jeszcze większą krzywdę. Prawie nikt nie wiedział o tym, czym się stałem i jakie miało to skutki dla tych bezwzględnych najemników na usługach Voldemorta. Bałem się, że interakcja z nimi może wzbudzić we mnie wspomnienia i przestanę się kontrolować... ale wiedziałem, na co się piszę, gdy wyciągałem do Billiego pomocną dłoń. Ostrzegę ich, jeśli to będzie konieczne. — To wysoki pułap. Trudno będzie dostrzec obecność człowieka, przysłonią go korony drzew. Przy odrobinie szczęścia zauważymy charakterystyczne punkty warte sprawdzenia z bliska, a przy większej - wiązki magii, jeśli będą z niej korzystać — podzieliłem się spostrzeżeniem. Sama miotła to gwarant szybkiego transportu, daje też olbrzymie pole do obserwacji celów naziemnych, ale nie potrafi magicznie sprawić, że wzrok wyostrzy nam się do tego stopnia, aby w gąszczu liści dostrzec ruch wielkości małych kropek. — Wezmę zachodni obszar — zadeklarowałem i odleciałem w umówioną stronę, pozostając w zasięgu wzroku kompanów i wypatrując zmian w otoczeniu.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
O sytuacjach kryzysowych wie niewiele, zwłaszcza tych, które mogą im przeszkodzić podczas dzisiejszego zadania. Ma świadomość, że szkolne utarczki i pojedyncze przepychanki poza szkolnymi murami niewiele mają wspólnego z czekającą ich rzeczywistością. Tu nikt nie wezwie profesora, nie nałoży szlabanu, nie skończy się na siniakach i wizycie w Skrzydle Szpitalnym. Ignoruje fakt o poważnych konsekwencjach, nie chce o nich myśleć, woli pozostać w nieświadomości.
Słysząc o dodatkowej pomocy, jaką zgarnąć mają po drodze, w czekoladzie tęczówek błyszczy ciekawość. Kto ma im towarzyszyć i dlaczego potrzeba aż trzech osób do zwykłego zwiadu? Szmalcownicy malują się w młodzieńczej wyobraźni jako zło wcielone, któremu stawiać trzeba czoła za wszelką cenę. Oddział Hipogryfów wydaje się być dziwną armią, gdy wyobraźni widzi rząd magicznych stworzeń naprzeciw czarodziei. Dopiero po chwili przypomina sobie o Oddziale Operacyjnym, którego nazwa pochodzi od silnej, majestatycznej hybrydy. Stara się nie rozpraszać słuchając słów przełożonego, kiwa tylko głową na znak potwierdzenia.
- Z dala od kłopotów, nikt nas nie zauważy - powtarza za nim niemal automatycznie. Oczywiście, że uwielbia się popisywać i nie przepuszcza żadnej okazji, by udowodnić innym swoje niezwykłe umiejętności, ale kiedy zadanie polega na dyskrecji nie ma innego sposobu, niż się nie wychylać. Zaciska usta w wąską linijkę, powstrzymując w sobie komentarz co do bohaterstwa. On i głupie zachowania? Dobre sobie! Napędza go brawura, to ona wyróżnia go na tle innych, świetnych lotników, którzy mimo umiejętności nadal boją się podjąć ryzyko i przejść do działania. W podświadomości kotłuje się wspomnienie brata, którego brawurowego działania nie mógł pochwalić, złoszcząc się na brak rozwagi Rodericka, na przekreślenie szansy na wspólny sukces ich wszystkich. Czy na jego miejscu postąpiłby tak samo? To pytanie stawia sobie często, jednak pozostawia bez odpowiedzi. Co go powstrzymuje, czego tak naprawdę się boi? - Ma się rozumieć! - przytakuje wreszcie, nie chcąc robić kłopotów, ani tym bardziej słuchać kolejnej zbędnej pogadanki Billyego. Ile razy można tłumaczyć to samo? Przecież zrozumiał za pierwszym razem! Uśmiecha się szeroko, dzieląc entuzjazmem z Moorem, nawet jeśli doskonale wie, że ten go nie zrozumie.
Garfield sprawia wrażenie wprawnego i wyćwiczonego w boju, nic dziwnego że Billy zdecydował się wziąć go ze sobą. Ian nie uważa jego obecności za potwarz, nawet jeśli widzi że temu daleko do członkostwa w Oddziale Łączności. Widząc że Billy zdaje się mu ufać, nie wysuwa żadnych wątpliwości. Skoro jest tam wraz z nimi, to znaczy że ma ku temu powód. Przed Weasleyem pozuje na doświadczonego, a przynajmniej w pierwszej chwili, bo zaraz gdy tylko wbijają się w powietrze, nie umie poskromić radości. Co rusz wznosi się nieco wyżej, sięga dłonią do wilgotnych chmur, jak gdyby nigdy wcześniej nie widział ich z tak bliska. Na swoją pierwszą akcję cieszy się jak dziecko, lecz przy pierwszym gromiącym go spojrzeniu Billyego wraca do jednej linii. Nastawia się na skupienie, czujnie rozgląda wokół w poszukiwaniu potencjalnych nieprawidłowości. W głowie jednak krząta się wiele myśli, głównie słowa, jakimi po wszystkim opowie przyjaciołom o przygodach, no i o swej wielkiej odwadze.
Zwalnia tempa i unosi wzrok na lotnika. Przedmieścia Buxton nic mu nie mówią. Pochodzi z Irlandii i to jej tereny są mu znane jak własna kieszeń. Anglia nadal jest dlań tajemnicą, przestrzenią skrywającą sekrety czekające odkrycia, a do tych Smith chce bardzo lgnąć. Rozchyla już usta, by wrzucić swoje trzy knuty, kiedy dociera do niego głos Weasleya. Podziela jego zdanie, więc przytakuje skinieniem. Gdyby plan zależał od niego, od razu zszedłby niżej, między korony drzew, nie marnując czasu na przyczajenie się wśród chmur, ale nie neguje polecenia - w końcu mieli być dyskretni, czy tak?
- To ja wezmę wschodni! - deklaruje zaraz po Garfieldzie i zaraz odlatuje w wybranym kierunku.
Słysząc o dodatkowej pomocy, jaką zgarnąć mają po drodze, w czekoladzie tęczówek błyszczy ciekawość. Kto ma im towarzyszyć i dlaczego potrzeba aż trzech osób do zwykłego zwiadu? Szmalcownicy malują się w młodzieńczej wyobraźni jako zło wcielone, któremu stawiać trzeba czoła za wszelką cenę. Oddział Hipogryfów wydaje się być dziwną armią, gdy wyobraźni widzi rząd magicznych stworzeń naprzeciw czarodziei. Dopiero po chwili przypomina sobie o Oddziale Operacyjnym, którego nazwa pochodzi od silnej, majestatycznej hybrydy. Stara się nie rozpraszać słuchając słów przełożonego, kiwa tylko głową na znak potwierdzenia.
- Z dala od kłopotów, nikt nas nie zauważy - powtarza za nim niemal automatycznie. Oczywiście, że uwielbia się popisywać i nie przepuszcza żadnej okazji, by udowodnić innym swoje niezwykłe umiejętności, ale kiedy zadanie polega na dyskrecji nie ma innego sposobu, niż się nie wychylać. Zaciska usta w wąską linijkę, powstrzymując w sobie komentarz co do bohaterstwa. On i głupie zachowania? Dobre sobie! Napędza go brawura, to ona wyróżnia go na tle innych, świetnych lotników, którzy mimo umiejętności nadal boją się podjąć ryzyko i przejść do działania. W podświadomości kotłuje się wspomnienie brata, którego brawurowego działania nie mógł pochwalić, złoszcząc się na brak rozwagi Rodericka, na przekreślenie szansy na wspólny sukces ich wszystkich. Czy na jego miejscu postąpiłby tak samo? To pytanie stawia sobie często, jednak pozostawia bez odpowiedzi. Co go powstrzymuje, czego tak naprawdę się boi? - Ma się rozumieć! - przytakuje wreszcie, nie chcąc robić kłopotów, ani tym bardziej słuchać kolejnej zbędnej pogadanki Billyego. Ile razy można tłumaczyć to samo? Przecież zrozumiał za pierwszym razem! Uśmiecha się szeroko, dzieląc entuzjazmem z Moorem, nawet jeśli doskonale wie, że ten go nie zrozumie.
Garfield sprawia wrażenie wprawnego i wyćwiczonego w boju, nic dziwnego że Billy zdecydował się wziąć go ze sobą. Ian nie uważa jego obecności za potwarz, nawet jeśli widzi że temu daleko do członkostwa w Oddziale Łączności. Widząc że Billy zdaje się mu ufać, nie wysuwa żadnych wątpliwości. Skoro jest tam wraz z nimi, to znaczy że ma ku temu powód. Przed Weasleyem pozuje na doświadczonego, a przynajmniej w pierwszej chwili, bo zaraz gdy tylko wbijają się w powietrze, nie umie poskromić radości. Co rusz wznosi się nieco wyżej, sięga dłonią do wilgotnych chmur, jak gdyby nigdy wcześniej nie widział ich z tak bliska. Na swoją pierwszą akcję cieszy się jak dziecko, lecz przy pierwszym gromiącym go spojrzeniu Billyego wraca do jednej linii. Nastawia się na skupienie, czujnie rozgląda wokół w poszukiwaniu potencjalnych nieprawidłowości. W głowie jednak krząta się wiele myśli, głównie słowa, jakimi po wszystkim opowie przyjaciołom o przygodach, no i o swej wielkiej odwadze.
Zwalnia tempa i unosi wzrok na lotnika. Przedmieścia Buxton nic mu nie mówią. Pochodzi z Irlandii i to jej tereny są mu znane jak własna kieszeń. Anglia nadal jest dlań tajemnicą, przestrzenią skrywającą sekrety czekające odkrycia, a do tych Smith chce bardzo lgnąć. Rozchyla już usta, by wrzucić swoje trzy knuty, kiedy dociera do niego głos Weasleya. Podziela jego zdanie, więc przytakuje skinieniem. Gdyby plan zależał od niego, od razu zszedłby niżej, między korony drzew, nie marnując czasu na przyczajenie się wśród chmur, ale nie neguje polecenia - w końcu mieli być dyskretni, czy tak?
- To ja wezmę wschodni! - deklaruje zaraz po Garfieldzie i zaraz odlatuje w wybranym kierunku.
Ian Smith
Zawód : stolarz, lotnik w oddziale łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
and the only solution
is to stand and fight
is to stand and fight
OPCM : 10 +2
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Ian Smith' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Nie puścił mimo uszu słów Garry’ego, zastanawiając się nad nimi przez moment i raz jeszcze przesuwając spojrzeniem wzdłuż linii rozciągającego się pod nimi lasu; oczywiście, miał rację – z tej wysokości nie byli w stanie wypatrzeć ludzi przemieszczających się pod koronami drzew, ale zielona, przysłonięta gałęziami przestrzeń wydawała mu się zbyt duża, żeby we trzech mieli szansę ją przeczesać. Poruszanie się między pniami kojarzyło mu się z poszukiwaniem igły w przysłowiowym stogu siana – sprawdzając teren z wysoka liczył na to, że dostrzegą przynajmniej jakąś wskazówkę, która podpowie im, gdzie powinni zacząć. – Jeśli nic nie rzuci się wam w oczy ani nie zaalarmuje, z-z-zejdźcie niżej – ale uważajcie – jeśli zadomowili się tu na st-t-tałe, to jest spora szansa, że wystawiają wartownika. – Zdarzyło mu się to już – gdy razem z Hannah transportowali drewno do Oazy ze Szkocji, oddalił się od konwoju, podążając za grupą szmalcowników – i w ten sposób trafiając prosto do ich obozu; nie przewidział jedynie obecności siedzących wysoko w koronach drzew zwiadowców – którzy zauważyli go prawie od razu, i zanim się zorientował, uciekał przed śmigającymi między pniami wiązkami zaklęć.
Podrapał się po głowie, czując nagłe, fantomowe swędzenie zaleczonych dawno zadrapań. – D-d-dobra, wezmę środek – zgodził się, nie widząc powodów do protestów, kiedy Garry i Ian podzielili się leśnymi obszarami, chociaż przez chwilę miał ochotę zaproponować, by rozbili się na dwie, a nie trzy grupy. Pozbawiona argumentów propozycja nie odnalazła jednak drogi na język, zdusił ją w zarodku, pozwalając sobie jedynie na odprowadzenie wzrokiem oddalającego się Smitha. Nie miał powodów do niepokoju – przez ostatnich parę godzin miał więcej niż wystarczająco okazji do obserwowania jego wyczynów na miotle i właściwie nie miał już żadnych wątpliwości co do tego, że gdyby zrobiło się gorąco, poradziłby sobie z ucieczką; poruszał się w powietrzu płynnie, odruchowo, prawie naturalnie reagując na silniejsze podmuchy wiatru, które bez trudu zepchnęłyby z kursu mniej wprawnego lotnika. Musiał dać mu szansę – nawet jeśli zniżając lot i skupiając się na rozciągających się pod nim drzewach wciąż czuł uporczywe swędzenie w okolicy karku, sprawiające, że musiał resztkami silnej woli powstrzymywać się przed odszukaniem Iana wzrokiem.
Zamiast tego – skierował swoje myśli w stronę zadania; odnajdując w miarę wygodny pułap, z jednej strony dający mu szerokie pole widzenia, z drugiej – pozwalający wypatrzeć coś więcej ponad szmaragdowozieloną plamę koloru, zaczął przemieszczać się od jednej krawędzi lasu do drugiej, kreśląc w przestrzeni coś na kształt zygzaka. Okolica wydawała mu się spokojna, nigdzie nie widział śladów po toczących się regularnie walkach, ale to nic nie oznaczało; zdawał sobie sprawę, że były to jedynie pozory, a ukrywający się w pobliżu szmalcownicy mieli inne rozrywki niż rekreacyjne spacery na łonie natury. Według słów mieszkańców Buxton, grupa, która zadomowiła się w grocie, należała do szczególnie brutalnych – przez co ci coraz rzadziej decydowali się na zapuszczanie się do lasu na polowania.
Dotarłszy do miejsca, w którym drzewa rosły w większych odległościach, zakręcił znów ostro, nie ruszył jednak dalej, na moment zatrzymując się w powietrzu i dając sobie chwilę na rozeznanie się w terenie; pokonał już prawie połowę wyznaczonego obszaru, póki co – bezskutecznie; wyglądało na to, że Garry miał rację, i powinni byli od razu bardziej zbliżyć się do ziemi. Podniósł wzrok, starając się dostrzec sylwetki obu lotników.
| to co - k6?
1 - Powietrzny rekonesans zdaje się nie przynosić większych efektów - żaden z lotników nie jest w stanie wypatrzeć ruchu pomiędzy drzewami, nic charakterystycznego nie rzuca nam się w oczy. Po sprawdzeniu całego obszaru, staje się jasne, że musimy się przegrupować - i zmienić strategię.
2 - Po wschodniej stronie lasu (na obszarze Iana), spomiędzy drzew, unosi się smuga szarego dymu - wygląda na to, że ktoś pali tam ognisko. Z dużej wysokości nie da się jednak stwierdzić tego na pewno.
3 - Po zachodniej stronie lasu (na obszarze Garry'ego), w jednym miejscu wierzchołki drzew zdają się poruszać - tak, jakby targał nimi wiatr, mimo że nie jest możliwe, by działo się to na tak niewielkim obszarze. Coś musi więc dziać się na ziemi - rozgrywająca się sytuacja jest jednak z wysoka zupełnie niewidoczna.
4 - Spomiędzy koron drzew w środkowej części lasu (na obszarze Billa) podrywa się nagle chmara ptaków; zataczają łuk i uciekają na wschód. Nie wiadomo, co dokładnie je spłoszyło.
5 - Pomiędzy wschodnią a środkową stroną lasu spomiędzy drzew wylatuje w górę coś, co przypomina czerwoną racę, wybucha na wysokości kilkunastu metrów i gaśnie; wygląda to na zaklęcie periculum i zdaje się, że ktoś użył go do wezwania pomocy.
6 - Spomiędzy koron drzew w zachodnio-środkowej części lasu wynurzają się dwie lecące na miotłach sylwetki i - poruszając się tuż ponad górnymi gałęziami - kierują się na wschód. Póki co nas nie widzą, a my nie mamy pojęcia, czy mamy do czynienia z wrogami, czy z przyjaciółmi.
Podrapał się po głowie, czując nagłe, fantomowe swędzenie zaleczonych dawno zadrapań. – D-d-dobra, wezmę środek – zgodził się, nie widząc powodów do protestów, kiedy Garry i Ian podzielili się leśnymi obszarami, chociaż przez chwilę miał ochotę zaproponować, by rozbili się na dwie, a nie trzy grupy. Pozbawiona argumentów propozycja nie odnalazła jednak drogi na język, zdusił ją w zarodku, pozwalając sobie jedynie na odprowadzenie wzrokiem oddalającego się Smitha. Nie miał powodów do niepokoju – przez ostatnich parę godzin miał więcej niż wystarczająco okazji do obserwowania jego wyczynów na miotle i właściwie nie miał już żadnych wątpliwości co do tego, że gdyby zrobiło się gorąco, poradziłby sobie z ucieczką; poruszał się w powietrzu płynnie, odruchowo, prawie naturalnie reagując na silniejsze podmuchy wiatru, które bez trudu zepchnęłyby z kursu mniej wprawnego lotnika. Musiał dać mu szansę – nawet jeśli zniżając lot i skupiając się na rozciągających się pod nim drzewach wciąż czuł uporczywe swędzenie w okolicy karku, sprawiające, że musiał resztkami silnej woli powstrzymywać się przed odszukaniem Iana wzrokiem.
Zamiast tego – skierował swoje myśli w stronę zadania; odnajdując w miarę wygodny pułap, z jednej strony dający mu szerokie pole widzenia, z drugiej – pozwalający wypatrzeć coś więcej ponad szmaragdowozieloną plamę koloru, zaczął przemieszczać się od jednej krawędzi lasu do drugiej, kreśląc w przestrzeni coś na kształt zygzaka. Okolica wydawała mu się spokojna, nigdzie nie widział śladów po toczących się regularnie walkach, ale to nic nie oznaczało; zdawał sobie sprawę, że były to jedynie pozory, a ukrywający się w pobliżu szmalcownicy mieli inne rozrywki niż rekreacyjne spacery na łonie natury. Według słów mieszkańców Buxton, grupa, która zadomowiła się w grocie, należała do szczególnie brutalnych – przez co ci coraz rzadziej decydowali się na zapuszczanie się do lasu na polowania.
Dotarłszy do miejsca, w którym drzewa rosły w większych odległościach, zakręcił znów ostro, nie ruszył jednak dalej, na moment zatrzymując się w powietrzu i dając sobie chwilę na rozeznanie się w terenie; pokonał już prawie połowę wyznaczonego obszaru, póki co – bezskutecznie; wyglądało na to, że Garry miał rację, i powinni byli od razu bardziej zbliżyć się do ziemi. Podniósł wzrok, starając się dostrzec sylwetki obu lotników.
| to co - k6?
1 - Powietrzny rekonesans zdaje się nie przynosić większych efektów - żaden z lotników nie jest w stanie wypatrzeć ruchu pomiędzy drzewami, nic charakterystycznego nie rzuca nam się w oczy. Po sprawdzeniu całego obszaru, staje się jasne, że musimy się przegrupować - i zmienić strategię.
2 - Po wschodniej stronie lasu (na obszarze Iana), spomiędzy drzew, unosi się smuga szarego dymu - wygląda na to, że ktoś pali tam ognisko. Z dużej wysokości nie da się jednak stwierdzić tego na pewno.
3 - Po zachodniej stronie lasu (na obszarze Garry'ego), w jednym miejscu wierzchołki drzew zdają się poruszać - tak, jakby targał nimi wiatr, mimo że nie jest możliwe, by działo się to na tak niewielkim obszarze. Coś musi więc dziać się na ziemi - rozgrywająca się sytuacja jest jednak z wysoka zupełnie niewidoczna.
4 - Spomiędzy koron drzew w środkowej części lasu (na obszarze Billa) podrywa się nagle chmara ptaków; zataczają łuk i uciekają na wschód. Nie wiadomo, co dokładnie je spłoszyło.
5 - Pomiędzy wschodnią a środkową stroną lasu spomiędzy drzew wylatuje w górę coś, co przypomina czerwoną racę, wybucha na wysokości kilkunastu metrów i gaśnie; wygląda to na zaklęcie periculum i zdaje się, że ktoś użył go do wezwania pomocy.
6 - Spomiędzy koron drzew w zachodnio-środkowej części lasu wynurzają się dwie lecące na miotłach sylwetki i - poruszając się tuż ponad górnymi gałęziami - kierują się na wschód. Póki co nas nie widzą, a my nie mamy pojęcia, czy mamy do czynienia z wrogami, czy z przyjaciółmi.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3
'k6' : 3
Nie miałem doświadczenia zwiadowczego, więc brałem sobie rady przyjaciela głęboko do serca. Podchodziłem do zadania z dozą należytej ostrożności, aby ledwie dostrzegalny punkt na niebie z perspektywy naziemnej przypominał raczej lot ptaka, niż podniebne akrobacje, minimalizując ryzyko wykrycia. W koncentracji wypatrywałem najmniejszego ruchu, wyróżniającego się z patternu naturalnego zachowania leśnego środowiska. Miałem baczenie także na pozostałą dwójkę, gdyż komunikacja niewerbalna była właściwie jedyną metodą poinformowania reszty o zauważeniu jakiegokolwiek zjawiska. Poza tym, czułem się za nich odpowiedzialny; zadanie było wyjątkowo niebezpieczne, komplikacje nieprzewidywalne, a ich życie zbyt istotne, aby nie czuć nieprzyjemnego mrowienia niepokoju. Dopiero gdy obniżyłem pułap, poprzedzając ruch sygnalizacją zamiarów Billiemu, zauważyłem jakąś zmianę w otoczeniu. Z upływem chwili zorientowałem się, że relatywnie niewielki obszar leśny ulegał poruszeniu; wierzchołki drzew uprawiały swawolny taniec, jakby targane silnym wiatrem, który nie oddziaływał w tak znacznym stopniu na pozostałe korony liści. Próbowałem przyjrzeć się temu bliżej, lecz analizując sytuację, nie potrafiłem skutecznie określić źródła tej zmiany. Nasuwała mi się myśl, którą zdecydowałem podzielić się z resztą kompanów.
Pomachałem w ich kierunku, by przywołać ich do siebie. Chwilę zajęło, nim obaj z panów dostrzegli moje nieme nawoływanie, jednak w końcu zebraliśmy się w jednym miejscu, a ja wskazałem palcem na ruchomy obszar. — Wierzchołki drzew w tym miejscu poruszają się nieproporcjonalnie do siły wiatru; możecie zauważyć, że pozostałe nie ulegają takim powiewom. Nasuwa mi się myśl, że jeśli wejście do groty okryte jest czarem, to może być to wyrwa w iluzji, z której pomocą je identyfikują. Powinniśmy ostrożnie zlecieć na dół; powiedzmy kilometr lub dwa od tego miejsca — i resztę drogi pokonać pieszo, sprawdzając, co tam się dzieje. Może będziemy w stanie kogoś lub coś zaobserwować — zaproponowałem, choć nie było to działanie, które można było zgodnie nazwać planem. — Alternatywnie możemy spróbować rzucić Veritas Claro i sprawdzić, czy rzeczywistość się przed nami odsłoni — to wyjątkowo potężne zaklęcie; sukcesywnie wymierzone w ten niewielki obszar mogłoby ukazać rąbka tajemnicy, która kryje się za ruchomymi wierzchołkami. — O ile to w ogóle właściwy trop. Nie mam innego pomysłu, co mogłoby wprawiać je w ruch — odpowiedź znajdziemy na dole. Jakieś propozycje? — spytałem, kierując wzrok na obydwóch, działaliśmy w końcu zespołowo. Mimo wszystko spodziewałem się, że to Billy podejmie decyzję. Z całego grona to on był najbardziej zaprawiony w takich misjach, między innymi dlatego nimi dowodził.
Pomachałem w ich kierunku, by przywołać ich do siebie. Chwilę zajęło, nim obaj z panów dostrzegli moje nieme nawoływanie, jednak w końcu zebraliśmy się w jednym miejscu, a ja wskazałem palcem na ruchomy obszar. — Wierzchołki drzew w tym miejscu poruszają się nieproporcjonalnie do siły wiatru; możecie zauważyć, że pozostałe nie ulegają takim powiewom. Nasuwa mi się myśl, że jeśli wejście do groty okryte jest czarem, to może być to wyrwa w iluzji, z której pomocą je identyfikują. Powinniśmy ostrożnie zlecieć na dół; powiedzmy kilometr lub dwa od tego miejsca — i resztę drogi pokonać pieszo, sprawdzając, co tam się dzieje. Może będziemy w stanie kogoś lub coś zaobserwować — zaproponowałem, choć nie było to działanie, które można było zgodnie nazwać planem. — Alternatywnie możemy spróbować rzucić Veritas Claro i sprawdzić, czy rzeczywistość się przed nami odsłoni — to wyjątkowo potężne zaklęcie; sukcesywnie wymierzone w ten niewielki obszar mogłoby ukazać rąbka tajemnicy, która kryje się za ruchomymi wierzchołkami. — O ile to w ogóle właściwy trop. Nie mam innego pomysłu, co mogłoby wprawiać je w ruch — odpowiedź znajdziemy na dole. Jakieś propozycje? — spytałem, kierując wzrok na obydwóch, działaliśmy w końcu zespołowo. Mimo wszystko spodziewałem się, że to Billy podejmie decyzję. Z całego grona to on był najbardziej zaprawiony w takich misjach, między innymi dlatego nimi dowodził.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Przydzielonym zadaniem cieszy się jak dziecko. Nie - w dojrzały już sposób, przepełniony radością, ale i dumą ma poczucie, że wreszcie bierze udział w akcji, do jakiej przygotowuje się już półtora miesiąca. Nie tej jednej, oczywiście, a do rozkazów jakichkolwiek. Dostaje wreszcie swoją szansę i nie zamierza jej zmarnować.
Wznosząc się na wschód od punktu wyjścia, rozgląda się czujnie, lecz nie widzi nic godnego uwagi. Delikatne, wpół równomierne szeleszczenie koron drzew nie wzbudza podejrzeń, ale Smith nie traci nadziei, lecąc naprzód i zatrzymuje się nagle, gdy skraj lasu kończy się. Hamuje gwałtownie, patrząc na rozpościerające się przed nim pola oraz wzgórza i dalej majaczące się w oddali budynki Buxton. Spodziewa się, że wejście do groty nie znajduje się na tak otwartej powierzchni, więc obszar, jaki ma sprawdzić, znacznie się kurczy. Leci nieco niżej, lecz nie na tyle, by wyprowadzić Billy’ego z równowagi. Ma świadomość, że ten obserwować go będzie i z drugiego krańca Derbyshire, nie może więc zbytnio naciągać struny, bo nigdy więcej go ze sobą nigdzie nie zabierze. Rozgląda się więc dalej, czujnie wytężając wzrok, kiedy kątem oka dostrzega wybijający się w oddali ponad drzewa ruch. Zerka jeszcze przelotnie w stronę Moore’a, by upewnić się, że i on widzi gest Garry’ego, gotów w razie potrzeby dać mu dodatkowy znak, po czym prędko zbiera się z powrotem, by dotrzeć do wskazanego punktu.
Mruży oczy, chcąc dostrzec to, o czym mówi Weasley, wskazując palcem w korony drzew. Nim zorientuje się na co patrzy, musi mocno się przyjrzeć, jednocześnie nasłuchując słów kompanów. Na pomysł o wylądowaniu naraz świecą mu się oczy, zaraz jednak przygasają, gdy dopowiedziane jest w którym miejscu i że dalej trzeba iść pieszo. Patrzy na Billy’ego, czekając na jego decyzję. Przeszło mu przez myśl, że mogliby zwyczajnie pruć przez najwyższe gałęzie i wpaść wprost do groty, miotając zaklęciami. Ale nie taki był plan zwiadu i w życiu nie postąpiłby tak nierozsądnie (czy aby na pewno?), jedynie co uśmiechnął się rozbawiony do swoich myśli, oczami wyobraźni widząc już tą całą wielką, niesamowitą bitwę, z której wychodzą zwycięsko, uwalniając wszystkich przetrzymywanych w grocie ludzi i słysząc nadchodzących z oddali mieszkańców Buxton bijących brawa. Ich celem było jednak upewnić się co do położenia miejsca spotkań szmalcowników, nie zaś szarża i otwarty atak. Choć utworzona w myślach wizja jest piękna i budująca, tak nie ma żadnego odbicia w rzeczywistości.
- Czy skoro to iluzja, to lecąc nad tamtymi drzewami, oni będą nas widzieć? - pyta w zastanowieniu, bo nie zna się na zaklęciach transmutacyjnych na tyle, by znać szczegóły ich działania. - Tam, od wschodu, jest sporo prześwitów z polanami, a dalej zaczynają się pola i tereny miasteczka. To chyba nie najlepsze miejsce na lądowanie. Jeśli pilnują okolicy, to wystawimy im się jak na talerzu - wtrąca jeszcze, jakby starsi czarodzieje zdecydowali się na pierwszą z propozycji i wybiorą lądowanie.
Wznosząc się na wschód od punktu wyjścia, rozgląda się czujnie, lecz nie widzi nic godnego uwagi. Delikatne, wpół równomierne szeleszczenie koron drzew nie wzbudza podejrzeń, ale Smith nie traci nadziei, lecąc naprzód i zatrzymuje się nagle, gdy skraj lasu kończy się. Hamuje gwałtownie, patrząc na rozpościerające się przed nim pola oraz wzgórza i dalej majaczące się w oddali budynki Buxton. Spodziewa się, że wejście do groty nie znajduje się na tak otwartej powierzchni, więc obszar, jaki ma sprawdzić, znacznie się kurczy. Leci nieco niżej, lecz nie na tyle, by wyprowadzić Billy’ego z równowagi. Ma świadomość, że ten obserwować go będzie i z drugiego krańca Derbyshire, nie może więc zbytnio naciągać struny, bo nigdy więcej go ze sobą nigdzie nie zabierze. Rozgląda się więc dalej, czujnie wytężając wzrok, kiedy kątem oka dostrzega wybijający się w oddali ponad drzewa ruch. Zerka jeszcze przelotnie w stronę Moore’a, by upewnić się, że i on widzi gest Garry’ego, gotów w razie potrzeby dać mu dodatkowy znak, po czym prędko zbiera się z powrotem, by dotrzeć do wskazanego punktu.
Mruży oczy, chcąc dostrzec to, o czym mówi Weasley, wskazując palcem w korony drzew. Nim zorientuje się na co patrzy, musi mocno się przyjrzeć, jednocześnie nasłuchując słów kompanów. Na pomysł o wylądowaniu naraz świecą mu się oczy, zaraz jednak przygasają, gdy dopowiedziane jest w którym miejscu i że dalej trzeba iść pieszo. Patrzy na Billy’ego, czekając na jego decyzję. Przeszło mu przez myśl, że mogliby zwyczajnie pruć przez najwyższe gałęzie i wpaść wprost do groty, miotając zaklęciami. Ale nie taki był plan zwiadu i w życiu nie postąpiłby tak nierozsądnie (czy aby na pewno?), jedynie co uśmiechnął się rozbawiony do swoich myśli, oczami wyobraźni widząc już tą całą wielką, niesamowitą bitwę, z której wychodzą zwycięsko, uwalniając wszystkich przetrzymywanych w grocie ludzi i słysząc nadchodzących z oddali mieszkańców Buxton bijących brawa. Ich celem było jednak upewnić się co do położenia miejsca spotkań szmalcowników, nie zaś szarża i otwarty atak. Choć utworzona w myślach wizja jest piękna i budująca, tak nie ma żadnego odbicia w rzeczywistości.
- Czy skoro to iluzja, to lecąc nad tamtymi drzewami, oni będą nas widzieć? - pyta w zastanowieniu, bo nie zna się na zaklęciach transmutacyjnych na tyle, by znać szczegóły ich działania. - Tam, od wschodu, jest sporo prześwitów z polanami, a dalej zaczynają się pola i tereny miasteczka. To chyba nie najlepsze miejsce na lądowanie. Jeśli pilnują okolicy, to wystawimy im się jak na talerzu - wtrąca jeszcze, jakby starsi czarodzieje zdecydowali się na pierwszą z propozycji i wybiorą lądowanie.
Ian Smith
Zawód : stolarz, lotnik w oddziale łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
and the only solution
is to stand and fight
is to stand and fight
OPCM : 10 +2
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czujne obserwowanie okolicy pozwoliło mu na dostrzeżenie zastosowanego przez Garry’ego sygnału niemal od razu; zmrużył oczy, starając się wyłapać, co właściwie próbował pokazać mu Weasley, ale gdy sylwetka lotnika pomknęła w dół, widocznie obniżając wysokość lotu, zrozumiał. Nie ruszył jednak natychmiast ku niemu, zamiast tego najpierw szarpiąc krótko kolanami, żeby obrócić się w drugą stronę, na wschód – spojrzeniem wyłapując Iana. Podniósł w górę rękę, powtarzając gest poczyniony przed chwilą przez Garry’ego, ale jak się okazało – nie musiał tego robić, najmłodszy ze zwiadowców już pochylał się niżej, zmierzając w jego kierunku. Musiał przyznać, że miał bystre oko.
Nie czekając już dłużej, również odbił na zachód, po drodze stopniowo obniżając lot, ale ani na moment nie przestając obserwować okolicy; zatrzymując się przy przyjacielu, posłał mu pytające spojrzenie, z zadaniem pierwszych pytań czekając, aż zbiorą się całą trójką. – W porządku, Smith? – rzucił krótko – i pewnie niepotrzebnie, chłopak wyglądał na czujnego i podekscytowanego.
Wysłuchując uważnie słów Garry’ego, skupił wzrok na poruszających się dziwnie wierzchołkach; w pierwszej chwili niczego nie zauważył, ale nakierowany gestem, wychwycił dysonans w leśnym wzorze. Zmrużył oczy, przyglądając się nienaturalnym ruchom gałęzi i liści; co do tego, że nie poruszał nimi wiatr, nie miał najmniejszych wątpliwości – ale nie był też do końca przekonany do teorii o iluzji. Drzewami ktoś – lub coś – mogło równie dobrze poruszać od dołu, choć zawieszony wysoko w powietrzu, nie był w stanie tego dostrzec. Sięgnął dłonią do twarzy, pocierając w zamyśleniu szczękę. – Nie wiem – przyznał w odpowiedzi na pytanie Iana, o iluzjach wiedział niewiele; tej konkretnej – jeśli rzeczywiście nią była – nie rozpoznawał z kolei wcale, pewien, że nigdy wcześniej nie miał styczności z podobnego rodzaju magią. – P-p-pewnie zależy od rodzaju iluzji. – Zacisnął znów palce na miotle, rozglądając się. – Myślę, że powinniśmy wylądować, ale nie na wschodzie – Ian ma rację, d-d-drzewa rosną tam za rzadko. Tutaj – wskazał na środkową część lasu – będziemy bardziej osłonięci. Dodatkowo pnie są wysokie, k-k-korony wiszą co najmniej kilkanaście metrów nad ziemią – jeden z nas mógłby lecieć tuż pod nimi, p-po-pomiędzy pniami, z wysoka będzie widział więcej. Zauważy ewentualnych wartowników zanim oni zauważą nas – zaproponował, spoglądając najpierw na Garry’ego, a później na Iana. – Smith, myślisz, że dasz radę? – zapytał, nie bez powodu zwracając się właśnie do niego; był z nich najdrobniejszy i najlżejszy, doskonale radził sobie z szybkimi manewrami – obserwował go na boisku wystarczająco długo, by mieć pewność, że trudniejszy teren nie będzie dla niego niemożliwym do pokonania wyzwaniem.
Uzyskawszy potwierdzenie od wszystkich, wycofał nieznacznie miotłę, a później skierował ja w dół – ostrożnie zanurzając się pomiędzy drzewami, a później przez chwilę zawisając parę metrów nad ziemią, żeby przyzwyczaić wzrok do miękkiego, panującego w lesie półmroku. Długie przebywanie ponad koronami sprawiło, że ciemność wydawała mu się gęstsza niż w rzeczywistości, i przez moment poczuł się tak, jakby z zalanego słońcem podwórza zszedł do piwnicy; zamrugał parę razy, lądując wreszcie cicho na trawie. – Tam – szepnął, wskazując palcem przed siebie, choć póki co – nie widział nic poza leśną ściółką i wystrzeliwującymi w górę pniami; zadarł głowę wyżej, żeby w powietrzu odszukać Iana. – Jak tylko zbliżymy się do t-t-tamtego miejsca, spróbuję rzucić Veritas claro – powiedział, wcześniejszy pomysł Garfielda był dobry. Przerzucił miotłę do lewej ręki, żeby wygodnie oprzeć ją o bark, a w palce prawej zacisnął na różdżce – powoli i ostrożnie ruszając ku osobliwości, którą wypatrzył przyjaciel.
| k3:
1 - po parominutowej wędrówce dostrzegamy (Ian - jako pierwszy) gnące się nienaturalnie drzewa, ale nic poza tym; nie widać, co nimi porusza - i wygląda na to, że rzeczywiście jest to jakiegoś rodzaju magia;
2 - po paru minutach w pierwszej kolejności alarmuje nas dziwny ryk - a gdy zbliżamy się do drzew, dostrzegamy, że zadomowiła się między nimi para olbrzymów, którzy zabijają nudę, rzucając głazami do zawieszonych na drzewach tarczy - powodując ich dziwne ruchy; tuż za plecami olbrzymów widać szarą skałę, a w niej - zejście do podziemi; wygląda na to, że olbrzymy są strażnikami;
3 - idziemy w stronę miejsca, które wypatrzył Garry, ale mimo że mijają kolejne minuty, nie dostrzegamy nic - wszystkie drzewa zdają się wyglądać zupełnie tak samo, a w dodatku powietrze robi się coraz bardziej gęste i coraz trudniej nim oddychać; ogarnia nas niemożliwe do odparcia wrażenie, że jesteśmy obserwowani
Nie czekając już dłużej, również odbił na zachód, po drodze stopniowo obniżając lot, ale ani na moment nie przestając obserwować okolicy; zatrzymując się przy przyjacielu, posłał mu pytające spojrzenie, z zadaniem pierwszych pytań czekając, aż zbiorą się całą trójką. – W porządku, Smith? – rzucił krótko – i pewnie niepotrzebnie, chłopak wyglądał na czujnego i podekscytowanego.
Wysłuchując uważnie słów Garry’ego, skupił wzrok na poruszających się dziwnie wierzchołkach; w pierwszej chwili niczego nie zauważył, ale nakierowany gestem, wychwycił dysonans w leśnym wzorze. Zmrużył oczy, przyglądając się nienaturalnym ruchom gałęzi i liści; co do tego, że nie poruszał nimi wiatr, nie miał najmniejszych wątpliwości – ale nie był też do końca przekonany do teorii o iluzji. Drzewami ktoś – lub coś – mogło równie dobrze poruszać od dołu, choć zawieszony wysoko w powietrzu, nie był w stanie tego dostrzec. Sięgnął dłonią do twarzy, pocierając w zamyśleniu szczękę. – Nie wiem – przyznał w odpowiedzi na pytanie Iana, o iluzjach wiedział niewiele; tej konkretnej – jeśli rzeczywiście nią była – nie rozpoznawał z kolei wcale, pewien, że nigdy wcześniej nie miał styczności z podobnego rodzaju magią. – P-p-pewnie zależy od rodzaju iluzji. – Zacisnął znów palce na miotle, rozglądając się. – Myślę, że powinniśmy wylądować, ale nie na wschodzie – Ian ma rację, d-d-drzewa rosną tam za rzadko. Tutaj – wskazał na środkową część lasu – będziemy bardziej osłonięci. Dodatkowo pnie są wysokie, k-k-korony wiszą co najmniej kilkanaście metrów nad ziemią – jeden z nas mógłby lecieć tuż pod nimi, p-po-pomiędzy pniami, z wysoka będzie widział więcej. Zauważy ewentualnych wartowników zanim oni zauważą nas – zaproponował, spoglądając najpierw na Garry’ego, a później na Iana. – Smith, myślisz, że dasz radę? – zapytał, nie bez powodu zwracając się właśnie do niego; był z nich najdrobniejszy i najlżejszy, doskonale radził sobie z szybkimi manewrami – obserwował go na boisku wystarczająco długo, by mieć pewność, że trudniejszy teren nie będzie dla niego niemożliwym do pokonania wyzwaniem.
Uzyskawszy potwierdzenie od wszystkich, wycofał nieznacznie miotłę, a później skierował ja w dół – ostrożnie zanurzając się pomiędzy drzewami, a później przez chwilę zawisając parę metrów nad ziemią, żeby przyzwyczaić wzrok do miękkiego, panującego w lesie półmroku. Długie przebywanie ponad koronami sprawiło, że ciemność wydawała mu się gęstsza niż w rzeczywistości, i przez moment poczuł się tak, jakby z zalanego słońcem podwórza zszedł do piwnicy; zamrugał parę razy, lądując wreszcie cicho na trawie. – Tam – szepnął, wskazując palcem przed siebie, choć póki co – nie widział nic poza leśną ściółką i wystrzeliwującymi w górę pniami; zadarł głowę wyżej, żeby w powietrzu odszukać Iana. – Jak tylko zbliżymy się do t-t-tamtego miejsca, spróbuję rzucić Veritas claro – powiedział, wcześniejszy pomysł Garfielda był dobry. Przerzucił miotłę do lewej ręki, żeby wygodnie oprzeć ją o bark, a w palce prawej zacisnął na różdżce – powoli i ostrożnie ruszając ku osobliwości, którą wypatrzył przyjaciel.
| k3:
1 - po parominutowej wędrówce dostrzegamy (Ian - jako pierwszy) gnące się nienaturalnie drzewa, ale nic poza tym; nie widać, co nimi porusza - i wygląda na to, że rzeczywiście jest to jakiegoś rodzaju magia;
2 - po paru minutach w pierwszej kolejności alarmuje nas dziwny ryk - a gdy zbliżamy się do drzew, dostrzegamy, że zadomowiła się między nimi para olbrzymów, którzy zabijają nudę, rzucając głazami do zawieszonych na drzewach tarczy - powodując ich dziwne ruchy; tuż za plecami olbrzymów widać szarą skałę, a w niej - zejście do podziemi; wygląda na to, że olbrzymy są strażnikami;
3 - idziemy w stronę miejsca, które wypatrzył Garry, ale mimo że mijają kolejne minuty, nie dostrzegamy nic - wszystkie drzewa zdają się wyglądać zupełnie tak samo, a w dodatku powietrze robi się coraz bardziej gęste i coraz trudniej nim oddychać; ogarnia nas niemożliwe do odparcia wrażenie, że jesteśmy obserwowani
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Gnieździły mi się w głowie mieszane uczucia. Ian był utalentowanym i przydatnym zasobem w strukturach podziemnego Ministerstwa, podziwiałem też jego ducha oporu i chęć przysłużenia się naszej sprawie. Z drugiej strony — to przecież tylko nastolatek, niemalże dziecko popełniające podstawowe błędy nowicjusza okraszone nadmierną ekscytacją. Nie spoglądałem na to krytycznym okiem, sam regularnie narażałem życie w niebezpiecznych działaniach wojennych, lecz nie mogłem zaprzeczyć, że im dłużej obserwowałem jego podniebne akrobacje, tym bardziej udzielały mi się obawy Billiego i dochodziłem do wniosku, że jeśli się nie opamięta — w końcu go to zgubi. Zacząłem na niego baczyć ze szczególną ostrożnością, gdy spostrzegłem źródło potencjalnych kłopotów na ziemi; jedno porozumiewawcze skinienie do Williama wystarczyło, aby wyrazić poparcie dla jego protekcjonalizmu. Tyle dobrze, że chłopak zdawał się bezwzględnie respektować hierarchię dowodzenia, więc nie wysuwał się z inicjatywą, nim dowódca drużyny nie wyraził takiej zgody.
Zebraliśmy się w jednym miejscu, by omówić taktykę działania i podzielić spostrzeżeniami. Zastanowiłem się nad pytaniem Iana, ale nie znałem odpowiedzi. — Może za bardzo wziąłem sobie do serca sugestie, że kryjówka musi być ukryta magią. Mogą mieć inną metodę kamuflażu — spojrzałem po nich, robiąc krótką pauzę na wzięcie oddechu. Smagający wiatr na tym pułapie nieco utrudniał nam komunikację. — Przyznam, że nie mam wiedzy w tym zakresie — pokiwałem, gdy Billy zaprzeczył, jakoby wiedział coś na ten temat, a wzrok skierowano na mnie. Cóż mogłem powiedzieć; na logikę wydawało mi się, że jeśli była to iluzja, to jawiłaby się zarówno tym, którzy są na zewnątrz, jak i tym w środku. — Tylko, że iluzję byłoby chyba łatwiej ukryć — dodałem, zastanawiając się nad sensem takiego rozwiązania, skoro można było je dostrzec podczas krótkiego, obserwacyjnego przelotu nad tutejszą strefą powietrzną.
Wsłuchiwałem się w propozycję pozostałych uczestników zwiadu, oddając im inicjatywę w planowaniu działania. Byli do tego specjalnie przeszkoleni, ja pełniłem tylko rolę wsparcia, więc zgodziłem się z zaproponowanym przez Billiego rozwiązaniem bez słowa.
Moje miotlarskie zdolności z upływem lat zdecydowanie osłabły, toteż nie dziwił fakt, że kiedy towarzysze z gracją weszli między korony drzew, moje lądowanie było dość ociężałe i narobiło hałasu, płosząc okoliczną faunę. Przeprosiłem Billiego spojrzeniem, ale nie miałem zbyt wiele czasu na podjęcie werbalnej interakcji; już po kilku krokach ziemia pod stopami uległa alarmującym drganiom, a z głębi lasu dobył się przedziwny ryk. Od razu odnalazłem wzrokiem Iana, nakazując gestem zachowanie ciszy i dystansu. Niespiesznie ruszyłem przed siebie, by nie ściągnąć na nas zbędnej uwagi, starałem się nadto skrywać za wysokimi pniami drzew. Wówczas i ja dostrzegłem nadnaturalnie wysokie, nieludzko silne sylwetki, których nie dało się pomylić z żadną inną istotą. — Olbrzymy — wyrwało się z moich ust, a gdzieś w głębi serca chyba obleciał mnie strach. Nie o siebie, a o przyjaciół, którym mogła stać się krzywda. Problem polegał na tym, że jeśli ktoś miał odpowiednie zdolności, by zaradzić problemowi — to właśnie oni.
Machnąłem dłonią do Iana, by wylądował tuż obok nas; latanie pomiędzy wielgachnymi głazami, nieregularnie rzucanymi przez dwoje znudzonych wielkoludów, było proszeniem się o złamany kręgosłup. Poza tym należało ustalić plan działania, bo nie wyglądało to dobrze. — No dobra, to co teraz? — spytałem, choć nie dałem im dojść do słowa, wystosowałem własne myśli. — O ile nie znacie jakiegoś cudownego zaklęcia, które pozwoliłoby wyczarować wytrzymałe liny i przywiązać je do tych drzew, to będziemy musieli znaleźć sposób, aby odwrócić ich uwagę od groty — zastanowiłem się przez chwilę, łapiąc umęczony oddech. Długi lot dawał się we znaki mojej kondycji, ale miałem się w porządku. — Jeśli planujemy tu później wrócić, to nie starczy, że wślizgniemy się do groty, gdy nie będą patrzeć. Musimy jakoś pozbyć się tych olbrzymów. Istnieje sposób, by je stąd bezpiecznie deportować? — spytałem pozostałych, nie znając podobnego zaklęcia, ale nie byłem też specjalistą w żadnej z dziedzin magii — nieco ponadprzeciętnie radząc sobie z obroną przed czarną magią, ale ona również nie podsuwała mi rozwiązania. — Chyba, że zostawimy to już grupie uderzeniowej. Wówczas któryś z nas — spojrzałem na Iana, kolejno na Billiego, solidaryzując się z nimi w słowach, choć nie wyobrażałem sobie, aby mnie wybrano do tego zadania. — Musiałby ściągnąć ich uwagę, aby reszta zbadała sytuację w grocie. Można by na przykład rzucać zaklęcie Caneteria Ficta, aby ściągnąć ich uwagę do dźwięków, ale najskuteczniejszy byłby... ruchomy cel. Ian chyba najbardziej by się do tego nadawał — wiedziałem, że za podobny pomysł Moore chciałby urwać mi głowę, ale nie mógł odmówić mi racji, że w środku potrzebowałem wsparcia doświadczonego czarodzieja, a zwinny Smith lepiej przydałby się tutaj, na zewnątrz. — Macie lepszy pomysł? Wolałbym nikogo nie narażać — spytałem smutno, przyglądając się jeszcze rosłym i znudzonym postaciom, które niemal sięgały koron drzew. Wejście z nimi w bezpośredni kontakt wyglądało jak samobójstwo... ale były powolne, a Ian — wręcz przeciwnie.
Zebraliśmy się w jednym miejscu, by omówić taktykę działania i podzielić spostrzeżeniami. Zastanowiłem się nad pytaniem Iana, ale nie znałem odpowiedzi. — Może za bardzo wziąłem sobie do serca sugestie, że kryjówka musi być ukryta magią. Mogą mieć inną metodę kamuflażu — spojrzałem po nich, robiąc krótką pauzę na wzięcie oddechu. Smagający wiatr na tym pułapie nieco utrudniał nam komunikację. — Przyznam, że nie mam wiedzy w tym zakresie — pokiwałem, gdy Billy zaprzeczył, jakoby wiedział coś na ten temat, a wzrok skierowano na mnie. Cóż mogłem powiedzieć; na logikę wydawało mi się, że jeśli była to iluzja, to jawiłaby się zarówno tym, którzy są na zewnątrz, jak i tym w środku. — Tylko, że iluzję byłoby chyba łatwiej ukryć — dodałem, zastanawiając się nad sensem takiego rozwiązania, skoro można było je dostrzec podczas krótkiego, obserwacyjnego przelotu nad tutejszą strefą powietrzną.
Wsłuchiwałem się w propozycję pozostałych uczestników zwiadu, oddając im inicjatywę w planowaniu działania. Byli do tego specjalnie przeszkoleni, ja pełniłem tylko rolę wsparcia, więc zgodziłem się z zaproponowanym przez Billiego rozwiązaniem bez słowa.
Moje miotlarskie zdolności z upływem lat zdecydowanie osłabły, toteż nie dziwił fakt, że kiedy towarzysze z gracją weszli między korony drzew, moje lądowanie było dość ociężałe i narobiło hałasu, płosząc okoliczną faunę. Przeprosiłem Billiego spojrzeniem, ale nie miałem zbyt wiele czasu na podjęcie werbalnej interakcji; już po kilku krokach ziemia pod stopami uległa alarmującym drganiom, a z głębi lasu dobył się przedziwny ryk. Od razu odnalazłem wzrokiem Iana, nakazując gestem zachowanie ciszy i dystansu. Niespiesznie ruszyłem przed siebie, by nie ściągnąć na nas zbędnej uwagi, starałem się nadto skrywać za wysokimi pniami drzew. Wówczas i ja dostrzegłem nadnaturalnie wysokie, nieludzko silne sylwetki, których nie dało się pomylić z żadną inną istotą. — Olbrzymy — wyrwało się z moich ust, a gdzieś w głębi serca chyba obleciał mnie strach. Nie o siebie, a o przyjaciół, którym mogła stać się krzywda. Problem polegał na tym, że jeśli ktoś miał odpowiednie zdolności, by zaradzić problemowi — to właśnie oni.
Machnąłem dłonią do Iana, by wylądował tuż obok nas; latanie pomiędzy wielgachnymi głazami, nieregularnie rzucanymi przez dwoje znudzonych wielkoludów, było proszeniem się o złamany kręgosłup. Poza tym należało ustalić plan działania, bo nie wyglądało to dobrze. — No dobra, to co teraz? — spytałem, choć nie dałem im dojść do słowa, wystosowałem własne myśli. — O ile nie znacie jakiegoś cudownego zaklęcia, które pozwoliłoby wyczarować wytrzymałe liny i przywiązać je do tych drzew, to będziemy musieli znaleźć sposób, aby odwrócić ich uwagę od groty — zastanowiłem się przez chwilę, łapiąc umęczony oddech. Długi lot dawał się we znaki mojej kondycji, ale miałem się w porządku. — Jeśli planujemy tu później wrócić, to nie starczy, że wślizgniemy się do groty, gdy nie będą patrzeć. Musimy jakoś pozbyć się tych olbrzymów. Istnieje sposób, by je stąd bezpiecznie deportować? — spytałem pozostałych, nie znając podobnego zaklęcia, ale nie byłem też specjalistą w żadnej z dziedzin magii — nieco ponadprzeciętnie radząc sobie z obroną przed czarną magią, ale ona również nie podsuwała mi rozwiązania. — Chyba, że zostawimy to już grupie uderzeniowej. Wówczas któryś z nas — spojrzałem na Iana, kolejno na Billiego, solidaryzując się z nimi w słowach, choć nie wyobrażałem sobie, aby mnie wybrano do tego zadania. — Musiałby ściągnąć ich uwagę, aby reszta zbadała sytuację w grocie. Można by na przykład rzucać zaklęcie Caneteria Ficta, aby ściągnąć ich uwagę do dźwięków, ale najskuteczniejszy byłby... ruchomy cel. Ian chyba najbardziej by się do tego nadawał — wiedziałem, że za podobny pomysł Moore chciałby urwać mi głowę, ale nie mógł odmówić mi racji, że w środku potrzebowałem wsparcia doświadczonego czarodzieja, a zwinny Smith lepiej przydałby się tutaj, na zewnątrz. — Macie lepszy pomysł? Wolałbym nikogo nie narażać — spytałem smutno, przyglądając się jeszcze rosłym i znudzonym postaciom, które niemal sięgały koron drzew. Wejście z nimi w bezpośredni kontakt wyglądało jak samobójstwo... ale były powolne, a Ian — wręcz przeciwnie.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Ekscytacja Smitha nie ma granic, lecz bez większego trudu utrzymuje się na wodzy, do serca biorąc sobie wszelkie ostrzeżenia i przykazania. To pierwsza taka akcja, pierwsza od tygodni, podczas których bierze udział w szkoleniu oddziału łączności, nie może więc pozwolić sobie na zbyt wiele, na utratę czujności czy wyjście przed szereg. Zbyt długo czeka na ten moment, by teraz wszystko przekreślać zbędnymi reakcjami. Na pytanie Moore’a wyciąga tylko skierowany ku górze kciuk na znak, że wszystko w jak najlepszym porządku.
Wsłuchuje się w wymianę zdań, nie pozostając w tyle z własnymi pomysłami. Duma rośnie z szybkością wprost proporcjonalną do pochwał Billy’ego - nawet jeśli nie są pochwałami, tak hasło ”Ian ma rację” pompuje jego radość.
- Zajmę się tym - przytakuje bez żadnego zająknięcia i wraz z kolejnym znakiem nurkuje między koronami, by przez przymrużone z początku oczy rozglądać się już czujnie w poszukiwaniu poszlak. Wzrok prędko przyzwyczają się do panujących niżej ciemności, lecz okolica nie zdradza żadnych przejawów nadzwyczajności. Po kilku minutach zgrabnie ląduje na miękkości mchu, pewnie chwytając miotłę. Krótką chwilę przyzwyczaja się do podłoża po kilkugodzinnym utrzymywaniu się w powietrzu - najpierw trening z resztą Sów na boisku, później lot do Derbyshire i obserwacja lasu. Szczęśliwie przyzwyczajony jest do podobnych przepraw, kilka razy w tygodniu podróżując przecież przez Morze Celtyckie z Cork do Kornwalii, po tylu latach ćwiczeń nawet wprawniej czując się na wysokościach, niż na ziemi. Wybałusza szeroko oczy, gwałtownie odwracając się za siebie i dostrzegając przepraszający gest Weasley'a. Na jedno uderzenie serca pojawia się w głowie myśl, że to moment, w którym należy wyciągnąć już różdżkę, której nie ma jeszcze w dłoni. Ile zajmuje mu sięgnięcie za pazuchę - sekundę, trzy, pięć? Już pluje sobie w brodę na własne gapiostwo, że powinien być przygotowany na każdą, ale to każdą ewentualność, a tu już pierwsza wtopa. Rozważania nie trwają jednak długo, bo po kilku przestąpionych krokach w kierunku groty rozlega się ryk. Olbrzymy. Zastyga w miejscu i przechodzi go nagły dreszcz. Zwraca się w kierunku towarzyszy, słuchając ściszonego głosu Garfielda.
- Mogę zająć olbrzymy - oferuje się od razu, a pompująca w ciele krew napędzana adrenaliną nie dopuszczają do świadomości myśli o narastającym niebezpieczeństwie. Macha lekceważąco ręką na wzmiankę o nie narażaniu nikogo. - Poganiamy się po lesie, są wolne, ale uparte, więc trochę nam to zajmie i kupię wam czas. - Choć zna się co nieco na magicznych stworzeniach, tak nigdy przesadnie się nimi nie interesuje, zwłaszcza olbrzymami. - Myślicie, że to jedyne zabezpieczenie? Dalej dacie sobie radę sami? - dopytuje, bo choć pozostawione w lesie stworzenia sprawiają wrażenie strażników, to nie mają pewności co czeka ich w środku. Wzrokiem zaś, zamiast sięgać swych towarzyszy, rozgląda się już po okolicy, oceniając zagęstnienie drzew i potencjalne kierunki lotu. - Mogę też ich kawałek wyprowadzić, chwilę zajmować, zgubić, a później do was wrócić. Biegające olbrzymy zrobią tu niemałe zamieszanie, będą wiedzieć, że tu byliśmy, więc wzmocnią zabezpieczenia - myśli na głos, bo nie zna szczegółów dalszego planu, kiedy mają zamiar tu wrócić i zrobić ze szmalcownikami. Odciąganie olbrzymów i wchodzenie do groty nie idzie w parze z założeniami, jakie Moore przedstawia Ianowi wcześniej w Kornwalii - ”Z dala od kłopotów, by nikt nas nie zauważył.” Smith przenosi wzrok na przełożonego i patrzy nań wyczekująco. To od jego decyzji zależy co zrobią, bo choć młody aż czuje wibrującą w ciele ekscytację, rwąc się do akcji, to przecież wie, że obowiązek jest najważniejszy i nie wyrwie się do przodu bez przyzwolenia.
Wsłuchuje się w wymianę zdań, nie pozostając w tyle z własnymi pomysłami. Duma rośnie z szybkością wprost proporcjonalną do pochwał Billy’ego - nawet jeśli nie są pochwałami, tak hasło ”Ian ma rację” pompuje jego radość.
- Zajmę się tym - przytakuje bez żadnego zająknięcia i wraz z kolejnym znakiem nurkuje między koronami, by przez przymrużone z początku oczy rozglądać się już czujnie w poszukiwaniu poszlak. Wzrok prędko przyzwyczają się do panujących niżej ciemności, lecz okolica nie zdradza żadnych przejawów nadzwyczajności. Po kilku minutach zgrabnie ląduje na miękkości mchu, pewnie chwytając miotłę. Krótką chwilę przyzwyczaja się do podłoża po kilkugodzinnym utrzymywaniu się w powietrzu - najpierw trening z resztą Sów na boisku, później lot do Derbyshire i obserwacja lasu. Szczęśliwie przyzwyczajony jest do podobnych przepraw, kilka razy w tygodniu podróżując przecież przez Morze Celtyckie z Cork do Kornwalii, po tylu latach ćwiczeń nawet wprawniej czując się na wysokościach, niż na ziemi. Wybałusza szeroko oczy, gwałtownie odwracając się za siebie i dostrzegając przepraszający gest Weasley'a. Na jedno uderzenie serca pojawia się w głowie myśl, że to moment, w którym należy wyciągnąć już różdżkę, której nie ma jeszcze w dłoni. Ile zajmuje mu sięgnięcie za pazuchę - sekundę, trzy, pięć? Już pluje sobie w brodę na własne gapiostwo, że powinien być przygotowany na każdą, ale to każdą ewentualność, a tu już pierwsza wtopa. Rozważania nie trwają jednak długo, bo po kilku przestąpionych krokach w kierunku groty rozlega się ryk. Olbrzymy. Zastyga w miejscu i przechodzi go nagły dreszcz. Zwraca się w kierunku towarzyszy, słuchając ściszonego głosu Garfielda.
- Mogę zająć olbrzymy - oferuje się od razu, a pompująca w ciele krew napędzana adrenaliną nie dopuszczają do świadomości myśli o narastającym niebezpieczeństwie. Macha lekceważąco ręką na wzmiankę o nie narażaniu nikogo. - Poganiamy się po lesie, są wolne, ale uparte, więc trochę nam to zajmie i kupię wam czas. - Choć zna się co nieco na magicznych stworzeniach, tak nigdy przesadnie się nimi nie interesuje, zwłaszcza olbrzymami. - Myślicie, że to jedyne zabezpieczenie? Dalej dacie sobie radę sami? - dopytuje, bo choć pozostawione w lesie stworzenia sprawiają wrażenie strażników, to nie mają pewności co czeka ich w środku. Wzrokiem zaś, zamiast sięgać swych towarzyszy, rozgląda się już po okolicy, oceniając zagęstnienie drzew i potencjalne kierunki lotu. - Mogę też ich kawałek wyprowadzić, chwilę zajmować, zgubić, a później do was wrócić. Biegające olbrzymy zrobią tu niemałe zamieszanie, będą wiedzieć, że tu byliśmy, więc wzmocnią zabezpieczenia - myśli na głos, bo nie zna szczegółów dalszego planu, kiedy mają zamiar tu wrócić i zrobić ze szmalcownikami. Odciąganie olbrzymów i wchodzenie do groty nie idzie w parze z założeniami, jakie Moore przedstawia Ianowi wcześniej w Kornwalii - ”Z dala od kłopotów, by nikt nas nie zauważył.” Smith przenosi wzrok na przełożonego i patrzy nań wyczekująco. To od jego decyzji zależy co zrobią, bo choć młody aż czuje wibrującą w ciele ekscytację, rwąc się do akcji, to przecież wie, że obowiązek jest najważniejszy i nie wyrwie się do przodu bez przyzwolenia.
Ian Smith
Zawód : stolarz, lotnik w oddziale łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
and the only solution
is to stand and fight
is to stand and fight
OPCM : 10 +2
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Głośne lądowanie Garry’ego sprawiło, że dreszcz przebiegł mu po plecach, ale w rzuconym przyjacielowi spojrzeniu nie było nagany; zatrzymał na nim wzrok jedynie na sekundę, upewniając się, że wszystko było w porządku – a później czujnie rozejrzał się dookoła, na parę chwil wstrzymując powietrze. Dłoń odruchowo sięgnęła po różdżkę, poza kilkoma spłoszonymi ptakami nic jednak się nie poruszyło – drzewa były nieruchome, a cichy szelest liści z całą pewnością wywołany był wyłącznie wiatrem.
Trzymał się blisko ich cienia, od czasu do czasu spoglądając w górę, żeby odnaleźć poruszającą się z wprawą sylwetkę lawirującego pod koronami Iana. Początkowe wątpliwości co do zabrania go na tę misję zaczęły topnieć, bo chociaż chłopakowi trudno odmówić było brawury – to wydawał się również skutecznie ją powściągać, słuchając uważnie wtedy, gdy było to konieczne. Wypuścił powoli powietrze z płuc, opuszczając wzrok i starając się wypatrzeć źródło kołyszących się drzew – musieli znajdować się blisko – ale niebezpieczeństwo najpierw usłyszał, a dopiero później je dostrzegł.
Zatrzymał się natychmiast, nieruchomiejąc, ze spojrzeniem utkwionym w szarej masie, którą sekundę wcześniej omyłkowo wziął za głaz. – Psidwacza mać – zaklął cicho, choć nie miało to znaczenia; jego głos zginął w ogłuszającym ryku, wydobywającym się z gardła olbrzyma. Olbrzyma. I to jednego z dwóch. Zrobił krok do tyłu, przywierając plecami do drzewa, akurat w momencie, gdy jeden z gigantów zamachnął się, ciskając potężnym kamieniem – pocisk uderzył w szeroki pień jakeś dwadzieścia metrów od nich, a William miał wrażenie, że ziemia pod jego stopami zadrżała. Jak mieli chociażby zbliżyć się do wejścia?
Zauważył, że Garfield już zasygnalizował do Iana, gdy więc wszyscy znaleźli się z powrotem na ziemi, zawołał towarzyszy na bok, szukając osłony za ścianą drzew. Nachylił się niżej, opierając dłonie o uda; słuchając słów przyjaciela i przez cały czas myśląc gorączkowo. Zaatakowanie olbrzymów nie wchodziło w grę, i to nie tylko dlatego, że było ich zbyt mało; ich zadaniem był zwiad – nie mogli więc zaalarmować wrogów, że się nimi interesują; gdyby tak się stało, narobiliby więcej szkody niż pożytku. – Nie możemy się ich p-p-pozbyć – odpowiedział Garry’emu; co prawda znał zaklęcie, które mogłoby w teorii deportować ich problem w inne miejsce, ale po pierwsze: nigdy jeszcze go nie używał, a po drugie – był prawie pewien, że nie udałoby mu się to przy pierwszej próbie. A już na pewno nie dwa razy pod rząd. Pokręcił głową. – Jeśli szmalcownicy stracą strażników, zastąpią ich innymi zab-b-bezpieczeniami, a my nie będziemy wiedzieć, jakimi – wyjaśnił swój punkt widzenia. – Jeśli zorientują się, że tu węszymy, to też na p-p-pewno się na nas przygotują. Musimy zebrać jak najwięcej informacji dla g-g-grupy uderzeniowej, ale tak, żeby ich nie zaalarmować – zgodził się z Ianem, jego spostrzeżenie było słuszne. Pomysł, by samodzielnie stał się przynętą na olbrzymy sprawił, że serce zatrzymało mu się na sekundę; zgromił Garry’ego spojrzeniem, czy on mówił poważnie? Otworzył usta, stanowcze wykluczone zatańczyło na wargach, ale właściwie – było to rozwiązanie, które mogło zadziałać. Samotny lotnik niekoniecznie musiał zostać uznany za szpiega, łącznicy poruszali się po kraju ciągle; on sam nie raz i nie dwa wpadł na szmalcowników, kilkakrotnie został też zauważony. Zacisnął zęby, sięgając dłonią do twarzy i pocierając policzek; myślał gorączkowo, szukając lepszej strategii – ale każdy plan, który przychodził mu do głowy, miał więcej dziur niż rozwiązanie zaproponowane przez Garry’ego i Iana. – Ian może je odciągnąć – zgodził się; sam chyba nie wierzył, że to robi. Mógłby przysiąc, że przez chwilę czuł na sobie rozczarowane spojrzenie Rodericka – ale odepchnął je od siebie, powtarzając sobie, że przecież młody miał sobie z tym poradzić; widział go na miotle, jeśli będzie utrzymywał rozsądny dystans – nic mu się nie stanie. – Pojedynczy lotnik nie p-p-powinien wywołać na tyle dużego popłochu, by szmalcownicy zdecydowali się na przerobienie całego systemu pułapek. Ale – przeniósł wzrok z Iana na Garry’ego – na p-p-pewno nie umknie im zamieszanie, ktoś przyjdzie sprawdzić, co się dzieje. Musimy zadziałać szybko, skupić się na samym wejściu, sp-p-prawdzić, czy coś jeszcze je blokuje – i zwiewać, wszyscy troje. – Nie mogli pozwolić sobie na potyczkę z członkami grupy. – Smith – zwrócił się do najmłodszego z lotników, jednocześnie sięgając dłonią do zapięcia zegarka ojca. – Daj nam pięć minut, nie więcej. Odwróć ich uwagę, a p-p-później zgub i wracaj, jeśli zajmie ci to więcej czasu – polecę po ciebie – powiedział poważnie. Wyciągnął w jego stronę zegarek, gestem pokazując, by go wziął. – Jeśli coś p-p-pójdzie nie tak, uciekaj i ratuj siebie. Jesteś ważniejszy dla sprawy niż te informacje. – Ważniejszy dla mnie, przemkęło mu przez myśl, ale nie powiedział tego głośno, zresztą: wierzył, że nie chodziło mu wcale o to. Każdy członek podziemia był cenny, w razie porażki misji mogli obmyślić inny plan – ale życia nie mogło wrócić nic. Zacisnął krótko palce na ramieniu młodego lotnika. – Zrozumiano? – zapytał; nie miał zamiaru nigdzie go puścić bez tej deklaracji.
Trzymał się blisko ich cienia, od czasu do czasu spoglądając w górę, żeby odnaleźć poruszającą się z wprawą sylwetkę lawirującego pod koronami Iana. Początkowe wątpliwości co do zabrania go na tę misję zaczęły topnieć, bo chociaż chłopakowi trudno odmówić było brawury – to wydawał się również skutecznie ją powściągać, słuchając uważnie wtedy, gdy było to konieczne. Wypuścił powoli powietrze z płuc, opuszczając wzrok i starając się wypatrzeć źródło kołyszących się drzew – musieli znajdować się blisko – ale niebezpieczeństwo najpierw usłyszał, a dopiero później je dostrzegł.
Zatrzymał się natychmiast, nieruchomiejąc, ze spojrzeniem utkwionym w szarej masie, którą sekundę wcześniej omyłkowo wziął za głaz. – Psidwacza mać – zaklął cicho, choć nie miało to znaczenia; jego głos zginął w ogłuszającym ryku, wydobywającym się z gardła olbrzyma. Olbrzyma. I to jednego z dwóch. Zrobił krok do tyłu, przywierając plecami do drzewa, akurat w momencie, gdy jeden z gigantów zamachnął się, ciskając potężnym kamieniem – pocisk uderzył w szeroki pień jakeś dwadzieścia metrów od nich, a William miał wrażenie, że ziemia pod jego stopami zadrżała. Jak mieli chociażby zbliżyć się do wejścia?
Zauważył, że Garfield już zasygnalizował do Iana, gdy więc wszyscy znaleźli się z powrotem na ziemi, zawołał towarzyszy na bok, szukając osłony za ścianą drzew. Nachylił się niżej, opierając dłonie o uda; słuchając słów przyjaciela i przez cały czas myśląc gorączkowo. Zaatakowanie olbrzymów nie wchodziło w grę, i to nie tylko dlatego, że było ich zbyt mało; ich zadaniem był zwiad – nie mogli więc zaalarmować wrogów, że się nimi interesują; gdyby tak się stało, narobiliby więcej szkody niż pożytku. – Nie możemy się ich p-p-pozbyć – odpowiedział Garry’emu; co prawda znał zaklęcie, które mogłoby w teorii deportować ich problem w inne miejsce, ale po pierwsze: nigdy jeszcze go nie używał, a po drugie – był prawie pewien, że nie udałoby mu się to przy pierwszej próbie. A już na pewno nie dwa razy pod rząd. Pokręcił głową. – Jeśli szmalcownicy stracą strażników, zastąpią ich innymi zab-b-bezpieczeniami, a my nie będziemy wiedzieć, jakimi – wyjaśnił swój punkt widzenia. – Jeśli zorientują się, że tu węszymy, to też na p-p-pewno się na nas przygotują. Musimy zebrać jak najwięcej informacji dla g-g-grupy uderzeniowej, ale tak, żeby ich nie zaalarmować – zgodził się z Ianem, jego spostrzeżenie było słuszne. Pomysł, by samodzielnie stał się przynętą na olbrzymy sprawił, że serce zatrzymało mu się na sekundę; zgromił Garry’ego spojrzeniem, czy on mówił poważnie? Otworzył usta, stanowcze wykluczone zatańczyło na wargach, ale właściwie – było to rozwiązanie, które mogło zadziałać. Samotny lotnik niekoniecznie musiał zostać uznany za szpiega, łącznicy poruszali się po kraju ciągle; on sam nie raz i nie dwa wpadł na szmalcowników, kilkakrotnie został też zauważony. Zacisnął zęby, sięgając dłonią do twarzy i pocierając policzek; myślał gorączkowo, szukając lepszej strategii – ale każdy plan, który przychodził mu do głowy, miał więcej dziur niż rozwiązanie zaproponowane przez Garry’ego i Iana. – Ian może je odciągnąć – zgodził się; sam chyba nie wierzył, że to robi. Mógłby przysiąc, że przez chwilę czuł na sobie rozczarowane spojrzenie Rodericka – ale odepchnął je od siebie, powtarzając sobie, że przecież młody miał sobie z tym poradzić; widział go na miotle, jeśli będzie utrzymywał rozsądny dystans – nic mu się nie stanie. – Pojedynczy lotnik nie p-p-powinien wywołać na tyle dużego popłochu, by szmalcownicy zdecydowali się na przerobienie całego systemu pułapek. Ale – przeniósł wzrok z Iana na Garry’ego – na p-p-pewno nie umknie im zamieszanie, ktoś przyjdzie sprawdzić, co się dzieje. Musimy zadziałać szybko, skupić się na samym wejściu, sp-p-prawdzić, czy coś jeszcze je blokuje – i zwiewać, wszyscy troje. – Nie mogli pozwolić sobie na potyczkę z członkami grupy. – Smith – zwrócił się do najmłodszego z lotników, jednocześnie sięgając dłonią do zapięcia zegarka ojca. – Daj nam pięć minut, nie więcej. Odwróć ich uwagę, a p-p-później zgub i wracaj, jeśli zajmie ci to więcej czasu – polecę po ciebie – powiedział poważnie. Wyciągnął w jego stronę zegarek, gestem pokazując, by go wziął. – Jeśli coś p-p-pójdzie nie tak, uciekaj i ratuj siebie. Jesteś ważniejszy dla sprawy niż te informacje. – Ważniejszy dla mnie, przemkęło mu przez myśl, ale nie powiedział tego głośno, zresztą: wierzył, że nie chodziło mu wcale o to. Każdy członek podziemia był cenny, w razie porażki misji mogli obmyślić inny plan – ale życia nie mogło wrócić nic. Zacisnął krótko palce na ramieniu młodego lotnika. – Zrozumiano? – zapytał; nie miał zamiaru nigdzie go puścić bez tej deklaracji.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Do pewnego stopnia podzielałem punkt widzenia Billiego. Jednak gdybym miał oceniać, ich rolą bynajmniej nie było wznoszenie alarmu; bacząc na ich ryk, jeśli ktokolwiek rezydował w środku — zdołał już przywyknąć do podobnych odgłosów i najpewniej o nich zapomnieć. — Uważam, że macie rację - jeśli nas zauważą, z pewnością będą chcieli przygotować się na atak — przytaknąłem, zgadzając się z twierdzeniem, że szmalcownicy spróbowaliby zastąpić obecne zabezpieczenia innymi. — Acz nie zapominajmy, że organizacja równie silnych zabezpieczeń zabrałaby im czas, którego nie mają. Grupa uderzeniowa chyba nie planuje długo zwlekać z atakiem? Inaczej ten rekonesans nie ma sensu. Optymistycznie założyłem, że nikt do czasu ataku nie zauważyłby zmian w krajobrazie — z mojego punktu widzenia powinni wyruszyć tuż po tym, jak otrzymają informacje na temat lokalizacji kryjówki. Namierzenie jej pozycji było zresztą najważniejszym elementem całej misji. Pomyślałem, że dobrym sposobem byłoby w jakiś sposób pozbyć się tych bestii, aby drużyna szturmowa mogła sprawniej przeprowadzić misję — musiałem się jednak zgodzić z Billym. — Jednak to prawda, zaplanowany atak z zaskoczenia zapewni większą przewagę, nie warto narażać misji — usunięcie olbrzymów może i było dobrym pomysłem, ale bazowało na łucie szczęścia. Ktoś mógłby akurat wyjść z kryjówki, tym samym alarmując resztę, że strażnicy opuścili swój posterunek, nie mówiąc już o dysproporcji sił, gdyby nakryli nas w trakcie walki.
Przeszliśmy do planowania konkretów, a obaj z chłopaków — choć z wyraźnymi oporami tego dowodzącego — zgodzili się, by Ian zajął się odwracaniem uwagi strażników. Dalsze wytyczne zaproponowane przez Billiego nie podlegały dyskusji, obaj wiedzieliśmy, że mamy tutaj jasne cele do zrealizowania. — Wciąż uważam, że zadaniem olbrzymów jest spłaszać i zabijać, nie ostrzegać — wtrąciłem tylko, gdy Billy uznał, że szmalcownicy mogliby zareagować na zamieszanie. Moim zdaniem, gdyby mieli reagować na każdy ich hałas, wystawiliby tu po prostu choć jednego człowieka, a przecież na horyzoncie nie było widać żywej, ludzkiej duszy. — No dobra, wszystko jasne. Lepiej znasz się na technicznych zabezpieczeniach, więc rzuć okiem, a ja spróbuję rzucić Carpiene — zaproponowałem. Lotnik od zawsze wydawał mi się bardziej spostrzegawczy, miał też lepszy zmysł techniczny — ja nie wiedziałbym, za czym się rozglądać. Dużo pewniej odnajdywałem się w operowaniu magią defensywną. — Ian, uważaj na siebie — spojrzałem na niego, dopiero teraz przyswajając pewną nutę niepewności. Jeśli temu chłopakowi coś się stanie, to ja go tam posłałem. To ja będę mieć go na sumieniu.
Teraz jednak scena należała do niego.
Przeszliśmy do planowania konkretów, a obaj z chłopaków — choć z wyraźnymi oporami tego dowodzącego — zgodzili się, by Ian zajął się odwracaniem uwagi strażników. Dalsze wytyczne zaproponowane przez Billiego nie podlegały dyskusji, obaj wiedzieliśmy, że mamy tutaj jasne cele do zrealizowania. — Wciąż uważam, że zadaniem olbrzymów jest spłaszać i zabijać, nie ostrzegać — wtrąciłem tylko, gdy Billy uznał, że szmalcownicy mogliby zareagować na zamieszanie. Moim zdaniem, gdyby mieli reagować na każdy ich hałas, wystawiliby tu po prostu choć jednego człowieka, a przecież na horyzoncie nie było widać żywej, ludzkiej duszy. — No dobra, wszystko jasne. Lepiej znasz się na technicznych zabezpieczeniach, więc rzuć okiem, a ja spróbuję rzucić Carpiene — zaproponowałem. Lotnik od zawsze wydawał mi się bardziej spostrzegawczy, miał też lepszy zmysł techniczny — ja nie wiedziałbym, za czym się rozglądać. Dużo pewniej odnajdywałem się w operowaniu magią defensywną. — Ian, uważaj na siebie — spojrzałem na niego, dopiero teraz przyswajając pewną nutę niepewności. Jeśli temu chłopakowi coś się stanie, to ja go tam posłałem. To ja będę mieć go na sumieniu.
Teraz jednak scena należała do niego.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Grota Poole'a
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire