Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire
Wioska Hassop
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wioska Hassop
Wraz ze wzrostem wydobycia w okolicznych kopalniach ołowiu, wzrosła liczba domów, których skupisko przerodziło się w znaną dziś wioskę Hassop. Większość mieszkańców to mugole lub czarodzieje mugolskiego pochodzenia. Główną atrakcją wioski jest Hassop Hall, była siedziba rodziny Eyre, rzekomych założycieli i pierwszych osadników wioski. Podobno włazy znajdujące się w piwnicy posiadłości nie służą jedynie do ozdoby. Odpowiednio silny mugol lub sprytny czarodziej nie powinien mieć problemu z podniesieniem włazu i zajrzeniem do starych szybów kopalni.
Kiedy oddał wspomnienie czuł się dziwnie - jakby coś było nie na miejscu. Wiedział, że oddał wspomnienie dobrowolnie, pamiętał to - i pamiętał jeszcze przesłuchanie, ale to wszystko o czym opowiadał wydawało się być tak odrealnione i obce, że nie był tak naprawdę pewny czy to naprawdę miało miejsce - ale czy kłamał? Na pewno kłamał... Nie mogło być inaczej! Kłamał je, okłamał na całym przesłuchaniu, bo przecież to brzmiało tak abstrakcyjnie - a jednocześnie czuł, że mówił prawdę. Nie plątał się, nie opowiadał tego w taki sposób w jaki normalnie by zmyślał, nie zastanawiał się nad doborem słów i...
Nawet nie oponował, nie walczył i nie stawiał się. Nie miał siły, czując jak jego ciało wciąż jest obolałe. Oddał nie należącą do niego różdżkę, w dłoni ściskając jedynie butelkę z wodą. Dał się skuć, zasłonić oczy choć jego ciało stanowczo się spięło po zaklęciu, wciąż mając nieprzyjemne wspomnienia z pobytów Tower.
Nie wykłócał się o lecenie na miotle - nie próbował nawet dyskutować w tym temacie, chociaż przecież był pewny, że może lecieć sam. Chciał to powiedzieć, a mimo to... nie mógł, nie był w stanie. Coś go powstrzymywało przed odezwaniem się, przed pyskowaniem.
Nie wiedział ile lecieli ani gdzie, nie interesował się tym, nie zadawał pytań. Był cicho, i mimo że dla kobiet mogło to być sygnałem, że po prostu współpracuje, dla niego siedzenie w podobnej ciszy nie było naturalne. Całą drogę zastanawiał się nad tym czy i co było prawdą z tego co powiedział? Mówił o oszukaniu szmalcowników, o ludziach z Tower... że zabił kogoś? Na próbę wyobrażenia sobie siebie samego w którejkolwiek z tych sytuacji robiło mu się słabo - ale przede wszystkim nie był w stanie zobaczyć żadnego scenariusza, w którym by tego dokonywał. Prędzej by go zabili, skopali, prędzej by tam zginął.
Ale czy tak się czuł? Jakby ledwo co znów temu uciekł - jakby ktoś go znów wyrwał ze śmierci...
Wzdrygnął się nieco, czując że lądowali. Zszedł w ciszy, samemu nawet nie wiedząc na co miałby liczyć w tym momencie. Był zagubiony zupełnie, co miał mówić, jak się odezwać? Nie miał ochoty ani sił, słuchając Justine jednym uchem, ale jakby to do niego nie dotarło - przynajmniej nie od razu.
Kiedy tylko zdjęto mu przepaskę i uwolniona z zaklęć, nie wykonał żadnego gwałtownego ruchu. Wyciągnął jedynie dłoń po swoją różdżkę.
- A torba? I wytrychy? Eliksiry, kryształ..? - rzucił cicho, zachrypłym głosem, nie wiedząc nawet, że eliksiry których użyczył mu Samuel zużył w podziemiach. Nie pamiętał tego. - O czym? Że mam się nie zbliżać do Kerstin? - bardziej stwierdził niż zapytał, nawet nie spoglądając na Justine, bo sama myśl go zabolała. Ale co innego miałby usłyszeć po tym jak go trzymali jak jakiegoś przestępcę? Przecież niczego nie zrobił! Nie wiedział... nie pamiętał czy coś zrobił... Nie wydawało mu się? To wszystko nie brzmiało jak coś, co on by zrobił. To nie mógł on... A może..? Może jednak..?
Ciężko było mu określić własne słowa, bo kiedy o nich myślał czuł pustkę - czuł, że czegoś brakowało i nie był w stanie dowiedzieć się czego. To była absurdalna historia przecież!
I może powinien się teleportować, próbować po prostu uciec, ale trzymał luźno swoją różdżkę, nawet nie próbując rzucić żadnego zaklęcia ani się teleportować. Nie był pewny, gdzie powinien się teleportować - gdzie się zaszyć, gdzie może uciec? Gdzie powinien...
Wbił wzrok w swoje stopy.
Czy rzeczywiście był mordercą? To o czym mówił... może po prostu źle przekazał te słowa? Dzieci, o których wspomniał... Ci szmalcownicy? Co było z nimi wszystkimi, co było z resztą, która się tam znalazła? Wzdrygnął się mimowolnie na to wszystko, czując jakiś dziwny mroźny i irytujący dreszcz. Może było mu zimno? To na pewno, czuł to.
Nawet nie oponował, nie walczył i nie stawiał się. Nie miał siły, czując jak jego ciało wciąż jest obolałe. Oddał nie należącą do niego różdżkę, w dłoni ściskając jedynie butelkę z wodą. Dał się skuć, zasłonić oczy choć jego ciało stanowczo się spięło po zaklęciu, wciąż mając nieprzyjemne wspomnienia z pobytów Tower.
Nie wykłócał się o lecenie na miotle - nie próbował nawet dyskutować w tym temacie, chociaż przecież był pewny, że może lecieć sam. Chciał to powiedzieć, a mimo to... nie mógł, nie był w stanie. Coś go powstrzymywało przed odezwaniem się, przed pyskowaniem.
Nie wiedział ile lecieli ani gdzie, nie interesował się tym, nie zadawał pytań. Był cicho, i mimo że dla kobiet mogło to być sygnałem, że po prostu współpracuje, dla niego siedzenie w podobnej ciszy nie było naturalne. Całą drogę zastanawiał się nad tym czy i co było prawdą z tego co powiedział? Mówił o oszukaniu szmalcowników, o ludziach z Tower... że zabił kogoś? Na próbę wyobrażenia sobie siebie samego w którejkolwiek z tych sytuacji robiło mu się słabo - ale przede wszystkim nie był w stanie zobaczyć żadnego scenariusza, w którym by tego dokonywał. Prędzej by go zabili, skopali, prędzej by tam zginął.
Ale czy tak się czuł? Jakby ledwo co znów temu uciekł - jakby ktoś go znów wyrwał ze śmierci...
Wzdrygnął się nieco, czując że lądowali. Zszedł w ciszy, samemu nawet nie wiedząc na co miałby liczyć w tym momencie. Był zagubiony zupełnie, co miał mówić, jak się odezwać? Nie miał ochoty ani sił, słuchając Justine jednym uchem, ale jakby to do niego nie dotarło - przynajmniej nie od razu.
Kiedy tylko zdjęto mu przepaskę i uwolniona z zaklęć, nie wykonał żadnego gwałtownego ruchu. Wyciągnął jedynie dłoń po swoją różdżkę.
- A torba? I wytrychy? Eliksiry, kryształ..? - rzucił cicho, zachrypłym głosem, nie wiedząc nawet, że eliksiry których użyczył mu Samuel zużył w podziemiach. Nie pamiętał tego. - O czym? Że mam się nie zbliżać do Kerstin? - bardziej stwierdził niż zapytał, nawet nie spoglądając na Justine, bo sama myśl go zabolała. Ale co innego miałby usłyszeć po tym jak go trzymali jak jakiegoś przestępcę? Przecież niczego nie zrobił! Nie wiedział... nie pamiętał czy coś zrobił... Nie wydawało mu się? To wszystko nie brzmiało jak coś, co on by zrobił. To nie mógł on... A może..? Może jednak..?
Ciężko było mu określić własne słowa, bo kiedy o nich myślał czuł pustkę - czuł, że czegoś brakowało i nie był w stanie dowiedzieć się czego. To była absurdalna historia przecież!
I może powinien się teleportować, próbować po prostu uciec, ale trzymał luźno swoją różdżkę, nawet nie próbując rzucić żadnego zaklęcia ani się teleportować. Nie był pewny, gdzie powinien się teleportować - gdzie się zaszyć, gdzie może uciec? Gdzie powinien...
Wbił wzrok w swoje stopy.
Czy rzeczywiście był mordercą? To o czym mówił... może po prostu źle przekazał te słowa? Dzieci, o których wspomniał... Ci szmalcownicy? Co było z nimi wszystkimi, co było z resztą, która się tam znalazła? Wzdrygnął się mimowolnie na to wszystko, czując jakiś dziwny mroźny i irytujący dreszcz. Może było mu zimno? To na pewno, czuł to.
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Wszystko o czym wspomniał - jego rzeczy - miała ze sobą Maeve, która po wylądowaniu podała mu je, a potem zgodnie z ich umową oddaliła się. Nie całkowicie, jednak na tyle by móc w razie czego zareagować. Wszystko znalazło się na ziemi przed nim. Zostali sami. On i ona. Uniosła brwi na wypowiedziane słowa, by później unieść kącik ust w gorzkim geście uśmiechu. Jasne tęczówki zmierzyły chłopaka przed nią wymęczonego ostatnimi przeżyciami, pozbawionego ich wspomnienia, które sam z własnej woli im oddał. Nie współczuła mu. Nie ufała mu też. Dlaczego Samuel nie zaprotestował? Może nie zdążył? W tej chwili to już i tak nie miało znaczenia. Przeszłości nie byli w stanie zmienić. A ona sama postawiona była przed faktem dokonanym więcej niż raz. Problematycznym - dla niej samej. Mogła tylko dostosować się do zaistniałej wtedy sytuacji, kiedy nie było czasu, żeby spróbować jakoś zaradzić pojawiającemu się problemowi.
Ale wypowiedziane przez Thomasa dobrze wróżyły. Skoro wiedział o czym chciała rozmawiać powinno pójść szybciej. Sprawa była w gruncie rzeczy prosta i nie powinna zająć więcej niż chwilę. Jej też nie uśmiechało się prowadzić długie monologi. Nie spała już pewnie z dwadzieścia godzin i odczuwała skutki zmęczenia. W końcu, była tylko człowiekiem. Potrzebowała odpoczynku i snu. Potrzebowała jedzenia. Choć wiedziała, że czasem zwyczajnie ignorowała niektóre potrzeby rzucając się w wir pracy. Teraz już tak nie mogła. Choć po prawdzie, wizja posiadania dziecka przerażała ją bardziej, niż cokolwiek innego z czym mierzyć się miała. Nie nadawała się na matkę. Była o tym przekonana. A co gorsze, mogła osierić to dziecko, zanim miało nauczyć się mówić. Zrezygnowała tego - z rodziny, dzieci. Choć nadal pamiętała twarz małej blondwłosej Margo i Freddiego. Jej dzieci. Nigdy nienarodzonych, nigdy nie istniejących a doskonale pamiętała uczucie noszenia każdego z nich w brzuchu. Jeszcze dokładniej moment w którym wyszła z domu z niebieskimi drzwiami, pozostawiając je za sobą na zawsze. Wybierając walkę, stawiając świat nad to, co zrodzone było z niej samej. Czy drugi raz będzie umiała podjąć się takiej decyzji. Może od samego początku powinna załatwić tą sprawę sama. Ale teraz już wiedział.
- Skoro się domyślasz, to ułatwia sprawę. - powiedziała wkładając dłonie w kieszenie płaszcza. - Cieszę się, że to sobie wyjaśniliśmy i nie zbliżysz się więcej do niej. - powiedziała, bardziej licząc na łut szczęścia i zgodę z jego strony niż otwarty bunt. Ale sądziła, że jej nadzieję są płonne. - Obyśmy nie musieli się spotykać ponownie. - wypowiedziała jeszcze jedne słowa. Słowa pożegnania. Skoro wiedział, że ma się do niej nie zbliżać, wiedział też że była jej siostrą. Wiedział, że była poszukiwana. Niebezpieczna nie tylko z nazwy. To przekaz powinien jasno i prosto dotrzeć. Kerstin będzie zła, może zrozpaczona, ale na tej wojnie każdy musiał dokonać poświęceń. A ona wiedziała dokładnie jaka jest stawka, kiedy postanowiła zamieszkać z nimi. Złamane serce, kiedyś zdrowieje. Może nie takie samo jak wcześniej. Może bardziej ostrożne. Może trochę inne. Ale życie toczy się dalej, a razem z nim oni również.
Ale wypowiedziane przez Thomasa dobrze wróżyły. Skoro wiedział o czym chciała rozmawiać powinno pójść szybciej. Sprawa była w gruncie rzeczy prosta i nie powinna zająć więcej niż chwilę. Jej też nie uśmiechało się prowadzić długie monologi. Nie spała już pewnie z dwadzieścia godzin i odczuwała skutki zmęczenia. W końcu, była tylko człowiekiem. Potrzebowała odpoczynku i snu. Potrzebowała jedzenia. Choć wiedziała, że czasem zwyczajnie ignorowała niektóre potrzeby rzucając się w wir pracy. Teraz już tak nie mogła. Choć po prawdzie, wizja posiadania dziecka przerażała ją bardziej, niż cokolwiek innego z czym mierzyć się miała. Nie nadawała się na matkę. Była o tym przekonana. A co gorsze, mogła osierić to dziecko, zanim miało nauczyć się mówić. Zrezygnowała tego - z rodziny, dzieci. Choć nadal pamiętała twarz małej blondwłosej Margo i Freddiego. Jej dzieci. Nigdy nienarodzonych, nigdy nie istniejących a doskonale pamiętała uczucie noszenia każdego z nich w brzuchu. Jeszcze dokładniej moment w którym wyszła z domu z niebieskimi drzwiami, pozostawiając je za sobą na zawsze. Wybierając walkę, stawiając świat nad to, co zrodzone było z niej samej. Czy drugi raz będzie umiała podjąć się takiej decyzji. Może od samego początku powinna załatwić tą sprawę sama. Ale teraz już wiedział.
- Skoro się domyślasz, to ułatwia sprawę. - powiedziała wkładając dłonie w kieszenie płaszcza. - Cieszę się, że to sobie wyjaśniliśmy i nie zbliżysz się więcej do niej. - powiedziała, bardziej licząc na łut szczęścia i zgodę z jego strony niż otwarty bunt. Ale sądziła, że jej nadzieję są płonne. - Obyśmy nie musieli się spotykać ponownie. - wypowiedziała jeszcze jedne słowa. Słowa pożegnania. Skoro wiedział, że ma się do niej nie zbliżać, wiedział też że była jej siostrą. Wiedział, że była poszukiwana. Niebezpieczna nie tylko z nazwy. To przekaz powinien jasno i prosto dotrzeć. Kerstin będzie zła, może zrozpaczona, ale na tej wojnie każdy musiał dokonać poświęceń. A ona wiedziała dokładnie jaka jest stawka, kiedy postanowiła zamieszkać z nimi. Złamane serce, kiedyś zdrowieje. Może nie takie samo jak wcześniej. Może bardziej ostrożne. Może trochę inne. Ale życie toczy się dalej, a razem z nim oni również.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Domyślał się, był pewny tego - że o tym będzie chciała mówić. Będzie chciała mu grozić? Zabraniać? Mówić jak bardzo nie zasłużył na jej siostrę? Może i nie zasłużył, ale na Jeanie wtedy też nie zasłużył... Wszystko może byłoby lepsze, gdyby się teraz wycofał. Może, gdyby po prostu nie wrócił do domu - powie o tym Kerstin, że go widziała? O tym co zrobił? Czy jeśli Kerry znów pojawi się w domu Bathildy... nie, nie mógł nie wrócić do domu. To wszystko się wyda! Tym bardziej, że i Marcel był w Zakonie, współpracował z tymi ludźmi. Na pewno by się dowiedział prędzej czy później, znów miał do niego pretensje, znów go wyzywał.
Powinien odpuścić. Oczywiście, że tak by było łatwiej.
Kucnął po prostu przy swojej torbie, przeglądając czy wszystko na pewno było - bo nie miał wiele i utrata czegokolwiek mogła być problematyczna. Cóż, rzecz jasna niczego nie brakowało, ale nawet gdyby brakowało... czy nie powinien wtedy winić o to samego siebie? Ten mróz, kiedy wyszedł z wody...
- Niedoczekanie - burknął pod nosem, marszcząc brwi. Nie czuł się teraz jakby był w stanie się jej pokazać - nie w takim stanie. W takim stanie nawet nie powinien wracać do domu! Ale chyba będzie musiał... Nawet jeśli czuł się tak dziwnie i pusto, niepewnie, z tak ogromnym poczuciem winy, które mu ciążyło. Wyglądał jak siedem nieszczęść.
Nie chciał jej zostawić, tak po prostu. Nie, nie mógł... Nie chciał. Dlaczego jej siostra miałaby się w to wtrącać? To nie była przecież jej sprawa! Kerstin nie była bezpieczniejsza chodząc po dolinie, mając na co dzień kontakt z członkami Zakonu Feniksa - mieszkając z nimi pod jednym dachem! Wiedzieli przecież o tym, przynajmniej Michael kiedy osądzał go o jakieś niecne plany co do wydania ich wszystkich. Nie zrobił tego przez ostatni czas, dlaczego nagle miałby zmienić zdanie co do tego wszystkiego?
Nawet nie był już pewny, kto po której był stronie. Może to wyjaśniało, dlaczego Marcel współpracował z Zakonem? Wyraźnie jednym z wymogów wstąpienia w ich szeregi była niechęć do niego.
Chociaż czy mógł się dziwić? Sam wszystko psuł, a teraz nawet nie był pewny, co tak naprawdę zrobił wtedy, dzień wcześniej... co powinien zrobić teraz. Gdzie pójść? Wrócić do doliny? Nie czuł się na teleportację czy spacer, przyzywanie miotły... Może powinien się zatrzymać gdzieś w mieście? A może po prostu gdzieś pod drzewem, śniegi w końcu w niektórych miejscach już topniały...
Podniósł się z kucek, przerzucając torbę przez ramię i wyraźnie wahając się jeszcze, nie będąc pewnym, gdzie powinien się udać.
Powinien odpuścić. Oczywiście, że tak by było łatwiej.
Kucnął po prostu przy swojej torbie, przeglądając czy wszystko na pewno było - bo nie miał wiele i utrata czegokolwiek mogła być problematyczna. Cóż, rzecz jasna niczego nie brakowało, ale nawet gdyby brakowało... czy nie powinien wtedy winić o to samego siebie? Ten mróz, kiedy wyszedł z wody...
- Niedoczekanie - burknął pod nosem, marszcząc brwi. Nie czuł się teraz jakby był w stanie się jej pokazać - nie w takim stanie. W takim stanie nawet nie powinien wracać do domu! Ale chyba będzie musiał... Nawet jeśli czuł się tak dziwnie i pusto, niepewnie, z tak ogromnym poczuciem winy, które mu ciążyło. Wyglądał jak siedem nieszczęść.
Nie chciał jej zostawić, tak po prostu. Nie, nie mógł... Nie chciał. Dlaczego jej siostra miałaby się w to wtrącać? To nie była przecież jej sprawa! Kerstin nie była bezpieczniejsza chodząc po dolinie, mając na co dzień kontakt z członkami Zakonu Feniksa - mieszkając z nimi pod jednym dachem! Wiedzieli przecież o tym, przynajmniej Michael kiedy osądzał go o jakieś niecne plany co do wydania ich wszystkich. Nie zrobił tego przez ostatni czas, dlaczego nagle miałby zmienić zdanie co do tego wszystkiego?
Nawet nie był już pewny, kto po której był stronie. Może to wyjaśniało, dlaczego Marcel współpracował z Zakonem? Wyraźnie jednym z wymogów wstąpienia w ich szeregi była niechęć do niego.
Chociaż czy mógł się dziwić? Sam wszystko psuł, a teraz nawet nie był pewny, co tak naprawdę zrobił wtedy, dzień wcześniej... co powinien zrobić teraz. Gdzie pójść? Wrócić do doliny? Nie czuł się na teleportację czy spacer, przyzywanie miotły... Może powinien się zatrzymać gdzieś w mieście? A może po prostu gdzieś pod drzewem, śniegi w końcu w niektórych miejscach już topniały...
Podniósł się z kucek, przerzucając torbę przez ramię i wyraźnie wahając się jeszcze, nie będąc pewnym, gdzie powinien się udać.
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
Miała już odejść. Uznać sprawę za zakończoną i właściwie odwróciła się na pięcie, zamierzając własnie to zrobić kiedy on schylał się, żeby zebrać swoje rzeczy. Ale jedno słowo, bąknięcie padające z jego ust zatrzymało ją w pół kroku. Odwróciła się energicznie spoglądając na niego z góry. Pieprzony egoistyczny dzieciak, który nadal sądził że świat kręcił się wokół jego widzimisię i zachcianek. Że wszystko ułoży się tylko i wyłącznie dzięki dobrej myśli. Kerstin była bezpieczna, bo nie zdradzała swojego nazwiska. Nawet jeśli ktoś wiedział, że posiadali nie magiczną siostrę, nie wiedzieli jak wyglądała. Ale wszystko było kruche, a choć Kerstin w teorii dorosła tej sprawy nie mogła zostawić. Był lepem na kłopoty, do tego nie ufała mu wcale. Nie mogła, nie miała żadnych podstaw. W co miał uwierzyć, w naiwne wszystko się jakoś ułoży. Czy że miłość przezwycięży wszystko. Wiadomość z ostatniej chwili - tak płonne nadzieje spełniały się jedynie w bajkach, których autorzy od samego początku kreowali losy zarówno świata, jak i znajdujących się tam jednostek. Tam wygrywało zawsze dobro. Tam miłość była w stanie przezwyciężyć wszystko. Tutaj… Tutaj sprawy miały się inaczej.
Ale przecież się nie spodziewała. Że ta rozmowa pójdzie tak szybko i tak gładko. Chociaż po cichu szczerze na to liczyła. Nie miała na nią chęci i czasu. Była rozdrażniona, a to sprawiało, że szybko kończyła jej się cierpliwość.
- A mogliśmy sobie to darować. - powiedziała więc wzdychając do siebie samej. Naprawdę mogli. Ona była w stanie dopiąć swego, a on nie był w stanie nic z tym zrobić. Naprawdę tego nie dostrzegał, czy nadal wierzył w swoje będzie dobrze. Zdecydowanie był naiwnym głupkiem. Szkodliwym, choć trudno powiedzieć czy z rozmysłem, czy jedynie przez przypadek.
- Nie dociera to do ciebie, prawda? - zapytała retorycznie, ale nie czekała na odpowiedź. Poznawszy już jego nawyki nie liczyła na nic więcej niż na dziecinną pyskówkę nie wnoszącą niczego do rozmowy. - To, że nie chodzi już tylko o ciebie i twoje miłostki? - tłumaczyła zwracając się znów w jego stronę. - Rozłożę ci to na czynniki pierwsze tak, żebyś zrozumiał. Jest nas czwórka. Dwójka na plakatach, trzeci pewnie niedługo też się tam pojawi i Kerstin. - ich słabość, najsłabszy punkt, tak prosty do zmanipulowania. - Wszyscy wiemy na co się narażamy, ona też. Ale ma przy sobie trójkę wykwalifikowanych czarodziejów. I pojawiasz się ty. - lekceważąco wskazała na niego brodą. - Wielki mistrz kłamstwa, który posiada nawet osoby godne go rekomendować. Dzieciak, który robi niewybaczalne rzeczy, żeby zachować swoja kłamstwa w mocy. - nie popchnęła go, nie uderzyła, przynajmniej na razie. Patrząc jedynie spod zmrużonych oczu. Wykrzywiając usta w niezadowoleniu. Wszystko składało się na nieprzyjemny wyraz. - Ci, którzy są czają się za naszymi plecami są jeszcze gorsi niż kilku szmalcowników, Doe. Obronisz ją, przed lecącą w jej stronę Avadą? A może użyjesz jako tarczy, by móc żyć dalej? - trenowała miesiącami, właściwie latami, by być na poziomie na którym obecnie się znajdowała. A on był jeszcze dzieciakiem, który myślał że kłamstwem wyłga się z każdej sprawy. Nie ufała mu. W żadnej ze spraw, a już na pewno nie w kwestii bezpieczeństwa jej siostry. - Myślisz, że kłamstwem ochronisz się przed nimi? Naiwnie wierzysz, że dostaniesz czas żeby choć otworzyć usta? - zadawała pytanie za pytaniem. - Nie spotkasz się z nią więcej. Nie porwiesz - bo znajdę cię wszędzie. Spróbuj, a sama zadbam o to, żebyś nie miał nawet myśli o tym, że spotkałeś ją wcześniej. - zapowiedziała. Groźba potoczyła się między nich na chłodne powietrze. Była w stanie to zrobić? Bez mrugnięcia okiem. Tak długo, jak zagrażał bezpieczeństwu zarówno Kerstin jak i przede wszystkim ich, była w stanie zrobić to, co było konieczne.
Ale przecież się nie spodziewała. Że ta rozmowa pójdzie tak szybko i tak gładko. Chociaż po cichu szczerze na to liczyła. Nie miała na nią chęci i czasu. Była rozdrażniona, a to sprawiało, że szybko kończyła jej się cierpliwość.
- A mogliśmy sobie to darować. - powiedziała więc wzdychając do siebie samej. Naprawdę mogli. Ona była w stanie dopiąć swego, a on nie był w stanie nic z tym zrobić. Naprawdę tego nie dostrzegał, czy nadal wierzył w swoje będzie dobrze. Zdecydowanie był naiwnym głupkiem. Szkodliwym, choć trudno powiedzieć czy z rozmysłem, czy jedynie przez przypadek.
- Nie dociera to do ciebie, prawda? - zapytała retorycznie, ale nie czekała na odpowiedź. Poznawszy już jego nawyki nie liczyła na nic więcej niż na dziecinną pyskówkę nie wnoszącą niczego do rozmowy. - To, że nie chodzi już tylko o ciebie i twoje miłostki? - tłumaczyła zwracając się znów w jego stronę. - Rozłożę ci to na czynniki pierwsze tak, żebyś zrozumiał. Jest nas czwórka. Dwójka na plakatach, trzeci pewnie niedługo też się tam pojawi i Kerstin. - ich słabość, najsłabszy punkt, tak prosty do zmanipulowania. - Wszyscy wiemy na co się narażamy, ona też. Ale ma przy sobie trójkę wykwalifikowanych czarodziejów. I pojawiasz się ty. - lekceważąco wskazała na niego brodą. - Wielki mistrz kłamstwa, który posiada nawet osoby godne go rekomendować. Dzieciak, który robi niewybaczalne rzeczy, żeby zachować swoja kłamstwa w mocy. - nie popchnęła go, nie uderzyła, przynajmniej na razie. Patrząc jedynie spod zmrużonych oczu. Wykrzywiając usta w niezadowoleniu. Wszystko składało się na nieprzyjemny wyraz. - Ci, którzy są czają się za naszymi plecami są jeszcze gorsi niż kilku szmalcowników, Doe. Obronisz ją, przed lecącą w jej stronę Avadą? A może użyjesz jako tarczy, by móc żyć dalej? - trenowała miesiącami, właściwie latami, by być na poziomie na którym obecnie się znajdowała. A on był jeszcze dzieciakiem, który myślał że kłamstwem wyłga się z każdej sprawy. Nie ufała mu. W żadnej ze spraw, a już na pewno nie w kwestii bezpieczeństwa jej siostry. - Myślisz, że kłamstwem ochronisz się przed nimi? Naiwnie wierzysz, że dostaniesz czas żeby choć otworzyć usta? - zadawała pytanie za pytaniem. - Nie spotkasz się z nią więcej. Nie porwiesz - bo znajdę cię wszędzie. Spróbuj, a sama zadbam o to, żebyś nie miał nawet myśli o tym, że spotkałeś ją wcześniej. - zapowiedziała. Groźba potoczyła się między nich na chłodne powietrze. Była w stanie to zrobić? Bez mrugnięcia okiem. Tak długo, jak zagrażał bezpieczeństwu zarówno Kerstin jak i przede wszystkim ich, była w stanie zrobić to, co było konieczne.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Pakując rzeczy do torby nawet nie wiedział skąd do niego przyszedł ten nagły i dziwny niepokój - a może towarzyszył mu przez cały czas? Może dopiero teraz miał w ogóle przestrzeń, aby pozwolić sobie odczuwać cokolwiek - w końcu rześkie powietrze na niego dobrze działało w tych kwestiach. Najlepiej działało...
Słuchał jej jednym uchem, zerkając jednak na swoje dłonie. Ścisnęło mu żołądek, kiedy dostrzegł te dziwne plamy. Dlaczego tak go to zaniepokoiło? Dlaczego w jego głowie pojawiła się tylko jedna myśl odnośnie pochodzenia tych zabrudzeń?
Krew.
Nie, to na pewno nie było tym... A może jednak? Może to była jakaś pozostałość...
Po czym? Pozostałość po czym tak właściwie?
Złapał zaraz śnieg w dłoń, jakby chcąc w nim umyć dłoń. Zaraz to zniknie. W międzyczasie Justine wciąż coś gadała...
Sama chciała się kłócić na ten temat. Chociaż zaraz zmarszczył brwi. Znów go ścisnęło.
Jak tarczy.
Nie, wiedział że nie. Wiedział, że zrobiłby wszystko, żeby tylko jej pomóc - jakimkolwiek sposobem, żeby ją uratować. Byłby w stanie zrobić wszystko, nawet nie wiedząc jak. Może zaczynając od wyniesienia się z Anglii - może do Szkocji? Może do Irlandii?
- Tak. Jeśli nie obroniłbym nas obu, to przynajmniej ją, żeby miała jak uciec - odpowiedział, nie podnosząc nawet wzroku na nią. I tak nie chciała go słuchać, więc po co miał się produkować? Tym bardziej, że nie chciała odpowiedzi. To go irytowało, kiedy inni zadawali pytania nie chcąc odpowiedzi. Czuła się lepiej, że ona była z jakiegoś dobrego domu? Że potrafiła więcej? Tak się chciała tym wynosić? Wielkie halo! Też potrafił, też mógł się nauczyć! Łatwo było się popisywać, że coś potrafiła, kiedy miała kiedy się uczyć i jak uczyć...
Krew nie schodziła, nie rozpływała się. Zaczął próbować ją zdrapać paznokciami, odwracając wzrok w bok, a po tym przenosząc go na Justine. Zmarszczył brwi, nie da się zastraszyć. Chciała mu grozić? Śmiało. Na jej nieszczęście nie miał niczego - jego wkład w tę walkę mógł być zerowy, ale stawka była zbyt wysoka, aby miał się wycofać.
- Nie spróbuję. Zrobię to tak po prostu. Myślisz, że mi na niej nie zależy? - zapytał, wciąż zachrypnięty. Zaraz znów kontynuował. - Że bym jej nie ratował? Że już raz się nie uczyłem czegoś, żeby bronić rodziny? Że nie uczyłem się jak bić, żeby móc bronić brata, mimo że się bałem? Żeby nikt nie zaczepiał mojej siostry, bo wygląda inaczej? - zaraz wyrzucił z siebie. Nie wiedział jeszcze jak, ale wiedział, że był w stanie się nauczyć magii... może nie od razu, ale jednak. - Jak chcesz ją bronić przed wojną trzymając w Anglii? W zamkniętym domu? Pod kluczem? A co jeśli kiedyś nie wrócicie? - dodał, wahając się przez moment. - Jesteście poszukiwani, jesteście dla niej większym zagrożeniem. Grozi jej nie tylko brak... wiesz czego... grozi jej własne nazwisko! - dodał mocniej, ignorując ból gardła. Będzie cierpiał przez nie później, jak i przez spierzchnięte wargi. Kerry była kimś, o kogo chciał walczyć - i dla kogo był w stanie walczyć.
- Kerry Doe tak źle ci brzmi? A może zabiorę ją do Szkocji? Tam jest spokojnie, a jeśli wojna się wedrze do Szkocji - może i dalej gdzieś? Irlandia, gdzieś za ocean dalej? - dodał pewniej, nie odrywając od siebie swoich dłoni, którymi próbował zdrapać ten dziwny ślad. Zmarznięte i wysuszone dłonie łatwo się czerwieniły teraz, a choć jego niepokój tylko rósł, twardo spoglądał na Justine, a nie bardziej na swoje dłonie.
Słuchał jej jednym uchem, zerkając jednak na swoje dłonie. Ścisnęło mu żołądek, kiedy dostrzegł te dziwne plamy. Dlaczego tak go to zaniepokoiło? Dlaczego w jego głowie pojawiła się tylko jedna myśl odnośnie pochodzenia tych zabrudzeń?
Krew.
Nie, to na pewno nie było tym... A może jednak? Może to była jakaś pozostałość...
Po czym? Pozostałość po czym tak właściwie?
Złapał zaraz śnieg w dłoń, jakby chcąc w nim umyć dłoń. Zaraz to zniknie. W międzyczasie Justine wciąż coś gadała...
Sama chciała się kłócić na ten temat. Chociaż zaraz zmarszczył brwi. Znów go ścisnęło.
Jak tarczy.
Nie, wiedział że nie. Wiedział, że zrobiłby wszystko, żeby tylko jej pomóc - jakimkolwiek sposobem, żeby ją uratować. Byłby w stanie zrobić wszystko, nawet nie wiedząc jak. Może zaczynając od wyniesienia się z Anglii - może do Szkocji? Może do Irlandii?
- Tak. Jeśli nie obroniłbym nas obu, to przynajmniej ją, żeby miała jak uciec - odpowiedział, nie podnosząc nawet wzroku na nią. I tak nie chciała go słuchać, więc po co miał się produkować? Tym bardziej, że nie chciała odpowiedzi. To go irytowało, kiedy inni zadawali pytania nie chcąc odpowiedzi. Czuła się lepiej, że ona była z jakiegoś dobrego domu? Że potrafiła więcej? Tak się chciała tym wynosić? Wielkie halo! Też potrafił, też mógł się nauczyć! Łatwo było się popisywać, że coś potrafiła, kiedy miała kiedy się uczyć i jak uczyć...
Krew nie schodziła, nie rozpływała się. Zaczął próbować ją zdrapać paznokciami, odwracając wzrok w bok, a po tym przenosząc go na Justine. Zmarszczył brwi, nie da się zastraszyć. Chciała mu grozić? Śmiało. Na jej nieszczęście nie miał niczego - jego wkład w tę walkę mógł być zerowy, ale stawka była zbyt wysoka, aby miał się wycofać.
- Nie spróbuję. Zrobię to tak po prostu. Myślisz, że mi na niej nie zależy? - zapytał, wciąż zachrypnięty. Zaraz znów kontynuował. - Że bym jej nie ratował? Że już raz się nie uczyłem czegoś, żeby bronić rodziny? Że nie uczyłem się jak bić, żeby móc bronić brata, mimo że się bałem? Żeby nikt nie zaczepiał mojej siostry, bo wygląda inaczej? - zaraz wyrzucił z siebie. Nie wiedział jeszcze jak, ale wiedział, że był w stanie się nauczyć magii... może nie od razu, ale jednak. - Jak chcesz ją bronić przed wojną trzymając w Anglii? W zamkniętym domu? Pod kluczem? A co jeśli kiedyś nie wrócicie? - dodał, wahając się przez moment. - Jesteście poszukiwani, jesteście dla niej większym zagrożeniem. Grozi jej nie tylko brak... wiesz czego... grozi jej własne nazwisko! - dodał mocniej, ignorując ból gardła. Będzie cierpiał przez nie później, jak i przez spierzchnięte wargi. Kerry była kimś, o kogo chciał walczyć - i dla kogo był w stanie walczyć.
- Kerry Doe tak źle ci brzmi? A może zabiorę ją do Szkocji? Tam jest spokojnie, a jeśli wojna się wedrze do Szkocji - może i dalej gdzieś? Irlandia, gdzieś za ocean dalej? - dodał pewniej, nie odrywając od siebie swoich dłoni, którymi próbował zdrapać ten dziwny ślad. Zmarznięte i wysuszone dłonie łatwo się czerwieniły teraz, a choć jego niepokój tylko rósł, twardo spoglądał na Justine, a nie bardziej na swoje dłonie.
Po prostu stała. Jeszcze spokojnie. Jeszcze statycznie. Nie rozumiejąc - znów - dlaczego tym razem nie szalała jak burza. Jak miewała w zwyczaju. Była rozdrażniona, a mimo to powstrzymywała siebie, nie będąc w stanie dokładnie wytłumaczyć dlaczego. Zmarszczyła brwi. Zirytowana nawet samą sobą. Nie była pewna, czy było coś co jej w tej chwili nie irytowała. W centrum całej irytacji znajdował się on Thomas Doe. Uniosła brew patrząc jak bierze śnieg w dłonie i zaczyna pocierać o swoje dłonie. Milczała dalej, na razie przynajmniej, jak zaklęta. Nie wierzyła mu. Tak zwyczajnie. Tak po prostu nie wierzyła, że byłby w stanie poświęcić siebie, żeby uratować jej siostrę i jej zdania, nie był w stanie zmienić. Tak samo jak decyzji, która została już podjęta.
- Przestań się wydurniać. - warknęła, kiedy znów zaczął kombinować coś przy rękach wiercąc się i drapiąc. Nawet tej rozmowy nie traktował poważnie. Cały był niepoważny. Wszystko miał kompletnie gdzieś i to irytowało ją strasznie. Skoro on nie potrafił, ona też nie zamierzała poważnie traktować jego.
Jej brew uniosła się mimowolnie ku górze.
Nie spróbuję. Zrobię to tak po prostu. Zwariował, albo kompletnie nie rozumiał ani jednego słowa, które do niego mówiła. Jeśli zapragnie, nigdy jej nie znajdzie, a ona nawet nie będzie wiedziała, że jej poszukuje. To nie miało znaczenia. To, że mu zależało. Ale tego też nie rozumiał. Tak, nie wierzyła, że by ją ratował. Ratowałby tylko i wyłącznie własny tyłek.
- Miałeś już żonę, tak? Jak zmarła? Kerstin będziesz bronić tak samo? - zapytała po kolejnych słowach niewzruszona ckliwą historyjką. Ona też musiała się nauczyć, dostosować. Los niczego nie podał jej na tacy, wszystko okupiła czasem i sumiennością i nie zamierzała przepraszać za swoje umiejętności. - Jeśli rzeczywiście by Ci na niej zależało, potrafiłbyś odpuścić dla jej dobra. Albo poczekać, tylko ile będzie trzeba. - aż nie skończy się wojna. - Ale jesteś tylko egoistycznym smarkaczem, który zachłannie wyciąga dłonie po to, czego w przypływie chwili mu się zachce. - zawyrokowała głosem bez emocji. Nie odpowiedziała na pojawiające się pytania. Nie jego kwestią było to, jak zamierzała ją bronić. - Wie co robić. - zapewniła go, odpowiadając na jedno z ostatnich dotyczące ich powrotu. Była otoczona członkami Zakonu. Znała ich, wiedziała do kogo się zwrócić w razie potrzeby.
jesteście dla niej większym zagrożeniem. Dłoń zaświerzbiła. Zapiekła już konkretnie. Chciała podejść, ulżyć nagromadzonej irytacji. Ale zamiast tego poruszyła palcami próbując jakość odegnać palące uczucie, potrzebę zdzielenia go. Wzięła za to wdech przez nozdrza. Irytacja, zaczynała przeradzać się w złość. Stąpał po coraz bardziej kruchym lodzie. A Kiedy połączył imię jej siostry z własnym nazwiskiem uniosła dłoń żeby zacisnąć palce na nosie między oczami i powstrzymać się.
- Nie ma innej drogi Doe. Albo rozejdą się wasze, albo nasze. Sądzisz że zrezygnuje z rodziny, dla Ciebie? - zapytała bezdusznie i zgodnie z tym, jak widziała całą sprawę innej drogi nie było. A o jego niewystarczających umiejętnościach zamierzała go jeszcze dobitnie przekonać. - Wstawaj. - poleciła po krótkiej chwili, wyciągając z kieszeni różdżkę. - Zaatakuj mnie. Tym biciem, którego tak sumiennie się uczyłeś. Czy czymkolwiek tylko zechcesz. - rzuciła mu wyzwanie mrużąc oczy. - Będę wspaniałomyślna. Dam Ci trzy szanse. - zapowiedziała z jej twarzy nie dało się wiele wyczytać. Udowodni mu to wszystko, co tak mocno od siebie odpycha, co zwyczajnie ignoruje. Pokaże, jak niewiele dzieli go od śmierci. - Traf mnie chociaż raz, a pozwolę Ci się z nią spotkać. Pozwolę Ci się z nią spotkać i pozwolę żeby sama zadecydowała, którą drogą chce podążać. - skoro był tak biedny i tak doświadczony nie odmówi. Skoro mu tak zależało nie odmówi. Ale wynik, mógł być tylko jeden.
Wojna wymagała poświęceń. Nawet, jeśli miały rozdzierać serce.
idziemy na trzy tury do szafki?
- Przestań się wydurniać. - warknęła, kiedy znów zaczął kombinować coś przy rękach wiercąc się i drapiąc. Nawet tej rozmowy nie traktował poważnie. Cały był niepoważny. Wszystko miał kompletnie gdzieś i to irytowało ją strasznie. Skoro on nie potrafił, ona też nie zamierzała poważnie traktować jego.
Jej brew uniosła się mimowolnie ku górze.
Nie spróbuję. Zrobię to tak po prostu. Zwariował, albo kompletnie nie rozumiał ani jednego słowa, które do niego mówiła. Jeśli zapragnie, nigdy jej nie znajdzie, a ona nawet nie będzie wiedziała, że jej poszukuje. To nie miało znaczenia. To, że mu zależało. Ale tego też nie rozumiał. Tak, nie wierzyła, że by ją ratował. Ratowałby tylko i wyłącznie własny tyłek.
- Miałeś już żonę, tak? Jak zmarła? Kerstin będziesz bronić tak samo? - zapytała po kolejnych słowach niewzruszona ckliwą historyjką. Ona też musiała się nauczyć, dostosować. Los niczego nie podał jej na tacy, wszystko okupiła czasem i sumiennością i nie zamierzała przepraszać za swoje umiejętności. - Jeśli rzeczywiście by Ci na niej zależało, potrafiłbyś odpuścić dla jej dobra. Albo poczekać, tylko ile będzie trzeba. - aż nie skończy się wojna. - Ale jesteś tylko egoistycznym smarkaczem, który zachłannie wyciąga dłonie po to, czego w przypływie chwili mu się zachce. - zawyrokowała głosem bez emocji. Nie odpowiedziała na pojawiające się pytania. Nie jego kwestią było to, jak zamierzała ją bronić. - Wie co robić. - zapewniła go, odpowiadając na jedno z ostatnich dotyczące ich powrotu. Była otoczona członkami Zakonu. Znała ich, wiedziała do kogo się zwrócić w razie potrzeby.
jesteście dla niej większym zagrożeniem. Dłoń zaświerzbiła. Zapiekła już konkretnie. Chciała podejść, ulżyć nagromadzonej irytacji. Ale zamiast tego poruszyła palcami próbując jakość odegnać palące uczucie, potrzebę zdzielenia go. Wzięła za to wdech przez nozdrza. Irytacja, zaczynała przeradzać się w złość. Stąpał po coraz bardziej kruchym lodzie. A Kiedy połączył imię jej siostry z własnym nazwiskiem uniosła dłoń żeby zacisnąć palce na nosie między oczami i powstrzymać się.
- Nie ma innej drogi Doe. Albo rozejdą się wasze, albo nasze. Sądzisz że zrezygnuje z rodziny, dla Ciebie? - zapytała bezdusznie i zgodnie z tym, jak widziała całą sprawę innej drogi nie było. A o jego niewystarczających umiejętnościach zamierzała go jeszcze dobitnie przekonać. - Wstawaj. - poleciła po krótkiej chwili, wyciągając z kieszeni różdżkę. - Zaatakuj mnie. Tym biciem, którego tak sumiennie się uczyłeś. Czy czymkolwiek tylko zechcesz. - rzuciła mu wyzwanie mrużąc oczy. - Będę wspaniałomyślna. Dam Ci trzy szanse. - zapowiedziała z jej twarzy nie dało się wiele wyczytać. Udowodni mu to wszystko, co tak mocno od siebie odpycha, co zwyczajnie ignoruje. Pokaże, jak niewiele dzieli go od śmierci. - Traf mnie chociaż raz, a pozwolę Ci się z nią spotkać. Pozwolę Ci się z nią spotkać i pozwolę żeby sama zadecydowała, którą drogą chce podążać. - skoro był tak biedny i tak doświadczony nie odmówi. Skoro mu tak zależało nie odmówi. Ale wynik, mógł być tylko jeden.
Wojna wymagała poświęceń. Nawet, jeśli miały rozdzierać serce.
idziemy na trzy tury do szafki?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
- Nic nie robię przecież - odpowiedział, wcale nie przestając próbować zdrapać krwi z dłoni, która za jasną cholerę nie chciała zniknąć. Dlaczego? Nie rozumiał, nie pojmował tak do końca...
Ale suche i zmarznięte dłonie bardzo szybko się poddały, a on poczuł pod palcem w końcu nieco krwi. Zmarszczył brwi, znów spoglądając na swoje ręce...
- Niczego nie wiesz, nie mów nawet o niej - warknął, zaraz odwracając wzrok w bok, chowając dłonie do kieszeni. Nie miał zamiaru pokazać, że to oskarżenie go zabolało, głównie dlatego, że miała rację. Nie był w stanie wtedy jej pomóc, w żaden sposób. Nie potrafił. Czy teraz mogłoby być inaczej? Czy mógłby pomóc, uratować w jakiś sposób Kerstin? Nie był pewny swojej skuteczności - jedyne czego był pewny to tego, że spróbowałby każdej możliwej metody, niezależnie ile by to zajęło. Był w stanie zapłacić każdą cenę, żeby tylko jej pomóc.
- Kto powiedział, że nie jestem w stanie zaczekać, co? - odpowiedział zaraz, marszcząc brwi. Nie będzie pokazywał, że jakieś jej słowa go zabolały, nie mógł. Mimo swojego złego stanu, mimo że go wszystko bolało i że było mu zimno; mimo odczuwalnego powoli głodu, nie miał zamiaru się teraz wycofać. - Kto powiedział, że miałaby rezygnować? To ty każesz wybierać mi. Ty każesz wybierać jej. Zapytałaś jej o zdanie czy się wtrącasz, bo wiesz lepiej? - dodał wciąż zirytowany.
Wiesz lepiej co się działo tam... tam pod ziemią? Że jestem niczym? Oczywiście, nie różnicie się niczym od nich... Wierzycie w to, co sobie wymyśliliście, bo nie słuchacie.
Był zły i zdenerwowany na siebie, na nią, na wszystkich i wszystko. Nie w taki sposób, w jaki był wściekły wtedy w Tower - czy kiedy jego brat się złościł. Nie miał ochoty niczego ani nikogo uderzyć, zaatakować kogokolwiek. Czuł się bezradny, tym bardziej w momencie, w którym znów ktoś zakładał, co nim kierowało. Nie miał nawet siły z tym walczyć. Był przekonany, że był zerem. Wystarczyły mu fałszywe przekonania Jamesa i Sheili o tym, że było jakkolwiek inaczej - przecież każdy dookoła widział, że było inaczej. Może byłoby lepiej, gdyby z Kerstin się rozstali? Bezpieczniej dla niej...
Przecież ściągał same problemy na siebie, i na innych. I to inni pozostawali z tymi kłopotami sam na sam...
Zaraz się podniósł pewnie, łapiąc różdżkę mocniej. Nie chciał jej atakować, dlaczego miałby to robić? To była siostra Kerry! A jednocześnie... co miał innego zrobić? Może i się z nią zgadzał, że byłoby lepiej, gdyby po prostu zniknął. Może jak raz powinien zacząć spełniać oczekiwania innych względem siebie? Być po prostu najgorszym, o czym inni myśleli...
Ale tutaj między nimi chodziło też o coś zupełnie innego. Nie będzie potulnie jej przyznawał racji teraz. Nie da jej tej satysfakcji, nie będzie decydowała za niego i Kerstin, ani za nikogo innego! Niech decyduje sama za siebie! Nie pozwoli jej się w to wtrącać.
Ale nie mógł zaatakować teraz pięścią. Czuł wciąż ból w ręce, którą dopiero co miał złamaną - nie była w najlepszym stanie. Nie chciał ryzykować, że kobieta rzuci protego, tak jak zrobił to Jayden trzaskając kości Jamesa, kiedy jego brat podniósł rękę na profesora...
Nie mógł tego powtórzyć, ale nie mógł też zaryzykować, że ta odbije zaklęcie. Musiał rzucić bardzo... bardzo konkretne zaklęcie.
| Zapraszam do szafki
Ale suche i zmarznięte dłonie bardzo szybko się poddały, a on poczuł pod palcem w końcu nieco krwi. Zmarszczył brwi, znów spoglądając na swoje ręce...
- Niczego nie wiesz, nie mów nawet o niej - warknął, zaraz odwracając wzrok w bok, chowając dłonie do kieszeni. Nie miał zamiaru pokazać, że to oskarżenie go zabolało, głównie dlatego, że miała rację. Nie był w stanie wtedy jej pomóc, w żaden sposób. Nie potrafił. Czy teraz mogłoby być inaczej? Czy mógłby pomóc, uratować w jakiś sposób Kerstin? Nie był pewny swojej skuteczności - jedyne czego był pewny to tego, że spróbowałby każdej możliwej metody, niezależnie ile by to zajęło. Był w stanie zapłacić każdą cenę, żeby tylko jej pomóc.
- Kto powiedział, że nie jestem w stanie zaczekać, co? - odpowiedział zaraz, marszcząc brwi. Nie będzie pokazywał, że jakieś jej słowa go zabolały, nie mógł. Mimo swojego złego stanu, mimo że go wszystko bolało i że było mu zimno; mimo odczuwalnego powoli głodu, nie miał zamiaru się teraz wycofać. - Kto powiedział, że miałaby rezygnować? To ty każesz wybierać mi. Ty każesz wybierać jej. Zapytałaś jej o zdanie czy się wtrącasz, bo wiesz lepiej? - dodał wciąż zirytowany.
Wiesz lepiej co się działo tam... tam pod ziemią? Że jestem niczym? Oczywiście, nie różnicie się niczym od nich... Wierzycie w to, co sobie wymyśliliście, bo nie słuchacie.
Był zły i zdenerwowany na siebie, na nią, na wszystkich i wszystko. Nie w taki sposób, w jaki był wściekły wtedy w Tower - czy kiedy jego brat się złościł. Nie miał ochoty niczego ani nikogo uderzyć, zaatakować kogokolwiek. Czuł się bezradny, tym bardziej w momencie, w którym znów ktoś zakładał, co nim kierowało. Nie miał nawet siły z tym walczyć. Był przekonany, że był zerem. Wystarczyły mu fałszywe przekonania Jamesa i Sheili o tym, że było jakkolwiek inaczej - przecież każdy dookoła widział, że było inaczej. Może byłoby lepiej, gdyby z Kerstin się rozstali? Bezpieczniej dla niej...
Przecież ściągał same problemy na siebie, i na innych. I to inni pozostawali z tymi kłopotami sam na sam...
Zaraz się podniósł pewnie, łapiąc różdżkę mocniej. Nie chciał jej atakować, dlaczego miałby to robić? To była siostra Kerry! A jednocześnie... co miał innego zrobić? Może i się z nią zgadzał, że byłoby lepiej, gdyby po prostu zniknął. Może jak raz powinien zacząć spełniać oczekiwania innych względem siebie? Być po prostu najgorszym, o czym inni myśleli...
Ale tutaj między nimi chodziło też o coś zupełnie innego. Nie będzie potulnie jej przyznawał racji teraz. Nie da jej tej satysfakcji, nie będzie decydowała za niego i Kerstin, ani za nikogo innego! Niech decyduje sama za siebie! Nie pozwoli jej się w to wtrącać.
Ale nie mógł zaatakować teraz pięścią. Czuł wciąż ból w ręce, którą dopiero co miał złamaną - nie była w najlepszym stanie. Nie chciał ryzykować, że kobieta rzuci protego, tak jak zrobił to Jayden trzaskając kości Jamesa, kiedy jego brat podniósł rękę na profesora...
Nie mógł tego powtórzyć, ale nie mógł też zaryzykować, że ta odbije zaklęcie. Musiał rzucić bardzo... bardzo konkretne zaklęcie.
| Zapraszam do szafki
- Nie mówię. Pytam. - odpowiedziała mu spoglądając na niego spod zmrużonych powiek. To prawda, nie miała pojęcia. Właściwie nie wiedziała o nim nic. Martwiła się o Kerstin i nie chciała widzieć go w jej pobliżu. Jeszcze przed wojną, wzruszyłaby jedynie ramionami. Nie miała w zwyczaju w interweniowanie się w związki swojego rodzeństwa. Każde z nich poruszało się własną drogą. I każde powinno, ale zmieniła się sytuacji i nie mogła pozostać ślepa na to do czego mogło dojść. Teraz nie posiadali już tego luksusu co wcześniej. A ona nie chciała pluć sobie w brodę, że nie zadziałała kiedy to było konieczne. Musiała być rozsądniejsza niż wcześniej i wyciągać wnioski z wcześniejszych błędów.
- A jesteś? Wtedy problem rozwiąże się sam. - zdecydowała od razu z tym samym spokojem, choć przez niego przebijały się drobiny irytacji. Potrafiła jednak nad sobą panować. Jeszcze. Dopiero kolejne słowa sprawiły, że uniosła jedną z brwi. Słowa cisnęły jej się na usta, ale postanowiła, że najpierw pozwoli mu spróbować. Wiedziała, że skończy się to właśnie w ten sposób. Nie mogło w żaden inny. Najpierw niecelne zaklęcie, kolejne już lecące w nią, ale zderzające się z nieprzeniknioną tarczą. Rykoszet i gęś. Poczekała aż nie stanie się znów człowiekiem. By podejść do niego.
- Wiem lepiej. - odpowiedziałam mu zbliżając się w jego kierunku. Wiedziała, że miała więcej doświadczenia. Bolących, palących błędów na kolejne nie zamierzała pozwolić. - Tu nie ma miejsca już na czyjeś zdania i życzenia. I choć próbuję ci to wyjaśnić od początku tej rozmowy, nic do ciebie nie dociera. Przestań w końcu ignorować to w jakim przyszło ci żyć świecie i zachowywać się jak rozpieszczony gówniarz. - wypowiedziała w jego kierunku nie ukrywając dźwięczącej w głosie irytacji. Skończył się czas, kiedy można było grać uroczego osła - czy co gorsza być jednym. Zaplotła dłonie na pierwsi biorąc wdech nie skończyła jeszcze mówić.
- Każę wam wybierać, bo jesteś słabym człowiekiem. - powiedziała ze zdecydowaniem, nie zamierzając przebierać w słowach. Szczerze wątpiła, że cokolwiek do niego dotrze. Cała ta rozmowa zdawała się niczym więcej, jak rzucaniem grochem o ścianę. - Pomijając na chwilę inne kwestie: Czym się zajmujesz Thomas, co? Jak zarabiasz? Za co ją utrzymasz? - zadała pierwsze pytania, bezlitośnie zamierzając przeć do przodu? Nie był dobrym kandydatem na męża, nie potrafił zadbać o siebie, a oczekiwał że pozwoli by zabrał jej siostrę.- Będziecie się karmili miłością i szczęściem? - tym razem retorycznie, prychając pod nosem i wywracając oczami. Nie skrywała ironii i cynizmu, którą owinęła słowa. - Ile potrafiłbyś wytrwać zanim powiedziałbyś każdemu to, co chce wiedzieć? Po jakiej ilości tortur uznałbyś, że możesz powiedzieć trochę o nas, jeśli wy będziecie bezpieczni? Przecież to się tylko liczy, prawda? Kilka informacji, przecież to tak niewiele, nie? - zapytała stawiając jeszcze jeden krok w jego stronę. Bo przecież, to nic nie szkodzi. Nic nie zrobi, jeśli trochę im da. Trochę da, a oni go zostawią. Ale to już nie mogło zadziałać. Kiedy przestanie być potrzebny umrze. - Ale nikt nie jest bezpieczny. Nie będzie, póki to wszystko trwa. - gestem ręki zatoczyła krąg wokół rozplatając ręce i pozwalając sobie na gestykulację. - Masz klapki na oczach i nawet nie udajesz, że pozostajesz głuchy na to, co mówi się do ciebie. - kontynuowała tyranię. Skoro zaczęła, miała zamiar skończyć. - Nie wiesz, co to poświęcenie. Dlatego tak, każę wam wybierać. Każę wam wybierać, bo nie ufam ci dostatecznie, ba, nie ufam ci w ogóle, by puścić z tobą moją siostrę, bo nie narażę tego co robię i tego co poświęciłam dla jednego błędu. Twojego błędu. - zaznaczyła wyraźnie, licząc, że może to dotrze. To, że nie spodziewała się po nim niczego. Na pewno niczego dobrego. - Tą wojnę, trzeba wygrać a ja zrobię to co konieczne, nawet jeśli ceną będzie wasze szczęście. Bo - wiadomość z ostatniej chwili - ani ty, ani ona nie jesteście pieprzonymi pępkami świata. - właściwie już skończyła. Wszystko zostało postanowione i ona podjęła decyzje. Dorosła do tego, by móc podejmować te najtrudniejsze i najgorsze. Była w stanie udźwignąć ich ciężar. - A stawka jest znacznie większa, niż szczęście, a nawet życie któregokolwiek z nas. - machnęła krótko ręką. Nie zamilkła na długo, na sam koniec otworzyła ponownie usta. - Więc dorośnij wreszcie. I nie każ mi się powtarzać. Nie spotkasz się z nią więcej. Przegrałeś wszystko, podejmując się zadania. Miej chociaż tyle honoru by uznać swoją porażkę jak facet, którym ponoć jesteś. - tym razem to był już koniec. Nie miała nic więcej do dodania. Nic więcej poza. - Skończyłam z Tobą rozmawiać. - wolała to zaznaczyć. Żadne słowa nie były w stanie jej przekonać. Nie jego. Wątpliwe też, że jakiekolwiek działania. Odwróciła się na pięcie i machnęła na odchodne ręką. Teoretycznie nie miała powodów, by tutaj zostawać. Zresztą, on nie musiał o nich wiedzieć. Zniknęła między drzewami, postanawiając zobaczyć co zrobi dalej. W razie teleportacji będzie musiała go znaleźć, ale poradzi z tym sobie - to jak robić wiedziała. Gorzej było z tym, jak powiedzieć o wszystkim Kerrie.
- A jesteś? Wtedy problem rozwiąże się sam. - zdecydowała od razu z tym samym spokojem, choć przez niego przebijały się drobiny irytacji. Potrafiła jednak nad sobą panować. Jeszcze. Dopiero kolejne słowa sprawiły, że uniosła jedną z brwi. Słowa cisnęły jej się na usta, ale postanowiła, że najpierw pozwoli mu spróbować. Wiedziała, że skończy się to właśnie w ten sposób. Nie mogło w żaden inny. Najpierw niecelne zaklęcie, kolejne już lecące w nią, ale zderzające się z nieprzeniknioną tarczą. Rykoszet i gęś. Poczekała aż nie stanie się znów człowiekiem. By podejść do niego.
- Wiem lepiej. - odpowiedziałam mu zbliżając się w jego kierunku. Wiedziała, że miała więcej doświadczenia. Bolących, palących błędów na kolejne nie zamierzała pozwolić. - Tu nie ma miejsca już na czyjeś zdania i życzenia. I choć próbuję ci to wyjaśnić od początku tej rozmowy, nic do ciebie nie dociera. Przestań w końcu ignorować to w jakim przyszło ci żyć świecie i zachowywać się jak rozpieszczony gówniarz. - wypowiedziała w jego kierunku nie ukrywając dźwięczącej w głosie irytacji. Skończył się czas, kiedy można było grać uroczego osła - czy co gorsza być jednym. Zaplotła dłonie na pierwsi biorąc wdech nie skończyła jeszcze mówić.
- Każę wam wybierać, bo jesteś słabym człowiekiem. - powiedziała ze zdecydowaniem, nie zamierzając przebierać w słowach. Szczerze wątpiła, że cokolwiek do niego dotrze. Cała ta rozmowa zdawała się niczym więcej, jak rzucaniem grochem o ścianę. - Pomijając na chwilę inne kwestie: Czym się zajmujesz Thomas, co? Jak zarabiasz? Za co ją utrzymasz? - zadała pierwsze pytania, bezlitośnie zamierzając przeć do przodu? Nie był dobrym kandydatem na męża, nie potrafił zadbać o siebie, a oczekiwał że pozwoli by zabrał jej siostrę.- Będziecie się karmili miłością i szczęściem? - tym razem retorycznie, prychając pod nosem i wywracając oczami. Nie skrywała ironii i cynizmu, którą owinęła słowa. - Ile potrafiłbyś wytrwać zanim powiedziałbyś każdemu to, co chce wiedzieć? Po jakiej ilości tortur uznałbyś, że możesz powiedzieć trochę o nas, jeśli wy będziecie bezpieczni? Przecież to się tylko liczy, prawda? Kilka informacji, przecież to tak niewiele, nie? - zapytała stawiając jeszcze jeden krok w jego stronę. Bo przecież, to nic nie szkodzi. Nic nie zrobi, jeśli trochę im da. Trochę da, a oni go zostawią. Ale to już nie mogło zadziałać. Kiedy przestanie być potrzebny umrze. - Ale nikt nie jest bezpieczny. Nie będzie, póki to wszystko trwa. - gestem ręki zatoczyła krąg wokół rozplatając ręce i pozwalając sobie na gestykulację. - Masz klapki na oczach i nawet nie udajesz, że pozostajesz głuchy na to, co mówi się do ciebie. - kontynuowała tyranię. Skoro zaczęła, miała zamiar skończyć. - Nie wiesz, co to poświęcenie. Dlatego tak, każę wam wybierać. Każę wam wybierać, bo nie ufam ci dostatecznie, ba, nie ufam ci w ogóle, by puścić z tobą moją siostrę, bo nie narażę tego co robię i tego co poświęciłam dla jednego błędu. Twojego błędu. - zaznaczyła wyraźnie, licząc, że może to dotrze. To, że nie spodziewała się po nim niczego. Na pewno niczego dobrego. - Tą wojnę, trzeba wygrać a ja zrobię to co konieczne, nawet jeśli ceną będzie wasze szczęście. Bo - wiadomość z ostatniej chwili - ani ty, ani ona nie jesteście pieprzonymi pępkami świata. - właściwie już skończyła. Wszystko zostało postanowione i ona podjęła decyzje. Dorosła do tego, by móc podejmować te najtrudniejsze i najgorsze. Była w stanie udźwignąć ich ciężar. - A stawka jest znacznie większa, niż szczęście, a nawet życie któregokolwiek z nas. - machnęła krótko ręką. Nie zamilkła na długo, na sam koniec otworzyła ponownie usta. - Więc dorośnij wreszcie. I nie każ mi się powtarzać. Nie spotkasz się z nią więcej. Przegrałeś wszystko, podejmując się zadania. Miej chociaż tyle honoru by uznać swoją porażkę jak facet, którym ponoć jesteś. - tym razem to był już koniec. Nie miała nic więcej do dodania. Nic więcej poza. - Skończyłam z Tobą rozmawiać. - wolała to zaznaczyć. Żadne słowa nie były w stanie jej przekonać. Nie jego. Wątpliwe też, że jakiekolwiek działania. Odwróciła się na pięcie i machnęła na odchodne ręką. Teoretycznie nie miała powodów, by tutaj zostawać. Zresztą, on nie musiał o nich wiedzieć. Zniknęła między drzewami, postanawiając zobaczyć co zrobi dalej. W razie teleportacji będzie musiała go znaleźć, ale poradzi z tym sobie - to jak robić wiedziała. Gorzej było z tym, jak powiedzieć o wszystkim Kerrie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Był zły i zdenerwowany. Jak zawsze nic mu nie wychodziło, nic nie przynosiło skutków chociaż się starał - próbował, ale kończyło się jak zwykle. Był wściekły na samego siebie, że właśnie tak kończyły się jakiekolwiek jego działania. Nawet tam pod ziemią - mówił sam, że próbował ratować... próbował pomóc tym dzieciom. Naprawdę zabił? Naprawdę tam został do samego końca? Pamiętał, że skończył w rzece. Może gdyby go nie znaleźli na czas... może dla wszystkich byłoby lepiej?
Podniósł się, nie chcąc nawet jej już słuchać. Co miał jej odpowiedzieć? Denerwowała go samym swoim gadaniem - a może sam czuł się po prostu sfrustrowany i zbyt zmęczony tym wszystkim.
- Wiesz w jakim? Że nie robi mi to różnicy czy jest pieprzona wojna czy nie - warknął zaraz, odwracając się do niej. Był zirytowany tym jak niewiele mógł zrobić. - Sam bym wydał mojego starego tym ludziom. Pieprzony mugol. I myślisz pewnie, że tak samo bym wydał was, albo Kerry, albo nie wiadomo co, bo by mi się opłaciło, ale wiesz co? Gówno! Nie opłaciłoby mi się, żadne z tych. Wiesz co bym zrobił? Nie wiem, panikował. Masz rację. Tak jak wtedy nad rzeką. Wiedziałem że tam będą szmalcownicy? Jasne, podejrzewałem. To powiedz mi co tam robiła ona? Pracowałem dla niej. Chcesz to zrzucaj wszystko na mnie, proszę bardzo. W nosie to mam. Nie jestem bohaterem, próbowałem zarobić i robiłem wszystko, co umiałem. Wybacz, że nie dorastałem w domu, gdzie najwyraźniej każdy jest pieprzonym aurorem - warknął, pamiętając doskonale jaki problem miał z czytaniem przez pierwsze lata Hogwartu - jak spędzał czas na nauce ze Steffkiem, z Jeanie, próbując wszystko nadrobić. Jak ręka go bolała od nauki pisania, jak ciężko było mu się skupić na czymkolwiek, a ona zarzucała mu w tym momencie, że nie był lepszy. Jak miał być lepsze? Skąd miał wiedzieć i jakby miał do tego dążyć wtedy, kiedy wszyscy inni dookoła mieli to, czego jemu nikt nie dał? - Próbowałbym skłamać, próbowałbym sprzedać fałszywe informacje, wymyślić cokolwiek, byleby odwlec ich dalej od Kerry i was, tak jak i od waszej reszty pieprzonej bandy, żeby kupić wam czasu - rzucił, nie odsuwając się od niej, chociaż był całkiem zmęczony. Patrzył na nią z góry, oczywiście, wzrost to ułatwiał. Ale był w pełni zrezygnowany. Wiedział, że nie zobaczy już Kerry i był wściekły, bo zdawał sobie sprawę, że dla wszystkich tak będzie lepiej. Przynosił jakieś cholerne nieszczęście dla każdego, obok kogo się zjawiał. Może lepiej dla Jamesa i Sheili, że nie wróci? Może Eve i James przestaną się kłócić... Na pewno Eve będzie szczęśliwsza, w końcu nie chciała nigdy mu wybaczyć tego co się wydarzyło. I nie mógł się jej dziwić.
Wciąż się czuł słabo, a wyglądał prawdopodobnie jeszcze bardziej żałośnie. Zdeterminowany dzieciak, który był osłabiony i wyziębiony, głodny i zmieszany wszystkim, co się działo. Miał dość, tak najzwyczajniej w świecie. Emocje w ekstremalnym tempie w nim wzrastały i upadały, co jeszcze bardziej go rozjuszało.
- Mówiłem ci o tym pieprzonym placu, poszedłem wtedy do Tower właśnie za to. Że robiłem tam zamieszanie, siałem plotki o rządzie. Ludzie potrzebują słyszeć, że rząd nie ma racji. Ludzie muszą to słyszeć, żeby ich nie lubić. Nie wiem czy był tam trup, czy nie. W dupie ta cała zupa i żarcie, które dawali. Wiesz, czego oni nie mają? Czego nie ma ministerstwo? Informacji. Sprzedają propagandę, że jacy to straszni nie są mugole, więc robiłem to samo, mówiąc jaka zła jest szlachta - rzucił, czując jak bardzo jego gardło boli, kiedy nadużywa go w tym momencie, ale musiał z siebie to wszystko wyrzucić.- I nie sprzedałem was, nie sprzedałem Marcela i bym tego nie zrobił. Nie zrobię tego, słyszysz? Bo mi na niej zależy - urwał, w pełni już zachrypnięty i zły. Wbił jedynie w nią spojrzenie, kiedy się odwróciła.
Nawet nie czekał aż odejdzie kawałek dalej, na co miał czekać? Złapał po prostu mocniej różdżkę, a po chwili rozległ się trzask deportacji. Musiał się stąd wynieść, gdziekolwiek indziej - gdziekolwiek dalej. Byleby nie zostać tutaj.
| Zt x2
Podniósł się, nie chcąc nawet jej już słuchać. Co miał jej odpowiedzieć? Denerwowała go samym swoim gadaniem - a może sam czuł się po prostu sfrustrowany i zbyt zmęczony tym wszystkim.
- Wiesz w jakim? Że nie robi mi to różnicy czy jest pieprzona wojna czy nie - warknął zaraz, odwracając się do niej. Był zirytowany tym jak niewiele mógł zrobić. - Sam bym wydał mojego starego tym ludziom. Pieprzony mugol. I myślisz pewnie, że tak samo bym wydał was, albo Kerry, albo nie wiadomo co, bo by mi się opłaciło, ale wiesz co? Gówno! Nie opłaciłoby mi się, żadne z tych. Wiesz co bym zrobił? Nie wiem, panikował. Masz rację. Tak jak wtedy nad rzeką. Wiedziałem że tam będą szmalcownicy? Jasne, podejrzewałem. To powiedz mi co tam robiła ona? Pracowałem dla niej. Chcesz to zrzucaj wszystko na mnie, proszę bardzo. W nosie to mam. Nie jestem bohaterem, próbowałem zarobić i robiłem wszystko, co umiałem. Wybacz, że nie dorastałem w domu, gdzie najwyraźniej każdy jest pieprzonym aurorem - warknął, pamiętając doskonale jaki problem miał z czytaniem przez pierwsze lata Hogwartu - jak spędzał czas na nauce ze Steffkiem, z Jeanie, próbując wszystko nadrobić. Jak ręka go bolała od nauki pisania, jak ciężko było mu się skupić na czymkolwiek, a ona zarzucała mu w tym momencie, że nie był lepszy. Jak miał być lepsze? Skąd miał wiedzieć i jakby miał do tego dążyć wtedy, kiedy wszyscy inni dookoła mieli to, czego jemu nikt nie dał? - Próbowałbym skłamać, próbowałbym sprzedać fałszywe informacje, wymyślić cokolwiek, byleby odwlec ich dalej od Kerry i was, tak jak i od waszej reszty pieprzonej bandy, żeby kupić wam czasu - rzucił, nie odsuwając się od niej, chociaż był całkiem zmęczony. Patrzył na nią z góry, oczywiście, wzrost to ułatwiał. Ale był w pełni zrezygnowany. Wiedział, że nie zobaczy już Kerry i był wściekły, bo zdawał sobie sprawę, że dla wszystkich tak będzie lepiej. Przynosił jakieś cholerne nieszczęście dla każdego, obok kogo się zjawiał. Może lepiej dla Jamesa i Sheili, że nie wróci? Może Eve i James przestaną się kłócić... Na pewno Eve będzie szczęśliwsza, w końcu nie chciała nigdy mu wybaczyć tego co się wydarzyło. I nie mógł się jej dziwić.
Wciąż się czuł słabo, a wyglądał prawdopodobnie jeszcze bardziej żałośnie. Zdeterminowany dzieciak, który był osłabiony i wyziębiony, głodny i zmieszany wszystkim, co się działo. Miał dość, tak najzwyczajniej w świecie. Emocje w ekstremalnym tempie w nim wzrastały i upadały, co jeszcze bardziej go rozjuszało.
- Mówiłem ci o tym pieprzonym placu, poszedłem wtedy do Tower właśnie za to. Że robiłem tam zamieszanie, siałem plotki o rządzie. Ludzie potrzebują słyszeć, że rząd nie ma racji. Ludzie muszą to słyszeć, żeby ich nie lubić. Nie wiem czy był tam trup, czy nie. W dupie ta cała zupa i żarcie, które dawali. Wiesz, czego oni nie mają? Czego nie ma ministerstwo? Informacji. Sprzedają propagandę, że jacy to straszni nie są mugole, więc robiłem to samo, mówiąc jaka zła jest szlachta - rzucił, czując jak bardzo jego gardło boli, kiedy nadużywa go w tym momencie, ale musiał z siebie to wszystko wyrzucić.- I nie sprzedałem was, nie sprzedałem Marcela i bym tego nie zrobił. Nie zrobię tego, słyszysz? Bo mi na niej zależy - urwał, w pełni już zachrypnięty i zły. Wbił jedynie w nią spojrzenie, kiedy się odwróciła.
Nawet nie czekał aż odejdzie kawałek dalej, na co miał czekać? Złapał po prostu mocniej różdżkę, a po chwili rozległ się trzask deportacji. Musiał się stąd wynieść, gdziekolwiek indziej - gdziekolwiek dalej. Byleby nie zostać tutaj.
| Zt x2
Przed wyruszeniem z domu Volans kilkukrotnie przeczytał otrzymany od Herberta, starając się zapamiętać jego treść jak najdokładniej. Następnie spalił ten list w kominku. Nie mógł pozwolić na to, aby ten list trafił w niepowołane ręce. Przezorny zawsze ubezpieczony. Od razu po wstaniu zjadł śniadanie, nakarmił Runę oraz wyprowadził ją na długi spacer. Po powrocie zaczął zastanawiać się, co zabrać ze sobą na tę wyprawę. Zaczął od spakowania wysłużonej mapy Derbyshire. Spakował też wieczne pióro. Nietypowe jak na czarodziejów, ale stanowiące całkiem poręczną alternatywę dla pióra gęsiego i kałamarza. Wydawało mu się to istotne podczas potencjalnej walki, do której może dojść.
Dołożył też pakunek z niewielką porcją żywności i manierkę z wodą. Trudno powiedzieć, czy będzie mieć czas i możliwość posilenia się, ale nie mógł tego wykluczyć. Niewykluczone, że spędzi wraz z Vincentem cały dzień na pieszych wędrówkach po terenie hrabstwa z uwzględnieniem jego granic. Zajmie to znacznie dłużej, niż lot na miotle z punktu "a" do punktu "b". A skoro mowa o miotle, ta czekała na niego przy drzwiach. Przed wyjściem upewnił się, czy ma wszystko, w tym najważniejsze – różdżkę. Stojącej u wejścia miotły nie przeoczy. Będąc już na zewnątrz, przełożył jedną z nóg przez trzonek miotły i chwytając ją oburącz, odbił się mocno od ziemi i wzniósł się na odpowiednią wysokość. Pęd powietrza szarpał jego ubranie i świszczał w jego uszach. Dotarł w końcu na miejsce docelowe, czekając na przebycie Vincenta. Gdy ten czarodziej wreszcie się pojawił, podniósł z zajmowanego samotnego kamienia stojącego pod wiekowym drzewem. Jego rozłożyste gałęzie dawały długi i przyjemny cień. Jego miotła pozostała oparta o ten głaz. Wyszedł czarodziejowi naprzeciw.
— Witaj — Wyciągnął ku niemu prawą dłoń. Na tym jednak nie poprzestał. — Mogłem wysłać do ciebie sowę i nieraz o tym myślałem. Jednak uznałem, że lepiej będzie poruszyć to przy spotkaniu. Dziękuję, Vincent. Tam, w Sennej Dolinie byłeś jedną z osób ratujących mi skórę. Tak robią nie tylko sojusznicy, ale i przyjaciele. Choć tego nie mogłem oczekiwać podczas tak trudnej misji — Powiedział poważnie, ale pod tą powagą kryła się niewymuszona wdzięczność. W tamtej chwili nie chciał umierać, ale nie mógł oczekiwać od sojuszników, że położą na szali powodzenie misji dla ratowania jednego towarzysza. A jednak nie zawiedli go. Tych ludzi chciał mieć przy sobie, wiedząc że może na nich polegać.
Po wymianie uścisków i powiedzeniu tego, co powinien był powiedzieć już dawno, wysupłał z wnętrza torby mapę i rozwinął ją. — Jesteśmy w pobliżu wioski Hassop. Oczywiście czeka nas marsz. Mieszkają albo mieszkali tam mugole i mugolacy. Jeśli nadal tam są to może uda się nam z nimi porozmawiać o ich sytuacji. Oby było lepiej, niż w Glossop. Tam natknąłem się na cholernych szmalcowników. Było ich tylko dwóch, ale okazali się trudnymi przeciwnikami. W okolicy miasteczka nie brakuje kopalni ołowiu. Ich szyby to niezbyt odpowiednia kryjówka dla ludzi, nawet w obliczu zagrożenia — Od razu przeszedł od razu do meritum sprawy, gdyż siłą rzeczy czas ich naglił. Czarnoksiężnicy nie próżnowali w swych działaniach. Oni też nie powinni.[bylobrzydkobedzieladnie]
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Był zmęczony. Znużenie wylewało się z każdego, najdrobniejszego centymetra rosłego ciała; rozpostarło się na wszystkie obolałe, przeciążone i uciśnione obszary. Nadzieja, która jeszcze tak niedawno rozpalała gorejące, męskie serce, gotowe do brawurowych poświęceń, w tym jednym momencie tliła się nikłym, rozedrganym światłem w kolorze ciemnego, ciepłego bursztynu. Ogrom nurtujących spraw wymykał się spod kontroli, traktując najistotniejsze, codzienne obszary: problemy w pracy, komornicze przejęcie, relacyjne perypetie, strach przed stratą, czy zdrowotną niedyspozycyjność. Magiczny konflikt, którego ogrom zabierał, przytłaczał coraz więcej niewinnych istot, był w tym wszystkim najtrudniejszy. Absorbujące oblicze, stawało się coraz bardziej bezlitosne. Stawiało nieprzekraczalne wyzwania, łapało w niewidzialne pułapki, wystawiało na próbę, nadszarpując fizyczną, a przede wszystkim psychiczną naturę walczącego uczestnika. Wojna była tak cholernie niesprawiedliwa… Od pewnego czasu, miał wrażenie, iż wszelkie działania podejmowane przez rebeliancką stronę konfliktu, nie polepszają sytuacji angielskiej, uciemiężonej ludności. Działając w mniejszości, nie są w stanie sprostać ciężkiemu oporowi ze strony wroga. Tracąc kolejne, wykwalifikowane jednostki, ścierają się z czarnomagiczną, praktycznie niezniszczalną spuścizną. Cienie, z którymi walczyli niespełna kilka tygodni temu, były tego idealnym przykładem. Nie widział postępu, los zsyłał na nich najgorsze katastrofy, odbierając pewne i wypracowane narzędzia. Odczuwał coraz większą frustrację, chęć poddania, zaniechania jakichkolwiek działań. Miał wrażenie, iż stoi w miejscu, a ogrom umiejętności zdobywanych podczas licznych zadań, walk oraz misji, nie mają w tym momencie żadnego znaczenia. Pogrążał się w niekontrolowanej ciemności, pragnącej ściągnąć na samo, destruktywne dno. Wrodzona, zintensyfikowana wrażliwość, wypłynęła na światło dzienne zabierając całe zaangażowanie, pewność siebie i chęci do życia. Funkcjonował na ostatku popychających oparów. Ostatnie przeżycia odcisnęły zbyt duże piętno... Potrzebował pomocy, do której bał się przyznać, przede wszystkim przed samym sobą..
List od zaprzyjaźnionego Zakonnika, spoczywał w wysłużonym notatniku, który zawsze znajdował się w poręcznej, skórzanej torbie. Przez długi czas odwlekał zapoznanie się z jego treścią, unikając kolejnej, zadaniowej odpowiedzialności. Biorąc głęboki wdech, otworzył go późnym, majowym wieczorem, kiedy wracając od nowego klienta, tonął w mlecznej kotarze mgły, rozpostartej na rozległych łąkach jednej ze szkockich wiosek. Pokasłując lekko, prześlizgnął po nim błękit tęczówek i skinął głową do swej wewnętrznej tożsamości: czy był gotowy przystąpić do kolejnego przedsięwzięcia? Czy miał jeszcze jakikolwiek wybór? Znajdując się w zastępczym domostwie, ograniczył posiadane bibeloty. Najpotrzebniejszy ekwipunek znajdował się pod przeciwległą ścianą nowej, dość wygodnej sypialni. Zaopatrzył się w lżejszy strój, nie zapominająco ochronnym okryciu twarzy. Wsunął kilka leczniczych i wzmacniających eliksirów, ziołowych składników wspierających takową wyprawę. Prawa kieszeń skrywała głogową broń oraz jeden z magicznych kryształów. Przed wyjściem, wypił zielonkawy, z pobudzający napar, przegryzając go grubą kromką czerstwego chleba. Pożegnał czworonożnego towarzysza i wyciągając wysłużoną miotłę, wzbił się w wiosenne przestworza naznaczone drobnymi kroplami ciepłego, przelotnego deszczu. Na miejscu znalazł się chwilę po czasie. Zarys ciemnej sylwetki Zakonnika, migał w oddali, gdy prawą dłonią przecierał twarz, mokrą od skroplonej cieczy. Wziął głęboki wdech, który zaraz skończył się salwą niebezpiecznego kaszlu. Nie potrafił wyleczyć się do końca, cierpiąc na tymczasowe, lecz niegroźne dolegliwości. O wiele gorzej prezentowała się posępna, posągowa twarz o wyrazistych cieniach i kilkudniowym zaroście. Nie potrafił ukryć, że w ostatnim czasie czuł się po prostu gorzej: – Dobrze cię widzieć. – pełnego zdrowia i krzepkiego wigoru. Prawa dłoń wysunęła się na przyjazne przywitanie, a kąciki ust wykrzywiły w bladym, lecz szczerym uśmiechu. Skinął głową wyrozumiale, po czym przechodząc dalej kilka kroków w prawo, skomentował tak szczere i wdzięczne wyznanie: – Ty zrobiłbyś tak samo. – zauważył. – Nikogo nie zostawiłbym na pastwę śmierci, tym bardziej z rąk potwora, którym było TO… – cień, zlepek plugawej masy, której nie zdołali pokonać. – Nie masz za co dziękować. Naprawdę cieszę się, że jesteś cały i zdrowy. Tak jak reszta. Tak jak ludzie. – dodawał z pauzami, lekko przyciszonym głosem. Poklepał mężczyznę po ramieniu. Odchrząknął doraźnie poprawiając pasek torby. Rozejrzał się po okolicy, mrużąc powieki, starając się rozpoznać ów tereny. Nie był przekonany, czy miał okazję odwiedzić te już przedtem: – Kojarzę okolice Glossop, miałem tam kiedyś kilku klientów. Może będę w stanie poprowadzić nas boczną drogą, bardziej osłoniętą. – powiedział, wyciągając różdżkę z kieszeni. – Rozprawimy się z przeciwnikami. - skomentował na wieść o grasujących szumowinach. - Myślę, że wszystko jest jasne, ruszajmy, bo każda sekunda jest teraz ogromnie cenna. – znów uśmiechnął się lekko, znajdując w sobie ostatnie pokłady motywacji. Z biegiem lat nauczył się grać, kłamać w dobrej sprawie. Dlatego też bez zastanowienia ruszył przed siebie. Twarz przykrył kawałkiem magicznego materiału, uszytego przez młodą Beckett. Ryzyko rozpoznania ciążyło na plecach od wielu miesięcy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
List od zaprzyjaźnionego Zakonnika, spoczywał w wysłużonym notatniku, który zawsze znajdował się w poręcznej, skórzanej torbie. Przez długi czas odwlekał zapoznanie się z jego treścią, unikając kolejnej, zadaniowej odpowiedzialności. Biorąc głęboki wdech, otworzył go późnym, majowym wieczorem, kiedy wracając od nowego klienta, tonął w mlecznej kotarze mgły, rozpostartej na rozległych łąkach jednej ze szkockich wiosek. Pokasłując lekko, prześlizgnął po nim błękit tęczówek i skinął głową do swej wewnętrznej tożsamości: czy był gotowy przystąpić do kolejnego przedsięwzięcia? Czy miał jeszcze jakikolwiek wybór? Znajdując się w zastępczym domostwie, ograniczył posiadane bibeloty. Najpotrzebniejszy ekwipunek znajdował się pod przeciwległą ścianą nowej, dość wygodnej sypialni. Zaopatrzył się w lżejszy strój, nie zapominająco ochronnym okryciu twarzy. Wsunął kilka leczniczych i wzmacniających eliksirów, ziołowych składników wspierających takową wyprawę. Prawa kieszeń skrywała głogową broń oraz jeden z magicznych kryształów. Przed wyjściem, wypił zielonkawy, z pobudzający napar, przegryzając go grubą kromką czerstwego chleba. Pożegnał czworonożnego towarzysza i wyciągając wysłużoną miotłę, wzbił się w wiosenne przestworza naznaczone drobnymi kroplami ciepłego, przelotnego deszczu. Na miejscu znalazł się chwilę po czasie. Zarys ciemnej sylwetki Zakonnika, migał w oddali, gdy prawą dłonią przecierał twarz, mokrą od skroplonej cieczy. Wziął głęboki wdech, który zaraz skończył się salwą niebezpiecznego kaszlu. Nie potrafił wyleczyć się do końca, cierpiąc na tymczasowe, lecz niegroźne dolegliwości. O wiele gorzej prezentowała się posępna, posągowa twarz o wyrazistych cieniach i kilkudniowym zaroście. Nie potrafił ukryć, że w ostatnim czasie czuł się po prostu gorzej: – Dobrze cię widzieć. – pełnego zdrowia i krzepkiego wigoru. Prawa dłoń wysunęła się na przyjazne przywitanie, a kąciki ust wykrzywiły w bladym, lecz szczerym uśmiechu. Skinął głową wyrozumiale, po czym przechodząc dalej kilka kroków w prawo, skomentował tak szczere i wdzięczne wyznanie: – Ty zrobiłbyś tak samo. – zauważył. – Nikogo nie zostawiłbym na pastwę śmierci, tym bardziej z rąk potwora, którym było TO… – cień, zlepek plugawej masy, której nie zdołali pokonać. – Nie masz za co dziękować. Naprawdę cieszę się, że jesteś cały i zdrowy. Tak jak reszta. Tak jak ludzie. – dodawał z pauzami, lekko przyciszonym głosem. Poklepał mężczyznę po ramieniu. Odchrząknął doraźnie poprawiając pasek torby. Rozejrzał się po okolicy, mrużąc powieki, starając się rozpoznać ów tereny. Nie był przekonany, czy miał okazję odwiedzić te już przedtem: – Kojarzę okolice Glossop, miałem tam kiedyś kilku klientów. Może będę w stanie poprowadzić nas boczną drogą, bardziej osłoniętą. – powiedział, wyciągając różdżkę z kieszeni. – Rozprawimy się z przeciwnikami. - skomentował na wieść o grasujących szumowinach. - Myślę, że wszystko jest jasne, ruszajmy, bo każda sekunda jest teraz ogromnie cenna. – znów uśmiechnął się lekko, znajdując w sobie ostatnie pokłady motywacji. Z biegiem lat nauczył się grać, kłamać w dobrej sprawie. Dlatego też bez zastanowienia ruszył przed siebie. Twarz przykrył kawałkiem magicznego materiału, uszytego przez młodą Beckett. Ryzyko rozpoznania ciążyło na plecach od wielu miesięcy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 12.09.22 13:51, w całości zmieniany 2 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Volans od razu zauważył, że nowoprzybyły Vincent przypomina cień człowieka. Przyglądał mu się wnikliwie, z nieukrywanym zmartwieniem. Troska o swojego towarzysza sprawiała, że trudno było nie spoglądać z nieudolnie ukrywanym zmartwieniem i wyraźną troską, znacznie wykraczającą poza uzasadnione obawy dotyczące powodzenia misji. Niespełna miesiąc temu dobrze poznał gorzki smak porażki w tej kwestii, gdyż zostając poważnie rannym i będąc bliskim śmierci, nie był w stanie dalej walczyć. Nie była to jego wina, ale nieraz trudno było zmienić swoje podejście do takich kwestii. Nieraz było to niemożliwe. Chciał być przydatny. Czuć się potrzebnym. Zwłaszcza po tym czasie, który spędził na dochodzeniu do siebie. Na to nie mógł nic poradzić.
— Ciebie również — Odpowiedział swojemu towarzyszowi, bez chwili wahania ściskając jego dłoń w mocnym uścisku. Uśmiechnął się równie szczerze. Obserwował swojego towarzysza, gdyż cenił sobie utrzymywanie kontaktu wzrokowego podczas rozmowy z kimkolwiek. — Jak twoje zdrowie, Vincent? — Zdecydował się zapytać o to swojego towarzysza, wyrażając w ten sposób stosowną troskę o tego czarodzieja. Zamierzał wywiedzieć się, czy nie potrzebuje opieki uzdrowiciela i być może podzielić się z nim nowoodkrytą mądrością życiową. Odzyskanie pełni zdrowia wymaga czasu, nawet jeśli bezczynność bywa zwyczajnie frustrująca i zawsze było coś do zrobienia. Zwłaszcza, gdy było się Zakonnikiem i dwoiło się, aby wygrali tę wojnę.
— Oczywiście, że zrobiłbym — Przytaknął bez chwili wahania. — Ja również nikogo bym nie zostawił na pewną śmierć. Niewykluczone, że niejednokrotnie się z nimi zmierzymy. Powinniśmy dowiedzieć się jak najwięcej o tych monstrach. Wtedy moglibyśmy walczyć z nimi z większą skutecznością i ograniczyć straty w naszych szeregach — Dopowiedział. Za swoich sojuszników był w stanie oddać życie oraz zrobić dla nich wszystko. Porzucenie ich nie wchodziło w grę. Co więcej, nawet ich wrogowie nie powinni ginąc rozerwani na strzępy przez takie bestie. Wciąż słuszne wydawało mu się doprowadzenie ich przed oblicze wymiaru sprawiedliwości. Źli ludzie to nadal ludzie. Powstrzymanie ich nie oznaczało odbierania im życia. Zdawał sobie z tego sprawę, że pewne okoliczności mogą sprawić, że będzie zmuszony przekroczyć tę granicę. Konsekwencją tego będzie zaprzeczenie wyznawanym wartościom. Kierowanie się nimi pozwalało mu postrzegać jako dobrego człowieka.
— Być masz rację. Miło mi to słyszeć. To najważniejsze, że pomimo tak trudnej walki zdołaliśmy uratować tych ludzi — Odrzekł półgłosem. Uratowanie tych ludzi było dla niego bardzo ważne.
— Ostatnio byłem tam w okolicach Wężowej Przełęczy. Jeśli jednak nadarzy się sposobność do tego, byśmy poruszali się osłonięci to powinniśmy z niej skorzystać — Wskazał swojemu towarzyszowi obszar, który ostatnio razem ze Steffenem oczyścił ze szmalcowników. Od tego czasu kolejni szmalcownicy z pewnością znów pojawili się w tych okolicach, zaczynając na nowo terroryzować mieszkańców hrabstwa. Przystał na to, nawet jeśli oznaczało potencjalne nadłożenie drogi. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Sam dobył różdżki.
— Innej opcji nie ma — Odparł na słowa towarzysza odnośnie potencjalnie napotkanych przeciwników. — Ruszajmy — Przytaknął z uśmiechem. Całkiem sprawnie pokonali dzielącą ich odległość odległość i wkroczyli do wioski Hassop. Nie wiedzieli, co dokładnie tam zastaną. Mogli znaleźć się w sercu z dawna opuszczonej mieściny i mijać porzucone przez jej mieszkańców domostwa. Po dotarciu do centrum wioski mogli zauważyć to, że większość mieszkańców kryła się w domach. Także i to, że z jednego zostały zgliszcza po tym, jak całkiem niedawno spłonął. Nieopodal spalonego budynku mogli ujrzeć liczną grupę rosłych mężczyzn uzbrojonych w broń palną. U dwóch z nich mogli dostrzec różdżki w dłoniach. Nie wyglądali najlepiej. Niektórzy z tych mężczyzn przerzucali na wóz padłe zwierzęta gospodarskie, choć on dostrzegł też kilka Dirikraków i Lunaballi. Ponieważ los magicznych stworzeń nie był mu obojętny, dlatego poczuł dokuczliwy ucisk w trzewiach. Na drugim wozie spoczywało pod przykryciem kilka ciał. Nad samym wozem stał zrozpaczony mężczyzna. Atmosfera strachu, rozpaczy i zaszczucia była aż za dobrze wyczuwalna. Także dla niego. Przerażało go to wszystko, co ujrzał.
— Coś musiało się stać. Powinniśmy podejść i wypytać ich, jednak nie wyglądają na takich, co powitają nas z otwartymi ramionami — Zwrócił się poważnie do towarzysza, nie chcąc działać bezmyślnie i jeszcze bardziej przestraszyć tych ludzi. Nie chciał zostać przed nich zaatakowanym.[bylobrzydkobedzieladnie]
— Ciebie również — Odpowiedział swojemu towarzyszowi, bez chwili wahania ściskając jego dłoń w mocnym uścisku. Uśmiechnął się równie szczerze. Obserwował swojego towarzysza, gdyż cenił sobie utrzymywanie kontaktu wzrokowego podczas rozmowy z kimkolwiek. — Jak twoje zdrowie, Vincent? — Zdecydował się zapytać o to swojego towarzysza, wyrażając w ten sposób stosowną troskę o tego czarodzieja. Zamierzał wywiedzieć się, czy nie potrzebuje opieki uzdrowiciela i być może podzielić się z nim nowoodkrytą mądrością życiową. Odzyskanie pełni zdrowia wymaga czasu, nawet jeśli bezczynność bywa zwyczajnie frustrująca i zawsze było coś do zrobienia. Zwłaszcza, gdy było się Zakonnikiem i dwoiło się, aby wygrali tę wojnę.
— Oczywiście, że zrobiłbym — Przytaknął bez chwili wahania. — Ja również nikogo bym nie zostawił na pewną śmierć. Niewykluczone, że niejednokrotnie się z nimi zmierzymy. Powinniśmy dowiedzieć się jak najwięcej o tych monstrach. Wtedy moglibyśmy walczyć z nimi z większą skutecznością i ograniczyć straty w naszych szeregach — Dopowiedział. Za swoich sojuszników był w stanie oddać życie oraz zrobić dla nich wszystko. Porzucenie ich nie wchodziło w grę. Co więcej, nawet ich wrogowie nie powinni ginąc rozerwani na strzępy przez takie bestie. Wciąż słuszne wydawało mu się doprowadzenie ich przed oblicze wymiaru sprawiedliwości. Źli ludzie to nadal ludzie. Powstrzymanie ich nie oznaczało odbierania im życia. Zdawał sobie z tego sprawę, że pewne okoliczności mogą sprawić, że będzie zmuszony przekroczyć tę granicę. Konsekwencją tego będzie zaprzeczenie wyznawanym wartościom. Kierowanie się nimi pozwalało mu postrzegać jako dobrego człowieka.
— Być masz rację. Miło mi to słyszeć. To najważniejsze, że pomimo tak trudnej walki zdołaliśmy uratować tych ludzi — Odrzekł półgłosem. Uratowanie tych ludzi było dla niego bardzo ważne.
— Ostatnio byłem tam w okolicach Wężowej Przełęczy. Jeśli jednak nadarzy się sposobność do tego, byśmy poruszali się osłonięci to powinniśmy z niej skorzystać — Wskazał swojemu towarzyszowi obszar, który ostatnio razem ze Steffenem oczyścił ze szmalcowników. Od tego czasu kolejni szmalcownicy z pewnością znów pojawili się w tych okolicach, zaczynając na nowo terroryzować mieszkańców hrabstwa. Przystał na to, nawet jeśli oznaczało potencjalne nadłożenie drogi. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Sam dobył różdżki.
— Innej opcji nie ma — Odparł na słowa towarzysza odnośnie potencjalnie napotkanych przeciwników. — Ruszajmy — Przytaknął z uśmiechem. Całkiem sprawnie pokonali dzielącą ich odległość odległość i wkroczyli do wioski Hassop. Nie wiedzieli, co dokładnie tam zastaną. Mogli znaleźć się w sercu z dawna opuszczonej mieściny i mijać porzucone przez jej mieszkańców domostwa. Po dotarciu do centrum wioski mogli zauważyć to, że większość mieszkańców kryła się w domach. Także i to, że z jednego zostały zgliszcza po tym, jak całkiem niedawno spłonął. Nieopodal spalonego budynku mogli ujrzeć liczną grupę rosłych mężczyzn uzbrojonych w broń palną. U dwóch z nich mogli dostrzec różdżki w dłoniach. Nie wyglądali najlepiej. Niektórzy z tych mężczyzn przerzucali na wóz padłe zwierzęta gospodarskie, choć on dostrzegł też kilka Dirikraków i Lunaballi. Ponieważ los magicznych stworzeń nie był mu obojętny, dlatego poczuł dokuczliwy ucisk w trzewiach. Na drugim wozie spoczywało pod przykryciem kilka ciał. Nad samym wozem stał zrozpaczony mężczyzna. Atmosfera strachu, rozpaczy i zaszczucia była aż za dobrze wyczuwalna. Także dla niego. Przerażało go to wszystko, co ujrzał.
— Coś musiało się stać. Powinniśmy podejść i wypytać ich, jednak nie wyglądają na takich, co powitają nas z otwartymi ramionami — Zwrócił się poważnie do towarzysza, nie chcąc działać bezmyślnie i jeszcze bardziej przestraszyć tych ludzi. Nie chciał zostać przed nich zaatakowanym.[bylobrzydkobedzieladnie]
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Wioska Hassop
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire