Pracownia
AutorWiadomość
Pracownia
Nieduży pokój pełni funkcję pracowni eliksirów. Pod oknem wyglądającym na ogród stoi długi stół roboczy z blatem zbitym z kilku desek. Resztę miejsca zajmują sięgające sufitu regały, w których przechowywane są ingrediencje.
plan parteru
5 I 1958
Dzień zaczynał się pięknie, bo od śpiewu.
Liz zajrzała do sypialni pani Dearborn.
— Mamo, dzień dobry — przywitała się. — Co to była za melodia?
— Dzień dobry, kochanie. — Głos Eloise Dearborn był radosny, przepełniony ciepłem. — Cedric rozpoznałby od razu. — Eloise zanurzyła się głębiej w puch poduszek, ukontentowana. — Źle sypiałaś jako niemowlę, a to była jedyna działająca kołysanka.
Liz posłała mamie promienny uśmiech.
— Herbaty? — zapytała.
— Nie, słońce, jeszcze się zdrzemnę. Po prostu… — Przez twarz pani Dearborn przebiegł cień melancholii. — Śniłaś mi się, że jesteś maleńka. Okruszynka, naprawdę. Ced patrzył na ciebie z zachwytem.
Liz weszła głębiej do pokoju i złapała mamę za rękę.
— A tata?
— Stał tuż obok i nucił tylko, kiedy ja śpiewałam.
Patrzyły na siebie porozumiewawczo, witając starego znajomego: przytępiony, nieco odległy ból.
Liz westchnęła:
— Chcę postać trochę nad kociołkiem. Później przyniosę ci śniadanie.
Ucałowała mamę w policzek, życząc dobrych snów.
Pomieszczenie, gdzie przygotowywała eliksiry, było na końcu króciutkiego korytarza. Okien nie zdobiły tu ani firanki, ani suszone kwiaty. Łatwiej uniknąć ryzyka kontaminacji eliksiru, to raz. A dwa – Liz lubiła pracować w warunkach prostoty – myśli zdawały się klarowniejsze, zmysły bardziej wyostrzone.
Weszła do środka, zamykając za sobą drzwi.
— Cortinula. — Machnięciem różdżki wyczarowała cynowy kociołek. Był może nieco sfatygowany, ale wciąż służył Liz dobrze. Poranne słońce odbijało się matowym blaskiem w starym metalu. Liz sięgnęła pod stół po jedną ze stojących tam szklanych butelek. Trzymała w nich przegotowaną wodę, powstałą ze stopionego śniegu. Przygotowała sobie niezły zapasik, nudząc się niezwykle pewnego poranka tydzień temu, gdy wstała przed świtem i nie wiedziała, co ze sobą zrobić.
Nalała wody do kociołka i jedno Lacarnum Inflamare później ogień wesoło płonął pod cynowym dnem.
— Na początek... Niech będzie Auxilik — zdecydowała.
Odwróciła się od stołu roboczego; stała teraz przed wysokimi regałami zajmującymi całą ścianę. Pracownia była malutka i nieco ciasna, ale Liz miała tu wszystko pod ręką.
Liście dębu, korzeń chrzanu, wydzielina toksyczka. Otwierała jedną szufladkę za drugą. Hmm, olej z pestek śliwek?… O, jest. I do tego troszeńkę śluzu gumochłona.
Z torby przewieszonej przez oparcie krzesła wyjęła ceramiczny moździerzyk, dwa nożyki, szklaną miseczkę.
— Dobrze. — Często mówiła do siebie, kiedy skupiała się na warzeniu. — Siekamy chrzan, drobniutko, drobniutko…
Liście dębu porwała na kawałeczki i razem z chrzanem zaczęła ucierać w moździerzu. Po chwili do intensywnie pachnącej, zielonej papki dodała trzy krople śluzu gumochłona. Wszystko to wylądowało we wrzącej już w kociołku wodzie.
— Teraz serce — mruknęła, sięgając po fiolkę z wydzieliną toksyczka. Do szklanej miseczki wlała zawartość flakonika. — Olej z pestek śliwek, powolutku...
Ze skupieniem obserwowała, jak płyn w miseczce zmienia barwę na jasnozłotą.
— I jeszcze raz trzy krople gumochłoniego śluzu…
Odczekała kilka minut, aż zawartość miseczki zacznie tężeć w wyniku reakcji ze śluzem. Tak powstałe mazidło za pomocą drewnianej szpatułki przełożyła do kociołka, gdzie maź zaraz zaczęła topnieć i łączyć się z resztą wywaru. Mikstura zgęstniała i Liz zdjęła kociołek z ognia.
Po kolejnych pięciu minutach przekona się, czy eliksir się udał. Póki co pachniał, jak powinien – lasem i śliwkami.
Auxilik (ST: 15) | Astronomia u Liz: II
ingrediencje roślinne: liście dębu, chrzan, olej z pestek śliwek
ingrediencje zwierzęce: wydzielina toksyczka, śluz gumochłona
The member 'Lizzie Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 10
'k100' : 10
Gotowy Auxilik przelała do przygotowanych wcześniej dwóch flakoników i zakorkowała. Jak to miała w zwyczaju od lat, na szyjce każdego flakonika zawiązała wstążeczkę, po czym na jednym końcu takiej wstążeczki zapisała piórem skrót: AUX.
Miała swój własny kod do oznaczania uwarzonych mikstur: stosowała kolorowe wstążki. Żółta wstążka – na choroby, czerwona – na zatrucia, zielona – na obrażenia ducha, niebieska – na obrażenia magiczne, fioletowa – na rany; wszystkie pozostałe eliksiry oznaczała na biało. System sprawdzał się dobrze, pomagał w organizacji i utrzymaniu porządku w zapasach.
— Evanesco — szepnęła, kierując różdżkę na kociołek.
Co by teraz… Zerknęła za okno. Biało i zimno. Brr. Wzdrygnęła się mimowolnie.
—Czyli... maść na odmrożenia — postanowiła.
Tak, jak przy Auxiliku, nalała do kociołka wody z przygotowanych zapasów – tym razem jednak dużo mniej. Zaraz też sięgnęła w stronę regału po słoiczek z oślim mlekiem; niemalże połowa zawartości słoiczka wylądowała w kociołku.
Podczas gdy płyn gotował się na małym ogniu, Liz zebrała resztę ingrediencji.
Ogniste nasiona, są. Liście pokrzywy, są. By dosięgnąć szuflady ze śliną kuguchara, stanęła na palcach; żeby wyjąć suszone poziomki musiała kucnąć do dolnej szuflady, która wysuwała się dość opornie.
Garść poziomek trafiła od razu do kociołka. Ale już nasiona, podmiażdżone w moździerzu, wylądowały w szklanej miseczce (uprzednio – jak kociołek – potraktowanej zaklęciem Evanesco). Do nich Liz dodała cały flakonik śliny kuguchara, zamieszała. Woń była dziwna, jakby lekko kwaskowata, nieprzyjemna.
Za pomocą chochelki Liz nabrała trochę cieczy z kociołka i zalała zawartość miseczki. Zapachniało poziomkami.
— Uff — mruknęła pod nosem. Uwielbiała warzycielstwo, ale jej nos… Cóż, bywało, że w kwestii upodobania do eliksirów się z nią nie zgadzał.
Rzuciła na nożyk Facere i po chwili mogła już dokładać drobniutko posiekaną pokrzywę do wywaru. Płyn zabarwił się na zielono.
— Siedem razy w jedną, siedem w drugą stronę...
Sięgnęła po miseczkę zawierającą mieszankę z bazą eliksiru, ognistymi nasionami. Nabrała trochę na szpatułkę i dodała do kociołka. Znów zamieszała w jedną, później w drugą stronę, znów siedem razy. Teraz można dodać resztę mieszanki.
Upewniła się, że ogień pod kociołkiem nie jest zbyt intensywny.
Pozostało czekać, aż wywar zgęstnieje i przybierze konsystencję rzadkiej pasty. Z doświadczenia Liz wiedziała, że będzie to jakieś pół godziny, może trochę więcej.
Pasta na odmrożenia (ST: 50) | Astronomia u Liz: II
ingrediencje roślinne: ogniste nasiona, pokrzywa, suszone poziomki
ingrediencje zwierzęce: ośle mleko, ślina kuguchara
Miała swój własny kod do oznaczania uwarzonych mikstur: stosowała kolorowe wstążki. Żółta wstążka – na choroby, czerwona – na zatrucia, zielona – na obrażenia ducha, niebieska – na obrażenia magiczne, fioletowa – na rany; wszystkie pozostałe eliksiry oznaczała na biało. System sprawdzał się dobrze, pomagał w organizacji i utrzymaniu porządku w zapasach.
— Evanesco — szepnęła, kierując różdżkę na kociołek.
Co by teraz… Zerknęła za okno. Biało i zimno. Brr. Wzdrygnęła się mimowolnie.
—Czyli... maść na odmrożenia — postanowiła.
Tak, jak przy Auxiliku, nalała do kociołka wody z przygotowanych zapasów – tym razem jednak dużo mniej. Zaraz też sięgnęła w stronę regału po słoiczek z oślim mlekiem; niemalże połowa zawartości słoiczka wylądowała w kociołku.
Podczas gdy płyn gotował się na małym ogniu, Liz zebrała resztę ingrediencji.
Ogniste nasiona, są. Liście pokrzywy, są. By dosięgnąć szuflady ze śliną kuguchara, stanęła na palcach; żeby wyjąć suszone poziomki musiała kucnąć do dolnej szuflady, która wysuwała się dość opornie.
Garść poziomek trafiła od razu do kociołka. Ale już nasiona, podmiażdżone w moździerzu, wylądowały w szklanej miseczce (uprzednio – jak kociołek – potraktowanej zaklęciem Evanesco). Do nich Liz dodała cały flakonik śliny kuguchara, zamieszała. Woń była dziwna, jakby lekko kwaskowata, nieprzyjemna.
Za pomocą chochelki Liz nabrała trochę cieczy z kociołka i zalała zawartość miseczki. Zapachniało poziomkami.
— Uff — mruknęła pod nosem. Uwielbiała warzycielstwo, ale jej nos… Cóż, bywało, że w kwestii upodobania do eliksirów się z nią nie zgadzał.
Rzuciła na nożyk Facere i po chwili mogła już dokładać drobniutko posiekaną pokrzywę do wywaru. Płyn zabarwił się na zielono.
— Siedem razy w jedną, siedem w drugą stronę...
Sięgnęła po miseczkę zawierającą mieszankę z bazą eliksiru, ognistymi nasionami. Nabrała trochę na szpatułkę i dodała do kociołka. Znów zamieszała w jedną, później w drugą stronę, znów siedem razy. Teraz można dodać resztę mieszanki.
Upewniła się, że ogień pod kociołkiem nie jest zbyt intensywny.
Pozostało czekać, aż wywar zgęstnieje i przybierze konsystencję rzadkiej pasty. Z doświadczenia Liz wiedziała, że będzie to jakieś pół godziny, może trochę więcej.
Pasta na odmrożenia (ST: 50) | Astronomia u Liz: II
ingrediencje roślinne: ogniste nasiona, pokrzywa, suszone poziomki
ingrediencje zwierzęce: ośle mleko, ślina kuguchara
The member 'Lizzie Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 6
'k100' : 6
Minuty mijały powoli. Lizzie postanowiła spędzić czas oczekiwania na przeglądaniu zawartości szuflad.
Hmm, zbliżają się urodziny Ceda, przypomniała sobie z uśmiechem. Uwarzę coś dla niego. Zaczęła rozglądać się za bezoarem, ale nie było go tam, gdzie być powinien. W Liz narastała frustracja, bo dobrze pamiętała, ze niedawno uzupełniała swoje zapasy o tę właśnie ingrediencję.
Pochłonięta szukaniem, nie przypilnowała czasu. Eliksir zdążył zgęstnieć, osiągnąć odpowiednią konsystencję. Przez chwilę może i był podręcznikowym przykładem pasty na odmrożenia, ale kiedy Liz odwracała się w stronę kociołka, z triumfalnym Ha! na ustach i bezoarem w ręku… Zastała przykry widok zwarzonej pasty, nienadającej się do użytku.
— Jak mogłam… na to pozwolić?… — jęknęła. Przeklęła w duchu własną nieuwagę. Powinna przestać polegać na swoim wewnętrznym zegarze i nauczyć się ufać klepsydrom, cudownemu osiągnięciu człowieka, które dotąd nie pojawiło się w pracowni Liz.
— Trzeba będzie to zmienić — szepnęła grobowym tonem. Jeszcze przez kilka sekund przyglądała się swojej warzycielskiej porażce. Wreszcie rzuciła zaklęcie:
— Evanesco.
Odłożyła bezoar na bok, antidotum zajmie się później. Teraz potrzebowała czegoś prostszego na podbudowanie ducha.
Przygotowała niezbędne składniki: żywokost, olej rycynowy, kwiat paproci, włos z grzywy jelenia i flakon ze śliną niuchacza. Tego ostatniego była już jeno licha końcówka, dość akurat na maść żywokostową. Liz zanotowała w myślach, że prócz nowych nasion ognistych (Ugh…), musi dokupić ślinę niuchacza.
Przelała olej do kociołka i poczekała, aż zacznie wrzeć. Wrzuciła włos z grzywy jelenia i kwiat paproci. Zdjęła kociołek z ognia, zamieszała trzy razy.
Żywokost porwała w palcach: najpierw oderwała kwiaty, później listki. Pozostałe łodyżki posiekała na małe kawałki. Wszystko to zmiażdżyła w moździerzu, a później dodała do kociołka. Zamieszała trzy razy. Znów postawiła na ogniu.
Gdy na wierzchu gęstniejącej mikstury pojawiły się pierwsze bąbelki, Liz ostrożnie dolała zawartość fioleczki ze śliną. Zamieszała trzy razy, po raz trzeci. Zdjęła gęstniejącą miksturę z ognia i rozejrzała się za szpatułką, którą przełoży gotową pastę do pojemniczków. Jedna maść trafi do domowej apteczki, druga do lecznicy.
Maść żywokostowa (ST: 10) | Astronomia u Liz: II
ingrediencje roślinne: kwiat paproci, żywokost, olej rycynowy
ingrediencje zwierzęce: włos z grzywy jelenia, ślina niuchacza
Hmm, zbliżają się urodziny Ceda, przypomniała sobie z uśmiechem. Uwarzę coś dla niego. Zaczęła rozglądać się za bezoarem, ale nie było go tam, gdzie być powinien. W Liz narastała frustracja, bo dobrze pamiętała, ze niedawno uzupełniała swoje zapasy o tę właśnie ingrediencję.
Pochłonięta szukaniem, nie przypilnowała czasu. Eliksir zdążył zgęstnieć, osiągnąć odpowiednią konsystencję. Przez chwilę może i był podręcznikowym przykładem pasty na odmrożenia, ale kiedy Liz odwracała się w stronę kociołka, z triumfalnym Ha! na ustach i bezoarem w ręku… Zastała przykry widok zwarzonej pasty, nienadającej się do użytku.
— Jak mogłam… na to pozwolić?… — jęknęła. Przeklęła w duchu własną nieuwagę. Powinna przestać polegać na swoim wewnętrznym zegarze i nauczyć się ufać klepsydrom, cudownemu osiągnięciu człowieka, które dotąd nie pojawiło się w pracowni Liz.
— Trzeba będzie to zmienić — szepnęła grobowym tonem. Jeszcze przez kilka sekund przyglądała się swojej warzycielskiej porażce. Wreszcie rzuciła zaklęcie:
— Evanesco.
Odłożyła bezoar na bok, antidotum zajmie się później. Teraz potrzebowała czegoś prostszego na podbudowanie ducha.
Przygotowała niezbędne składniki: żywokost, olej rycynowy, kwiat paproci, włos z grzywy jelenia i flakon ze śliną niuchacza. Tego ostatniego była już jeno licha końcówka, dość akurat na maść żywokostową. Liz zanotowała w myślach, że prócz nowych nasion ognistych (Ugh…), musi dokupić ślinę niuchacza.
Przelała olej do kociołka i poczekała, aż zacznie wrzeć. Wrzuciła włos z grzywy jelenia i kwiat paproci. Zdjęła kociołek z ognia, zamieszała trzy razy.
Żywokost porwała w palcach: najpierw oderwała kwiaty, później listki. Pozostałe łodyżki posiekała na małe kawałki. Wszystko to zmiażdżyła w moździerzu, a później dodała do kociołka. Zamieszała trzy razy. Znów postawiła na ogniu.
Gdy na wierzchu gęstniejącej mikstury pojawiły się pierwsze bąbelki, Liz ostrożnie dolała zawartość fioleczki ze śliną. Zamieszała trzy razy, po raz trzeci. Zdjęła gęstniejącą miksturę z ognia i rozejrzała się za szpatułką, którą przełoży gotową pastę do pojemniczków. Jedna maść trafi do domowej apteczki, druga do lecznicy.
Maść żywokostowa (ST: 10) | Astronomia u Liz: II
ingrediencje roślinne: kwiat paproci, żywokost, olej rycynowy
ingrediencje zwierzęce: włos z grzywy jelenia, ślina niuchacza
The member 'Lizzie Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 57
'k100' : 57
Szpatułka leżała na widoku. Liz pokiwała głową, na poły zdumiona, na poły zniesmaczona własnym roztargnieniem. To nie miejsce na rozmyślania, Elizabeth, skarciła w myślach samą siebie, przekładając gotową maść do pojemniczków. W pracowni należy zawsze wykazać się nienagannym skupieniem. (Inaczej skończy się z pastą na odmrożenia niewartą złamanego knuta.)
Maść żywokostowa udała się znakomicie, konsystencja specyfiku była i-de-al-na. Hmm, może tę jedną maść podaruję Cedricowi razem z antidotum?…
— A wówczas jeśli i antidotum zepsuję, Ced będzie chociaż miał tę maść — mruknęła. Zaklęciem oczyściła kociołek z resztek pasty. Wyczyściła też miseczkę, szpatułkę i nożyki.
Odłożony wcześniej bezoar umieściła przed sobą na blacie. Po chwili obok kamienia wylądowały kolce agawy i dwie fiolki – z olejem migdałowym i z nektarem miodunki. Dopełnieniem całości był puch memortka, znajdujący się na dnie maleńkiego pudełeczka z tektury.
Gdy w kociołku po raz kolejny tego dnia grzała się woda, Liz zajęła się oporządzaniem kolców agawy: przesypała je do miseczki i polała nektarem miodunki.
— Lacarnum inflamare. — Koniec różdżki zanurzyła w nektarze. Płomień rozszedł się w okręgu po złotej tafli i znikł, uderzając o szklane ścianki naczynka. W powietrzu zaczął unosić się intensywny, miodowy zapach.
— Mm, ile bym dała za herbatę z miodem...
Tymczasem zagotowała się woda. Liz zmniejszyła nieco ogień i przelała nektar z kolcami do wrzącej zawartości kociołka.
Zwolniło się miejsce w miseczce; na dnie wylądował bezoar. Liz oblała go obficie olejem migdałowym, upewniając się, że każda szczelina jest potraktowana tłustą cieczą. Tak przygotowany kamień wzięła między dwa palce i zaczęła starannie oblepiać mięciuchnym memortkowym puchem. Kiedy po paru minutach obielony bezoar trafił wreszcie do kociołka, wywar zabulgotał.
Minęło kilka minut. Eliksir zmienił barwę z jasnozłotej na granatową. Oznaczało to, że kolce agawy i puch memortka oddziałały już na siebie wzajemnie i rozpuściły się, zaś warstwa olejku wokół bezoaru zniknęła.
Liz zdjęła kociołek z ognia, by przelać eliksir do wysokiej, smukłej fiolki. Zakorkowała ją i zaczęła trząść.
Bezoar, który pozostał na dnie pustego kociołka, znów był pozbawiony memortkowej otoczki. Unosiły się z niego wąziutkie strużki pary.
Gdy płyn w wysokiej fiolce został odpowiednio przetrząśnięty, trafił ponownie do kotła. Zasyczało – to bezoar po raz kolejny wchodził w reakcję z innymi substancjami. Pojawił się charakterystyczny, mdły zapach.
Pozostało czekać, aż mikstura całkowicie ostygnie, aby sprawdzić jej gotowość. (Ciecz po raz ostatni winna zmienić kolor - tym razem na mlecznobiały.)
Antidotum podstawowe (ST: 40) | Astronomia u Liz: II
ingrediencje roślinne: kolce agawy, olej migdałowy, nektar miodunki
ingrediencje zwierzęce: bezoar, puch memortka
Maść żywokostowa udała się znakomicie, konsystencja specyfiku była i-de-al-na. Hmm, może tę jedną maść podaruję Cedricowi razem z antidotum?…
— A wówczas jeśli i antidotum zepsuję, Ced będzie chociaż miał tę maść — mruknęła. Zaklęciem oczyściła kociołek z resztek pasty. Wyczyściła też miseczkę, szpatułkę i nożyki.
Odłożony wcześniej bezoar umieściła przed sobą na blacie. Po chwili obok kamienia wylądowały kolce agawy i dwie fiolki – z olejem migdałowym i z nektarem miodunki. Dopełnieniem całości był puch memortka, znajdujący się na dnie maleńkiego pudełeczka z tektury.
Gdy w kociołku po raz kolejny tego dnia grzała się woda, Liz zajęła się oporządzaniem kolców agawy: przesypała je do miseczki i polała nektarem miodunki.
— Lacarnum inflamare. — Koniec różdżki zanurzyła w nektarze. Płomień rozszedł się w okręgu po złotej tafli i znikł, uderzając o szklane ścianki naczynka. W powietrzu zaczął unosić się intensywny, miodowy zapach.
— Mm, ile bym dała za herbatę z miodem...
Tymczasem zagotowała się woda. Liz zmniejszyła nieco ogień i przelała nektar z kolcami do wrzącej zawartości kociołka.
Zwolniło się miejsce w miseczce; na dnie wylądował bezoar. Liz oblała go obficie olejem migdałowym, upewniając się, że każda szczelina jest potraktowana tłustą cieczą. Tak przygotowany kamień wzięła między dwa palce i zaczęła starannie oblepiać mięciuchnym memortkowym puchem. Kiedy po paru minutach obielony bezoar trafił wreszcie do kociołka, wywar zabulgotał.
Minęło kilka minut. Eliksir zmienił barwę z jasnozłotej na granatową. Oznaczało to, że kolce agawy i puch memortka oddziałały już na siebie wzajemnie i rozpuściły się, zaś warstwa olejku wokół bezoaru zniknęła.
Liz zdjęła kociołek z ognia, by przelać eliksir do wysokiej, smukłej fiolki. Zakorkowała ją i zaczęła trząść.
Bezoar, który pozostał na dnie pustego kociołka, znów był pozbawiony memortkowej otoczki. Unosiły się z niego wąziutkie strużki pary.
Gdy płyn w wysokiej fiolce został odpowiednio przetrząśnięty, trafił ponownie do kotła. Zasyczało – to bezoar po raz kolejny wchodził w reakcję z innymi substancjami. Pojawił się charakterystyczny, mdły zapach.
Pozostało czekać, aż mikstura całkowicie ostygnie, aby sprawdzić jej gotowość. (Ciecz po raz ostatni winna zmienić kolor - tym razem na mlecznobiały.)
Antidotum podstawowe (ST: 40) | Astronomia u Liz: II
ingrediencje roślinne: kolce agawy, olej migdałowy, nektar miodunki
ingrediencje zwierzęce: bezoar, puch memortka
The member 'Lizzie Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 15
'k100' : 15
Czekała pięć minut, dziesięć, piętnaście. Zerkała za okno, w porannym słońcu śnieg lśnił, zmuszając ją do mrużenia oczu. Raz niebo przecięła sowa. Minęło dwadzieścia minut, a eliksir nie zmienił koloru. Wypatrywana mleczna barwa pozostała nieosiągnięta.
Liz usiadła na krześle, a z wiszącej na jego oparciu torby wyjęła notes i ołówek. Przepełniona frustracją przystąpiła do sporządzania skrupulatnej notatki. Składniki, proces, detale.
Pisała powoli, pauzując co chwila, by zastanowić się nad czymś. Nie chciała pominąć jakiegokolwiek szczegółu, który mógł okazać się istotny.
— Gotowe. — Zeszyt wylądował na powrót na dnie torby. Dziś wieczorem, może jutro przeanalizuje notatki i spróbuje dojść do tego, co poszło nie tak w procesie tworzenia antidotum.
Przetarła oczy wierzchem dłoni. Za pół godzinki trzeba będzie szykować śniadanie – twarożek z marchewką i suszoną pietruszką, przebój w domu Dearbornów od początku stycznia.
— Coś szybciutkiego, nieskomplikowanego — postanowiła w końcu, wstając z krzesła.
Krok w stronę regału. Piąta szuflada po lewej stronie: figa abisyńska. Tuż obok: skórki cytrusów (cytryna, pomarańcza). Trzy szufladki niżej: cynamon. Dwie w prawo: pióra rudzika.
Zaczęła od krojenia piór na drobno, później posiekała skórki z cytrusów na maleńkie kawałeczki. Wreszcie oporządziła figę: delikatnie odciągnęła skórki i wycisnęła z nich płyn. Resztę owocu rzuciła na dno kociołka, zalewając zaraz wodą. Płyn połączyła z oślim mlekiem (słoiczek czekał na stole, bo używała go już wcześniej) i, zamieszawszy, dolała do kociołka.
Raz w lewo, dwa razy w prawo.
Dodała posiekane skórki.
Lewo. Prawo, prawo.
Wsypała kawalątka piór. Nad eliksirem zaczął unosić się pomarańczowoczerwony dym. Musiała uchylić okno, bo opary zaczęły drażnić w oczy. Do środka pomieszczenia zaraz wdarł się chłodny podmuch wiatru.
Wreszcie przyszła pora na dodanie cynamonu… Już. Zdjąć z ognia, czekać aż wystygnie, sprawdzić barwę (powinna być różowawa).
Nauczona poprzednią porażką, Liz znów sięgnęła po zeszyt:
Eliksir Słodkiego Snu, zapisała, dodając obok datę warzenia: 5 I 1958.
Pod spodem pojawiły się użyte ingrediencje i dokładny opis ich dodawania.
Liz usiadła na krześle, a z wiszącej na jego oparciu torby wyjęła notes i ołówek. Przepełniona frustracją przystąpiła do sporządzania skrupulatnej notatki. Składniki, proces, detale.
Pisała powoli, pauzując co chwila, by zastanowić się nad czymś. Nie chciała pominąć jakiegokolwiek szczegółu, który mógł okazać się istotny.
— Gotowe. — Zeszyt wylądował na powrót na dnie torby. Dziś wieczorem, może jutro przeanalizuje notatki i spróbuje dojść do tego, co poszło nie tak w procesie tworzenia antidotum.
Przetarła oczy wierzchem dłoni. Za pół godzinki trzeba będzie szykować śniadanie – twarożek z marchewką i suszoną pietruszką, przebój w domu Dearbornów od początku stycznia.
— Coś szybciutkiego, nieskomplikowanego — postanowiła w końcu, wstając z krzesła.
Krok w stronę regału. Piąta szuflada po lewej stronie: figa abisyńska. Tuż obok: skórki cytrusów (cytryna, pomarańcza). Trzy szufladki niżej: cynamon. Dwie w prawo: pióra rudzika.
Zaczęła od krojenia piór na drobno, później posiekała skórki z cytrusów na maleńkie kawałeczki. Wreszcie oporządziła figę: delikatnie odciągnęła skórki i wycisnęła z nich płyn. Resztę owocu rzuciła na dno kociołka, zalewając zaraz wodą. Płyn połączyła z oślim mlekiem (słoiczek czekał na stole, bo używała go już wcześniej) i, zamieszawszy, dolała do kociołka.
Raz w lewo, dwa razy w prawo.
Dodała posiekane skórki.
Lewo. Prawo, prawo.
Wsypała kawalątka piór. Nad eliksirem zaczął unosić się pomarańczowoczerwony dym. Musiała uchylić okno, bo opary zaczęły drażnić w oczy. Do środka pomieszczenia zaraz wdarł się chłodny podmuch wiatru.
Wreszcie przyszła pora na dodanie cynamonu… Już. Zdjąć z ognia, czekać aż wystygnie, sprawdzić barwę (powinna być różowawa).
Nauczona poprzednią porażką, Liz znów sięgnęła po zeszyt:
Eliksir Słodkiego Snu, zapisała, dodając obok datę warzenia: 5 I 1958.
Pod spodem pojawiły się użyte ingrediencje i dokładny opis ich dodawania.
The member 'Lizzie Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
Słodziutko, pachniało tak tak słodziutko. Miodowo-cynamonowo z ledwo wyczuwalną cytrusową nutką. Zanim na powrót zajrzała do kociołka, by upewnić się co do barwy, Liz wiedziała, że eliksir wyszedł. Tak, tak, cieszyła się w myślach. Bladoróżowy kolor przywodził jej na myśl kwitnące floksy. Pięknie.
Pokrzątała się trochę i już po chwili miała przed sobą dwa flakoniki przewiązane niebieską wstążką, podpisane jako Słodki Sen. Odłożyła je na bok, obok wcześniej przygotowanych specyfików.
Ukontentowana, wyjrzała na zewnątrz. Słońce wędrowało po niebie, zbliżała się dziewiąta rano. Dobiegał końca czas, jaki mogła poświęcić na przesiadywanie w pracowni.
— Ostatni eliksir i pora się zbierać…
Główkowała przez moment, przekrzywiając nieco głowę w geście zadumy. W końcu zdecydowała, że podejmie próbę uwarzenia eliksiru przeciwbólowego. Oczyściła kociołek i zagotowała w nim pół litra wody. Na blacie rozłożyła ingrediencje: kopertę z płatkami ciemiernika, kuleczkę pozawijanych pajęczyn, sok wyciśnięty z siedmiu cytryn, korzeń pierwiosnka i trzy suszone skarabeusze.
Najpierw do wrzącej wody dorzuciła pajęczyny. Rozległ się syk, zaczęło bulgotać. Następnie dodawała skarabeusze – jeden po drugim w dwuminutowych odstępach. Wywar pociemniał i zabarwił się na niebiesko. Posiekany korzeń pierwiosnka zalała w miseczce trzecią częścią soku z cytryn, odłożyła na bok. Reszta soku trafiła do kociołka. Pracownię wypełniła ostra woń cytrusów.
— Raz, dwa, trzy — zaczęła liczyć sekundy. W ręku trzymała wyjęte z koperty delikatne płatki. —Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć…
Jej ręka, teraz zaciśnięta już w pięść, powędrowała nad bulgoczącą miksturę.
— Trzydzieści. — Otworzyła dłoń. Płatki ciemiernika wylądowały w kociołku; mętny dotąd wywar nabrał klarowności. Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Wszystko szło szybko i bezproblemowo.
Sięgnęła po odłożoną wcześniej miseczkę z posiekanym korzeniem pierwiosnka. Najpierw przelała do kociołka płyn, w którym moczyła się ingrediencja. Zamieszała: lewo, lewo, lewo, pauza, prawo. Następnie wrzuciła poszatkowany korzonek; eliksir w mig odbarwił się. Wyglądał już tak, jak powinien: klarowny i bezbarwny. Pachniał mocno cytrusami i Liz nie wątpiła, że w smaku okaże się przytłaczająco kwaśny. Zdjęła kociołek z ognia i zaczęła szykować flakoniki na gotowy wywar.
Eliksir przeciwbólowy (ST: 45) | Astronomia u Liz: II
ingrediencje roślinne: płatki ciemiernika, sok z cytrusów, korzeń pierwiosnka
ingrediencje zwierzęce: pajęczyny, suszone skarabeusze
Pokrzątała się trochę i już po chwili miała przed sobą dwa flakoniki przewiązane niebieską wstążką, podpisane jako Słodki Sen. Odłożyła je na bok, obok wcześniej przygotowanych specyfików.
Ukontentowana, wyjrzała na zewnątrz. Słońce wędrowało po niebie, zbliżała się dziewiąta rano. Dobiegał końca czas, jaki mogła poświęcić na przesiadywanie w pracowni.
— Ostatni eliksir i pora się zbierać…
Główkowała przez moment, przekrzywiając nieco głowę w geście zadumy. W końcu zdecydowała, że podejmie próbę uwarzenia eliksiru przeciwbólowego. Oczyściła kociołek i zagotowała w nim pół litra wody. Na blacie rozłożyła ingrediencje: kopertę z płatkami ciemiernika, kuleczkę pozawijanych pajęczyn, sok wyciśnięty z siedmiu cytryn, korzeń pierwiosnka i trzy suszone skarabeusze.
Najpierw do wrzącej wody dorzuciła pajęczyny. Rozległ się syk, zaczęło bulgotać. Następnie dodawała skarabeusze – jeden po drugim w dwuminutowych odstępach. Wywar pociemniał i zabarwił się na niebiesko. Posiekany korzeń pierwiosnka zalała w miseczce trzecią częścią soku z cytryn, odłożyła na bok. Reszta soku trafiła do kociołka. Pracownię wypełniła ostra woń cytrusów.
— Raz, dwa, trzy — zaczęła liczyć sekundy. W ręku trzymała wyjęte z koperty delikatne płatki. —Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć…
Jej ręka, teraz zaciśnięta już w pięść, powędrowała nad bulgoczącą miksturę.
— Trzydzieści. — Otworzyła dłoń. Płatki ciemiernika wylądowały w kociołku; mętny dotąd wywar nabrał klarowności. Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Wszystko szło szybko i bezproblemowo.
Sięgnęła po odłożoną wcześniej miseczkę z posiekanym korzeniem pierwiosnka. Najpierw przelała do kociołka płyn, w którym moczyła się ingrediencja. Zamieszała: lewo, lewo, lewo, pauza, prawo. Następnie wrzuciła poszatkowany korzonek; eliksir w mig odbarwił się. Wyglądał już tak, jak powinien: klarowny i bezbarwny. Pachniał mocno cytrusami i Liz nie wątpiła, że w smaku okaże się przytłaczająco kwaśny. Zdjęła kociołek z ognia i zaczęła szykować flakoniki na gotowy wywar.
Eliksir przeciwbólowy (ST: 45) | Astronomia u Liz: II
ingrediencje roślinne: płatki ciemiernika, sok z cytrusów, korzeń pierwiosnka
ingrediencje zwierzęce: pajęczyny, suszone skarabeusze
The member 'Lizzie Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 3
'k100' : 3
Przygotowane flakony na nic jednak się nie zdały...
Liz już miała zdjąć kociołek z ognia, gdy nagle usłyszała niepokojący hałas. Dźwięk dobiegał z piętra. Niewiele myśląc, popędziła na piętro. Odgłosy stały się wyraźniejsze; ich źródło musiało być w jej pokoju. Im bliżej była, tym pewniejsze było dla niej, że chyba wie, co się dzieje. Zajrzała do swojej sypialni.
No i się nie myliłam, sarknęła w duchu. Ale światu sprezentowała minę wcale nie rozbawioną.
— Kambodża — westchnęła głośno. — No już, już, zaraz ci otworzę.
Sowa pohukiwała za oknem, ewidentnie nie w humorze. Liz otworzyła na oścież; Kambodża wparowała do środka niczym strzała, lądując w miękkiej pościeli.
Liz tylko pokręciła głową, łóżko zaścieli później ponownie, nieważne. Ach, biedna, niemądra sówka.
— Ty moje pierzaste niebożę.
Spod kołdry wyglądały na nią bystre sowie oczy.
— Mówiłam ci, żebyś po polowaniu wracała oknem do piwniczki. Stamtąd... — Sowa huknęła, obrażona. — Drzwi na parter są zawsze otwarte.
Lizzie rzuciła Kambodży ostatnie ni to karcące, ni to współczujące spojrzenie i wróciła na dół. Zajrzała do mamy, uspokoiła i streściła pokrótce, co zaszło na piętrze. Eloise zachichotała. Och, mamy dziś wyśmienity humor, co mamo?, pomyślała Lizzie z czułością. Dała jeszcze znać, że śniadanie będzie za kwadrans i wyszła. Do pracowni zbliżała się ze zrezygnowaniem. Wiedziała już, co zastanie. Woń cytrusów zalała cały parter.
No tak, zasmuciła się, wchodząc do pokoiku. Eliksir na powrót zmętniał; część mikstury zdążyła wykipieć i zostawić brzydkie plamy na blacie.
— Evanesco. Evanesco.
Gdy po nieudanym wywarze nie było już śladu, Liz zaczęła oczyszczać używane przyrządy. Odłożyła wszystko na swoje miejsce. Po raz kolejny tego dnia sięgnęła po zeszyt, gdzie na jednej stronie wynotowała, jakie ingrediencje trzeba dokupić. Wyrwała karteczkę ze środka, zgięła na pół i ukryła w kieszeni fartuszka. Ruszyła do kuchni. Pora szykować śniadanko.
| zt
Liz już miała zdjąć kociołek z ognia, gdy nagle usłyszała niepokojący hałas. Dźwięk dobiegał z piętra. Niewiele myśląc, popędziła na piętro. Odgłosy stały się wyraźniejsze; ich źródło musiało być w jej pokoju. Im bliżej była, tym pewniejsze było dla niej, że chyba wie, co się dzieje. Zajrzała do swojej sypialni.
No i się nie myliłam, sarknęła w duchu. Ale światu sprezentowała minę wcale nie rozbawioną.
— Kambodża — westchnęła głośno. — No już, już, zaraz ci otworzę.
Sowa pohukiwała za oknem, ewidentnie nie w humorze. Liz otworzyła na oścież; Kambodża wparowała do środka niczym strzała, lądując w miękkiej pościeli.
Liz tylko pokręciła głową, łóżko zaścieli później ponownie, nieważne. Ach, biedna, niemądra sówka.
— Ty moje pierzaste niebożę.
Spod kołdry wyglądały na nią bystre sowie oczy.
— Mówiłam ci, żebyś po polowaniu wracała oknem do piwniczki. Stamtąd... — Sowa huknęła, obrażona. — Drzwi na parter są zawsze otwarte.
Lizzie rzuciła Kambodży ostatnie ni to karcące, ni to współczujące spojrzenie i wróciła na dół. Zajrzała do mamy, uspokoiła i streściła pokrótce, co zaszło na piętrze. Eloise zachichotała. Och, mamy dziś wyśmienity humor, co mamo?, pomyślała Lizzie z czułością. Dała jeszcze znać, że śniadanie będzie za kwadrans i wyszła. Do pracowni zbliżała się ze zrezygnowaniem. Wiedziała już, co zastanie. Woń cytrusów zalała cały parter.
No tak, zasmuciła się, wchodząc do pokoiku. Eliksir na powrót zmętniał; część mikstury zdążyła wykipieć i zostawić brzydkie plamy na blacie.
— Evanesco. Evanesco.
Gdy po nieudanym wywarze nie było już śladu, Liz zaczęła oczyszczać używane przyrządy. Odłożyła wszystko na swoje miejsce. Po raz kolejny tego dnia sięgnęła po zeszyt, gdzie na jednej stronie wynotowała, jakie ingrediencje trzeba dokupić. Wyrwała karteczkę ze środka, zgięła na pół i ukryła w kieszeni fartuszka. Ruszyła do kuchni. Pora szykować śniadanko.
| zt
Pracownia
Szybka odpowiedź