Salonik
AutorWiadomość
Salonik
Zza szyby do środka zagląda różyczka o bladopomarańczowych kwiatach. Naprzeciw okna pod ciężarem książek uginają się półki starej gabloty. Żeliwny piecyk stoi w rogu pokoju (zimą ogrzewa salonik i sąsiadującą z nim sypialnię pani Dearborn). Dwie wysiedziane kanapy i najwygodniejszy na świecie fotel tworzą półokrąg wokół niskiego stolika. Różowy obrus razi w oczy gości Zakątka, ale Liz za bardzo go lubi, by się go pozbyć.
plan parteru
Nie śpieszyłem się krocząc przed Dolinę Godryka, choć chłód dawał mi się we znaki. Nie pamiętałem z przeszłości tak surowej i mroźnej zimy, takiej ilości śniegu i śnieżnych zawieruch; Wielka Brytania słynęła raczej z wyspiarskiego klimatu i łagodnych pór roku - chłodnego lata i ciepłej zimy. Podobne krajobrazy przywodziły mi na myśl opowieści ojca o dalekich krajach północy, Skandynawii, miejscu, gdzie powstał język starożytnych run i niekiedy odzywało się znów we mnie pragnienie dalekich podróży. Teraz zbywałem je prychnięciem świadom, że pewnie nigdy do nich nie dojdzie. Szanse na jakąkolwiek przyszłość malały z każdym dniem, choć uparcie staraliśmy się walczyć. Gorąco liczyłem, że przedsięwzięcie, jakie zajmowało mi czas przez pierwsze dni stycznia, wszystkie te podróże po kraju i przeprowadzone rozmowy nie pójdą na marne. Dolina Godryka i cały półwysep kornwalijski stałyby się wówczas bezpieczniejszym miejscem, a to było dla mnie więcej niż istotne. Ze względu na dom, w stronę którego podążałem, przemierzając uliczki Doliny. Dom, w którym się wychowałem i gdzie teraz mieszkała moja młodsza siostra.
Stanąłem przy jego płocie, dopalając papierosa od Vincenta, którego zachowałem na później; zerknąłem ku drugiej stronie ulicy, próbując się zorientować, czy Beckettowie są w Warsztacie. Wydawało mi się, że w kuchennym oknie dojrzałem jakiś ruch. Pomyślałem, że może wpadnę do nich później. Póki co przywołałem jednak Debbie, która maszerowała kilka metrów ode mnie, jakby chciała sobie udowodnić, że jest tu sama, bez opiekuna i pchnąłem furtkę, wchodząc na ścieżkę prowadząca do domu. W myślach obiecałem sobie, że przed opuszczeniem Doliny odśnieżę im podwórze.
- Jesteście? - zawołałem, pukając donośnie do drzwi wejściowych, robiłem to z uprzejmości, choć wiedziałem, że właściwie nie muszę; nie czekając więc na odpowiedź nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka, wcześniej otrzepując ze śniegu buty i pilnując, aby Deborah uczyniła to samo. Jeszcze tego brakowało, byśmy tylko naśmiecili mojej siostrze w holu.
- Lizzie, dzień dobry - powiedziałem, kiedy tylko sylwetka siostry pojawiła się na korytarzu. Szybkim ruchem zsunąłem z ramion płaszcz i podszedłem do niej, by ja wyściskać. Minęło trochę czasu odkąd widzieliśmy się po raz ostatni, czułem się winny, że nie pomagam jej przy matce tyle, ile powinienem, lecz obowiązki pochłaniały cały mój wolny czas. - Jak się dziś macie? Straszny ziąb - zagaiłem ja niezobowiązująco, powoli przechodząc do salonu.
becomes law
resistance
becomes duty
Właśnie kończyła porządki w jadalni, śpiewnie intonując ostatnie tego dnia Chłoszczyć. Zniknął kurz, zebrany dotąd w zakamarkach suszonego bukietu. Zadowolona z efektu zaklęcia, wyjęła wiązankę z wazonu. Przyszła pora, by żółte gerbery zastąpić jakąś inną kompozycją. Już od paru ładnych lat każdy miesiąc był witany w domu Dearbornów nowymi bukietami. Kwiaty pochodziły ze skrupulatnie uzupełnianej kolekcji – Liz zbierała je wiosną i latem, suszyła albo wprawnym Calidi, albo bardziej tradycyjną metodą i gotowe odkładała do skrzyń w pokoju na piętrze.
Teraz rozwinęła na stole w jadalni duży papierowy rulon, rozpakowując ukryte weń rośliny.
Sięgnęła po frezje – pierwszą o pomarańczowych kwiatach i drugą różową.
– Troska o przyjaciół, zaufanie – mruknęła, wkładając gałązki do wazonu. I tak zaczęła tworzyć styczniowy bukiet. Rozmyślała i o minionym roku, i o tym, że zaczyna się nowy. Pytała siebie samą, czego chce dla siebie i swoich bliskich, czego życzy rodzinie i światu. Taki tok rozważań sprawił, że do kolorowych frezji dołączyła urokliwa armeria – z ciemnozieloną kępką małych listków i wyrastającymi z tejże długimi łodyżkami, pochylonymi pod ciężarem kwiatostanów. Bladoróżowe główki skłaniają się w stronę serc przeszytych bólem, kwitną w rytm zadawanych krzywd, współczują.
– Współczucie. – Ledwo słyszalny szept opuścił blade wargi. Liz patrzyła nie-do-końca widzącymi oczyma, przeniosła się bowiem na chwilę do innego świata. To przestrzeń uczuć i symboli, przestrzeń, gdzie można nadać sens temu wszystkiemu, co gnieździ się nienazwane na dnie serca.
U dołu kompozycji, jako przeciwwaga dla frezji, zagościła japońska andromeda. Upstrzona aksamitnymi pączkami w kolorze ciepłej bieli, z oddali przypominająca ni to bez, ni winne grono, ta gałązka o silnie trujących kwiatach symbolizowała niebezpieczeństwo oraz, na wspomnienie księżniczki Andromedy, ofiarę.
– Poświęcenie.
Powoli i z namysłem dokładała kolejne elementy. Na poduszeczce z prężystych liści andromedy uśmiechały się kwiaty truskawki, radosne i żółtookie. Rodzina związana silną więzią. Wgląd w przyszłość.
Bukiecik zawilców na pożegnanie tego, co było. Białe płatki, tak łatwo strącane przez wiatr, symbolizują ulotność chwili, nietrwałość szczęścia. Głęboki granat zawilcowego serca to znak smutku. Przeplecione przez całość aranżacji gałązki rozmarynu – świadectwo pamięci.
Ale spośród bieli anemonów wyglądają jasnożółte miłki, emblemat odradzającej się natury, symbol nadchodzącego szczęścia. Wyeksponowane centrycznie w bukiecie, miłki cieszą oko pogodnym kolorem serdeczności.
– Nadzieja na wiosnę.
Długo przyglądała się bukietowi, kontemplując własne dzieło. Wreszcie spuściła wzrok, ręką sięgnęła do kieszeni fartuszka i tak, z ręką zaciśniętą na różdżce, przemierzyła długość pokoju. Z korytarza przeszła zaraz do saloniku, gdzie na parapecie czekał już kolejny wazon wypełniony wodą. Brakowało tylko jednego – koloru, więc Liz wyciągnęła przed siebie różdżkę. Zaklęcie przyszło jej łatwo, karmione miłością do kwiatów:
– Orchideus. – Z końca jakiej różdzki wykwitł żywy bukiet, powstały na wzór suchej kompozycji zdobiącej już wazon w pokoju obok.
Gdy wkładała kwiaty do wody, zauważyła ruch za oknem. Dwie sylwetki pojawiły się przed domem. Wysoki mężczyzna, za nim dziecko.
Nie minęła chwila, a w domu rozdźwięczał znajomy, kochany głos.
– Ced!
Wyszła na korytarz, podeszła, dała się objąć. Na chwilę utonęła w misiowym uścisku brata.
– Mamy się śpiewająco – odpowiedziała, robiąc krok do tyłu i przyglądając się Cedricowi kontemplacyjnie. Po kilku sekundach westchnęła i uśmiechnęła się:
– Cieszę się, że cię widzę.
Przeniosła spojrzenie na małą Debbie.
– Dzień dobry, skrzacie.
Ruszyli we troje w stronę saloniku, Liz za bratem i Deborah.
– Za chwilę przyprowadzę mamę. Napijecie się herbaty, hm?
|
bukiecik i widoczek z okna na dom wujka
Teraz rozwinęła na stole w jadalni duży papierowy rulon, rozpakowując ukryte weń rośliny.
Sięgnęła po frezje – pierwszą o pomarańczowych kwiatach i drugą różową.
– Troska o przyjaciół, zaufanie – mruknęła, wkładając gałązki do wazonu. I tak zaczęła tworzyć styczniowy bukiet. Rozmyślała i o minionym roku, i o tym, że zaczyna się nowy. Pytała siebie samą, czego chce dla siebie i swoich bliskich, czego życzy rodzinie i światu. Taki tok rozważań sprawił, że do kolorowych frezji dołączyła urokliwa armeria – z ciemnozieloną kępką małych listków i wyrastającymi z tejże długimi łodyżkami, pochylonymi pod ciężarem kwiatostanów. Bladoróżowe główki skłaniają się w stronę serc przeszytych bólem, kwitną w rytm zadawanych krzywd, współczują.
– Współczucie. – Ledwo słyszalny szept opuścił blade wargi. Liz patrzyła nie-do-końca widzącymi oczyma, przeniosła się bowiem na chwilę do innego świata. To przestrzeń uczuć i symboli, przestrzeń, gdzie można nadać sens temu wszystkiemu, co gnieździ się nienazwane na dnie serca.
U dołu kompozycji, jako przeciwwaga dla frezji, zagościła japońska andromeda. Upstrzona aksamitnymi pączkami w kolorze ciepłej bieli, z oddali przypominająca ni to bez, ni winne grono, ta gałązka o silnie trujących kwiatach symbolizowała niebezpieczeństwo oraz, na wspomnienie księżniczki Andromedy, ofiarę.
– Poświęcenie.
Powoli i z namysłem dokładała kolejne elementy. Na poduszeczce z prężystych liści andromedy uśmiechały się kwiaty truskawki, radosne i żółtookie. Rodzina związana silną więzią. Wgląd w przyszłość.
Bukiecik zawilców na pożegnanie tego, co było. Białe płatki, tak łatwo strącane przez wiatr, symbolizują ulotność chwili, nietrwałość szczęścia. Głęboki granat zawilcowego serca to znak smutku. Przeplecione przez całość aranżacji gałązki rozmarynu – świadectwo pamięci.
Ale spośród bieli anemonów wyglądają jasnożółte miłki, emblemat odradzającej się natury, symbol nadchodzącego szczęścia. Wyeksponowane centrycznie w bukiecie, miłki cieszą oko pogodnym kolorem serdeczności.
– Nadzieja na wiosnę.
Długo przyglądała się bukietowi, kontemplując własne dzieło. Wreszcie spuściła wzrok, ręką sięgnęła do kieszeni fartuszka i tak, z ręką zaciśniętą na różdżce, przemierzyła długość pokoju. Z korytarza przeszła zaraz do saloniku, gdzie na parapecie czekał już kolejny wazon wypełniony wodą. Brakowało tylko jednego – koloru, więc Liz wyciągnęła przed siebie różdżkę. Zaklęcie przyszło jej łatwo, karmione miłością do kwiatów:
– Orchideus. – Z końca jakiej różdzki wykwitł żywy bukiet, powstały na wzór suchej kompozycji zdobiącej już wazon w pokoju obok.
Gdy wkładała kwiaty do wody, zauważyła ruch za oknem. Dwie sylwetki pojawiły się przed domem. Wysoki mężczyzna, za nim dziecko.
Nie minęła chwila, a w domu rozdźwięczał znajomy, kochany głos.
– Ced!
Wyszła na korytarz, podeszła, dała się objąć. Na chwilę utonęła w misiowym uścisku brata.
– Mamy się śpiewająco – odpowiedziała, robiąc krok do tyłu i przyglądając się Cedricowi kontemplacyjnie. Po kilku sekundach westchnęła i uśmiechnęła się:
– Cieszę się, że cię widzę.
Przeniosła spojrzenie na małą Debbie.
– Dzień dobry, skrzacie.
Ruszyli we troje w stronę saloniku, Liz za bratem i Deborah.
– Za chwilę przyprowadzę mamę. Napijecie się herbaty, hm?
|
bukiecik i widoczek z okna na dom wujka
Za każdym razem, kiedy odwiedzałem Wierzbowy Zakątek robiło mi się jakoś lżej na sercu. Dom ten wiązał się niemal wyłącznie z dobrymi wspomnieniami z dzieciństwa, młodości. Z ludźmi, których kochałem najmocniej i na jakich najbardziej mi zależało. Ojcem, matką, Lizzie, Allyą i Annie. W tym miejscu wspomnienia, jakie przywoływały, nie przynosiły znów bólu i żalu, raczej wywoływały sentyment i ciepło gdzieś w piersi. Uśmiechałem się do tych wspomnień, za każdym razem przypominałem sobie inne szczegóły, które czas dawno już zatarł w mej pamięci. W Wierzbowym Zakątku czułem się bezpiecznie, jakby ciepło rodzinnego ogniska, mimo wszystko płonące tu dla mnie od zawsze, nie pozwalało demonom wyrzutów sumienia i żalu rozgościć się na nowo w moim umyśle.
Cieszyłem się do tego, że widzę Lizzie całą i zdrową, uśmiechniętą mimo wszystko, sam więc nie potrafiłem nie odwzajemnić podobnie ciepłego uśmiechu. Zwłaszcza w obliczu tego, co napisała niedawno w liście, że mama czuje się lepiej i zapowiedzi przyprowadzenia jej. To znaczyło, że naprawdę stan naszej matki trochę się poprawił, skoro wstawała z łóżka i nawet gotowała. Mało która wiadomość ostatnimi czasy ucieszyła mnie tak bardzo jak właśnie ta.
- Dobrze to słyszeć - odparłem, uśmiechając się do siostry; spodziewałem się takiej odpowiedzi, przypuszczałem, że nawet gdyby było inaczej, to i tak by to powiedziała, by mnie nie martwić. - Ja też się cieszę, Liz. Wybacz, że ostatnio odwiedzałem was tak rzadko. Postaram się to zmienić - powiedziałem, całując ją w czoło, zanim zwróciła się do Debbie.
Dziewczynka, którą przygarnąłem najpierw uśmiechnęła się kącikiem ust, a potem skrzywiła, kiedy została nazwana skrzatem.
- Jestem za wysoka na skrzata i nie będę sprzątać u nas - oznajmiła butnie, spoglądając na mnie z niechęcią, na co zareagowałem przewróceniem oczyma.
- Po sobie masz sprzątać - pouczyłem ją.
- Masz dla mnie książki? - spytała ciekawsko Debbie. Czasami bywała tak bezpośrednia, ze niemal było mi za nią wstyd.
- Zaczekaj chwilę, na Merlina, spokojnie... - mruknąłem od niej, po czym zwróciłem spojrzenie na Lizzie. - Herbaty napijemy się chętnie. Tak, ty też Debbie, strasznie zimno jest, zmarzłaś, jeszcze tego brakuje, żebyś się przeziębiła - uprzedziłem dziewczynkę, która już otwierała usta, żeby coś powiedzieć. Lubiła robić na przekór. - Pomóc ci w czymś, Liz? Mogę pójść po mamę - zaproponowałem łagodnym tonem. Jeśli potrzebowała pomocy w zejściu po schodach, to może lepiej, abym ja to zrobił - dla mnie ważyła tyle, co piórko, mogłem nawet znieść ją po schodach, byleby spędziła z nami trochę czasu, nie czując przy tym dyskomfortu, że jako jedyna leży w łóżku.
Cieszyłem się do tego, że widzę Lizzie całą i zdrową, uśmiechniętą mimo wszystko, sam więc nie potrafiłem nie odwzajemnić podobnie ciepłego uśmiechu. Zwłaszcza w obliczu tego, co napisała niedawno w liście, że mama czuje się lepiej i zapowiedzi przyprowadzenia jej. To znaczyło, że naprawdę stan naszej matki trochę się poprawił, skoro wstawała z łóżka i nawet gotowała. Mało która wiadomość ostatnimi czasy ucieszyła mnie tak bardzo jak właśnie ta.
- Dobrze to słyszeć - odparłem, uśmiechając się do siostry; spodziewałem się takiej odpowiedzi, przypuszczałem, że nawet gdyby było inaczej, to i tak by to powiedziała, by mnie nie martwić. - Ja też się cieszę, Liz. Wybacz, że ostatnio odwiedzałem was tak rzadko. Postaram się to zmienić - powiedziałem, całując ją w czoło, zanim zwróciła się do Debbie.
Dziewczynka, którą przygarnąłem najpierw uśmiechnęła się kącikiem ust, a potem skrzywiła, kiedy została nazwana skrzatem.
- Jestem za wysoka na skrzata i nie będę sprzątać u nas - oznajmiła butnie, spoglądając na mnie z niechęcią, na co zareagowałem przewróceniem oczyma.
- Po sobie masz sprzątać - pouczyłem ją.
- Masz dla mnie książki? - spytała ciekawsko Debbie. Czasami bywała tak bezpośrednia, ze niemal było mi za nią wstyd.
- Zaczekaj chwilę, na Merlina, spokojnie... - mruknąłem od niej, po czym zwróciłem spojrzenie na Lizzie. - Herbaty napijemy się chętnie. Tak, ty też Debbie, strasznie zimno jest, zmarzłaś, jeszcze tego brakuje, żebyś się przeziębiła - uprzedziłem dziewczynkę, która już otwierała usta, żeby coś powiedzieć. Lubiła robić na przekór. - Pomóc ci w czymś, Liz? Mogę pójść po mamę - zaproponowałem łagodnym tonem. Jeśli potrzebowała pomocy w zejściu po schodach, to może lepiej, abym ja to zrobił - dla mnie ważyła tyle, co piórko, mogłem nawet znieść ją po schodach, byleby spędziła z nami trochę czasu, nie czując przy tym dyskomfortu, że jako jedyna leży w łóżku.
becomes law
resistance
becomes duty
Miło było widzieć ich ponownie. Znajome rysy, znajome krzątaniny, coś, co stanowiłoby może część codzienności w jakimś innym świecie, w alternatywnej wersji rzeczywistości. Cedric wracający do domu, chwalący dobiegające z kuchni zapachy zwiastujące obiad. Debbie, przebiegająca tuż za nim – zapisaliby ją do mugolskiej szkółki, w Dolinie było to powszechną praktyką wśród czarodziejskich rodzin. Jej śmiech rozbrzmiewałby nieustannie w murach Wierzbowego Zakątka.
– Daj spokój. – Machnęła ręką. – Czasy są, jakie są. Masz wiadome obowiązki... Wiadome, czyli zupełnie niewiadome samej Lizzie: tajemnicze, związane z wojną, z niebezpieczeństwami i dramatycznymi dylematami. Wzdrygnęła się na samą myśl, że miałaby być wtajemniczona w sekrety, których ciężaru nie potrafiłaby udźwignąć. Znała swoje mocne i słabe strony. Wiedziała, że jest dobrą uzdrowicielką i wybitnym ogrodnikiem, dobrą towarzyszką rozmów… Ale żadna z niej konspiratorka. Dla dobra siebie i – przede wszystkim – innych, wolała trzymać się od Tych Spraw z daleka.
Uśmiechnęła się, gdy brat pochylił się, by ucałować ją w czoło. – Mam nadzieję, że moje wiadomości nie wzbudzają w tobie wyrzutów sumienia, Ced. Ich jedynym celem jest przypomnienie ci o istnieniu zwyczajnej i całkiem radosnej prozy życia.
Wiedziała, że obecność małej Debbie w życiu Cedrica stanowi takie przypomnienie. Jednocześnie jednak Liz była świadoma częstych pobytów dziewczynki u przyjaciół Ceda, podczas gdy ten spędza długie dnie, poświęcając się Sprawie.
Debbie zaczęła ciekawsko dopytywać o książki, więc Liz że śmiechem wskazała pudła leżące u stóp schodów. – Wypijesz coś ciepłego i zaraz możesz się zabrać za kompletowanie swojej biblioteczki.
Wtedy odezwał się Cedric i chociaż Liz nie mogła być świadoma tego, jakie myśli goszczą w tej chwili w głowie jej brata, jej uwagę przykuł ton jego wypowiedzi, propozycji pójścia po mamę.
– Nie ma mowy, mama chce was zaskoczyć upominkami, więc obydwoje: siadać na kanapie. – Poza tym sypialnia mamy znajdowała się przecież... tuż obok. Od kilku lat był nią pokoik za ścianą saloniku, niegdysiejszy gabinet ojca rodziny.
Gdy Ced i Debbie rozsiadali się wygodnie w saloniku, Liz poszła po mamę. Eloise Dearborn siedziała uśmiechnięta na brzegu łóżka. Wyczekiwała wizyty syna z utęsknieniem i ekscytacją. Liz musiała przyznać – nie było w tym zresztą nic złego – że wiele starszych osób (Merlinie.... Eloise miała zaledwie pięćdziesiąt dwa lata) w pewnych aspektach, mniej lub bardziej, dziecinniało w chorobie. W przypadku pani Dearborn objawiało się to tym, że gdy była – jak teraz – w dobrym stanie, jej emocje widać było jak na dłoni. Cieszyła się całą sobą, jej uszy niemalże wibrowały z ekscytacji. (Gdy zaś smutniała, smutniał cały świat wokół. Tak silnie emanowała na otaczającą rzeczywistość własne odczucia, wrażenia, przeżycia wewnętrzne. Bywało to trudne dla opiekującej się nią Liz, ale w takich momentach jak dziś, gdy Eloise wprost nie posiadała się ze szczęścia... Tak, te momenty wynagradzały wszystko.)
– Prezenty są? – W odpowiedzi pani Dearborn tylko kiwnęła potakująco głową, podnosząc nieco ręce, w których mieściły się kolorowe zawiniątka. – To idziemy. – Liz w dwóch krokach podeszła do mamy, pochyliła się nad nią i delikatnie chwyciła pod pachami. – Iii- brawo, stoimy – szepnęła, pomagając chorej zebrać się z łóżka. Powoli ruszyły w stronę salonu.
– Daj spokój. – Machnęła ręką. – Czasy są, jakie są. Masz wiadome obowiązki... Wiadome, czyli zupełnie niewiadome samej Lizzie: tajemnicze, związane z wojną, z niebezpieczeństwami i dramatycznymi dylematami. Wzdrygnęła się na samą myśl, że miałaby być wtajemniczona w sekrety, których ciężaru nie potrafiłaby udźwignąć. Znała swoje mocne i słabe strony. Wiedziała, że jest dobrą uzdrowicielką i wybitnym ogrodnikiem, dobrą towarzyszką rozmów… Ale żadna z niej konspiratorka. Dla dobra siebie i – przede wszystkim – innych, wolała trzymać się od Tych Spraw z daleka.
Uśmiechnęła się, gdy brat pochylił się, by ucałować ją w czoło. – Mam nadzieję, że moje wiadomości nie wzbudzają w tobie wyrzutów sumienia, Ced. Ich jedynym celem jest przypomnienie ci o istnieniu zwyczajnej i całkiem radosnej prozy życia.
Wiedziała, że obecność małej Debbie w życiu Cedrica stanowi takie przypomnienie. Jednocześnie jednak Liz była świadoma częstych pobytów dziewczynki u przyjaciół Ceda, podczas gdy ten spędza długie dnie, poświęcając się Sprawie.
Debbie zaczęła ciekawsko dopytywać o książki, więc Liz że śmiechem wskazała pudła leżące u stóp schodów. – Wypijesz coś ciepłego i zaraz możesz się zabrać za kompletowanie swojej biblioteczki.
Wtedy odezwał się Cedric i chociaż Liz nie mogła być świadoma tego, jakie myśli goszczą w tej chwili w głowie jej brata, jej uwagę przykuł ton jego wypowiedzi, propozycji pójścia po mamę.
– Nie ma mowy, mama chce was zaskoczyć upominkami, więc obydwoje: siadać na kanapie. – Poza tym sypialnia mamy znajdowała się przecież... tuż obok. Od kilku lat był nią pokoik za ścianą saloniku, niegdysiejszy gabinet ojca rodziny.
Gdy Ced i Debbie rozsiadali się wygodnie w saloniku, Liz poszła po mamę. Eloise Dearborn siedziała uśmiechnięta na brzegu łóżka. Wyczekiwała wizyty syna z utęsknieniem i ekscytacją. Liz musiała przyznać – nie było w tym zresztą nic złego – że wiele starszych osób (Merlinie.... Eloise miała zaledwie pięćdziesiąt dwa lata) w pewnych aspektach, mniej lub bardziej, dziecinniało w chorobie. W przypadku pani Dearborn objawiało się to tym, że gdy była – jak teraz – w dobrym stanie, jej emocje widać było jak na dłoni. Cieszyła się całą sobą, jej uszy niemalże wibrowały z ekscytacji. (Gdy zaś smutniała, smutniał cały świat wokół. Tak silnie emanowała na otaczającą rzeczywistość własne odczucia, wrażenia, przeżycia wewnętrzne. Bywało to trudne dla opiekującej się nią Liz, ale w takich momentach jak dziś, gdy Eloise wprost nie posiadała się ze szczęścia... Tak, te momenty wynagradzały wszystko.)
– Prezenty są? – W odpowiedzi pani Dearborn tylko kiwnęła potakująco głową, podnosząc nieco ręce, w których mieściły się kolorowe zawiniątka. – To idziemy. – Liz w dwóch krokach podeszła do mamy, pochyliła się nad nią i delikatnie chwyciła pod pachami. – Iii- brawo, stoimy – szepnęła, pomagając chorej zebrać się z łóżka. Powoli ruszyły w stronę salonu.
Salonik
Szybka odpowiedź